-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1179
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać421
Biblioteczka
2023-12-31
2023-04-13
Ten komiks nigdy nie potrzebował koloru, dlatego edycja czarno-biała to znakomity pomysł na „powrót do korzeni”. A dodatki (wraz z opowiadaniem Parowskiego) są absolutnie OK.
Ech, łezka się w oku kręci, bo „Funky” to zacny przyczynek do polskiej science fiction.
Ten komiks nigdy nie potrzebował koloru, dlatego edycja czarno-biała to znakomity pomysł na „powrót do korzeni”. A dodatki (wraz z opowiadaniem Parowskiego) są absolutnie OK.
Ech, łezka się w oku kręci, bo „Funky” to zacny przyczynek do polskiej science fiction.
2022-06-17
Powracam do tej książki w ramach aktualnego wyzwania LC po przeszło dwudziestoletniej przerwie. W międzyczasie miałem jednak okazję delektować się wspaniałą serią animowaną, opartą na motywach tego najbardziej znanego dzieła Antoine'a de Saint-Exupéry'go.
Już sama dedykacja pokazuje dobitnie, że „Mały Książe” to książka wyjątkowa: mroczny cień drugiej wojny światowej rzucił się na ojczyznę autora, jednak de Saint-Exupéry zdołał mimo to wykrzesać z siebie to, czego w tak ponurych czasach najbardziej potrzeba: nadzieję.
Francuz nie tylko zdołał stworzyć fascynującą historię w egzotycznych kulisach, ale wykazał się również niesamowitym wyczuciem. Tworzył według najlepszej możliwej zasady, pisząc o rzeczach, które znał z autopsji: lotnictwie i Afryce. Powstały w ten sposób melanż jest unikalny w literaturze dziecięcej. W tej książce świat dzieci koliduje ze światem dorosłych jak cząstki elementarne w Wielkim Zderzaczu Hadronów. Uwolniona przy tym energia doprowadza do powstania dzieła, które słusznie uznawane jest za jeden z najwspanialszych przykładów traktowania psychiki dziecka na poważnie – w moim osobistym rankingu dorównuje bez wysiłku „Kubusiowi Puchatkowi”, „Czarodziejowi z Oz” i „Niekończącej się historii”.
Ale być może największe podobieństwa odnajduję w jednym z polskich klasyków gatunku: „Król Maciuś Pierwszy” Korczaka to duchowy starszy brat „Małego Księcia”. Mam wrażenie, że doświadczenia wojenne obu autorów miały decydujący wpływ na efekt końcowy ich twórczości. Parafrazując Nietzschego: Oni spojrzeli w otchłań a otchłań zajrzała im głęboko w oczy. Po czym zawstydzona odwróciła wzrok.
Powracam do tej książki w ramach aktualnego wyzwania LC po przeszło dwudziestoletniej przerwie. W międzyczasie miałem jednak okazję delektować się wspaniałą serią animowaną, opartą na motywach tego najbardziej znanego dzieła Antoine'a de Saint-Exupéry'go.
Już sama dedykacja pokazuje dobitnie, że „Mały Książe” to książka wyjątkowa: mroczny cień drugiej wojny światowej...
2022-06-08
Talent Szweda dojrzewa – w kolejnej odsłonie prac Stålenhaga tekst nie jest już tylko skromnym dodatkiem do wspaniałych grafik. Tym razem, podobnie jak to już miało miejsce w albumie „The Electric State”, pisana historia refugium „Kungshall” jest pełnowartościową częścią całego dzieła. Powiem nawet więcej: bez przeczytania tego tekstu nie da się tak naprawdę zrozumieć poszczególnych ilustracji.
Akcja rozwija się niespiesznie, ale charakterystyczne dla autora „podskórne” uczucie niewyjaśnionego zagrożenia towarzyszy lekturze już od pierwszych stron. Stålenhag nie tylko buduje napięcie, ale umiejętnie je dawkuje. Czytelnik oddycha czasami z ulgą, ale nigdy nie może uwolnić się od niejasnego przeczucia zbliżającego się nieszczęścia. Koniec opowieści jest dramatyczny, niektóre obrazy bardzo drastyczne. „Labirynt” jest historią dla dorosłych i daleko mu do lekko sielankowych klimatów z wcześniejszych opowieści Szweda z cyklu Pętli.
Paleta barw jest tym razem ograniczona i bardzo mroczna. Dominuje kolor zielonkawo-szary, co ma swoje naukowe uzasadnienie. Jaskrawe kolory świateł pojazdów, urządzeń technicznych czy fosforyzujące elementy mundurów kontrastują tym mocniej z burym tłem.
Obrazy Stålenhaga są graficznym odpowiednikiem opowiadań Stephena Kinga – podobnie jak mistrz horroru Szwed ponownie udowadnia, że groza może tkwić w dosłownie każdym rodzaju przedmiocie.
