-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać441
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2019-06-08
2019-06-08
Po przedostatniej Chyłce obiecałam sobie, że już nigdy nie sięgnę po kryminały Mroza. Obietnicę złamałam dwa razy. Za pierwszym nie żałowałam. Tym razem żałuję podwójnie.
Ta powieść ma kilka mankamentów. Największym z nich jest brak jakichkolwiek emocji. Postaci niby coś mówią, niby są jakieś miłostki, podobno gdzieś tam czai się napięcie. Ja nie odczułam nic takiego. Dla mnie Zaorski i Burzyńska to postacie ze zmarnowanym potencjałem. To ludzie, którzy wypowiadają kwestie. I to wszystko. Nie ma tam żadnego ładunku emocjonalnego. Ich relacje z innymi ludźmi wyglądają tak samo. W Chyłce od emocji aż kipiało. Aż chciało się to czytać.
Drugim poważnym zastrzeżeniem jest całkowity brak oddania atmosfery małej mieściny, gdzie wszyscy się znają i mają swoje ciemne sekrety. Autorowi powieści polecam przeczytać chociażby Inkuba Artura Urbanowicza - może nauczyłby się opisywać klimat małych mieścin, w których czają się tajemnice. Jedyne co wiemy o tym miejscu to to, że jest małe, wszędzie blisko i wszyscy się znają.
Podsumowując - Wydawnictwo Filia
idzie ewidentnie za kasą, którą generuje nazwisko Mroza, bo z dobrą jakością nie ma to absolutnie nic wspolnego. To będzie grało dopóki Mróz będzie płodził kolejne, coraz słabsze książki, a ludzie i tak będą to kupować. Jedyne co mnie pociesza to to, że ja nie wydam już na jego książki ani złotówki wiecej.
Po przedostatniej Chyłce obiecałam sobie, że już nigdy nie sięgnę po kryminały Mroza. Obietnicę złamałam dwa razy. Za pierwszym nie żałowałam. Tym razem żałuję podwójnie.
Ta powieść ma kilka mankamentów. Największym z nich jest brak jakichkolwiek emocji. Postaci niby coś mówią, niby są jakieś miłostki, podobno gdzieś tam czai się napięcie. Ja nie odczułam nic takiego. Dla...
2019-05-21
Oto kandydatka nr 1 do tytułu najbardziej przewidywalnej książki tego roku. Bardzo szybko przeczuwałam jak to się skończy i to jest moim zdaniem nie do wybaczenia przy lekturze kryminału. Wielka szkoda, bo tematyką ciekawa i bardzo potrzeba. Podoba mi się także ten wątek z punktu widzenia etyki - czy zabójstwo osoby, która krzywdzi własne dziecko można usprawiedliwić? Skoro ktoś sam jest potworem, to czy zasługuje na szansę?
Zapraszam na instagram: pokojpelenksiazek :)
Oto kandydatka nr 1 do tytułu najbardziej przewidywalnej książki tego roku. Bardzo szybko przeczuwałam jak to się skończy i to jest moim zdaniem nie do wybaczenia przy lekturze kryminału. Wielka szkoda, bo tematyką ciekawa i bardzo potrzeba. Podoba mi się także ten wątek z punktu widzenia etyki - czy zabójstwo osoby, która krzywdzi własne dziecko można usprawiedliwić? Skoro...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-05-21
Mam z tą książką olbrzymi problem. Na lubimyczytać średnia ocen powyżej osiem i same pochwały. Gdzie nie spojrzę, tam recenzje w samych superlatywach. I zaczynam się zastanawiać, co jest że mną nie tak.
Kiedy byłam w liceum zaczytywałam się w literaturze obozowej, przygotowując się do pracy maturalnej. Książka #mojeprzyjaciółkizravensbrück jest na pewno ważna i wnosi bardzo dużo do tematyki. Natomiast nie mogę powiedzieć, że jest to dobra pozycja.
Zabieg mieszania czasów współczesnych i II wojny światowej nie przysłużył się tej pozycji. Mnie osobiście to bardzo wybijało, zwłaszcza, że Ida, jako główna bohaterka części współczesnej, bardzo mnie nużyła. Nie było w niej absolutnie nic interesującego, postać kompletnie bez charakteru. Myślę, że gdyby autorka, zamiast w czasach współczesnych, poprowadziła powieść od początku do końca w Racensbrück, to skorzystalibyśmy na tym wszyscy.
Zastanawiam się skąd te wysokie oceny i dochodzę do wniosku, że chyba nie wypada tego typu literatury ocenić inaczej. Może coś recenzentów blokuje, gdzieś odczuwają dyskomfort, ponieważ tematyka jest trudna. Ja jednak się wyłamię i powiem wprost, że konwencja powieści do mnie nie przemówiła i oczekiwałam czegoś innego, sięgając po nią.
Zapraszam na instagram: pokojpelenksiazek :)
Mam z tą książką olbrzymi problem. Na lubimyczytać średnia ocen powyżej osiem i same pochwały. Gdzie nie spojrzę, tam recenzje w samych superlatywach. I zaczynam się zastanawiać, co jest że mną nie tak.
Kiedy byłam w liceum zaczytywałam się w literaturze obozowej, przygotowując się do pracy maturalnej. Książka #mojeprzyjaciółkizravensbrück jest na pewno ważna i wnosi...
2015-07-14
Autorka Pochłaniacza powraca z kolejnym tomem o byłej policjantce z niejasną przeszłością. Tym razem Sasza Załuska ląduje w Hajnówce, małym miasteczku w Puszczy Białowieskiej, w samym środku policyjnej zawieruchy. Przyjechała załatwić sprawy z przeszłości, które nie dają jej spać, a zastała zmowę milczenia, tajemnicze morderstwa, niekompetentnych funkcjonariuszy, kilka wykopanych z ziemi czaszek i nacjonalizm. Wydaje się wam, że to mieszanka wybuchowa? Macie racje.
Powiem tak – jestem wściekła. W głowie mi się nie mieści, jak bardzo dobra to mogła być powieść i jak bardzo została zepsuta przez Katarzynę Bondę. Mam do Okularnika wiele zarzutów, które powtarzałam przy okazji czytania Pochłaniacza. Tym razem można je pomnożyć razy dwa.
Zacznijmy od tego, że książka ma ponad 800 stron. Ktoś może sobie pomyśleć, że fajnie, dużo się dzieje, fabuła ciekawa, akcja wartka, szczegółowe opisy. Otóż nie, moi drodzy. Te ponad 800 stron to przeciąganie, lanie wody, brak pomysłu na jakąkolwiek fabułę, nie wspominając o wątku kryminalnym, który leży i kwiczy. Jeszcze się nie spotkałam z kryminałem, w którym doszukiwałabym się wątku kryminalnego. Przez większość czasu zastanawiałam się, co ja czytam.
Wróćmy jeszcze raz do fabuły. Nuda nudą powlekana. W przypadku Pochłaniacza pojawił się zarzut, że za dużo było wątków i czytelnik mógł się zgubić. Tutaj to jest jakaś apokalipsa. Czyta człowiek o jednym bohaterze, za chwile przeskakuje do kilku innych, a za kolejne 10 stron jest już w zupełnie innym miejscu i czasie, niż w dwóch poprzednich wątkach. Liczba bohaterów jest taka, że autor Drogi królów, Brandon Sanderson by się nie powstydził ( dla niewtajemniczonych to pisarz fantasy słynący z tego, że jego powieści mają coś około 1000 stron i naprawdę dużo wątków, miejsc oraz jeszcze więcej postaci. Żeby nie było, ja go bardzo lubię, już od jakiegoś czasu czytam Słowa światłości ale umówmy się, że Katarzyna Bonda to nie ta liga co Sanderson. U niej coś takiego zmienia książkę w mamałygę). Niby różnorodność bohaterów i wątków powinna działać na plus ale nie w tym przypadku. Tutaj nic ze sobą nie współgra.
I znowu pojawia się zarzut, że wątek kryminalny jest na uboczu. W przypadku Okularnika jest to dużo bardziej widoczne, niż w przypadku Pochłaniacza. Przez większość książki usilnie starałam się zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi i po co w ogóle powstała ta powieść. Niby w tej Hajnówce coś się dzieje, ale wszyscy udają, że wszystko gra. Nawet głównej bohaterce, która sama się w te pomyje wpakowała, nie chce się nic rozwiązywać. Policjanci i profilerzy są nieudolni i przedstawieni wyłącznie jako figuranci. I niby gdzie jest akcja? Gdzie napięcie? A zwroty akcji? E tam. Za dużo bym chciała.
Bohaterowie nijacy, włącznie z postacią Saszy Załuskiej. W Pochłaniaczu miała swój charakterek, tu go nie ma. W Okularniku jest bierna, słaba, jej decyzje są dla mnie kompletnie nie zrozumiałe, nie wspominając o relacji z Duchnowskim, której nie rozumiem do kwadratu. Nawet profilowanie jej nie wychodzi i pokazuje, że ci wszyscy, którzy profilowanie krytykują, mogą się nieźle przy tym pseudo kryminale uśmiać. To już nie jest wróżenie z fusów ale jakaś istna kabała. Autorka mogła to później uratować, przy okazji pojawienia się drugiego profilera. Niestety, pojawia się on na sekundę i nic nie wnosi do sprawy.
