-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
-
Artykuły„Zależy mi na tym, aby moje książki miały kilka warstw” – wywiad ze Stefanem DardąMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2024-01-16
2023-08-21
Gucio (czyli najfajniejszy z najfajniejszych w całej kamienicy) z siostrą (tej to daleko do bycia najfajniejszą, bo ona nawet fajna nie jest – według brata, oczywiście) wraz z rodzicami, to Szanowni Państwo Kwiatkowscy, mieszkańcy drugiego piętra. Sąsiadów mają, jakich mają i trudno, a że kamienica ma trzy piętra plus poddasze i piwnice, to w sumie daje 12 mieszkań, w których mieszka 17 różnych ludzi o różnych osobowościach. I co bardzo ważne – wielu z nich ma zwierzaki i to tylko koty. Same miauczusie. A, że Gucio wreszcie może zostać właścicielem swojego własnego zwierzątka, więc wreszcie pojawia się perełka – pies. Oczywiście zostaje wybrany przez Gucia, ze schroniska. Pierwotnie zakładano, że będzie ładny, miły i cichy, a w rezultacie wyszli... z czworonożnym czymś, co bardziej przypominało diabła niż pupilka. Psiak miał krzywe zęby, długą sierść i głośno szczekał. I to szczekanie było chyba najgorsze. Nazwali go Łobuz. I nic by się wielkiego nie działo, kamienica tkwiłaby sobie w spokoju wraz z mieszkańcami i miaczusiami (i psiakiem), gdyby nie nagłe zniknięcie. Najpierw jednego kota, potem drugiego. I nawet rada osiedlowa nic nie ustaliła, choć każdy dziwnie zerkał na Kwiatkowskich. Wiadoma sprawa – pies a kot, czarne na białym – tfu, hau na miau. Jednak Gucio postanowił sam się tym zająć i wraz z Frankiem (mega mózgiem i gadułą w jednym) wszczął śledztwo. Było zbieranie dowodów, były narady i wnioski, nawet monitoring...
Ale, ale – tu powiem stop. O przygodach i ich zakończeniach nic nie powiem (Franek z pewnością wygadałby od razu). O Guciu i Łobuzie trzeba przeczytać samemu, ja nie wyjawię ani słówka więcej (żeby było jasne - nie zamiauczę i nie zaszczekam). W tą książkę trzeba wsadzić nos i czytając rechotać, co jest po prostu nieuchronne. Przy okazji wpatrujesz się w rysunki i sam (to też nieuchronne) przeprowadzasz własne śledztwo. Ciekawe kto pierwszy odnajdzie koty – Gucio, czy ty? I wierz mi, nie wyprzedzisz małych smarkaczy (w końcu jeden to „Chodzący Mózg” z pierwszego piętra).
„Gucio, Łobuz i afera z kotami” to miód na serce i ciało. Wyciąga z marazmu (jak za futro), likwiduje wisielczy humor , a ciało dostaje witalności. Dlaczego? Bo czytasz i nie dość, że marzysz, by zamieszkać w kamienicy wraz z kotami i psem (choć wszystkie mieszkania są zajęte), to masz ochotę dołaczyć do amatorów detektywów i zająć się śledztwem. Tym właśnie jest „Gucio i Łobuz...” - lekarstwem na własne bolączki.
„Gucio, Łobuz i afera z kotami” to świetne dialogi, spostrzegawczość dzieci i trafione riposty. To wspaniały czas spędzony z książką – i śmiech w pakiecie. Ale, co istotne – Gucio i Franek to odważne dzieci, które widząc kłopot od razu reagują. Jeśli jest problem, starają się swoimi siłami i mocami rozwiązać go i pomóc poszkodowanemu. To nie są samolubne dzieci. To można (a nawet warto) pokazywać dzieciom i tłumaczyć. I nie potrzeba od razu adoptować czworonoga.
„Gucio i Łobuz...” to lektura dla każdego. Dla małego i dużego, młodego i starego, grubego i chudego, nawet garbatego... To lek na wszystko. I koniecznie do czytania na głos. Najlepiej smakuje w obecności kogoś. Dlaczego? Bo śmiech i ubaw jest wówczas znacznie większy. Bo głośne czytanie potęguje radosny wydźwięk i wywołuje dodatkowe reakcje (miaucząco-szczekające odgłosy wydawane przez czytającego – i to obowiązkowo). Jest i masaż brzucha (swojego) i kuracja dla całego ciała.
I nie ma skutków ubocznych, nawet przy przedawkowaniu (choć to raczej nie grozi).
Wspaniała Afera z Kotami Wysokich Lotów (a raczej płotów i drzew).
#agaKUSIczyta
Gucio (czyli najfajniejszy z najfajniejszych w całej kamienicy) z siostrą (tej to daleko do bycia najfajniejszą, bo ona nawet fajna nie jest – według brata, oczywiście) wraz z rodzicami, to Szanowni Państwo Kwiatkowscy, mieszkańcy drugiego piętra. Sąsiadów mają, jakich mają i trudno, a że kamienica ma trzy piętra plus poddasze i piwnice, to w sumie daje 12 mieszkań, w...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-05-24
Można sprzeczać się i prowadzić długie dysputy, co do tytułów książek z półki opatrzonej nazwą „Klasyka Literatury”. Można, ale po co? Każda z książek na swój sposób zasługuje na to miejsce. Bowiem klasyka literatury to szkatułka skrywająca diamenty. Zachwyca zarówno pod względem treści, stylu pisania autora, jak i treścią. Najczęściej porusza tematy lat, w jakich powstawała i już sam ten fakt stanowi nieocenioną wartość. To często skarbnica wiedzy historycznej i społecznej. Dlatego cieszy mnie fakt, że wraca i że jest czytana, a tym bardziej zachwyca oczy. Pojawiają się nowe wydania powieści, o których albo nikt nie słyszał, albo zapomniał, a wszystko to podane jak wykwinty obiad literacki. To uczta dla każdego czytelnika. I przywilej.
Ja zasiadłam do „Lochów Watykanu” Andre Gide`a, które ujrzały światło dzienne w 1914 roku. Oto papież, Leon XIII, zostaje uwięziony przez masonerię w lochach Zamku Świętego Anioła. Rozpoczyna się akcja zbierania datków na jego uwolnienie. Niektóre rodziny wręcz planują odbić Jego Świątobliwość poprzez zaplanowany szturm. Każdy liczy się z klerem, a z najwyższymi Monarchami tym bardziej... O religijności się mówi, z nią się żyje i propaguje. Ale są i niewierzący, których się niejako przekreśla i uznaje za niegodnych Pana. W kontrze z wiarą autor stawia wolność człowieka, wolność zarówno pod względem myśli, słów, jak i czynów. Religia nie może pętać, ale czy pęta świadczą o pokorze wobec Boga? Jak się mają dewoci do rzeczywistości?
Jednak nie o fabule chciałabym pisać, bo tą można wyczytać choćby z obwoluty. Aczkolwiek niedopowiedziane w niej jest, według mnie, to co najistotniejsze. „Lochy Watykanu” są powieścią karykaturalną. To historia o ludziach i ich zmienności, poniekąd o ich braku poczucia własnej wartości. O ich chwiejności i niestałości, ale i przesadyzmu i wyolbrzymianiu wszystkiego. Każdy reaguje pod wpływem chwili lub pod wpływem innych, zacniejszych od siebie. Gide stworzył niesamowity obraz społeczny, cały wachlarz ludzkich osobowości i charakterów. Wrzuca wszystko w fabułę i pokazuje nam zachowania ludzi w różnych sytuacjach, co zmusza do myślenia. Czy ja, 100 lat temu postąpiłbym tak, jak bohater?