Talent Szweda dojrzewa – w kolejnej odsłonie prac Stålenhaga tekst nie jest już tylko skromnym dodatkiem do wspaniałych grafik. Tym razem, podobnie jak to już miało miejsce w albumie „The Electric State”, pisana historia refugium „Kungshall” jest pełnowartościową częścią całego dzieła. Powiem nawet więcej: bez przeczytania tego tekstu nie da się tak naprawdę zrozumieć...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-02-24
Niy beda wom osprawioł, że się znom na całyj gyszichcie Ślunska. Niy chca wos robić za bozna ani sie sam hihrać. Jo chca ino, cobyście dali pozor, że je coś takigo jak ślunsko kultura i godka. One boły i som. Kedyś i kajś. I mom nadzieja, że i kajś bydom. Że Ślonzoki to niy ino grubiorze, co po fajrancie siedzom w familokach przi panczkraucie i karbinadlach albo roladzie z modrom kapustom i osprawiajom blank gupie wice o Antku i Frantku, jak nos widzom takie gorole jak tyn Ziemkiewicz. U nos je moc zortów ludzi, bez co gyszichty ze ślunskich familyj mogom mieć pierońsko szpana. Że mjindzy Brynicom a Odrom żijom ludzie, co niy ino „trocha” inaczyj godajom, ino swoja własno gyszichta majom, niekedy blank cufalowo. I że oni majom prawo czuć inaczyj, niż ludzie z Altrajchu i inkszych stron Polski.
P.S.: Ślunskich filologów przepraszom za szrajbunek.
Niy beda wom osprawioł, że się znom na całyj gyszichcie Ślunska. Niy chca wos robić za bozna ani sie sam hihrać. Jo chca ino, cobyście dali pozor, że je coś takigo jak ślunsko kultura i godka. One boły i som. Kedyś i kajś. I mom nadzieja, że i kajś bydom. Że Ślonzoki to niy ino grubiorze, co po fajrancie siedzom w familokach przi panczkraucie i karbinadlach albo roladzie z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-09-28
Będzie to recenzja absolutnie nieobiektywna, ponieważ od „Głosu Pana” właśnie rozpocząłem swego czasu przygodę z tą trudniejszą w odbiorze prozą Pana Stanisława. Bo chyba zgodzimy się, że czytanie „Przygód pilota Pirxa” czy „Bajek robotów” (obie wielbiam) to jednak coś innego niż lektura „Solaris”, „Niezwyciężonego” lub „Edenu”?
A zatem: „Głos Pana”. Po ponownej lekturze stwierdzam, że to cud jakiś, że nie rzuciłem książki w kąt już przy czytaniu przedmowy. Ten pierwszy rozdział jest nadal dosyć trudny do zrozumienia, wymaga sporego skupienia oraz... nie prowadzi tak naprawdę donikąd.
Zaraz, zaraz! Ponoć lubisz tę książkę! - zaoponujecie. Ano, lubię ją bardzo. Ale nie ten pierwszy rozdział. Dopiero w momencie, gdy narrator (jedno z dwóch alter ego autora w tym tekście) uświadamia nam rozmiary projektu „Masters Voice” (MAVO), gdy porównuje nas do mrówek, które na swej drodze napotkały zmarłego filozofa i, zjadłszy ciało z ukontentowaniem, chwalą sobie pożytek, jaki odniosły, wtedy dopiero czuje się ten „sense of wonder”, jaki Lem bardzo umiejętnie wykorzystuje do przedstawienia swoich tez.
Jeśli chodzi o (sensowny) kontakt z obcymi cywilizacjami kosmicznymi, to będziemy jako ci troglodyci, którzy, napotkawszy całe tomy encyklopedii, spalą owe księgi i bardzo będą sobie chwalić takowe ognisko. Wprawdzie nie podzielam całkowicie zdania mistrza, ale jego argumenty są w dyskusji bardzo ważne. Kontakt nie będzie prosty (przynajmniej jeśli przejdziemy kiedykolwiek do czegoś bardziej skomplikowanego niż „Ala ma kota”).
Lem znakomicie znał i czuł świat nauki. I właśnie to wyszło „Głosowi Pana” na dobre. Czołowy polski fantasta jest w tej książce tak naukowy, jak to tylko w beletrystyce jest możliwe. A zarazem tak fantastyczny, jak tylko prawdziwa nauka to potrafi. Podobieństwa do historii projektu „Manhattan” są oczywiste, aczkolwiek dotyczą one jedynie robiącego za tło, małego, zamkniętego światka naukowców – Lemowi nie chodzi przecież o opisywanie trudnych warunków pracy czy paranoi, jaką charakteryzują się projekty militarne.
Po „przebiciu” się przez historię projektu MAVO autor przystępuje do sedna sprawy: rozważań filozoficznych na temat możliwości kontaktu z obcą rasą. Kolejne teorie na temat natury i znaczenia przekazu z gwiazd budzą do dzisiaj szacunek.
Facyt: Jedna z lektur obowiązkowych polskiej science fiction.