Jestem bardzo zła, że kryminał z takim potencjałem został zaprzepaszczony. Bonda miała wszystko podstawione pod nos - dobrych, ciekawych bohaterów, nietuzinkową profesję jednego z nich, pomysł na intrygę, którą po drodze wielokrotnie skopała, ciekawe miejsce zbrodni, posiadające swoją wielowarstwową historię oraz swój talent pisarski, bo nie można powiedzieć, że pisać nie umie wcale. Nic z tego nie zostało, jeno zgliszcza. Nie polecam tej książki nikomu, a już najmniej fanom Bondy. Mogą być bardzo rozczarowani. Ja fanką nie byłam i nie jestem, a i tak jestem wzburzona takim marnotrawstwem talentu i pomysłu.
Całość recenzji : e2--ksiazkowo@blog.pl
Autorka Pochłaniacza powraca z kolejnym tomem o byłej policjantce z niejasną przeszłością. Tym razem Sasza Załuska ląduje w Hajnówce, małym miasteczku w Puszczy Białowieskiej, w samym środku policyjnej zawieruchy. Przyjechała załatwić sprawy z przeszłości, które nie dają jej spać, a zastała zmowę milczenia, tajemnicze morderstwa, niekompetentnych funkcjonariuszy, kilka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-24
Nie wiem co mnie podkusiło, żeby sięgnąć po tę książkę i nie sprawdzić wcześniej opinii. Za głupotę się płaci, jak mawiała moja mama. Czegoś takiego, to ja dawno nie czytałam. A wiele moje biedne oczy widziały. Zapraszam na hejt książkowy, bo to za chwilę będzie się tutaj odbywało.
C. ERICSSON, ZNIKNIĘCIE, WYD. MARGINESY, S. 256
Mogłoby się wydawać, że Greta ma wspaniałe życie. Kochającego męża, śliczną córeczkę. Gdy jednak oboje znikają w niewyjaśnionych okolicznościach, do Grety powracają wspomnienia, których wolałaby nie pamiętać. Kobieta postanawia iść na policję. Tam dowiaduje się, że...nigdy nie była zamężna. Nie ma też dziecka. Czy ktoś z nią pogrywa? A może to ona ma problem ze sobą?
,,Zniknięcie" mogłoby być dobrym thrillerem. Fabuła miała zadatki na fajną. Cały potencjał został dosłownie zbezczeszczony przez główną bohaterkę. Nie wiem nawet jak opisać Gretę. Naprawdę nie jest to taka prosta sprawa, aby nie rzucać wulgaryzmami. Myślałam, że spotkała w swoim czytelniczym życiu już wszystkie rodzaje złych bohaterów. Nie chwal dnia przed zachodem, jak się okazało. Tego nie da się odzobaczyć. Jedyne co robi ta kobieta, to rozmyślanie nad swoim stanem emocjonalnym. Zaginęła córka? Nie wiemy gdzie jest mąż? A co tam, pochodzę sobie po lesie, pomyśle o moim dołującym życiu, coś tam zjem, z kimś pogadam. Przecież się nie spieszy. Serio, chciałam poznać bohaterkę. Ale nie aż tak. Nie muszę śledzić jej myśli w każdej sekundzie. To zwyczajnie nudzi.
Zniknięcie miało być thrillerem psychologicznym. Trochę tej psychologii jest, natomiast jest ona tak rozwleczona jak przysłowiowe flaki z olejem. Sam temat przemocy jest ważny i za to duży plus. Niestety, więcej pozytywów w tej książce nie widzę. Bardzo nie lubię jak chrzani się taki potencjał na fajną historię i czuję się, jakby ktoś sobie ze mnie zadrwił. Ani to ciekawe, ani straszna, ani przejmujące. Nuda, nudą poganiana. Trochę jak szkic czegoś, co miało być powieścią, ale nie wyszło. Nie polecam nikomu.
Nie wiem co mnie podkusiło, żeby sięgnąć po tę książkę i nie sprawdzić wcześniej opinii. Za głupotę się płaci, jak mawiała moja mama. Czegoś takiego, to ja dawno nie czytałam. A wiele moje biedne oczy widziały. Zapraszam na hejt książkowy, bo to za chwilę będzie się tutaj odbywało.
C. ERICSSON, ZNIKNIĘCIE, WYD. MARGINESY, S. 256
Mogłoby się wydawać, że Greta ma wspaniałe...
2017-10-06
Teraz podobno mamy rynek pracownika. W każdym razie na to wygląda - pełno wszędzie ogłoszeń, można swobodnie przebierać. Teoretycznie młody człowiek, wykształcony, znający języki powinien mieć łatwo. Okazuje się jednak, że niekoniecznie. Nadal powszechne są umowy śmieciowe, nadal pracodawcy mają mentalność Pana przez duże P, który może nam zrobić wszystko tylko dlatego, że jest od nas wyżej. Twórca ,,Magazynu Porażka" w swojej książce obnaża wszystkie mity, które mówią o tym, że w Polsce praca leży na ulicy. Wystarczy tylko sięgnąć.
Książka to zbiór kilku opowiadań - każde opowiada o innej osobie, którą polski rynek pracy rozczarował. Moim zdaniem nie wszystkie historie trzymają podobny poziom. Pierwsze teksty wydały mi się mocno naciągane. Im dalej w las, tym było na szczęście lepiej.
Trochę rozczarowała mnie objętość książki - myślę, że o polskim rynku pracy można napisać zdecydowanie więcej. Zabrakło mi w niej branży spożywczej, w której stawki są żenujące, a obowiązki oczywiście z kosmosu. Zabrakło mi także historii z rozmów kwalifikacyjnych, które niekiedy przyprawiają o dreszcze wstrętu, zwłaszcza jeśli prowadzą je niekompetentni rekruterzy, którym nawet nie chciało się przeczytać CV przed rozmową.
Bardzo lubię fanpage ,,Magazyn Porażka". I chyba właśnie dlatego po autorze takiego fajnego projektu spodziewałam się zdecydowanie więcej. Sama mogłabym opowiedzieć niejedną historię z rynku pracy, od której włos zjeżyłby się na głowie. I jestem przekonana, że można było ją bardziej dopracować, być może wydać później, ale dopiętą na sto procent. Tutaj mam wrażenie, że autor pisał trochę na kolanie. Niektóre historie rzeczywiście są mocne i dają do myślenia. Niektóre niestety wydają się być mocno naciągane, jakby tworzone na potrzeby książki, żeby tylko wpasowały się w trend, o którym pisze autor.
Teraz podobno mamy rynek pracownika. W każdym razie na to wygląda - pełno wszędzie ogłoszeń, można swobodnie przebierać. Teoretycznie młody człowiek, wykształcony, znający języki powinien mieć łatwo. Okazuje się jednak, że niekoniecznie. Nadal powszechne są umowy śmieciowe, nadal pracodawcy mają mentalność Pana przez duże P, który może nam zrobić wszystko tylko dlatego, że...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-02-20
Naomi Carson była zaledwie dwunastolatką, gdy odkryła, że jej ojciec jest gwałcicielem i mordercą. Postanowiła sobie, że już nigdy nie pozwoli, żeby to tragiczne wspomnienie zaważyło na jej przyszłości. Poświęciła się fotografii i stwierdziła, że czas radykalnie zmienić otoczenie. Gdy kupiła stary, rozpadający się dom i poznała nowych przyjaciół po raz pierwszy poczuła się bezpiecznie i u siebie. Pytanie tylko, czy przeszłość da o sobie tak łatwo zapomnieć?
Powieść N. Roberts mogłaby być książką bardzo zajmującą. Mogłaby być, ale nie jest. Albo inaczej – była, ale do pewnego momentu. Zdecydowanie dobry początek książki zepsuły późniejsze błędy. Tak jak wspomniałam wcześniej, fabuła jest zajmująca, a sama historia Naomi i jej ojca rzeczywiście nadaje się do sfilmowania i puszczania w kinach. Czytelnik otrzymuje także sporą dawkę wiedzy z pogranicza psychologii. Poznajemy specyfikę radzenia sobie z traumą – bardzo dobrze widać po poszczególnych bohaterach, w jaki sposób próbują sobie poradzić z tym trudnym przeżyciem. Powieść doskonale pokazuje, jak bardzo różni jesteśmy nie tylko pod względem wyglądu, ale i konstrukcji psychicznej. Zarówno Naomi jak i jej brat i matka przeżyli tą samą tragedię, jednakże każde radziło sobie z nią w inny, ciężko nawet stwierdzić czy dobry, sposób. Obsesja na pewno mogłaby być gratką dla czytelnika, który lubi powieści psychologiczne.
Niestety, powieść ma kilka minusów, obok których nie można przejść obojętnie. Gdzieś około środka powieści wieje straszną nudą. Czytelnik może w tym momencie zapomnieć, że czyta kryminał. Zwłaszcza, że na prowadzenie wysuwa się wątek miłosny, co moim zdaniem ogromnie przeszkodziło fabule rozwinąć skrzydła. Ja wiem, że teraz niemalże w każdej książce musi być bożyszcze – męski, małomówny, silny i najlepiej jeszcze umięśniony facet, który skradnie serca większej części czytelniczek oraz oczywiście głównej bohaterki. Ale błagam, nie róbmy tego w kryminale. To nie romans! Ile już kryminałów w ten sposób spartaczono, to nie zliczę. A autorzy nadal to robią i psują dobre książki.
Dialogi między bohaterami są niekiedy sztuczne i zdecydowanie przegadane. Można odnieść wrażenie, że autorka nie miała pomysłu na dalsze pociągnięcie fabuły i zapychała ją nic nie wnoszącymi dialogami. Bardzo to słabe.