W powieści, przy okazji trwającej burzy z papieżem w roli głównej, Gide odtworzył niebywały wręcz pejzaż różnorodności wśród ludów Europy. I tu tkwi piękno i wartość „Lochów Watykanu”, które porywają od pierwszych stron. Przenosisz się w czasie i stąpasz po nowej dla ciebie ziemi. Wchodzisz do domów, by poznać, co skrywają w swych czterech ścianach. Poznajesz ludzi, którzy inni są w towarzystwie, inni w domu, inni na zewnątrz. Grają, a ich grą kieruje sam autor.
Gdy wczytasz się w „Lochy Watykanu”, w tamtejszy język i słowa, gdy poczujesz mentalność ludzką i ich dylematy codzienności – przepadłeś. Komizm miesza się z dramatem, powaga ze śmiechem. To powieść, która, wbrew pozorom, wraca do czytelnika. Myśli krążą wokół fabuły, bo ta w pewien sposób magnetyzuje i raduje. Ją się po prostu przeżywa.
Klasyka literatury przez duże „K”.
#agaKUSIczyta
Można sprzeczać się i prowadzić długie dysputy, co do tytułów książek z półki opatrzonej nazwą „Klasyka Literatury”. Można, ale po co? Każda z książek na swój sposób zasługuje na to miejsce. Bowiem klasyka literatury to szkatułka skrywająca diamenty. Zachwyca zarówno pod względem treści, stylu pisania autora, jak i treścią. Najczęściej porusza tematy lat, w jakich...
więcej mniej Pokaż mimo to
Miguel De Cervantes „DON KICHOT z La Manchy”
„(...) W co ty się tak niesamowicie wczytałaś?” , „Halo, halo. Tu ziemia do człowieka z książką” to były słowa jakie ostatnio słyszałam tak wiele razy, że trudno zliczyć. Słowa skierowane do mnie, bo tak się stało, że … mój nos, głowa i cała ja zostały poniesione na grzbiecie Rosynanta – szkapy okropnie marnej, przy czym TEN, co go dosiadał widział w nim ogiera ! – i w towarzystwie samego walecznego – i równie chudego, jak sama trzcina wytrzaskana na wietrze - walecznego Rycerza Kichota.
Pognałam odważnie wierząc jakoś naiwnie, że każda głupota owego Rycerza i wszelki jego czyn zostaną …. nie opisane. Bo, co tu dużo mówić. Ów Rycerz miernego oblicza do waleczności miał nazbyt daleko, a jego ukochana Dulcynea – Aldona z wioski obok, która o walecznym niedojdzie nie miała bladego pojęcia – tym dalej. Ale rzecz się stała niebywała i wszyscy oni trafili na pióro dokładnego skryby, samego Don Carvantesa, a ich losy zostały uwiecznione na lata. Wydawać by się mogło, że do klasyki przechodzą ci najznamienitsi, a ten... ten ów.... łamaga o przyłbicy z papieru... Że kto, jak kto, ale nie on. A tu co? Don Kichot i jego giermek okazali się idealnymi postaciami takiego panteonu. I – tu zaskoczę wszystkich, i samą siebie również – niebywały to dla mnie zaszczyt i HONOR, że przygody dzielnego Rycerza z Manchy, jego Giermka i Rosynanta trafiły w moje ręce.
Coś niesamowitego. „Don Kichot” to dosłownie poezja – literatura najwyższego poziomu. Genialna. Porywająca i wręcz otumaniająca. Nie sposób znaleźć właściwe słowa, które idealnie oddadzą jej piękno. Gdyby nie pracowity i skrupulatny Miguel De Cervantes, gdyby nie jego wrodzony talent „piśmienny”, nigdy nie poznalibyśmy losów Don Kichota i jego giermka Sanchy. Ani ich, ani innych bohaterów, katastrof czy incydentów, których nawet mistrz nie zliczy. Wpadki, przypadki, przygody, czy zwykłe lenistwo – wszystko to zamknięte w opasłym tomie. Ale w jakim tomie? Tomiszczu wręcz. W książce, która (UF!) do klasyki już należy. „Don Kichot” to perła literatury. Cervantes zastosował tu plastyczny, ale jakże szarmancki styl pisania. Swoboda ręki i bystrość umysłu oraz nader swobodne poczucie humoru sprawiły, że „Don Kichota” czyta się, jak Baśń z tysiąca i jednej nocy (acz tu raczej z tysiąca i jednej katastrofy rycerskiej). Zasiada człowiek do lektury chcąc w ramach chwili przerwy skubnąć rozdział lub dwa, a tu nagle okazuje się, że sposób się oderwać się. Oszałamia bowiem magnetyzm przygód, przyrody i komizmu. Czytałam, a pomieszczenie, w którym akurat przystanęłam z Błędnym Rycerzem u boku drżało od mojego śmiechu. Ta powieść zasługuje na najwyższe uznanie. Zarówno pod względem dokładności, jak i niebywałej skrupulatności. Autor dosłownie bawi się piórem i ze swobodą tworzy kolejne rozdziały. Wyczuć można, że pisanie ożywia Cervantesa, że stanowi dla niego źródło odskoczni od codzienności. Takich pisarzy szuka się bardzo długo i tylko nieliczni trafiają. Ja należę do szczęśliwców. Cervantes od teraz to dla mnie mistrz pióra i literatury. Ze współczesnych pisarzy nikt mu nie dorównuje – smutna prawda, acz stanowi niepodważalny fakt.
Cervantes to żongler dowcipu i żartu. Powiedzonka, riposty, czy choćby opisy pokracznego zachowania samego Don Kichota, to miód na me serce. To słodycz, która... leczy, zachwyca, rozbawia i otwiera oczy na świat, który aż prosi się o ponowny podbój. Podbój i uwiecznienie na kartach powieści, bo po co porywać się na coś, o czym nikt nie przeczyta? Nie, ponowna wyprawa rycerska musi trafić na pióro co najmniej mistrza Cervantesa. Innego autora nie przewiduję.
Genialna w całym aspekcie tego słowa.
#agaKUSIczyta
dosłownie 10/6
Miguel De Cervantes „DON KICHOT z La Manchy”
„(...) W co ty się tak niesamowicie wczytałaś?” , „Halo, halo. Tu ziemia do człowieka z książką” to były słowa jakie ostatnio słyszałam tak wiele razy, że trudno zliczyć. Słowa skierowane do mnie, bo tak się stało, że … mój nos, głowa i cała ja zostały poniesione na grzbiecie Rosynanta – szkapy okropnie marnej, przy czym TEN, co...
2023-01-16
Kajmak Investigation (dla niewtajemniczonych – nie chodzi o śledztwo zapuszkowanych mas kajmakowych, a o Agencję Detektywistyczną Kai i Mai. Dwóch, słodkich, jak kajmak dziewczyn, lecz tylko dla zmylenia przeciwnika, codzienność dorzuca do ich charakterków nieco soli i pieprzu) ma się dobrze. Kajmak Investigation powstał na szybko, ale ma się dobrze i nawet prężnie funkcjonuje (zależy od punktu postrzegania). Teraz bierze na tapetę zlecenie pewnej babci spotkanej w parku. I choć pierwsze co babinka powiedziała nie napawało optymizmem „Co wy tam wiecie o życiu. Młodzi jesteście, nieświadomi”, to jednak zaufała dziewczynom i poprosiła o pomoc. Kaja i Maja są na drodze samo uświadamiania (przynajmniej się starają), lecz wnuczka owej pani zaginęła i najwyraźniej świadomość zagrożenia ją przerosła. Tak zaczyna się historia „Trudnego wyboru” Urszuli Pieńkowskiej. Od śmierci i zaginięcia jednocześnie. Mamy dwie ofiary, jedną babcię roniącą łzy i dwie harpie na tropie.