Będzie to recenzja absolutnie nieobiektywna, ponieważ od „Głosu Pana” właśnie rozpocząłem swego czasu przygodę z tą trudniejszą w odbiorze prozą Pana Stanisława. Bo chyba zgodzimy się, że czytanie „Przygód pilota Pirxa” czy „Bajek robotów” (obie wielbiam) to jednak coś innego niż lektura „Solaris”, „Niezwyciężonego” lub „Edenu”?
A zatem: „Głos Pana”. Po ponownej lekturze...
Lata 30-te zeszłego wieku, Indie Holenderskie, wyspa Nunukan przy wschodnim wybrzeżu dzisiejszego Kalimantanu (dawniej: Borneo): Leśnik ze Szwecji otrzymuje zadanie zorganizowania przerobu drewna z okolicznej dżungli. Już pierwsza brygada drwali traci w ciągu kilku dni od rozpoczęcia wyrębu dwóch ludzi – i to nie tylko z powodu wypadków (a praca była bardzo niebezpieczna), lecz również jako wynik rywalizacji o kobiety. Bo wszystko jest możliwe, jeśli 25 chłopa i 3 kobiety siedzą zbyt długo w morderczej dżungli Borneo. Sam autor przyznaje szczerze, że zaczął dokładnie przyglądać się miejscowej piękności i dostawał „kosmatych myśli”.
Właśnie ta absolutna szczerość Lundqvista urzekła mnie już od pierwszych stron tej arcyciekawej książki. Szwed nie ściemnia i otwarcie przyznaje, że założenie osady drwali na Nunukan (dzisiaj to już prawdziwe miasto) miało napchać guldenów do kieszeni holenderskich bossów koncernu naftowego, bez względu na naturę i na los tubylczej ludności. A Lundqvist miał ten proceder nadzorować i dbać jedynie o zyski. Autor wypełnił swoje zadanie. Ale „po drodze” pokochał ludzi i kraj, zyskując poważanie nawet tak bezwzględnych szczepów, jak ibańscy łowcy głów, odłamu Dajaków morskich.
Zapoznany przez zastroskaną gosposię z Sari, miejscową dziewczyną, żyje z nią początkowo, jak szczerze przyznaje, jak typowy biały kolonialista z ciemnoskórą kochanką. Ale pociąg seksualny zamienia się powoli we wzajemne oczarowanie, a te z kolei w prawdziwą miłość. „Zapomniałeś, że jesteś białym człowiekiem!”, zarzuca mu pewien Anglik z pobliskiego Borneo Północnego. Na szczęście dla nas, czytelników, „zarzut” ten jest prawdziwy: relacja Lundqvista jest pełna przywiązania do kraju i ludzi oraz bardzo bezwzględna, jeśli chodzi o ocenę roli białych kolonistów w tym regionie świata.
Zauroczony lekturą, pozostaję w szoku, że takich książek nigdy w Polsce nie wznowiono. Hańba!
Lata 30-te zeszłego wieku, Indie Holenderskie, wyspa Nunukan przy wschodnim wybrzeżu dzisiejszego Kalimantanu (dawniej: Borneo): Leśnik ze Szwecji otrzymuje zadanie zorganizowania przerobu drewna z okolicznej dżungli. Już pierwsza brygada drwali traci w ciągu kilku dni od rozpoczęcia wyrębu dwóch ludzi – i to nie tylko z powodu wypadków (a praca była bardzo niebezpieczna),...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-07-26
Niesamowita skarbnica wiedzy o antycznym świecie. Mógłbym ją czytać co roku, bo nigdy nie nudzi. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jest to dzieło nieco jednostronne, przedstawiające starożytny Rzym wyłącznie z perspektywy absolutnych elit imperium. Ale bez „Żywotów” zapewne nigdy nie powstałby znakomity serial BBC „Ja, Klaudiusz”, od którego rozpoczęła się moja fascynacja starożytnością. Zawdzięczam więc tej książce bardzo wiele. Polecam ją bezwzględnie każdemu, kto chce poznać okres rzymskiego pryncypatu poprzez wypowiedzi człowieka, którego dziad i ojciec żyli w tym właśnie czasie.
Niesamowita skarbnica wiedzy o antycznym świecie. Mógłbym ją czytać co roku, bo nigdy nie nudzi. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jest to dzieło nieco jednostronne, przedstawiające starożytny Rzym wyłącznie z perspektywy absolutnych elit imperium. Ale bez „Żywotów” zapewne nigdy nie powstałby znakomity serial BBC „Ja, Klaudiusz”, od którego rozpoczęła się moja fascynacja...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-06-11
Wspaniały komiks, który czterdzieści lat od pierwszego wydania nadal potrafi zafascynować. O Enki Bilalu słyszałem co-nieco wcześniej, obejrzałem też jego film ze świata Nikopola (aczkolwiek raczej z małym zrozumieniem) – dopiero teraz mogłem nadrobić braki i przeczytałem „tekst źródłowy”.