Ale najsłabsze i nie do wybaczenia w kryminale, przynajmniej dla mnie, jest przewidywalne zakończenie. Nienawidzę tego. Jeśli dobrze się wczytamy to już w połowie książki będziemy wiedzieć kto, co i dlaczego. Nie trzeba być Einsteinem. Koniec powieści to ogromne rozczarowanie. Dawno nie widziałam takich flaków z olejem. Zero emocji i akcji. Dno, muł i wodorosty. I jeszcze kilometr mułu.
Te słowa adresują dla fanów kryminałów – czytacie na własne ryzyko. Ostrzegam lojalnie, że to nie jest dobra książka. A miała olbrzymi potencjał, bo początek jest wyśmienity. Podejrzewam, że autorce mógł ktoś źle coś podpowiedzieć w trakcie pisania, bo takiego dobrego początku zazwyczaj się nie chrzani. A tutaj mamy totalny bajzel
Naomi Carson była zaledwie dwunastolatką, gdy odkryła, że jej ojciec jest gwałcicielem i mordercą. Postanowiła sobie, że już nigdy nie pozwoli, żeby to tragiczne wspomnienie zaważyło na jej przyszłości. Poświęciła się fotografii i stwierdziła, że czas radykalnie zmienić otoczenie. Gdy kupiła stary, rozpadający się dom i poznała nowych przyjaciół po raz pierwszy poczuła się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-01-30
Na profil facebookowy autorki trafiłam przypadkiem i muszę przyznać, że zadomowiłam się tam na dobre. Gdy dowiedziałam się, że będzie z tego książka miałam duże oczekiwania, ponieważ sam profil jest prowadzony z jajem i dobrym humorem. Czy książka jest taka sama?
Książkę reklamowano jako antyporadnik dla kobiet, które nie chcą się uczyć, jak powinno wyglądać prowadzenie domu, dobre relacje z ludźmi i ogólnie ogarnięcie życiowe. Sama autorka uważa, że książka powstała z tęsknoty za normalnością, której w naszym kraju jest zdecydowanie za mało.
Ch..wa Pani Domu okazała się pozycją mocno średnią. O ile początek ksiązki jest ciekawy, zabawny i zdecydowanie zapowiada dobrą lekturę, to dalsza jej część jest coraz gorsza. Mamy w niej zbiór felietonów, pisany najczęściej w pierwszej osobie liczby pojedynczej, z perspektywy samej autorki. Nie powiem, były fragmenty zabawne, w których ledwo dusiłam w sobie śmiech. Czasami nawet zdarzyło mi się niekontrolowanie nim wybuchnąć, np. w tramwaju. 🙂 Niestety, mniej więcej w połowie książki mamy do czynienia z obniżeniem poziomu.
Nie mam pojęcia dlaczego tak jest i mocno mnie to zasmuciło. Uwielbiam książki, w których autor trzyma jednostajnie dobry poziom. Tutaj końcowe felietony bardzo mocno kulały. Nie były ani ciekawe, ani zabawne, tylko mocno nudne. Szczerze mówiąc spodziewałam się po autorce czegoś lepszego, zwłaszcza, że wiem, że potrafi, bo śledzę jej profil od dłuższego czasu.
Wierzę, że pani Magdalena Kostyszyn potrafi pisać lepiej i niejednokrotnie jeszcze da nam się o tym przekonać. Na razie jednak proponuję szkolić warsztat, chociażby przy prowadzeniu profilu na Facebooku, który ma się bardzo dobrze i oby tak zostało. Pomimo zawodu książkowego pozostanę jego wierną czytelniczką. 🙂
Więcej recenzji na: pokojpelenksiazek.com
Na profil facebookowy autorki trafiłam przypadkiem i muszę przyznać, że zadomowiłam się tam na dobre. Gdy dowiedziałam się, że będzie z tego książka miałam duże oczekiwania, ponieważ sam profil jest prowadzony z jajem i dobrym humorem. Czy książka jest taka sama?
Książkę reklamowano jako antyporadnik dla kobiet, które nie chcą się uczyć, jak powinno wyglądać prowadzenie...
2016-12-19
Ja nie wiem co jest nie tak z tą Katarzyną. Oczywiście może być też tak, że to ja jestem uprzedzona i nie doceniam kunsztu i talentu wielkiej pisarki. Czemu nie, tak też przecież może być.
Lubię Łódź. Mam tam rodzinę, trochę miasto znam, co prawda tyle o ile, ale jednak. Gdy zobaczyłam opis powieści naprawdę serio ucieszyłam się, że wreszcie jakiś ciekawy kryminał o Łodzi, która rzeczywiście idealnie nadaje się do takiego właśnie klimatu. Biorę książkę do ręki. Oczywiście autorka musiała spłodzić znowu jakieś 700 stron, bo jakżeby inaczej. Nie wiem, dla mnie więcej nie znaczy lepiej. Moja pani z polskiego w liceum też zawsze mi mówiła, że to, że napiszę kilka stron więcej nie znaczy, że to będzie lepiej się czytało i będzie dobre jakościowo. Najwidoczniej nikt pani Katarzynie Bondzie tego nie powiedział. A szkoda. Uniknęlibyśmy dramatu.
Ilość bohaterów wbija w fotel. Myślałam, że w Pochłaniaczu było źle, ale tu jest jeszcze gorzej. Przyjemność czytania zerowa, ponieważ co chwila musiałam się cofać i przypominać sobie kto był kim i o co z nim chodziło. Gdy już sobie przypomniałam pojawiała się kolejna nowa osoba i miałam ochotę wywalić telefon, na którym czytałam przez okno. Jego szczęście, że jestem do niego nieziemsko przywiązana. Profilerka niby się tam przewija, lecz jest jej mało, a to ona podobno jest główną bohaterką.
Standardowym zarzutem, jeśli chodzi o powieści Bondy, jest nie tylko mnogość bohaterów ale także zbyt duża ilość wątków. Lubię powieści kryminalne ale naprawdę gubię się już w tym wszystkim. Poszczególne elementy fabuły gdzieś umykają, czytelnik się denerwuje, ponieważ nie jest w stanie zapamiętać tylu rzeczy na raz. Złapałam się na tym, że powieść kartkuje, bez wdawania się w szczegóły. A to nie o to w czytaniu chodzi. Z jednej strony mamy podpalenia, z drugiej jakiś terroryzm (ten wątek jest tak zabawny i mało wiarygodny, że można by z nim iść do kabaretu) z trzeciej ktoś komuś kradnie pieniądze, potem mamy gwałty i pobicia. Normalnie Łódź pełną gębą. Jeśli pani Bonda chciała przedstawić pozytywny obraz Łodzi, to chyba jej nie wyszło. Nie podejrzewam jej jednak o takie intencje. Powiem tak - pomysł o napisaniu czegoś o Łodzi był świetny - natomiast wykonanie tak fatalne, że nigdy bym Bondy o to nie podejrzewała. Bądź co bądź wydają ją za granicą. Tej książki nie powinien czytać nawet mieszkaniec Łodzi, a co dopiero ktoś spoza granic kraju.
Książka jest bardzo rozczarowująca, nawet dla osoby, która nigdy nie była fanką twórczości autorki. Nie chcę nawet myśleć co czują osoby, którym poprzednie powieści się podobały. Podejrzewam, że skoro tak było, to Lampiony również mogą im się podobać, choć potrzeba do tego stanu dużo dobrej woli. Życzę wszystkim wytrwałości w przedzieraniu się przez chaos, jaki stworzyła autorka w Lampionach. Ja pasuję i książki nikomu nie polecam.
Ja nie wiem co jest nie tak z tą Katarzyną. Oczywiście może być też tak, że to ja jestem uprzedzona i nie doceniam kunsztu i talentu wielkiej pisarki. Czemu nie, tak też przecież może być.
Lubię Łódź. Mam tam rodzinę, trochę miasto znam, co prawda tyle o ile, ale jednak. Gdy zobaczyłam opis powieści naprawdę serio ucieszyłam się, że wreszcie jakiś ciekawy kryminał o Łodzi,...
2016-09-13
Anita i jej mąż są małżeństwem, jakich wiele. Pragnienie posiadania dziecka wkrótce doprowadzi do pierwszego poważnego kryzysu w ich związku. Anita pewnego dnia znajduje w domu rzeczy nie należące do niej – sukienkę, która jej się nie podoba i której nigdy by nie kupiła i szminkę, która nie pasuje do jej typu urody. Zaczyna myśleć, że oszalała albo ktoś chce, żeby tak było. Pytanie tylko komu zależy na tym, żeby ją zniszczyć?
Obawiałam się tego, że zazwyczaj jak coś ma dobrą promocję to nie jest jej warte. I proszę bardzo, w przypadku tego debiutu niestety się nie pomyliłam. O tej książce słychać na prawo i lewo. Spotkałam się nawet z opinią, że autorka jest drugą Bondą, co doprowadziło mnie do pustego śmiechu. Nie jestem wielką fanką Katarzyny Bondy, umówmy się. Ma moim zdaniem lepsze i gorsze powieści. Ale porównanie jej do autorki tej książki to już obraza.