Sprawa wydaje się być łatwa do momentu, gdy okazuje się, że Aleksandra Rola, wnuczka, nie dość, że cztery tygodnie temu wyszła z domu i dzisiaj nie wróciła, to jest jeszcze poszukiwana przez policję. Jest zamieszana w morderstwo współlokatorki. Gra warta świeczki, bo do zdobycia nagroda w wysokości 50 000 zł – którą wręczy szef policji (wypadałoby przynajmniej, by zrobił to on, a nie ktoś z drogówki). Warto działać. Lecz to działanie w wykonaniu Kai i Mai, to już nie tyle gra, ile kobieca walka o siebie i prawdę (kolejność prawidłowa). Szukanie Oli, to jak szukanie igiełki w pudle z wiórami i ziarnami słonecznika (dla zmylenia), a zabawa podlana alkoholem, to już droga procentami prowadząca. Jest alkohol, biznes podróbkami perfum, wiele pań lekkich obyczajów i ładna buzia (dodam, że męska). Podsumowując w tej grze o 50 000 zł udział biorą – on, były mąż, Gracjan K, obecnie wyrobiony towarzysko cwaniak,; ona – Maja, która w czarnej mini Kai prezentuje jej wersję do połowy kolan (co było na rękę Maksowi, jej drugiej połówce), i Kaja – wysoka babeczka o długich nogach.
Pif paf, kostką rzuca pierwszy gracz.
Urszula Pieńkowska po raz kolejny serwuje nam świetną lekturę, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jej poczucie humoru idealnie się z nią komponuje. „Trudny wybór”, druga część przygód pań z Agencji... Detektywistycznej (proszę nie myśleć o głupotach lekkich obyczajów), to wesoły, zabawny, lecz i zagadkowy kryminał o niebanalnej treści. To jak powieściowy Tarantino w spódnicy.
Styl pisania, prowadzenie fabuły i świadomość spędzania beztroskiego czasu z dobrą książką, to wszystko sprawia, że czytanie cieszy. Dosłownie i w przenośni, bo czasem podczas lektury (na trzeźwo) wybuchasz rechotem. Ależ korci powiedzieć „Ach, Ula, jak ty świetnie piszesz”. Dlaczego? Bo owo pisanie sprawia autorce radość, co łatwo wyczuć. To musi się spajać, współgrać. To musi się kleić i mieć sens, a w drugiej części „Zaufaj i podążaj” to wszystko jest. To, plus nowe zlecenia, nowa ofiara, wiele gry (słownej i cielesnej) oraz nowy potomek. Ale nie przedłużam, bo trzeci tom czeka, a ja rozgorączkowana i z apetytem niemalże ciężarnej kobietki muszę wgryźć się w następną... historię.
„Trudny wybór” stanowi drugi tom przygód Mai i Kai. Można po niego sięgać po lekturze wcześniejszego, ale i bez znajomości wcześniejszych perypetii, odważnie sięgać po dowolną część. Treść nie nastręcza trudności, wszystko wynika z fabuły, łapiemy historię w mig (w końcu nie jesteśmy w ciemię bitymi czytaczami, a wyrobionymi umysłowo znawcami, prawda?).
#agaKUSIczyta
Kajmak Investigation (dla niewtajemniczonych – nie chodzi o śledztwo zapuszkowanych mas kajmakowych, a o Agencję Detektywistyczną Kai i Mai. Dwóch, słodkich, jak kajmak dziewczyn, lecz tylko dla zmylenia przeciwnika, codzienność dorzuca do ich charakterków nieco soli i pieprzu) ma się dobrze. Kajmak Investigation powstał na szybko, ale ma się dobrze i nawet prężnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-12-08
Przypadki chodzą po ludziach, czasem wręcz skaczą po głowach, czy sercach. Najgorsze jest w nich jednak to, że nigdy nie pukają do drzwi, czekając aż ktoś im otworzy. One włażą, ba, wskakują gdzie chcą i trafiają kogo chcą. Tak się stało u Kai. Tu przypadek „zwalił się się, jak niebo na głowę” wodza wioski Gallów (u dzielnego Asteriksa), który tego bał się najbardziej. Ów przypadek zapomniał zapukać, zapomniał o kulturze, o skutkach i co najgorsze, strzelił focha w postaci jednego zdjęcia (żeby tak chociaż oryginalnego...). Efekt tego był taki, że sam szybko czmychnął pozostawiając po sobie bałagan – i to jaki! Firma sprzątająca to mało, by doprowadzić wszystko do stanu początkowego. Kaję w każdym razie przerosło – i sprzątanie, i sam problem i… brak Darka u boku. On i ona, od tak dawna razem i nagle co? Przenosiny do siostro-przyjaciółki Mai, plastra na każdą ranę – przy niej wszelkie urazy leczy się paczką pierników toruńskich i dużą szklanką ciepłej herbaty z cytryną (dwa razy słodszą od pierników, bo kobiety nie od dziś wiedzą, że najlepszym lekiem na całe zło tego świata są słodycze).
Od teraz (od odejścia Darka, nie skończenia „Toruńskich”) wszystko jest nie takie, jak powinno być. Nie ma spokoju, długiego snu, nie ma własnego m4, swojej lodówki i dawnej siebie – Kai.
Zasadnicze pytanie – hm, dlaczego?
I tu owym znakiem zapytania zakończę odsłanianie treści „To nie przypadek”. Ta książka, prócz świetnie spędzonego czasu, śmiechu przenikającego zdziwienie i vice versa, pozostawia czytelnika w zadumie. Autorka nakazuje czytającemu „dostrzeżenie” rzeczywistości, swojej rzeczywistości. Otwarcie oczu na tu i teraz, bo nasz stabilny dotychczas świat może się nagle zawalić. Uważaj – podszeptuje Ula Pieńkowska – uważaj, bo nic nie jest pewne na zawsze. Ani mieszkanie, ani ogródek, ani praca, a tym bardziej ukochany u boku!
U Ki wszystko zburzyło jedno zdjęcie. Ktoś zapyta – a może nieuwaga? Może poczucie wygody i stabilności? Dziecinność? Może wszystko razem? Pytania się mnożą, odpowiedzi brak, a skutki są i trzeba im zaradzić, bo same nie znikną.
Nie zdradzę zakończenia, bo to mnie zaskoczyło. I to bardzo. Urszula Pieńkowska napisała powieść, która zapowiadała się jedno płaszczyznowo. Pozory – tu nic nie da się przewidzieć. To zlepek komedii, dramatu, kryminału i reportażu. Autorka w „Zaufaj i podążaj” nakreśliła fabułę, w którą można zarzucić kilka haczyków i dzięki nim wyłowić parę istotnych tematów i … pociągnąć je w innych powieściach. Jest tu przemoc fizyczna, nielegalny „biznes człowiekiem”, bogactwo zmieniające osobę i przesłaniający wszystko egoizm. Pani Ula poradziłaby sobie z każdym tematem – co można odczuć podczas lektury pierwszego tomu „To nie przypadek”. W humorystycznym stylu podaje nam tematy, o których wielu pisać nie chce lub nie potrafi. I choć wszystko to robi kobiecym stylem (z przymrużeniem pomalowanego oka), to bystry czytelnik od razu się zorientuje. Czytasz i wiesz, że to śmiech pomiędzy dramatem.