„Trylogia Nikopola”, a zwłaszcza jej pierwsza część, to znakomita science fiction, która tylko pozornie jest historią w stylu postapo. Czytana dzisiaj, zaskakuje świeżością pomysłów i jakością obrazów. W latach 80-tych musiała mieć „siłę rażenia” atomówki. Uważny czytelnik znajdzie wprawdzie kilka anachronicznych szczegółów, jak klasyczne telefony analogowe, ale akurat takie rzeczy nie grają w odbiorze tego komiksu większej roli.
Zauważyłem przede wszystkim, że Enki Bilal bardzo stara się o to, aby jego komiksy były czytelne. To znaczy, że bardzo poważnie traktuje temat wprowadzenia czytelnika w swój świat. Objawia się to wyraźnie w sposobie prowadzenia narracji, przetykanej często planszami z fikcyjnymi wycinkami prasowymi. Przy lekturze miałem bardzo wyraźne wrażenie upływu czasu, jasnych motywacji głównych postaci i kontekstu historycznego, w jakim Bilal kazał im interagować.
A na dodatek warstwa graficzna jest po prostu urzekająca i sprawia, że „Nikopol” to przede wszystkim uczta dla oczu. Bilal maluje w akrylu, co jest dosyć rzadkie. Rysuje i koloruje sam. Wynik końcowy jest świetny i pozostaje na długo w pamięci.
Posłowie Seghe Lehmana wyjaśnia inspiracje autora i literacko-historyczne korzenie jego dzieła. Podobnie jak dołączona do tomu fikcyjna gazetka „Libération“, to bardzo dobre uzupełnienie tomu.
Po lekturze jestem absolutnie przekonany, że nie było to ostatnie spotkanie z twórczością Bilala.
Wspaniały komiks, który czterdzieści lat od pierwszego wydania nadal potrafi zafascynować. O Enki Bilalu słyszałem co-nieco wcześniej, obejrzałem też jego film ze świata Nikopola (aczkolwiek raczej z małym zrozumieniem) – dopiero teraz mogłem nadrobić braki i przeczytałem „tekst źródłowy”.
„Trylogia Nikopola”, a zwłaszcza jej pierwsza część, to znakomita science fiction,...
2017-12-26
Motywem przewodnim tego tomu jest konflikt między koniecznością polityczną a własnym sumieniem. Sapkowski eksploruje przy pomocy kilku postaci różnorakie postawy, wskazuje na trudności jakich doświadczyć musi osoba o prawym charakterze w czasie, gdy takie zalety jak wierność, sprawiedliwość czy odwaga osobista stoją nisko w cenie. Gdy prościej i bezpieczniej jest przystać na tak zwane mniejsze zło, niż bronić szczytnych ideałów. W czasie pogardy właśnie.
Inaczej niż w pierwszych tomach sagi o wiedźminie znajdziemy tutaj znacznie mniej humoru. Łagodne bryzy należą definitywnie do przeszłości i Geralt musi stawić czoła burzowej nawałnicy. Z tego starcia ujdzie ledwie z życiem, ale pozostanie wierny swoim ideałom.
"Czas pogardy" to książka bardzo polityczna. Znajdziemy w niej nawiązania do dramatycznych wydarzeń kampanii wrześniowej, do całej drugiej wojny światowej właściwie. Całość napisana jest niezwykle barwnie - to Sapkowski w najwyższej formie.
Motywem przewodnim tego tomu jest konflikt między koniecznością polityczną a własnym sumieniem. Sapkowski eksploruje przy pomocy kilku postaci różnorakie postawy, wskazuje na trudności jakich doświadczyć musi osoba o prawym charakterze w czasie, gdy takie zalety jak wierność, sprawiedliwość czy odwaga osobista stoją nisko w cenie. Gdy prościej i bezpieczniej jest przystać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-05-25
Ted Chiang jest nieco starszy ode mnie i napisał dotychczas...osiemnaście opowiadań science fiction. Żadnej powieści, a już na pewno żadnej tasiemcowatej trylogii. Jak na dorobek życia ponad-50-latka nie brzmi to jak jakieś wielkie osiągnięcie.
I tak właśnie można się mylić. Opowiadania Chianga to dopracowane perełki gatunku, wielokrotnie nagradzane najbardziej prestiżowymi nagrodami a nawet częściowo całkiem udanie sfilmowane. A „Wydech” to ich druga antologia, zawierająca osiem tekstów z lat 2005-2019, w których Chiang porusza znaczące tematy: Czy istnieje wolna wola? Dlaczego nie mamy kontaktu z obcymi cywilizacjami kosmicznymi? Jak wyglądałby świat, który został stworzony dokładnie tak, jak opisuje to Biblia? Czy podróże w czasie mogą nas zmienić – nawet gdy nie jesteśmy w stanie zmienić przeszłości? Jak wyglądałby proces powstawania i edukacji sztucznej inteligencji?