Pierwszy i niewybaczalny minus, zwłaszcza w thrillerze – nuda nudą poganiana. Około setnej strony zastanawiałam się, po co ja to czytam. Gdzieś około sto pięćdziesiątej wznosiłam oczy do nieba i prosiłam, żeby coś się wreszcie zaczęło dziać. Kiedy już coś się zaczęło dziać i myślałam, że akcja się rozwinie, ona upadała, pozostawiając po sobie jedno wielkie rozczarowanie. Wątek kryminalny tak grubymi nićmi szyty i tak przewidywalny, że można się nad tym popłakać.
Drugi minus to bohaterowie. Nie chodzi już nawet o to, że są nudni. Oni są przewidywalni. Nieciekawi. Brakuje im wyraźnych osobowości, czegoś, czym mogliby mnie zaskoczyć, zaciekawić. Nawet czarny charakter tej powieści jest moim zdaniem za mało zły, o ile można tak to nazwać. Nie chodzi o to, żeby lubić bohaterów – oni mają wywierać w czytelnikach jakieś emocje. Ja walczyłam, żeby nie zasnąć, gdy czytałam dialogi. Swoją drogą było ich strasznie mało jak na 400 stron.
Wątek kryminalny – tak jak wcześniej mówiłam, intryga grubymi nićmi szyta. W paru momentach zastanawiałam się, czy główna bohaterka jest naprawdę tak głupia, że nie widzi, kto pod nią kopie. Mniej więcej w połowie powieści, jeśli ktoś uważnie czytał książkę, można było domyślić się kto za tym wszystkim stoi, choć działania tej osoby trochę mnie śmieszyły, taka była straszna.
Wiem, że wiele osób tą książką się zachwyca. Dzięki ogromnej promocji wydawnictwa mamy kolejny bestseller. Wielka szkoda, że dobre powieści często nie mają odpowiedniej promocji, przez co umykają nam i natrafiamy na nie zupełnie przypadkiem. Tak miałam z kilkoma świetnymi tytułami, które przewinęły się przez ten blog i nie mogłam zrozumieć, czemu o nich wcześniej nie słyszałam. Idealna Magdaleny Stachuli nie jest dobrą książką, nie jest dobrym thrillerem i nie radzę sięgać po nią komuś, kto lubi ten gatunek.
Więcej recenzji na blogu : e2--ksiazkowo.blog.pl
Anita i jej mąż są małżeństwem, jakich wiele. Pragnienie posiadania dziecka wkrótce doprowadzi do pierwszego poważnego kryzysu w ich związku. Anita pewnego dnia znajduje w domu rzeczy nie należące do niej – sukienkę, która jej się nie podoba i której nigdy by nie kupiła i szminkę, która nie pasuje do jej typu urody. Zaczyna myśleć, że oszalała albo ktoś chce, żeby tak było....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-08-05
Szlag mnie trafi kiedyś z tymi romansami. Pisze do mnie koleżanka i mówi, że nowa książka Ch. Lauren wyszła. No to ja spazmy i krzyki radości, tańce i swawole. Od razu się zaopatruję. Nastrój robię. Przygotowuję się mentalnie. A tam co? Jedno wielkie pstro. gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że ten duet pisarski mnie kiedyś tak zawiedzie, to popukałabym się w czoło.
Co może wyniknąć z romansu sztywnego, konserwatywnego brytyjskiego menadżera z wyzwoloną, młodą i atrakcyjną stażystką? To, co się wydarzy, można nazwać jedynie skandalem obyczajowym na wielką skalę. Ruby Miller dowiaduje się, że ma towarzyszyć swojemu współpracownikowi, dyrektorowi Stelli, w podróży służbowej do Nowego Yorku. Dziewczyna czuje euforię pomieszaną z niepokojem. Od dawna podkochuje się w milczącym i inteligentnym dyrektorze. On zdaje się nie zwracać na nią uwagi. Czy Nial Stella wyjdzie ze swojej skorupy i dostrzeże w Ruby kogoś więcej niż koleżankę z pracy? Nie ma wątpliwości, że Ruby zrobi wszystko, by tak się stało.
Zapowiadało się fantastycznie. Wzięłam książkę do ręki z przeświadczeniem, że po raz kolejny trzymam dobrą literaturę, przy której się nie tylko zrelaksuję, ale też uśmieję, a nawet popłaczę ze wzruszenia. Za każdym razem tak było. Cykl Beautiful Bastard znam od podszewki. Mogę z pamięci cytować Pięknego Drania, Pięknego Nieznajomego i Pięknego Gracza. Noszę w sobie wyobrażone wizerunki Chloe, Sary i Hanny. Bennett, Will i Max to moje ideały męskości. Wiem, brzmię trochę jak szalona małolata, ale mnie to mało obchodzi. Po prostu wrosłam w te książki i za każdym gdy Ch. Lauren coś napiszą, to lecę i kupuję. Bez zastanowienia i zbędnych dywagacji.
Jak się okazuje, wszystko trwa do czasu i nigdy nie należy mówić nigdy. Po lekturze Pięknego Sekretu będę uważniej się przyglądać twórczości tego duetu. Straciłam bowiem zaufanie.
Przede wszystkim warto zacząć od tego - kto wymyślał tytuł, na litość boską?! Może ja jestem słaba w metaforach, ale naprawdę nie wiem, o jaki sekret chodzi i ki diabeł. Gdzie tu sekret? Tutaj nawet małej tajemnicy nie ma, a co dopiero mówić o sekrecie. Wszystko jasne i proste jak drut. Osoba, która wymyśliła tytuł tej książki, musi mieć jakieś dziwne poczucie humoru, którego nie ogarniam.
Autorki trochę kombinowały z fabułą i było widać, że chciały stworzyć coś, czego jeszcze nie było. Przekombinowały. Wiem, o co im chodziło. Nie chciały po raz kolejny serwować tego samego kotleta - on piękny, lubi dominować, laski przed nim się same kładą, a on tylko bierze i nie chce się angażować emocjonalnie. Ona szara myszka, nic nie wie na temat swojej kobiecości, on ją dostrzega i uczy czerpania przyjemności z seksu. Nie ten adres drogie panie. Tego tutaj nie ma. Jest na odwrót. Mamy tutaj faceta, z lekko wypaczonym obrazem związku, który jest w tym wypadku taką "szarą myszką". Lubię, gdy autorzy przełamują utarte schematy. Niestety, postać Niala jest lekko śmieszna. A miała być zapewne intrygująca. Sama Ruby także mnie nie zachwyciła. Ot, taki sobie podlotek. Trzpiotowaty trochę. Może i jakiś tam urok ma, ale nie odurzający. Powieść ratują bohaterowie poprzednich części - chwilami pojawiają się wszyscy oprócz Hanny i Sary, co było balsamem na moją udręczoną duszę. Ich rozmowy wymusiły nostalgiczny uśmiech na mojej twarzy.
Zszokował mnie poziom scen erotycznych. Czego jak czego, ale tego się po moich ulubionych autorkach nie spodziewałam. Dialogi oklepane. Sceny zwyczajnie nudne. Zero dreszczyku. Przy poprzednich trzech częściach był, i to spory. A tutaj ani Ruby, ani tym bardziej Nial nie potrafili rozbudzić mojej wyobraźni na tyle, bym była pod jakimkolwiek wrażeniem. Gdy sobie to porównam do rozmów Willa i Hanny z Pięknego gracza, to robi mi się przykro. Nawet nie powinnam porównywać. Nie ma czego. Jedno wielkie rozczarowanie.
W takich chwilach zastanawiam się, co się stało. To jest tak, jakby Brandon Sanderson napisał kiepskie fantasy. Może przesadzam. Ale dla mnie Ch. Lauren w erotyce to jak Sanderson w fantastce. Dobra jakość. Marka sama w sobie. Niezawodność i rzetelność. Dobra zabawa, mnóstwo wzruszeń, ciepło w okolicy serca, szybkie tętno, wyobraźnia działająca na wysokich obrotach. Piękny sekret nic mi z tego nie dał. Pozostawił za sobą tylko niesmak.
Inne recenzje na blogu : e2--ksiazkowo.blog.pl
Szlag mnie trafi kiedyś z tymi romansami. Pisze do mnie koleżanka i mówi, że nowa książka Ch. Lauren wyszła. No to ja spazmy i krzyki radości, tańce i swawole. Od razu się zaopatruję. Nastrój robię. Przygotowuję się mentalnie. A tam co? Jedno wielkie pstro. gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że ten duet pisarski mnie kiedyś tak zawiedzie, to popukałabym się w czoło.
Co może...
2016-07-21
Cassandra przeprowadza się do Miami żeby zacząć nowe życie. Zaczyna od starań o pracę, podczas których spotyka Adama McKeya, swojego potencjalnego szefa. Gdy rozmowa kwalifikacyjna nie przebiega po jej myśli, Cassandra sądzi, że już nigdy nie zobaczy tego mężczyzny i zimnym spojrzeniu i trudnym charakterze. Nie wie jeszcze, jak bardzo się myli.