Pierwszy tom trylogii z Kają i Mają w epicentrum to zapowiedź kolejnych, równie świetnych części. Dwie kobietki, zwykłe, normalne – jak my! - z odpowiednim dystansem do samych siebie. W pisaniu Uli Pieńkowskiej czuć swobodę i lekkość pióra. Riposty wyrywają cię z rzeczywistości i przenoszą na karty powieści.
Czytanie bawi i rozluźnia. Sama frajda – do samego końca – do porannej jajecznicy na boczku i tostów z wędliną i serem i … aromatycznej kawy. I to nie „Majak”, ani „Majka”, ale … może „Bajka”?
No to już zostawię detektywkom...
#agaKUSIczyta
Przypadki chodzą po ludziach, czasem wręcz skaczą po głowach, czy sercach. Najgorsze jest w nich jednak to, że nigdy nie pukają do drzwi, czekając aż ktoś im otworzy. One włażą, ba, wskakują gdzie chcą i trafiają kogo chcą. Tak się stało u Kai. Tu przypadek „zwalił się się, jak niebo na głowę” wodza wioski Gallów (u dzielnego Asteriksa), który tego bał się najbardziej. Ów...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-11-26
„KRYMINAŁEK” Maciej Lasota
Ta książka to „jazda bez trzymanki”. Ale po kolei...
Maciek, albo niech na wstępie będzie Maciej – to taka męska mieszanka Donalda Trumpa i Brytyjskiego Króla Karola. Do tego należy dodać pierwiastek muskulatury Rambo, nieco aparycji i elokwencji Woody`ego Allena oraz uśmiech szczerbatej żebraczki z dworca autobusowego. Do tego styl – ten jest równie istotny. Maciek to taki szary porucznik Colombo i wszystkich straszący Frankenstein. No i co najważniejsze, to koneser alkoholu wszelakiego, który konsumuje z gracją Jamesa Bonda, Agenta 007. Przynajmniej zaczyna jak 007, bo najczęściej kończy jako Agent Specjalny 001 i film Quentina Tarantino, w którym grał nagle mu się urywa. Wtedy wiadomo, że przeniósł do innej bajki. Jakiej? Do „Kryminałka” - najnowszej produkcji Macieja Lasoty.
Kamera, uwaga... i cięcie.
A co to za bajka? Po zimowej scenerii „Kryminałka” wnioskuję, że to coś o Królowej Lodu lub, co za pech, Epoka Lodowcowa. Jest i narrator – jak mało kiedy, który prowadzi bohatera do domu, gdzie czeka na niego – no, ba – kobieta. Dama prawie. I te jej Red usta, czerwone mówiąc po naszemu. I ta jej kobiecość, nonszalancja, ach, te biodra i ruchy, oj, oj. I wiara w Maćka pokładana nie przez przypadek, toż to detektyw w tymczasowym stanie upojenia alkoholowego, ale spec w swym fachu bez dwóch zdań.
„Proszę znaleźć moje poczucie humoru” - bez owijania w bawełnę żąda petentka. No, no, nie lada wyzwanie, w rzeczy samej. Jednak należy przypuszczać, że prędzej bałwan przetrzyma lato, niż ona odzyska swoje humory – to znaczy jeden humor, bo humory to kobiety ciągle mają, a jej zależy na tym zasadniczym. Humory to jej akurat nie zaginęły. I bądź tu człowieku zawodowcem! Lecz skoro na Maćka trafiło, to znaczy, że coś tu musi śmierdzieć. I nie mam na myśli jego mieszkania, a zlecenie owej klientki.
Uważaj czytelniku, w tle rozlega się głos Krystyny Czubówny, Maciej to gatunek, który dopasuje się do każdych warunków atmosferycznych, do suchości w ustach i zarwanej nocy po libacji do rana też. Rusza na polowanie. Niucha, wsadza nos gdzie trzeba i nie trzeba, zagląda, przyczaja się i szykuje do skoku. Dostaje nawet w łeb, by znowu zajrzeć do bajki. Tym razem do Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków, która niebawem będzie na cenzurowanym, bo „(...) fakt zamieszkania młodej dziewczyny z siedmioma co prawda nierosłymi, ale brodaczami można by zakwalifikować jako szerzenie sodomii”.
Co będzie, gdy Maciek oprzytomnieje?
Dokąd nos i tropy go zaprowadzą i jak odkryje łączność, nie z kosmitami, a wszystkich faktów ze sobą, które w konsekwencji ułoży, jak Kostkę Rubika – tego nie zdradzę. Jego czarno-biały świat daltonisty widzącego inaczej niech zaciekawi innych. Mnie wprost rozbawił, zauroczył i pochłoną. Dosłownie.
„Kryminałek” to czarno-biały film osadzony w scenerii tajemniczego filmu noir (podlanego sosem komedii) – taka kinowo-literacka wisienka na torcie. Maciej Lasota (nie mylić z książkowym rycerzem) nakreślił lekką, zabawną historię detektywa, który po latach posuchy znowu ma szansę na „czerwony dywan sławy”. Wprawdzie fotoreporterów brak, jak i samej nagrody w postaci złotej statuetki, lecz te owacje, ten blask i ukłony dla fanów robią swoje. Dają mu wiarę w siebie. To taki Don Kichot naszych czasów, który konia przepił razem z kopytami i skórzanym siodłem. To bystry facet, który uzasadniając swój alkoholizm w poetyckim stylu mówi, że „horyzont jutra widziany przez lornetkę butelki zawsze wydaje się bardziej znośny.”
Autor bawi się fabułą. Rechota wraz z czytelnikiem.
„Kryminałka” nie sposób czytać na poważnie. Śmiejesz się i z siebie, i z postaci Maćka. Ktoś obserwujący cię mógłby powiedzieć, że jesteś pijany, co może i jest prawdą, bo fabuła upaja. Uderza do głowy. Kręci ci się w makówce i od pomysłów autora, Macieja Lasoty, jak i detektywa, „filaru narodowego ducha optymizmu”.
Ta książka to pełna ripost i gry słownej przygoda, od której się nie uwolnisz. Zakuwa w kajdanki (gumowe). To świetny lek i na zły humor (mój się nie zagubił w każdym razie) i na szary dzień za oknem malowany czarno-białym pesymizmem. To podnosząca na duchu historia, która rozluźnia. To niemalże Martini wstrząśnięte niemieszane z oliwką na dnie i plastrem cytryny na wierzchu. Uważaj, by ozdabiającą go parasolką nie wybić sobie oka, albo nie wsadzić do nosa …
Polecam pić do dna i prosić o koleją.
#agaKUSIczyta
„KRYMINAŁEK” Maciej Lasota
Ta książka to „jazda bez trzymanki”. Ale po kolei...
Maciek, albo niech na wstępie będzie Maciej – to taka męska mieszanka Donalda Trumpa i Brytyjskiego Króla Karola. Do tego należy dodać pierwiastek muskulatury Rambo, nieco aparycji i elokwencji Woody`ego Allena oraz uśmiech szczerbatej żebraczki z dworca autobusowego. Do tego styl – ten jest...