Fantastyka to niezwykle dojrzała, uparcie zwracająca się do czytelnika z żądaniem rozszerzenia własnych horyzontów myślowych. Chiang nie pisze, aby dostarczyć rozrywki – przynajmniej nie w ludycznym sensie tego słowa. „Wydech” nagradza raczej poprzez zmuszanie do kwestionowania własnych przekonań i przez stałe wymaganie opuszczenia strefy komfortu. Opowiadania Chianga są tym samym współczesnymi wnukami prac Wellsa i innych współtwórców podgatunku science fiction. Mamy zatem tytułowy „Wydech”, który genialnie tłumaczy współzależność energii i entropii (jeden z najlepszych tekstów „twardej SF” jaki czytałem). Są dwa opowiadania („Co z nami będzie” i „Lęk to zawrót głowy od wolności”) skupiające się na zagadnieniu wolnej woli oraz życiowych wyborów, które nas kształtują. Jest przewrotna historia o Pierwszym Kontakcie („Wielka cisza”). Bardzo ciekawy i stonowany opis świata z wizji kreacjonistycznej w „Omfalosie” to chyba najpiękniejsza pochwała ludzkiego dążenia do poznania prawdy w dziejach SF. Temat genialnego wynalazku, ten charakterystyczny sujet fantastyki naukowej, znalazł się w „Automatycznej Niani Daceya” i jest równocześnie znakomicie wykorzystany w kilku innych tekstach zbioru. Bardzo wysublimowane odczucie stania ludzkości u progu drugiej rewolucji przemysłowej, tym razem biotechnologicznej, przekazuje Chiang w „Prawdzie faktów, prawdzie uczuć”. Natomiast nieco przydługie „Cykl życia oprogramowania” to świeże spojrzenie na temat ewolucji sztucznej inteligencji.
Żeby nie było, że bezkrytycznie wielbię autora: nie wszystkie opowiadania zbioru zrobiły na mnie wrażenie tekstów genialnych – ale wszystkie były ciekawe i zaskakujące. Zarówno jeśli chodzi o tematykę jak i sposób prowadzenia narracji. Chiangowi nie można na pewno zarzucić, że idzie po myślowych skrótach. Ten facet dokładnie wie, o czym chce pisać, posiada dużą wiedzę i traktuje czytelnika jak młody, przyjazny, ale i bardzo wymagający profesor: Można się z nim kumplować przy piwie – ale jeśli chodzi o dysput naukowy, to lepiej byłoby, gdybyśmy odrobili nasze zadania domowe.
Ted Chiang jest nieco starszy ode mnie i napisał dotychczas...osiemnaście opowiadań science fiction. Żadnej powieści, a już na pewno żadnej tasiemcowatej trylogii. Jak na dorobek życia ponad-50-latka nie brzmi to jak jakieś wielkie osiągnięcie.
I tak właśnie można się mylić. Opowiadania Chianga to dopracowane perełki gatunku, wielokrotnie nagradzane najbardziej...
2020-11-22
W roku 1968 Philip K. Dick pytał: „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” Zagadnienie to i dzisiaj intrygujące, ale team Barbucci – Canepa idzie nawet dalej. Oni pytają już bardzo konkretnie, bez owijania w bawełnę: „Czy nakręcany co 33 godziny seksbot może posiadać duszę? Czy może przeżywać religijną ekstazę?” Odpowiedzi na takie pytania szuka pewnikiem dzisiejsza filozofia, ale dla mnie, maluczkiego, takie teksty są po prostu zbyt trudne. Na szczęście istnieje druga odsłona cyklu „Sky Doll”, jednego z najciekawszych komiksów jakie dotychczas poznałem.
„Aqua” jest bezpośrednią kontynuacją „Żółtego miasta”, pierwszego tomu serii. Ponownie przyjdzie czytelnikowi zanurzyć się w świecie, którego mieszkańcy nie mogą w żaden sposób uciec od tematów religii i (nazwę to bardzo niefachowo) płciowości. Po przeczytaniu „Żółtego miasta” wyrobiłem sobie dosyć konkretne zdanie o poszczególnych postaciach tej historii. Jakże się myliłem!
Barbara Canepa stworzyła wielowymiarowe postaci, które czasami wręcz irytują swoim bardzo ludzkim zachowaniem. Mimo pewnych oczywistych preferencji żadna z nich nie jest perfekcyjnie dobra lub dogłębnie zła – zły humor, bezmyślność i presja środowiskowa mogą tutaj dorwać każdego. I tak czytamy o nieco złośliwym seksbocie, robiącym współtowarzyszowi podróży raczej niewyszukany żart przy pomocy... własnych piersi (no i czemu by nie?). O byłym junkie, który dla osiągnięcia celu misji poświęca trzy lata bycia „clean” - i potem tego jednak żałuje. O zgwałconej papieżycy, która ciężko przeżywa utratę uwielbienia przez tłumy wiernych. O protagoniście, który szukał oświecenia – a znalazł jedynie skomercjalizowaną pseudo-religię. Tytułowa Sky Doll krzyczy w pewnym momencie z udręczeniem: „Co się z nas tylko porobiło?!” Jakże ona ma rację! Ciężko być „księżniczką” w tym świecie, oj ciężko...