Nie wiem od czego zacząć. Minusów tej książki jest naprawdę wiele. Jednym z poważniejszych jest główna bohaterka. W tym miejscu chciałabym zaapelować do wszystkich polskich autorów, którzy piszą lub mają zamiar pisać książki erotyczne – błagam was, ludzie, nie róbcie z kobiet kretynek. Kobieta, która występuje w erotyku nie musi być głupia jak stołowa noga, nie musi tracić rozumu, tylko dlatego, że ma coś większego między nogami. Z głównej bohaterki K.N.Haner robi idiotkę, o umyśle piętnastolatki, na co wskazuje także poziom jej słownictwa. Pierwszoplanowa postać kobieca została sprowadzona do roli wiecznie napalonej baby, która zdobywa pracę przez łóżko ( tak, wiem, że w powieści główny bohater mówi, że jest inaczej. Ale ja mu osobiście nie wierzę. Nie po tym, gdy przeczytałam, w jaki sposób objawia się wiedza o aranżowaniu wnętrz Cassandry Giivens). W dodatku ta kobieta nie potrafi używać mózgu, a zwłaszcza w sytuacji intymnej. Co więcej, jest wiecznie napalona, przez co jej wybory życiowe już nie tylko zaskakują. One miażdżą inteligencje normalnego, zdrowo myślącego człowieka. Nie wiem, jak można stworzyć taką postać i się nie zniesmaczyć płcią piękną. Ja się zniesmaczyłam. Nie jestem feministką, nigdy nie byłam i nie będę, ale nawet mnie razi takie przedstawienie kobiety. Czytałam erotyki, w których można kobietę przedstawić w normalny sposób. Nie będę podawała przykładów z literatury zagranicznej, bo to nie ta półka. Ale podam przykład z literatury polskiej – postać Melanii, którą stworzyła A. Docher w „Anatomii uległości”. Nie twierdzę, że ta kobieta nie miała wad, ale była normalna. Tego samego nie da się niestety powiedzieć o Cassandrze, która jest tak daleka od normalności i realizmu jak to tylko możliwe. Aż mi się nie chce wierzyć, że istnieją takie kobiety, bo jak sobie o tym pomyślę, to mi zwyczajnie przykro.
Można wyrazić rozkosz na wiele sposobów. Można to zrobić bez wulgaryzmów. Wiem, trudne to jest. A tutaj aż oczy bolą. I nie mówię tutaj o nazwach części ciała. Ilość synonimów na określenie męskiego przyrodzenia jest dość ograniczona. Chodzi mi o styl wypowiadania się bohaterów, zwłaszcza Cassandry. Czy naprawdę jej słownictwo musi być aż tak ubogie? Rozumiem, że idzie w parze z ubogim rozumem. Nie mam na to innego wyjaśnienia.
Powtórzeń w tej powieści jest tak wiele, zwłaszcza w dialogach, że nie sposób przejść obok tego obojętnie. Za każdym razem gdy czytałam : „słońce” albo ” dziecinko”, dostawałam spazmów złości, a moja dusza wręcz umierała. Rozumiem, że bohaterowie mają taki styl wypowiedzi. Ale czy naprawdę nie mogą używać także innych określeń? O czym ma to świadczyć?
Fabuła przewidywalna i dość płytka. Mój mąż, gdy pisze te słowa pyta mnie, czego ja się spodziewałam o erotyku. Powtarzam po raz kolejny – można napisać erotyk z fabułą, która nie jest płytka i powtarzalna. Czytałam takowe. I pewnie nie raz jeszcze taki mi się trafią. Sceny seksu co piąta strona. Ilość orgazmów przechodzi wszelkie wyobrażenie. Nadchodzą jeden po drugim. Od jednego ruchu palców dziewczyna płonie, a jej ciało przechodzi milion dreszczy rozkoszy. Super, facet się nie zmęczy za bardzo, skoro nie musi robić wiele, żeby dziewczyna przy nim osiągnęła spełnienie.
I ostatni zarzut – zbyt duże podobieństwo do Greya. Ja wiem, że to się sprzeda, bo przecież o pieniądze tu głównie chodzi, bo nie o jakość. Jest seks, jest sprzedaż. Tak to już jest na tym smutnym rynku wydawniczym. Ale powinny być jakieś granice. Ta powieść za mocno pchnie mi Greyem, zwłaszcza na początku. Ona biedna, świeżo po studiach. On bogaty, biznesmen pełną gębą. Ona piękna, choć nie zdaje sobie z tego sprawy, nie mówiąc o swojej uśpionej seksualności. On diabelnie przystojny, jakże by inaczej. Ona zakochuje się w nim z miejsca, widząc do na oczy po raz pierwszy i odczuwając dreszcze na sam dźwięk jego głosu. On lubi dominować, ona z radością mu się podporządkowuje, mimo, że się trochę boi, ale co tam, raz się żyje. Przypomina wam to kogoś? Bo mnie tak. I niech mi nikt nie gada, że nie da się napisać tak, żeby się nie powtarzało. Można. Tym wszystkim, co twierdzą, że nie można, polecam „Pieknego gracza” Ch. Lauren. Zobaczycie, że można.
Jest jeden plus. Sceny erotyczne. Mogłyby być dłuższe, ale mają jakiś tam poziom. Biorąc pod uwagę, że reszta prezentuje poziom słaby, to i tak pocieszające. Niestety, jest mi bardzo przykro, bo miałam ogromną nadzieję na dobry erotyk, do tego napisany przez polską autorkę, co zawsze mnie cieszy. Nie otrzymałam tego, tylko jedno, wielkie rozczarowanie.
Inne recenzje na blogu : e2--ksiazkowo.blog.pl
Cassandra przeprowadza się do Miami żeby zacząć nowe życie. Zaczyna od starań o pracę, podczas których spotyka Adama McKeya, swojego potencjalnego szefa. Gdy rozmowa kwalifikacyjna nie przebiega po jej myśli, Cassandra sądzi, że już nigdy nie zobaczy tego mężczyzny i zimnym spojrzeniu i trudnym charakterze. Nie wie jeszcze, jak bardzo się myli.
Nie wiem od czego zacząć....
2016-07-10
Od czasu do czasu przy wyborze książek posiłkuję się rankingami portalu lubimyczytać. Wiele razy przekonałam się, że nie jest to dobre rozwiązanie. Niestety, ostatnio o tym zapomniałam i znowu zajrzałam w ranking. Wrzucam sobie ranking TOP 100, patrzę, a tam Mia Sheridan i jej powieść Bez słów. Myślę sobie, że skoro oceniona dobrze to i przyjemnie będzie ją przeczytać. Efekty takiego myślenia przedstawiam poniżej.
Bree nie wierzy, że jej życie kiedykolwiek będzie normalne. Podobnie myśli Archer, który mieszka samotnie blisko lasu. Wszystko zmienia się, gdy oboje spotykają się po raz pierwszy. Bree myśli, że w końcu znalazła spokój. Archer z kolei nie może pozbyć się przeświadczenia, że dziewczyna zwiastuje kłopoty i zmiany. W tym momencie nie wie, czy jest na nie gotowy.
Po przeczytaniu Maybe someday C. Hoover myślałam, że będę miała do czynienia z podobnym warsztatem. W tych powieściach mamy bardzo podobne fabuły, dlatego miałam cichą nadzieję, że w Brak słów odnajdę to, co odnalazłam w Maybe someday. Niestety, nie ma co porównywać tych dwóch książek, bo to by była obraza dla C. Hoover.
Książka M. Sheridan jest momentami bardzo sztuczna. Najbardziej widać to po postaciach-autorka miała wiele możliwości stworzenia naprawdę fantastycznych ludzi. Postać Bree to coś, za co powinno się karać autorów. Głowna bohaterka nie myśli. Ona tylko i wyłącznie działa. Robi coś, bez większego zastanowię, bez żadnych głębszych przemyśleń. Niewiele wiem, po przeczytaniu całej powieści, o jej charakterze. Jedyne, co mogłabym o niej bez cienia wątpliwości powiedzieć to to, że jest młoda i życzliwa. Może jeszcze odrobinę za bardzo napalona. I to wszystko. Oto co można powiedzieć o głównej postaci tak długiej powieści. Bohaterowie drugoplanowi są jak zrobieni z tektury. Za grosz charakteru, występują tutaj w roli kukiełek, mających urozmaicić spektakl. Książkę ratuje postać Archera. Nie wiem, z czego to wynika, ale tutaj autorka naprawdę postarała się stworzyć młodego mężczyznę, mocno poturbowanego przez życie, który powoli ulega niesamowitej, bardzo trudnej dla niego przemianie. Tylko dlaczego Bree nie została nakreślona tak samo? Nie wiadomo.
Fabuła dosyć sztampowa-ona piękna, on oczywiście nieziemsko przystojny i nad wyraz inteligentny. Spotykają się i oczywiście się dzieje. Znacie to. Nie będę was zanudzać.
Kolejnym minusem powieści jest to, że jest do bólu przewidywalna. Ktoś mi kiedyś powiedział, że nie powinnam oczekiwać o romansu nieprzewidywalności. Otóż będę tego oczekiwać, bo czytałam romanse, które takie nie były. Które wciągały mnie niemalże wszystkim-od ciekawych bohaterów z jajami, po interesującą fabułę i niesamowitą scenerię, której w tej książce także mi zabrakło. Nie można godzić się na bylejakość. Nie po to człowiek płaci ciężkie pieniądze za książki, żeby dostawał bohaterów z tektury. Ja przynajmniej się na to nie godzę.