2022-07-04
Gdy żar leje się z nieba i z nas jednocześnie, to człowiek wszystko robi powoli. Zaczyna byt pod szyldem ślimaczo-żółwia i do niczego się ani nie zmusza, ani tym bardziej nie spieszy. W te dni celebruje trend coraz bardziej propagowany przez zmęczonych codziennością, SLOW LIFE. Slow jemy, slow chodzimy, VERY SLOW myślimy. W tym samym trendzie należałoby też sięgać po SLOW książki, które czytasz jak leniwiec bujając się na hamaku.
I właśnie w takim spowolnionym czasie złapałam za „Morderstwo w pensjonacie” Poli Andrus. Dlaczego? Polski kryminał, ale lekki, z przymrużeniem oka i prowadzony swobodnym, żartobliwym językiem. Coś idealnego na teraz. Jest i akcja (w kobiecym wydaniu – bo baby rządzą od zawsze), jest śmiech (z facetów, bo to takie gamonie przystojne ale ciapy niemiłosierne) i jest odpoczynek (mój, na hamaku, nie w pensjonacie, w którym czai się jakiś... morderca). Kumulacja wszystkiego co najlepsze.
I zaczęłam czytać SLOW.
Oto ona. Około pięćdziesiątki, nie szczupła (ale i nie gruba – taka w sam raz pulchna kobietka) – Alicja Figiel (może być tożsama z Alicją Psotnik). Ala ma jedną wadę (tylko! co warto podkreślić) jest hipochondryczką i przewrażliwioną na swoim punkcie zdrowia (bo nie ubioru, choć stroi się, jak hipiska zespojona z najbarwniejszą papugą świata). Zdrowie, ach zdrowie, ten cię straci, co się zowie Psikus, tfu, Figiel. No, ale Ala wiary w siebie nie traci (w zdrowie tym bardziej), a zyskuje fuchę zarobkową. Opieka i zarządzanie pensjonatem „Dunaj”. Na ciastka, na szmateksy i na codzienność jakoś starcza (i na lekarza też – w pierwszej kolejności, albo może w drugiej, bo pierwsze są słodycze – najlepszy lek, gdy zdrowie chybotliwe). Ale wracając do „Dunaju” w środku lasu, w czasie bezrybia zjeżdża grupka ludzi, którą sprosił tu sponsor, niejaki Nieduży.
Gagi sypią się, jak z rękawa. Rechotasz podczas czytania, po chwili cisza i znowu śmiech. Autorka tak lawiruje zarówno fabułą i dialogami oraz nami, zanurzonymi nosami w książce, że nie sposób czytać SLOW. Tu świadomie łamiesz prędkość. Swoboda stylu pisania z pewnością i dla autorki była czasem spędzonym z przyjemnością. Czytasz i dajesz się porwać. Biegasz po „Dunaju”, nasłuchujesz nieznanych odgłosów i próbujesz być bystrzejsza od samej Alicji Figiel. Ona ma dwie stopy o rożnych wymiarach, z pewnością nie porusza się galopem kobiecym, a już z całą stanowczością nie tak, jak ty. Masz krok przewagi. A dlaczego to tak istotne? W pensjonacie dochodzi do śmierci. Niedużego. Był sobie Mały i nagle – bum – Małego nie ma. (Małego, czy Niedużego – jeden karzeł). Zagadka spowija pensjonat, gości i personel. Gęste chmury nadciągnęły nad „Dunaj”, prawie zapowiedź sztormu. Rozgaszczam się pod dachem, na pięterku i działam w pensjonacie na full serwis.
Co za książka, podziwiam sama do siebie. Pola Andrus pozytywnie zaskakuje. Swobodne lawirowanie dialogami, wątkami i bohaterami włącznie zasługuje na czytelniczy order śmiechu w umiarkowanej dawce.
Czytasz i odpoczywasz.
Czytasz i świetnie się bawisz.
Czytasz i czujesz się leniuchem – pensjonariuszem. Szum liści, zapach herbaty z pomarańczą i Figiel u boku, tfu, Alicja, która o wszystko dba. Sielanka w środku lasu (czy raczej miasta, bo ja akurat do lasu to sporo kilometrów mam).
„Morderstwa w pensjonacie” nie sposób czytać SLOW. Tu lecisz na oślep, a tempo przyspiesza z każdym dniem. I uwaga – Figiel depcze nam po piętach, lecz zawsze istnieje cień, że po wszystkim, na przeprosiny (za siebie, oczywiście) zaprosi do cukierni na kawał szarlotki z lodami i bitą śmietaną (kleksem wielkości XXL). Pięty wymoczysz, odcisków nie będzie, a skorzystasz na pysznych ciachu (za darmo lepiej smakuje). Grunt, że ty wygrasz. W rozwiązaniu zagadki ma się rozumieć, bo w jedzeniu słodkości Alicja nie ma sobie równych.
Powieść porywa od początku. Zaczyna się niewinnie i nic nie zapowiada takiej zabawy, jaką serwuje wnętrze. Oczarowuje i nie pozwala wyjść spod jej uroku aż do samego końca. A i potem będzie do ciebie wracać przywołując uśmiech na twarzy...
Oj, Pola, Pola...
Oj, Figlu, ty Figlu...
@wydawanictwopsychoskok
Gdy żar leje się z nieba i z nas jednocześnie, to człowiek wszystko robi powoli. Zaczyna byt pod szyldem ślimaczo-żółwia i do niczego się ani nie zmusza, ani tym bardziej nie spieszy. W te dni celebruje trend coraz bardziej propagowany przez zmęczonych codziennością, SLOW LIFE. Slow jemy, slow chodzimy, VERY SLOW myślimy. W tym samym trendzie należałoby też sięgać po SLOW...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-10-28
Gdy ksiązka opatrzona jest wytłuszczonym drukiem napisem DEBIUT POWIEŚCIOWY, to człowiek nigdy nie wie, czego się spodziewać. Czy super odkrycia, czy dennej publikacji, która zjadła i naszą gotówkę i porwała nasz czas. Nie inaczej podchodziłam do "W cieniu terapeutki" Anny Krystaszek. I co się okazało?
Wyszło, że to bardzo dobra powieść. Wciągająca, świetnie skonstruowana, dobrze napisana książka. Nadmienię od razu, że zaskakuje wysokim poziomem - i to debiutantki! Jestem nie dość, że pełna emocji po zakończeniu czytania, to i pełna podziwu, bo polscy pisarze - według mnie - do marnych w większości należą. A tu - voila, super powieść.
Rozdziały są podzielone na tytułowe imiona postaci. I to jest chyba haczyk, który skrzętnie, acz skutecznie działa - trudno się oderwać, bo ciekawość po prostu rządzi. Czytam, nagle koniec, ale jest następny wątek, następne rozgryzanie sprawy oczami innego bohatera. Może coś się wyjaśni? Może coś obróci tok wydarzeń? To taki zabieg wielce skuteczny i pochłaniający czytelnika bez reszty.
Świetnie prowadzona akcja, zazębianie się faktów, rozpisanie cech i osobowości poszczególnych osób. Same plusy - tak, plusy, które warto podkreślać i o których warto pisać podczas oceny tej książki, bo takiej ksiązki polskiej pisarki już dawno nie czytałam. Tym bardziej, że wysoki poziom, jaki sobie narzuciła pani Krystaszek utrzymuj się od początku do ostatniej strony. Nie odłożysz tej książki, póki nie dobijesz do "portu", do końca. Zaskoczą cię watki, osoby, okoliczności i nawet....złapiesz się na tym, że musisz swoje domysły zweryfikować raz jeszcze.
Bardzo dobry debiut.
Czekam na następne książki pani Anny.