Plusy scenariusza świetnie podkreślają rysunki Alessandro Barbucciego. Aby czytelnik mógł dobrze odróżnić obydwa miejsca akcji tego tomu, rysownik używa charakterystycznej palety barw dla każdego z nich. Ponownie urzekają jego pomysły na wystrój wnętrz, wygląd postaci i niektóre kadry. Bardzo dobrze sprawdza się również specyficzny kontrast pomiędzy cukierkowato-niewinnym wyglądem Noa a tylko pozornie miłym rajem na Aquie. Nie mogę przestać się dziwić, jak ciekawie przetworzył Barbucci disneyowskie schematy.
Facyt: Wielkie brawa dla tej włoskiej pary. Chcę więcej!
W roku 1968 Philip K. Dick pytał: „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” Zagadnienie to i dzisiaj intrygujące, ale team Barbucci – Canepa idzie nawet dalej. Oni pytają już bardzo konkretnie, bez owijania w bawełnę: „Czy nakręcany co 33 godziny seksbot może posiadać duszę? Czy może przeżywać religijną ekstazę?” Odpowiedzi na takie pytania szuka pewnikiem dzisiejsza...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-04-10
Religia i seks, wiara i polityka, chuć i spektakl – a między nimi cierpiąca nakręcana lalka. Krytycznie ustosunkowani do fenomenu religii artyści znajdują ponownie niezwykły sposób na skanalizowanie gniewu. Przepiękne rysunki Barbucciego to niesamowity kontrast do tematu tego tomu „Sky Doll”: kulty religijne jako perpetuum mobile zła.
Graficznie królują znowu pastelowe tonacje i disneyowski archetyp naiwnej księżniczki. Niezwykle bogate w szczegóły rysunki pławią się dosłownie w kolorach różu, żółci i błekitu a ich forma nawiązuje do architektury i rzeźby hinduskich świątyń. W kilku miejscach udaje się Barbucciemu zastosować niezwykłe ujęcia, zaskoczyć niecodzienną perspektywą. Wielkie brawa dla tego pana, który jest tym razem nie tylko benedyktyńsko dokładnym wręcz rysownikiem, ale ma również swój udział w antyklerykalnej wypowiedzi scenariusza.
Jednak scenariusz „Sky Doll” to przede wszystkim dzieło Barbary Canepy. Włoszka znakomicie rozkłada poszczególne elementy narracji, umiejętnie przemieszcza się od częściowo humorystycznych scenek rodzajowych do pytań wręcz egzystencjalnych. Nawet gdy pozornie tylko niewiele się dzieje, przebieg akcji tego komiksu nadal satysfakcjonuje.
Humor, jeśli się pojawia, potrafi być czarny: „Powiemy mu, że uprawiamy najstarsze rzemiosło świata”, proponuje Noa przyjaciółce Yhali, gdy ta nie wie, jak ma wytłumaczyć męskiej części teamu fakt, że dziewczyny przynoszą do domu całe stosy ofiar, jakie Sky Doll otrzymuje, gdy dokonuje cudów i ożywia ulubione zwierzątka domowe wiernych.
Twórcy nie stronią bynajmniej od seksu i erotyki, ale zawsze tematy te przestawione są z maksymalną elegancją przy możliwie minimalnym wulgaryźmie. Relacje protagonistów są niejednoznaczne, czasami zaskakuje więc ich rozwój. Komiks porusza w niewielkim stopniu nawet tak kontrowersyjny temat jak pedofilia. Ale zawsze w wyważony, pełen refleksji sposób, który nie pozostawia nawet cienia wątpliwości co do moralnego kręgosłupa twórców.
Kilkustronicowy wywiad z autorami, wzbogacony szkicami wstępnymi do „Sudry”, uzupełnia ten bardzo satysfakcjonujący tom. Już wypatruję ostatniej części!
Religia i seks, wiara i polityka, chuć i spektakl – a między nimi cierpiąca nakręcana lalka. Krytycznie ustosunkowani do fenomenu religii artyści znajdują ponownie niezwykły sposób na skanalizowanie gniewu. Przepiękne rysunki Barbucciego to niesamowity kontrast do tematu tego tomu „Sky Doll”: kulty religijne jako perpetuum mobile zła.
Graficznie królują znowu pastelowe...
2021-04-03
Gdy życie jakiegoś człowieka, jego dokonania i zapatrywania, ideały, w jakie wierzył, i czyny, jakich dokonał w ich obronie, dotykają nas bezpośrednio – wtedy lektura jest czymś więcej, niżli tylko „odbębnianiem” kolejnej pozycji z listy „chcę przeczytać”.
To msza. Obcowanie z bytem lepszym, moralniejszym i silniejszym w nadziei, że część jego mocy przejdzie na mnie i umożliwi (nieudolne wprawdzie i zaledwie cząstkowe) wzniesienie się ponad szare, zwyczajne i nieznaczące życie.