Zastanawia mnie fakt istnienia na lubimyczytac.pl tak wielu pozytywnych ocen, tyczących się tej powieści. Wiem, że odczucia odnośnie do powieści są zawsze subiektywne, jednakże zazwyczaj w tym miejscu zaczynam się zastanawiać, czy ja w ogóle wiem, co ja piszę. Chyba przestane sugerować się tym portalem. Wychodzę na tym jak Zabłocki na mydle
Zapraszam na inne recenzje :
e2--ksiazkowo.blog.pl
Od czasu do czasu przy wyborze książek posiłkuję się rankingami portalu lubimyczytać. Wiele razy przekonałam się, że nie jest to dobre rozwiązanie. Niestety, ostatnio o tym zapomniałam i znowu zajrzałam w ranking. Wrzucam sobie ranking TOP 100, patrzę, a tam Mia Sheridan i jej powieść Bez słów. Myślę sobie, że skoro oceniona dobrze to i przyjemnie będzie ją przeczytać....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-06-10
John Knox był człowiekiem, który z całą stanowczością sprzeciwiał się kobiecym rządom. W swojej książce pt.” Pierwszy alarm przeciw potwornemu władaniu kobiet”, wydaną w 1558 roku, dowodzi, że kobieta nie może rządzić i jest to wstrętne, wbrew naturze i zniewaga dla Boga. Nie był on osamotniony w swoich poglądach. Średniowieczna mentalność nie przewidywała wynoszenia kobiety nad mężczyznę, w jakiejkolwiek kwestii. Kobieta miała rodzić dzieci, dbać o dom i do tego ograniczała się jej rola. Kobiety, które próbowały postępować inaczej, napotykały na swojej drodze całą masę przeszkód, z których powszechne potępienie było najmniejszym z ich problemów.
Helen Castor prezentuje nam sylwetki kobiet niebanalnych, które odegrały ogromną rolę w kształtowaniu angielskiej historii - Matylda (żona Henryka V, cesarza rzymskiego), Eleonora Akwitańska (żona Ludwika VII, a potem Henryka II) , Izabela Francuska (żona Edwarda II Plantageneta) i Małgorzata Andegaweńska (żona szalonego króla, Henryka VI) i na końcu Maria Tudor, zwana także Krwawą Marią. Każda z tych kobiet była zmuszona walczyć o to, co jej się należało.
Helen Castor miała w ręku dobry temat. Mogła przybliżyć życiorysy kobiet, o których często historia milczy. Niestety, nie zrobiła tego umiejętnie. Spodziewałam się czegoś dużo lepszego, zwłaszcza z tę cenę.
Oczywiste jest, że po tę książkę nie sięgnie ktoś, kogo nie interesuje średniowieczna Anglia. Jednakże nawet dla kogoś, kto temat zna, ta książka będzie trudnym orzechem do zgryzienia. Autorka popełniła podstawowy błąd i skupiła się na tle historycznym, które zdominowało wizerunki opisywanych kobiet. Jak dla mnie to niewybaczalny błąd, który zaważył na dalszym odbiorze tej książki O ile historie Matyldy i Eleonory dało się jeszcze czytać bez ironicznego grymasu, to wizerunki pozostałych kobiet ginęły w odmętach chaosu pojęciowego, zbędnych faktów, wszechobecnych i w tym wypadku niepotrzebnych dat. Najgorzej czytało mi się o Izabeli Francuskiej-to, co zrobiono z losami tej kobiety, to są jakieś kpiny.
Nie polecam tej książki nikomu, kto ma jakiekolwiek pojęcie o historii Anglii i chce dowiedzieć się czegokolwiek o wizerunkach tych kobiet. Za tę cenę można kupić dwie, inne książki o tej tematyce i mieć nadzieje, że ich autorzy lepiej potraktują kobiety, które ówcześnie kształtowały losy Anglii. Zostały zepchnięte na margines w ten sam sposób, w jaki zrobili z nimi średniowieczni kronikarze, chcąc zatuszować ich czyny. Dopiero Elżbieta I pokazała, że kobieta nie tylko może rządzić Anglią twardą ręką i doprowadzić ją do świetności.
John Knox był człowiekiem, który z całą stanowczością sprzeciwiał się kobiecym rządom. W swojej książce pt.” Pierwszy alarm przeciw potwornemu władaniu kobiet”, wydaną w 1558 roku, dowodzi, że kobieta nie może rządzić i jest to wstrętne, wbrew naturze i zniewaga dla Boga. Nie był on osamotniony w swoich poglądach. Średniowieczna mentalność nie przewidywała wynoszenia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-05-29
O książce Katarzyny Bereniki Miszczuk usłyszałam od koleżanki, która rozpływała się w pochwałach. Byłam sceptyczna od samego początku. Gdy jeszcze usłyszałam, że to romans, to już w ogóle straciłam wszelkie zainteresowanie, bo od romansów mam innych autorów, którym jestem wierna od lat. Tak długo mnie przekonywała do ” Szeptuchy”, że się zaopatrzyłam. I powiem wam jedno – to było jak jechanie po górzystym terenie. Raz zaliczasz ogromne doły, za chwile masz wrażenie, że już jest lepiej i pniesz się pod górę, by za chwilę znowu ciężko opaść na tyłek. Było ciężko. Momentami nawet bardzo.
Cała historia zaczęła się od tego, że Mieszko I nie poślubił Dobrawy i nie przyjął chrztu. Pewnie gdyby wiedział, jakie konsekwencje wywoła to w życiu Gosławy Brzózki, toby się zastanowił. Gosia to świeżo upieczona absolwentka medycyny. Po ukończeniu studiów musi jechać na staż i dowiaduje się, że mama załatwiła jej naukę u… szeptuchy! Przyszła lekarka jest, delikatnie mówiąc, niepocieszona takim stanem rzeczy, ponieważ nie wierzy w żadnych Bogów, rusałki, ubożątka, leszych czy inne magiczne tałatajstwo. Ponadto uważa, że ziołolecznictwo nie ma z medycyną wiele wspólnego. Decyzja jednak zapadła i młoda kobieta musi udać się do Bielin, gdzie jej niewiara w magię zostanie wystawiona na wielką próbę.
Historia o Gosławie niemalże od pierwszych stron doprowadziła mnie do białej gorączki. Jest tyle rzeczy, które mnie denerwowały, że aż nie wiem od której zacząć. Może zacznę jednak od języka, którym napisana jest powieść. Wiem, że to powieść z gatunku new adult, w większości dla młodzieży. Ale błagam, nawet młodzież powinna czytać książki napisane trochę mniej płytkim językiem i posiadające trochę mniej infantylną fabułę i bohaterów. Tego nie da się inaczej opisać jak żenada. Rozmowy głównych bohaterów są płaskie jak asfalt. Żadnego polotu. Nawet wtedy, kiedy główna bohaterka opowiada o historii powstania swojego kraju lub o zmianach ustrojowych w kraju sąsiednim. Pokuszę się nawet i przytoczę cytat, bo płakałam, gdy to czytałam :
„Nasz władca, na szczęście całkiem rozgarnięty, dobrze włada olbrzymim krajem. Nawet
udało mu się podpisać pakt o nieagresji z Mocarstwem Rosyjskim. Oni nie mają już cara.
Bardzo inteligentnie obalili go jakiś czas temu i teraz dostają za swoje. Podatki takie same plus nie można już pędzić samogonu, bo prezydent zakazał.”
Bardziej płytko już się nie dało. Wiemy, że Mieszko I nie przyjął chrztu ale nic absolutnie nie wiemy o tym, jak ten kraj wygląda teraz! Żadnych sensowych opisów, oprócz tego, że mamy monarchię. Ja wiem, że to romans a nie powieść historyczna, ale miło byłoby wiedzieć, w jaki sposób historia, która potoczyła się w tak inny sposób, ukształtowała kraj przedstawiony w powieści. A tutaj zero. Null. Dostajemy same ogólniki, a i tych jest mało.
Główna bohaterka jest bardzo wyjątkową kobietą. Ma 24 lata, skończyła medycynę, więc można by przypuszczać, że coś tam w główce ma. Niestety, ma tam siano. Jedną wielką słomę i jest dla mnie po prostu nierealna. Nie chce mi się wierzyć, że osoba w jej wieku, z jej wykształceniem, może być aż tak infantylna i głupia. Były momenty, że nie mogłam czytać jej dialogów, obojętnie z kim rozmawiała.
W powieści napotykamy od czasu do czasu błędy logiczne – Gosia biegnie, za chwilę przewraca się do jakiegoś dołu. Moment później czytamy, że stoi obok dołu i jest dezorientacja. To wpadła do niego czy nie? Drobnostki, ale rażą.
Fabuła, pomijając aspekty fantastyczne, dosyć sztampowa ale czego po romansach dla młodych ludzi można się spodziewać? Ano niczego – ona piękna, on czarujący, okoliczności są przeciwko nim ale oni i tak chcą być razem. I tak chcą być razem przez całą powieść, ale im nie wychodzi i budują napięcie, a czytelnik ma ochotę wrzucić książkę do najbliższego kosza na śmieci, bo ile można.
Zakończenie nie zaskakuje – mamy tutaj pierwszą część cyklu, więc oczywistym jest, że zakończenie niczego nam nie wyjaśni i zostawi w nas niedosyt. I tak też się dzieje.
Co do plusów powieści, a było ich niestety bardzo mało, to z pewnością można wymienić całą otoczkę fantastyczną, w którą nie wierzy główna bohaterka. Nie znam się na zwyczajach dawnych Słowian, w sumie aż wstyd przyznać, bo to również część naszej historii. Naprawdę dobrą rozrywką było poczytać na temat dawnych zwyczajów, obchodów świąt, zabobonów i religii. Stworzenia, które pojawiają się na kartach książki są przedstawione w sposób bardzo realistyczny – za to autorce należą się ukłony. Jeżeli kiedykolwiek przeczytam kolejny tom cyklu, to tylko i wyłącznie dla tej atmosfery, bo to ona uratowała tę powieść.