Gdy ksiązka opatrzona jest wytłuszczonym drukiem napisem DEBIUT POWIEŚCIOWY, to człowiek nigdy nie wie, czego się spodziewać. Czy super odkrycia, czy dennej publikacji, która zjadła i naszą gotówkę i porwała nasz czas. Nie inaczej podchodziłam do "W cieniu terapeutki" Anny Krystaszek. I co się okazało?
Wyszło, że to bardzo dobra powieść. Wciągająca, świetnie skonstruowana,...
2021-09-13
„KOBIETA ANIOŁ, LIS I DEMON ORAZ INTRYGA SREBRNEGO POCIĄGU”
Justyna Ewa Charłamów
Często jest tak, że jako czytelnik, pożeracz książek niemalże, szukam perły wydawniczej. Powieści, która mnie oderwie od realizmu i sprawi, że czas się zatrzyma zabierając mój umysł w inną rzeczywistość. Ale, rzadko kiedy, zamiast tej perły znajduję bombę. Otwieram książkę nastawiona na nią jak zwykle pozytywnie, zaczynam czytać, przerzucam stronę, następną i nagle okazuje się, że to nie perła, choć odczucia są podobne, ale bomba. Że to petarda o szerokim zasięgu, petarda wydawnicza jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzalna i tak jak bomba, rozbrajasz raz i żałujesz, że to się więcej nie powtórzy, przynajmniej nie w takim wymiarze. Ta bomba sprawia, że doceniasz swoją pasję czytelniczego opętania i znajdujesz uzasadnienie swojej manii. Ta bomba sprawia, że z zadowoleniem i z satysfakcją jeszcze wygodniej rozsiadasz się w swym fotelu czytelniczym i mościsz się tam na lata.
Bomba, na którą ja się natknęłam została skryta w „Kobiecie aniele, lisie i demonie oraz intrydze srebrnego pociągu” Justyny Ewy Charłamów. W oparach pociągu stojącego na stacji, który już niebawem odjeżdża w trasę, w białych tumanach pary gęstej jak śmietana spowijającej biegających na wszystkie strony pasażerów, z których każdy taszczy walizki i bagaże, kuferki i drobiazgi wszelakie stoję i JA. Lecz oto nagle rozlega się gwizdek zawiadowcy i odjazd i zaczyna się kurs bez trzymanki, tfu, bez konduktora, bo to mrowie ludzi wciska się do wagonów i ledwo można za nimi drzwi zamknąć. Ścisk w korytarzach i w przedziałach, a w tym motłochu oni - Ippolit, Uljan i Damazij. Trójca, która musi podczas owego kilkudniowego kursu podjąć się skrzętnie zaplanowanej gry. Gra jest bowiem warta spadku po wujku, Wielkim Księciu Jewgienim Popowie, który nie mając dziedzica postanawia pazernym bratankom dać szansę na zdobycie dużego majątku. A jak wiemy w każdej rodzinie królewskiej skrywają się największe kanalie i zachłanne osobowości, jakich nasza ziemia nosi na swym padole. Gra jest warta świeczki – ale we trzech? To już o dwóch za dużo. Lecz intryga uknuta przez wuja przewiduje każde kroki chłopaków, wszystkie czyny są na wyrost spodziewane i nad wyraz trafione. Inni pasażerowie to niemalże „kukiełki” na scenie teatru, które grają nie tyle wyuczone role ile role adekwatne do celu owej podróży. I to odwieczne pytanie – kto wygra – czy wuj, czy jednak któryś z głupich młodzików? A może będzie remis przegranych? Może ów remis przepijemy butelkami wódki pitej bez łagodzącej gardło przepitki? W pociągu pełno jest zarówno flaszek, jak i koszy z jadłem wszelakim, które to bogato zapełniły stare, pachnące lawendą garbate babcie – zatem jest i co zjeść i czym popić – byle dojechać do ostatniej stacji. Coś za coś – stawka jest wysoka.
Ta powieść to bombowy fenomen literacki. To petarda, która mnie dosłownie magnetyzuje. To powieść, która musi trafić do rąk każdego – coś jak MUST READ. Justyna Charłamów pisze takim stylem, żeod samego już początku dajesz się jej otumanić i porwać. Pierwsza strona zaledwie, a ty już stoisz na stacji kolejowej, prężysz pierś, wokół klimat rodem z „Anny Kareniny”, wkoło ciebie biegający we wszystkich kierunkach pasażerowie oraz wielka, kolosalna maszyna , której koloru w oparach nie sposób rozróżnić. Para buch, koła w ruch...
I rusza maszyna ospale...
Ta powieść to przygoda sama w sobie. To bardzo dobrze skonstruowana i napisana książka, którą chłoniesz. Wchodzisz do niej i bierzesz udział w owej grze o wysoką stawkę. Próbując być szybszym od innych chcesz ich wyprzedzić o krok, coś wyniuchać, ale – ale nie tu. Ta intryga jest bowiem siecią pająka utkaną przez mistrzynię pióra. Fabuła należy bezapelacyjnie do najlepszych, na jakie dotychczas trafiłam. Do tego dialogi i prowadzenie scen, ba, całych wątków – zdania czytają się same. Oczy biegną zachłannie po stronach, bo jesteś w transie, w opętaniu jakimś niezrozumiałym. W opętaniu, które – co najlepsze – sprawia ci radość. Czytania nie sposób przerwać, bo zachłannie męczy cię myśl o ciągu dalszym.
Ta książka to jajko Faberge w czarno-białej skorupce najdroższych kamieni szlachetnych. „Kobieta anioł, lis i demon oraz intryga srebrnego pociągu” to zdobyć niemalże jubilerska, to wisienka na torcie rynku wydawniczego. To uczta dla wyobraźni. To sięgnięcie nie tyle przedsionka raju ile wkroczenie do niego. To powieść, która – co napiszę górnolotnie jak jeszcze nigdy w życiu – to powieść, która rozświetla życie, twarz i serce.
dziękuję SZTUKATER
„KOBIETA ANIOŁ, LIS I DEMON ORAZ INTRYGA SREBRNEGO POCIĄGU”
Justyna Ewa Charłamów
Często jest tak, że jako czytelnik, pożeracz książek niemalże, szukam perły wydawniczej. Powieści, która mnie oderwie od realizmu i sprawi, że czas się zatrzyma zabierając mój umysł w inną rzeczywistość. Ale, rzadko kiedy, zamiast tej perły znajduję bombę. Otwieram książkę nastawiona na...
2021-04-14
Zaczęłam czytać z wielką pasją - z ukontentowaniem wręcz. Z jakimś otumanieniem pomieszanym z zachwytem. Owa euforia trwała nieprzerwanie do bezliku 50 strony. Bo nagle, jak się okazało, szybko zaczęła opadać i stygnąć i co najgorsze - osiągnęła poziom minusowy. Ogromy zawód mnie spotkał. Czytam o Smile`u, co to był twarzą, ba - ambasadorem w najlepszym wydaniu firmy Smile - a sam od dziecka nazywał się Smile Smile, czy też Ismail Ismail, zaczynam pałać do niego uczuciem i ot. Klapa. Szkoda, oj jaka wielka szkoda. Coś się w tej powieści nie zgrało. Szukam jednak dla niej ratunku i widzę przyczynę - może we mnie? Może to nie ten czas na tą powieść? Może za dwa miesiące byłabym nią urzeczona do setnej, a nawet trzysetnej strony? Może to ja jestem winna? Ale, by sprawiedliwość objęła nad nami pieczę - wina pewnie leży po dwóch stronach, czyli po środku.