Nie myślcie, że Allen Ginsberg to jakiś mój Buddha, Jezus czy inny idol muzyki rockowej. Od tego byli hippisi. Ale listy tego faceta po prostu powalają. Pisałem o tym już wcześniej po lekturze epistolografii Ginsberga i Jacka Kerouaca (https://lubimyczytac.pl/ksiazka/149299/listy/opinia/52025412#opinia52025412). Zdania z tamtej recenzji nie zmieniam. „Listy” nie tylko pokazały mi odczucia pewnej grupy uważnie obserwujących stan nacji Amerykanów, ale przede wszystkim dotknęły mnie emocjonalnie, wzruszyły, zadziwiły, zastanowiły.
Byłem z autorem w indyjskim Benares i obmywałem owrzodzone ciało umierającego na ulicy Hindusa. Byłem pijanym winem majowym królem w komunistycznej Pradze, śpiewającym buddyjskie mantry dla tysięcy spragnionych wolności studentów. Protestowałem przeciwko wojnie w Wietnamie i negocjowałem z gangiem „Hell's Angels” w celu zapobieżenia bijatykom podczas pokojowej demonstracji. Płakałem po śmierci Jacka Kerouaca, żegnając się z najlepszym przyjacielem młodości. Walczyłem o sprawiedliwy proces dla „Ósemki z Chicago” i odmówiłem płacenia podatków państwu, które prowadziło niesprawiedliwą wojnę. Martwiłem się o uzależnionych od twardych narkotyków przyjaciół i oferowałem im domek na mojej farmie jako dobre miejsce na przejście odwyku. Koncertowałem z Bobem Dylanem, nagrywałem kawałki z Mickiem Jaggerem i dyskutowałem z Paulem McCartneyem. Byłem tam i robiłem to – i jeszcze sporo innych, fascynujących rzeczy.
Jedynym poważnym mankamentem (którego jednak ze względu na obszerność tomu nijak nie dałoby się uniknąć) jest brak odpowiedzi adresatów na listy Ginsberga, brak weryfikacji jego wypowiedzi przez innych. Wydawnictwo Czarne częściowo zapełniło tę lukę innym świetnym tomem z Serii Amerykańskiej, ale na całościowe podejście do tematu przyjdzie nam pewnie jeszcze długo poczekać. Póki co: „Om mani padme hum”.
Gdy życie jakiegoś człowieka, jego dokonania i zapatrywania, ideały, w jakie wierzył, i czyny, jakich dokonał w ich obronie, dotykają nas bezpośrednio – wtedy lektura jest czymś więcej, niżli tylko „odbębnianiem” kolejnej pozycji z listy „chcę przeczytać”.
To msza. Obcowanie z bytem lepszym, moralniejszym i silniejszym w nadziei, że część jego mocy przejdzie na mnie i...
2020-04-10
Na realiach życia codziennego „homo (post)-sovieticusa” znam się raczej niewiele. Ale swoje przeżyłem w latach dwutysięcznych podczas kilku krótkich wizyt na Ukrainie. Przy lekturze „W rajskiej dolinie...” niektóre z tych wspomnień powróciły. I to z prawdziwie sowieckim „urrraaaa!”
Upadek imperiów i czasy transformacji byłych potęg w coś nowego to temat już od czasów ukazania się „The History of the Decline and Fall of the Roman Empire” Gibbona bardzo wdzięczny. A Jacek Hugo-Bader ma wspaniały dar, potrzebny dobremu dziennikarzowi: potrafi zadawać niewygodne pytania i docierać do ludzi, którzy długo będą się wzbraniać od udzielenia na nie jakiejkolwiek zadowalającej odpowiedzi. Ale obserwowanie tego procesu inwestygacji dostarczy czytelnikowi tylu zaskakujących doznań (bo o przyjemności w tym konkretnym przypadku nie sposób mówić), że lektura tych reportaży to jak jazda rollercoasterem w ciemnościach.
Na realiach życia codziennego „homo (post)-sovieticusa” znam się raczej niewiele. Ale swoje przeżyłem w latach dwutysięcznych podczas kilku krótkich wizyt na Ukrainie. Przy lekturze „W rajskiej dolinie...” niektóre z tych wspomnień powróciły. I to z prawdziwie sowieckim „urrraaaa!”
Upadek imperiów i czasy transformacji byłych potęg w coś nowego to temat już od czasów...
2020-12-21
Dobrze pamiętam tę książkę. Postanowiłem przeczytać ją ponownie po jakichś 30-tu latach przerwy. Byłem zdumiony, ile opisanych w niej wydarzeń pozostało nadal w pamięci – ale zadziwiło mnie również to, że sporo szczegółów zupełnie umknęło mi przy poprzedniej lekturze.
„Ryby śpiewają...” to wynik długoletnich marzeń autora o wyprawie w samo serce Amazonii. Ale Fiedler nie był li-tylko marzycielem. Równocześnie postanowił naświetlić losy polskiego przedsięwzięcia kolonizacyjnego w Peru, gdzie właśnie nad brzegami rzeczonej Rio Ukayali miano realizować plan zasiedlenia amazońskiej dżungli przez chłopów znad Wisły, Warty i Bugu. Plan, który okazał się taką samą mrzonką jak poszukiwanie El Dorado.