Drugim i niestety ostatnim plusem jest to, że fabuła, tak mniej więcej od połowy książki, zaczęła przyśpieszać i nawet mnie zaciekawiła. Akcja mocno prze do przodu, trochę mniej umizgów i miłości, trochę więcej walki o przetrwanie, słowiańskich stworzeń i niewyjaśnionych, magicznych okoliczności. I dużo mniej infantylności. I taki poziom powinien istnieć od samego początku książki.
Czytałam dużo lepsze książki niż ” Szeptucha”. To mogła być naprawdę fajna powieść, ponieważ uważam, że miała olbrzymi potencjał. W większej części została jednak tak spłycona, że nie da się tego czytać. Tym twardzielom, którzy po nią sięgną, radzę wytrzymać do połowy. Od połowy jest lepiej. :)
O książce Katarzyny Bereniki Miszczuk usłyszałam od koleżanki, która rozpływała się w pochwałach. Byłam sceptyczna od samego początku. Gdy jeszcze usłyszałam, że to romans, to już w ogóle straciłam wszelkie zainteresowanie, bo od romansów mam innych autorów, którym jestem wierna od lat. Tak długo mnie przekonywała do ” Szeptuchy”, że się zaopatrzyłam. I powiem wam jedno –...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02-29
Biorąc do ręki książkę Victorii Aveyard spodziewałam się młodzieżowego romansu. Po przeczytaniu pierwszych dwudziestu stron byłam przekonana, że na taki właśnie trafiłam. Gdy doszłam do połowy już wiedziałam, że to nieprawda.
Mare Molly Barlow – Czerwona złodziejka. Tak o sobie zawsze myślała. W jej świecie kolor krwi wyznaczał miejsce w hierarchii społecznej, a ona i jej rodzina znajdowali się gdzieś blisko dna. Gdy Mare dowiaduje się, że jej przyjaciel ma zostać powołany do wojska i wziąć udział w wyniszczającej królestwo wojnie, za wszelką cenę chce go ocalić. Nie przypuszcza jednak, że ratując jego, podpisze wyrok śmierci na samą siebie i dowie się, że nie jest ani tak zwyczajna ani tak słaba jak dotychczas sądziła
Moje pierwsze odczucia po przeczytaniu pierwszych dwudziestu stron były negatywne. Myślałam sobie, że znowu trafiłam na młodzieżowe romansidło. Ona biedna, on bogaty. On jej pomaga, ona daje sobie pomóc. Ona się w nim zakochuje, on w niej też. I tak przez całą powieść krążą koło siebie i nie mogą się zejść. Na całe szczęście okazało się, że Czerwona Królowa tylko pozornie opowiada nam o tym, jak bardzo ważne jest mieć bliską osobę obok siebie, kiedy wszystko nam się wali. A w tej powieści wali się szybko i z przytupem. Od pewnego momentu akcja gna tak, że czytelnik nie może nadążyć.
Konwencja powieści przypominała mi trochę powieści Trudy Canavan oraz książki Kiery Cass. Nie mogłam oprzeć się pokusie, że to już gdzieś było i jestem więcej niż pewna, że autorka wzorowała się na nich, pisząc Czerwoną królową. Cały czas miałam przed oczami fabułę zaczerpniętą od innych pisarzy i to jest ogromny minus. Nie lubię odgrzewanych kotletów. Nawet jeśli od pewnego momentu przekonuje się do fabuły.
Główni bohaterowie również są mało oryginalni. To, co przykuło moją uwagę, to bohaterowie drugoplanowi. Bardzo dobrze wykreowani, dużo lepiej niż ci, którzy grali główne role w powieści. Postaci Juliana i królowej są nie do podrobienia. Głównie dla nich czytałam dalej.
Aveyard próbowała oczywiście zrobić subtelny wątek miłosny. Wyszło aż za subtelnie, jakby go wcale nie było. Akurat nad tym ubolewam najmniej, bardziej interesował mnie konflikt między Czerwonymi a Srebrnymi, który całe szczęście, równomiernie rozwijał się w trakcie powieści, jednakże skoro już za coś się zabieramy warto zrobić to porządnie. A tutaj wyglądało to tak, jakby autorka sama nie wiedziała, czy chce coś zrobić, czy może nie za bardzo.
Niedawno wyszła kontynuacja Czerwonej królowej i biję się z myślami, czy po nią sięgnąć. Pierwsza część nie porwała mnie aż tak bardzo, jak tego oczekiwałam, po przebrnięciu przez te pierwsze kilkanaście stron. Po recenzjach drugiej części wiem tylko tyle, że jest dużo bardziej mroczna. Być może to jest właśnie sposób, żeby seria stała się lepsza?
Biorąc do ręki książkę Victorii Aveyard spodziewałam się młodzieżowego romansu. Po przeczytaniu pierwszych dwudziestu stron byłam przekonana, że na taki właśnie trafiłam. Gdy doszłam do połowy już wiedziałam, że to nieprawda.
Mare Molly Barlow – Czerwona złodziejka. Tak o sobie zawsze myślała. W jej świecie kolor krwi wyznaczał miejsce w hierarchii społecznej, a ona i jej...
2016-02-20
Nigdy wcześniej nie miałam styczności z twórczością Nataszy Sochy, a po „Rosół…” sięgnęłam, ponieważ zbierał same super recenzje od moich znajomych, tych dalszych i bliższych.
Natasza Socha – polska dziennikarka, felietonistka i pisarka. Urodzona w Poznaniu, zamieszkała w Niemczech, gdzie tworzy najczęściej. Autorka kilku powieści m.in.” Mococha”, „Keczup”, „Cicha 5″ i ” Maminsynek”. Ilustruje książki dla dzieci i prowadzi blog chilifiga.pl. Czytając książkę nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że główna bohaterka przypomina mi panią Sochę z opisu. Przypadek? :)
Victoria nigdy nie sądziła, że to spotka właśnie ją. Oto jej wspaniały mąż oznajmił jej, że ma kochankę, która przewyższa ją pod każdym względem. Bohaterka, po bolesnym rozwodzie, wyjeżdża na wieś, gdzie planuje pogrążyć się w depresji. W tym planie przeszkadzają jej trzy kobiety. Każda na swój sposób wyjątkowa, każda pokiereszowana przez mężów. Razem tworzą kwartet, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych. Potwierdza się to, kiedy wpadają na pewien szalony pomysł.
Z tą książką miałam problem od samego początku. I nie chodzi mi tu nawet o fabułę, bo to, że kobiety rezygnujące z samej siebie, ze swojej kariery i ambicji, dla męża, są przez tychże mężów zostawiane, to niestety samo życie, nic odkrywczego. Całe szczęście nie wszyscy mężczyźni są tak durni.
Styl pisania nie przypadł mi do gustu. Książkę czytało mi się ciężko, przez pierwszych 100 stron ziewałam z nudów i zastanawiałam się, co takiego w niej odkrywczego i fajnego, że zachwyca się nią pół Polski. Owszem, postacie kobiet są bardzo fajne, ale nie zajęły mnie na tyle, żebym zapamiętała ich imiona, a tu już o czymś świadczy. ;) Jeśli czytelnik ma problem z zapamiętaniem imienia bohatera to może znaczyć dwie rzeczy – albo autorowi nie udało się stworzyć bohatera charakterystycznego, żeby czytelnik zapamiętał jego imię albo czytelnik za dużo czyta i bohaterowie mu się mieszają. Ja dużo czytam ale nigdy nie miałam problemu z odróżnieniem poszczególnych bohaterów i przypisaniem ich do poszczególnych powieści. Więc stawiam na to pierwsze rozwiązanie.
Mniej więcej od dalszej połowy książka zaczęła mi się podobać ale nadal nie na tyle, że miałabym ochotę polecić ją znajomym. Fabuła trochę rusza z marazmu w jaki wpadła Victoria i dzięki Bogu, bo chyba bym tą książkę odłożyła, takie to już było irytujące. Zaraz mi ktoś pewnie powie, że mnie nigdy mąż nie zostawił i nie wiem co biedna kobieta czuje. Owszem, nie zostawił mnie mąż. Ale zostawiało mnie tabun różnych facetów i wiem jaki to ból. Ale mam taki charakter, że wolę powstać, poprawić koronę i zasuwać, niż się nad sobą użalać. ;)
Jakie są dobre strony tej powieści? Mówi o ważnych rzeczach. O przyjaźni, którą można znaleźć nawet na końcu świata. O miłości, która przychodzi niespodziewanie. O ogromnej woli walki, która drzemie w każdej kobiecie. I o tym, że karma wraca. Co dajesz, potem zbierasz. I wierzcie mi, nie dzieje się to tylko w książkach. :)
Podsumowanie – książka nie przypadła mi do gustu i nie mogę jej polecić z czystym sumieniem. Miałam wobec nie dużo większe oczekiwania, głównie dlatego, że jest tak wysoko oceniania. Na portalu lubimyczytac.pl ma ocenę 7.29, której nie rozumiem. Uważam, że jest zdecydowanie zawyżona.
Nigdy wcześniej nie miałam styczności z twórczością Nataszy Sochy, a po „Rosół…” sięgnęłam, ponieważ zbierał same super recenzje od moich znajomych, tych dalszych i bliższych.
Natasza Socha – polska dziennikarka, felietonistka i pisarka. Urodzona w Poznaniu, zamieszkała w Niemczech, gdzie tworzy najczęściej. Autorka kilku powieści m.in.” Mococha”, „Keczup”, „Cicha 5″ i ”...