Zaczęłam czytać z wielką pasją - z ukontentowaniem wręcz. Z jakimś otumanieniem pomieszanym z zachwytem. Owa euforia trwała nieprzerwanie do bezliku 50 strony. Bo nagle, jak się okazało, szybko zaczęła opadać i stygnąć i co najgorsze - osiągnęła poziom minusowy. Ogromy zawód mnie spotkał. Czytam o Smile`u, co to był twarzą, ba - ambasadorem w najlepszym wydaniu firmy Smile...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-10-22
Może narażę się innym czytelnikom i recenzentom, ale powiem szczerze - jest to bardzo FAJNY KRYMINAŁ z podtekstem komedii. I takową jest. To kryminał z "przymrużeniem" oka, gdzie starość okazuje się być nader aktywnym okresem życia, a niemoc ciała nie ma nic wspólnego z polotem umysłu. Zabawna, optymistyczna, acz osadzona w domu opieki dla starszych osób, gdzie ze śmiercią żyje się na ramieniu, a każdy dzień to niewiadoma, czy do wieczora dane mi będzie dożyć. Jednak to właśnie tu kumuluje się miła atmosfera, współpraca, przyjaźń i wzajemne zaufanie. Czwórka staruszków, każdy za młody miał inny zawód, zacieśnia więzy w Czwartkowym Klubie Zbrodni. Spoiwem jest zamiłowanie do rozwiązywania kryminalnych zagadek. Mamy tu: Joyce, Elizabeth, Rona i Ibrahima, którzy co tydzień omawiają przypadki morderstw, których nigdy nie rozwiązano. I tak trafia się ofiara... pod samym nosem. A nawet dwie ofiary, których zgony okazują się być nader zagadkowe, jeśli nie tajemnicze. Klub analizuje, docieka, uruchamia stare znajomości, a wszystko... Wszystko odbywa się właśnie tu, w domu opieki, bez potrzeby jego opuszczania. Voila, można by powiedzieć. Ale jak się chce, to wszystko można zorganizować i co najważniejsze - doprowadzić do zaskakującego końca.
Ksiązka gwarantuje miłe spędzenie czasu. Skutkiem ubocznym jest chichot, który sprawia, że trudno się oderwać. Czytanie jest przyjemnością. A do tego krótkie rozdziały sprawiają, że kończąc jeden chcesz wiedzieć, co będzie w następnym, a że jest krótki i następny też... to czytasz tracąc rachubę czasu. Choć, jak wiemy, szczęśliwi czasu nie liczą, a tym bardziej staruszkowie, którym wskazówki wyznaczają jedynie czas zażywania leków, pomiarów ciśnienia i posiłków.
Błyskotliwa treść. Morderstwa z przymrużeniem oka? Można to i tak to postrzegać. Choć w międzyczasie na jaw wychodzą sekrety, które miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Tragedie łączą się z wpadkami, a łzy (tęsknoty i prawdziwej żałoby) szybko rozjaśnia uśmiech. W "Mordercach..." jest wszystko. To kalejdoskop emocji i przypadków. I, co dziwne - acz zabawne, pamięć staruszków świetnie wyłapuje to, co miało miejsce lata, lata temu. Obecne fakty jakoś nie imają się ich umysłów, za to analityka i grzebanie w tym, co było, o, to już nie lada frajda.
Świetnie napisana powieść.
Wciąga i to w sposób brawurowy. Wprost niewiarygodny.
Przy takich książkach można odpocząć, można pogłówkować (może w fabule wyprzedzić samego autora?) oraz mieć dobry ubaw.
Oby więcej tego typu kryminałów pojawiało się na naszym rynku. I oby tropienie morderców nie odbywało się tylko w czwartki...
Może narażę się innym czytelnikom i recenzentom, ale powiem szczerze - jest to bardzo FAJNY KRYMINAŁ z podtekstem komedii. I takową jest. To kryminał z "przymrużeniem" oka, gdzie starość okazuje się być nader aktywnym okresem życia, a niemoc ciała nie ma nic wspólnego z polotem umysłu. Zabawna, optymistyczna, acz osadzona w domu opieki dla starszych osób, gdzie ze śmiercią...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-07-01
Oto on, właściciel posiadłości, w której obecnie przebywają bratankowie i dwie służące lecz kamerdynera brak - takie czasy. Nie ma szans na znalezienie dobrego, wykwalifikowanego kamerdynera, co za każdym razem podkreśla Lodr Hubbard. Lord, pan domu, który nagle potrzebuje pomocy Ture Sventona, detektywa niebywałego. Nie omieszkał oczywiście zaciągnąć słowa o jego opinii i rekomendacjach, w końcu ważnych spraw nie powierza się byle komu. I zaczyna się śledztwo. W domu Lorda bowiem pojawiają się osobnicy w nader dziwnych miejscach i znikają równie tajemniczo. Nawet z zamkniętych pomieszczeń. A jaki sposób na ich uchwycenie znajduje detektyw Pan Ture? Ano specyficzny to typ, kościsty, o szpiczastym nosie i sylwetce jak strzała, co musi mieć (taka jakaś jego nader męska słabość) "psysie" z bardzo, bardzo dużą ilością bitej śmietany, która spływa po brodzie przy każdym kęsie. A "psysie" to ciastka... Muszą być wedle smaku Sventona, inne odpadają....
To po krótce rys tej bajki, opowiadania, książki. Plus genialne rysunki.
Dla każdego, dla małego i dużego, dla grubego i chudego (nawet takiego, co po środku tuszą).
Świetna.
Oto on, właściciel posiadłości, w której obecnie przebywają bratankowie i dwie służące lecz kamerdynera brak - takie czasy. Nie ma szans na znalezienie dobrego, wykwalifikowanego kamerdynera, co za każdym razem podkreśla Lodr Hubbard. Lord, pan domu, który nagle potrzebuje pomocy Ture Sventona, detektywa niebywałego. Nie omieszkał oczywiście zaciągnąć słowa o jego opinii i...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-19
Jest on, 45-letni dziennikarz. Nieudacznik ,fajtłapa, człowieka bez planu na siebie i na życie jakikolwiek. Jest teraz. A teraz to prawie traci pracę (nie pierwszy raz) i teraz są trzy koty (przygarnięte), ich karmienie i wygoda (jest dla nich kocią mamą, tatą tulącym i kumplem od psot. One są naj- naj- ważniejsze. po nich dopiero jest cała reszta). I jest jego samotność (bo która „dama” pokochałaby trzy kociaki na równi z nim? a jakże byłoby pięknie, gdyby owa dama kochała koty... marzenie kociarza). Dlatego wszystko, co burzy życie kotów jest kategorycznie zabronione i niemożliwe. Nie można go zamknąć w areszcie nie dłużej niż kilka godzin (do czasu następnego karmienia). Wykluczone jest jego zabójstwo, praca po godzinach, czy noc spędzona w łóżku innej, poza domem. Nawet po wyczerpującym seksie i wiadrach alkoholu wszelakiego. Taxi i do domu. Bo koty. Koty czekają na swojego pana.
I chyba to sprawia, że nie wiedząc kiedy, jak i dlaczego zostaje wplątany w morderstwo Mileny. Swojej ex dziewczyny, która zostaje zamordowana tuż po tym, jak wyszedł od niej po dobrym seksie (w końcu wizyta ma być przyjemnością dla obu stron). Sąsiadka, starsza pani, słyszy i widzi przez drzwi „judasza” jak wychodzi od Mileny, ale... to, że wyszedł, i że ktoś go nawet widział, nie daje mu alibi. Nie jemu. Policja ma swoją rację (którą skrzętnie notuje podczas przesłuchań przy pomocy maszyn do pisania), on ma swoją (poza sąsiadką nie ma innych świadków, bo przecież koty... one są raczej mało wiarygodne w tej sprawie), a prawdziwy morderca nadal grasuje w okolicy. I nagle inna zbrodnia (nie jego), porwanie (jego), mafia i rzeźnia w tle (w której ląduje – on). I pistolety i wszystko wiedzący Mareczek (spec tego kalibru), który jest właścicielem całego asortymentu broni palnej i „rzutnej” (granaty do wyboru, do koloru – czego szuka klient, Mareczek wszystko ma). A w przerwach między jednym, a drugim, seks z policjantką Anią. No i alkohol. Potem kac, próba pisania (w ramach leczniczej i uzdrawiającej terapii) o byłych dziewczynach i związkach z nimi, i znowu tempo, jak u Tarantino w filmach. Strzały się sypią nie wiadomo w jakim kierunku i kogo obrały sobie za cel, są noktowizory do nocnej akcji, a gdzieś z tyłu, daleko, daleko (za górą, za rzeką) stoi pytanie, czy to faktycznie są mordercy? Czy ci z tej willi, ten gruby i chudy i ten trzeci, czy to oni? Ale tu nikt nie zadaje pytań. tu się wymierza sprawiedliwość. Tu się jest real-man. Trzeba przeżyć, wrócić do kotów, a po drodze kupić im coś do żarcia (może Whiskas będzie w promocji?).
Komedia pogania ironię, sensacja pędzi za tanim seksem i irracjonalnością. „3M...” wbrew okładce (to nie kryminał z prostytucją w tle, ani romansidło w oparach tytoniu i odurzeniu narkotycznym). „3M...” to świetna komedia kryminalna. Łukasz Gołębiewski to taka Joanna Chmielewska w spódnicy. Lekkie pióro, swobodny styl, zwięzła fabuła. I tempo – szybkie, zagadkowe i porywające zarówno bohaterów, jak i czytelników. Bo o to tu chodzi. By przykuć uwagę i trzymać do końca (jak psa na smyczy, o zgrozo. Koty są bardziej czułe). A przy tym mamy gwarancję śmiechu i relaksu. Człowiek czasem potrzebuje takiej książki. I choć nie jest to klasyka, czy literatura z wysokiej półki (nawet do niej nie aspiruje), to jest to lekka historia, co stanowi jej atut. Bawi się czytelnik, a podczas pisania ubawił się z pewnością sam autor. Miało być luźno, swobodnie i śmiesznie. I jest. Nieudacznik przyciągający wszystkie nieszczęścia świata, bo tylko jego może coś takiego spotkać, tylko jego.
„Czuję się, jakbym siedział w czołgu z lufą skierowaną do wewnątrz.”
Jest on, 45-letni dziennikarz. Nieudacznik ,fajtłapa, człowieka bez planu na siebie i na życie jakikolwiek. Jest teraz. A teraz to prawie traci pracę (nie pierwszy raz) i teraz są trzy koty (przygarnięte), ich karmienie i wygoda (jest dla nich kocią mamą, tatą tulącym i kumplem od psot. One są naj- naj- ważniejsze. po nich dopiero jest cała reszta). I jest jego samotność...
więcej mniej Pokaż mimo to
Life goes in circles, powiem.
Życie kołem się toczy, podsuwa nam ścieżkę pod nogi, którą idziemy sądząc, że samodzielnie ją wybraliśmy.
Życie jest kołem, a czas staje się drogą, co można spuentować słowami z "Trąbki do słuchania", że „(...) świat różowy i świat niebieski przenikają się wzajem w postaci cząsteczek, niby dwa roje pszczół, i że kiedy niebieska pszczoła zderza się z różową, następują cuda. Wszystko to ma coś wspólnego z czasem”. Takie myśli nachodzą cię po lekturze „Córki rzeźnika” Yaniv Iczkovits`a, powieści, która toczy się w tempie kół jadącego powozu.
Oto poznajemy rodzinę Szpajzmanów, dwie siostry, Mindę i Fanię, każda zamężna i każda mieszka "na swoim" "ze swoim". Mają ze sobą kontakt, odwiedzają się i życie jakoś się toczy, do czasu tragedii. Pojawia się ogłoszenie w gazecie, wzmianka ujęta w paru słowach - o mężu, który opuścił żonę i dzieci. To szwagier Fani, mąż Mindy, który wyjechał w nieznane, zostawiając ją samą z dwójką dzieci. Status zostawionej kobiety jest najgorszy. Nie jest ona ani rozwódką, ani wdową, co oznacza, że nie wolno jej powtórnie wyjść za mąż. Minda zostaje w rozpaczy, prawie bez dachu nad głową, w depresji i z niewiadomą przyszłością. Dlatego to Fania przejmuje pałeczkę i porzucając swoją rodzinę, wyrusza na poszukiwania Cwi-Meira. Postanawia go znaleźć i zmusić do podpisania dokumentów rozwodowych. Jej siostra nie może umrzeć za życia bez mężczyzny u boku. Ma dzieci, musi żyć i nie ma być sama. Nie w społeczności żydowskiej.
W wyprawę Fani dołącza także Zizko Breszov. Tajemniczy wioślarz przewożący ludzi rzeką na drugą jej stronę. Nikt go nie zna, nikt nic o nim nie wie. Milczący. I właśnie on staje u boku kobiety, by razem ruszyć w drogę. I tak toczą się ich losy.
"Córka rzeźnika" to powieść drogi, pełna postaci, które są, by zaraz zniknąć. Postaci, które coś wnoszą w treść, ale i takich które szukają towarzysza do rozmów, do wyrzucenia z siebie bolączek i dramatów. Kalejdoskop postaci, jaki przewija się w „Córce rzeźnika” zadziwia. Daje nam obraz społeczeństwa i mentalności ludzi, gdzie pierwsze miejsce w szeregu należy do mężczyzny. Kobieta nie ma prawa głosu. Kobieta jest jedynie tłem, kucharką w domu, matką dzieci swego wybranka, żoną do bycia.
Powieść porywa do połowy. Do czasu, gdy ilość postaci spotykanych w obozach staje się niejako zbyteczna. Poznajemy ich przeszłość do momentu tu i teraz. Ale czy to coś wnosi w tekst? Niektóre strony są przegadane, jakby doklejone do treści, by ową podróż ubarwić, podkolorować nieco. Ale całość? Całość kołem się toczy...
A podróż? Raz jest nużąca, raz porywająca, jak to w drodze bywa...
Lecz najważniejsze podczas całej podróży są czujne oczy Fani Kajzman, która musi zdobyć to, z czym wyruszyła.
Jest w końcu córką rzeźnika. Zwinną w posługiwaniu się nożem rzeźniczym.
Fania ma misję...
Podpis albo on.
Life goes in circles, powiem.
więcej Pokaż mimo toŻycie kołem się toczy, podsuwa nam ścieżkę pod nogi, którą idziemy sądząc, że samodzielnie ją wybraliśmy.
Życie jest kołem, a czas staje się drogą, co można spuentować słowami z "Trąbki do słuchania", że „(...) świat różowy i świat niebieski przenikają się wzajem w postaci cząsteczek, niby dwa roje pszczół, i że kiedy niebieska pszczoła...