2015-10-13
Christian Grey – imię i nazwisko, które zna chyba każda kobieta, na całym świecie. Zaborczy, niebezpieczny maniak sprawowania kontroli. Nieprzystępny, chłodny i wydawałoby się, że kompletnie nieosiągalny dla zwykłej studentki dziennikarstwa. Czytelnicy już jednak wiedzą, że mamy tutaj do czynienia z bajką o Kopciuszku, którym jest Anastasia Steele.
E.L. James prezentuje nam historię z ” Pięćdziesięciu twarzy Greya ” z perspektywy głównego męskiego bohatera powieści. Spotkałam się ze skrajnymi opiniami – że nudne, bo to już było. Że autorka odgrzewa stare kotlety. Że język nie do przyjęcia. Że miło wrócić na stare śmieci z nowej perspektywy. Że jest jeszcze ostrzej i więcej seksu.
Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła, mimo, że seria o Greyu doprowadzała mnie do rozpaczy.
Kupiłam. Sprawdziłam.
Czyta się szybko, tak jak poprzednie książki E.L.James. I to jest chyba jedyny atut. Że można szybko skończyć.
Nie jestem jakąś cnotką, ale niektóre teksty Greya były dla mnie nie do przyjęcia. Autorka zrobiła z niego jeszcze bardziej wulgarnego, egoistycznego i zaborczego dupka niż w poprzednich częściach. Momentami miałam wrażenie, że wejście w jego umysł było błędem. Językowo ta książka jest jeszcze gorsza od poprzedniczek, o ile to w ogóle możliwe.
Ta książka nie zaskakuje, ponieważ to wszystko już rzeczywiście było. Jeśli ktoś czytał I tom, to znajdzie tam te same sytuacje, tych samych ludzi i identyczne zachowania bohaterów, tym razem przedstawione z perspektywy Christiana. Jedynymi ciekawymi smaczkami mogą być wspomnienia głównego bohatera z jego dzieciństwa. Nic nowego fani serii tam nie znajdą.
Nie ma w tej książce ani oryginalności ani innowacyjności. E.L.James twierdziła w dedykacji, że napisała ją dla fanów. Szkoda tylko, że nie myślała o nich już podczas jej tworzenia. Nie dała im bowiem nic nowego oprócz starych scen przepisanych na nowo, z innej perspektywy.
Autorka chciała nam pokazać wnętrze Christiana, co nie do końca jej wyszło. Sprowadziła głównego bohatera do roli nieco niedojrzałego mężczyzny, myślącego tylko penisem, do tego nie potrafiącego się normalnie wysłowić bez używania wulgaryzmów. Gdzie jest ten mężczyzna, w którym zakochały się fanki po pierwszej części? Gdzie jest jego magnetyzm? Nie ma. Grey jest dziecinny, infantylny. A jak połączy się to z jego upodobaniami wychodzi śmieszny chłopczyk z biczem w ręce. Jak na balu maskowym.
Nie powiem, że nie spodziewałam się rozczarowania. Wiedziałam, że tak będzie, gdy tylko wzięłam książkę do ręki. Niestety smutne jest to, że ludzie to kupią tak czy siak, mimo negatywnych recenzji. Bo jest seks, jakaś tam miłość, co z tego, że trochę patologiczna i jest przystojny mężczyzna, do którego można powzdychać. Tragedia, tyle powiem.
Christian Grey – imię i nazwisko, które zna chyba każda kobieta, na całym świecie. Zaborczy, niebezpieczny maniak sprawowania kontroli. Nieprzystępny, chłodny i wydawałoby się, że kompletnie nieosiągalny dla zwykłej studentki dziennikarstwa. Czytelnicy już jednak wiedzą, że mamy tutaj do czynienia z bajką o Kopciuszku, którym jest Anastasia Steele.
E.L. James prezentuje...
2015-08-17
Zwłoki młodej skrzypaczki z poderżniętym gardłem dają początek fali zabójstw, w których nic nie trzyma się kupy. Policjanci starają się wytropić sprawcę, który wymyka się jakimkolwiek konwenansom. Tymczasem dochodzi do kolejnych, niewyjaśnionych tragedii, a czasu jest coraz mniej. Czy policja odnajdzie sprawcę? Czy podkomisarz Sowa i jej partner dowiedzą się, co za siła stoi za tajemniczymi morderstwami?
Litościwie pominę te błędy, których w tej książce jest masa. To często wina korektora, który za bardzo nie przyłożył się do zadania, a nie autora. Mniejsza o to. Zdarza się najlepszym.
Niestety, nieumiejętność budowania fabuły to błąd, którego nie jestem w stanie pominąć. W książce autorki trup ściele się gęsto. A to, co robi policja, żeby odnaleźć sprawcę wymyka się mojemu pojmowaniu sytuacji. Otóż, proszę sobie wyobrazić moi Państwo, że oni głównie...jedzą. Tak jedzą. Niemalże przy każdym spotkaniu z podkomisarz Sową i jej partnerem natykamy się na posiłek. Nie to, że jestem czepialska, ludzie muszę jeść żeby przeżyć ale pytanie jest takie - co robi policja żeby złapać sprawcę oprócz spotykania się w knajpach? Ano nic. Dopiero grubo po połowie powieści pani podkomisarz wpada na jakiś trop, na który zresztą sama nie wpada, tylko ktoś podtyka jej pod nos, a ona łaskawie idzie go sprawdzić. Do tego miejsca mamy tylko narzekania policji, że śledztwo jest trudne, a tak w ogóle to chodźmy coś zjeść.
Skoro czepiam się fabuły, która moim zdaniem mocno kuleje, to dziwne by było, gdybym nie wspomniała o dialogach. Są słabe. Bez polotu. Rozmowy podkomisarz Sowy i jej partnera, o ile nie dotyczą jedzenia, są wymuszone, śmierdzą wręcz sztucznością. Nie ma w nich napięcia. Postacie zdają się być wyprane ze wszelkich uczuć, gdzie jedynym wyjątkiem pozostaje główna bohaterka. Może to dlatego, że to kobieta. Miałam w pewnym momencie wrażenie, że autorka chciała, aby mężczyźni byli pokazani w powieści jako nieudolne, niedojrzałe emocjonalnie, słabe psychicznie chamy i zboczeńce bez serca. Oczywiście nie jest to opis, który odnosi się do wszystkich bohaterów męskich tej powieści, ale każdą z tych cech prawie każdy mężczyzna występujący w "Wyklętych" mógłby sobie przypisać. Czy miało to na celu idealizację głównej bohaterki? A może płci pięknej? Nie wiem i chyba się nie domyślę.
Podobno " Wyklęci" są horrorem. Mówię podobno, ponieważ ja się nie bałam ani przez moment. Być może dlatego, że duża dziewczynka jestem, naoglądałam się horrorów w dzieciństwie i naprawdę ciężko mnie przestraszyć. Ostatnio bałam się czytając któryś z horrorów Kinga. Nawet nie pamiętam tytułu. Nic więc dziwnego, że powieść mnie w ani jednym momencie nie przestraszyła. Niestety, ale były chwile, w których zadawałam sobie pytanie, co ja właściwie do jasnej anielki czytam? Czy to horror, a może kryminał? Zarówno jedno jak i drugie wypada słabo.
Wiem, że może się wam to wydać dziwne, zważywszy na mój szalejący jad ale ja naprawdę nie lubię pisać takich recenzji. Dużo bardziej wolałabym przeczytać horror, po którym nie mogłabym spać i który zostałby w mojej pamięci na długo. " Powieść "Wyklęci" przyprawiła mnie o drgawki, lecz nie było to dreszcze strachu i przerażenia lecz wściekłości nad zmarnowanym czasem. Nie polecam książki nikomu, a już zwłaszcza fanom horrorów. Czytacie na własną odpowiedzialność.
Całość recenzji : e2--ksiazkowo.blog.pl
Zwłoki młodej skrzypaczki z poderżniętym gardłem dają początek fali zabójstw, w których nic nie trzyma się kupy. Policjanci starają się wytropić sprawcę, który wymyka się jakimkolwiek konwenansom. Tymczasem dochodzi do kolejnych, niewyjaśnionych tragedii, a czasu jest coraz mniej. Czy policja odnajdzie sprawcę? Czy podkomisarz Sowa i jej partner dowiedzą się, co za siła...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Minka Kent chciała wyczarować coś nowego, innowacyjnego. Wyszło niestety jak zwykle. Perfekcyjne kłamstwo to kolejny przewidywalny kryminał, który w ostatnim czasie przyszło mi czytać. Cały czas liczyłam na jakieś ciekawe zakończenie, na coś epickiego. Jedyny plus tej powieści to to, że czyta się szybko. Warta uwagi jest także postać Greer, mam wrażenie, że to najmocniejszy punkt książki. Tak naprawdę tylko dla niej czytałam dalej. Ogólnie nie polecam , oczekiwałam czegoś o wiele lepszego.
Minka Kent chciała wyczarować coś nowego, innowacyjnego. Wyszło niestety jak zwykle. Perfekcyjne kłamstwo to kolejny przewidywalny kryminał, który w ostatnim czasie przyszło mi czytać. Cały czas liczyłam na jakieś ciekawe zakończenie, na coś epickiego. Jedyny plus tej powieści to to, że czyta się szybko. Warta uwagi jest także postać Greer, mam wrażenie, że to najmocniejszy...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to