Posiadane przeze mnie powojenne wydanie zawiera pewnikiem akapity, które autor wbudował w celu ułatwienia „przełknięcia” tekstu przez władzę ludową. Mimo to „Ryby śpiewają...” zachowało to, co w prozie Fiedlera jest najważniejsze: Absolutną fascynację wybujałą przyrodą tropików, ciekawość autora w stosunku do żyjących w regionie ludzi i charakterystyczny poetycki styl. Równocześnie trzeba zawsze pamiętać, że Fiedler miał misję do spełnienia – polskie muzea czekały na eksponaty. Dzisiaj potępiamy krwawe polowania w tropikach, ale w 1933 roku świat był po prostu inny.
Czytając taką książkę nie sposób nie porównywać wydarzeń sprzed bez mała 80-ciu lat do stanu dzisiejszego. I tu spotkała mnie największa niespodzianka: Przesłanki, że w Amazonii nastąpi to, co dzieje się tam dzisiaj, były wyraźnie widoczne już przed II wojną światową. Arkady Fiedler opisuje bezwzględność białych bogaczy w stosunku do rdzennej ludności indiańskiej, szokuje relacjami o panującym tam w najlepsze niewolnictwie i bezprawiu. Wychodzi na to, że amazoński las został skazany na eksterminację już w momencie, gdy Francisco de Orellana przepłynął po największej rzece świata z zachodu na wschód. Smutne jest to, że przyszło mi żyć w czasach, gdy ten niezwykle bogaty ekosystem walczy o przetrwanie a opisane przez polskiego podróżnika miejsca, zwierzęta i rośliny mogą odejść bezpowrotnie.
Dobrze pamiętam tę książkę. Postanowiłem przeczytać ją ponownie po jakichś 30-tu latach przerwy. Byłem zdumiony, ile opisanych w niej wydarzeń pozostało nadal w pamięci – ale zadziwiło mnie również to, że sporo szczegółów zupełnie umknęło mi przy poprzedniej lekturze.
„Ryby śpiewają...” to wynik długoletnich marzeń autora o wyprawie w samo serce Amazonii. Ale Fiedler nie...
2020-06-29
Jeśli „Kajko i Kokosz” Janusza Christy był tym ładniejszym, estetyczniej narysowanym komiksem dla PRL-owskiej młodzieży, to komiksy z Tytusem de Zoo były ciekawszymi, fantastycznymi przygodami z rodzaju tych, o których wtedy wielu chłopaków marzyło, aby przytrafiły się właśnie im. Nie inaczej było w moim przypadku. Dzisiaj nie sposób mówić o młodości w latach 70-tych i 80-tych bez wspomnienia o tym komiksie.
Nigdy nie dane było mi posiadać tej kultowej pierwszej księgi, zwanej też „czarnym Tytusem”, na własność. Aby chociażby uzupełnić luki w edukacji udało mi się na kolanach wyprosić ją u kolegi przy solennym zapewnieniu o niezwłocznym i nieuszkodzonym zwrocie. Razem z bratem skopiowaliśmy ją za drogie pieniądze a brat pokolorował w pocie czoła czarno-białe odbitki. Jak się dowiedziałem przy ponownej lekturze „Tytusa harcerzem”, brat posiada jej jedyne w swoim rodzaju wydanie, w którym WSZYSTKIE strony są kolorowe.
Przygody trojga tytułowych przyjaciół narysowane są raczej „chropowatą” kreską. Rysunki są ogólnie proste a kolory odpowiadają możliwościom technicznym ówczesnej poligrafii. Ale za to sytuacje i dialogi nie mają sobie równych! Humor Papcia Chmiela wynagradza wszelakie braki – rozmowy bohaterów są pełne gry słów. Tarapaty, w jakie wpadają, to wspaniały komizm sytuacyjny. Do dzisiaj zaliczam ten komiks do moich ulubionych.
Nowe wydanie księgi I zawiera wywiad pt. „Życiorys Tytusa”, opisujący okoliczności powstania tego szympansiego bohatera, cztery dodatkowe plansze, którymi autor uzupełnił komiks w późniejszych wydaniach oraz krótki cytat z książki pt. „Tytus zlustrowany”, opisujący trudności, z jakimi musiał zmierzyć się autor podczas przygotowania tej książki do druku w latach 60-tych.
Jeśli „Kajko i Kokosz” Janusza Christy był tym ładniejszym, estetyczniej narysowanym komiksem dla PRL-owskiej młodzieży, to komiksy z Tytusem de Zoo były ciekawszymi, fantastycznymi przygodami z rodzaju tych, o których wtedy wielu chłopaków marzyło, aby przytrafiły się właśnie im. Nie inaczej było w moim przypadku. Dzisiaj nie sposób mówić o młodości w latach 70-tych i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-23
Ta książka to absolutne marzenie dla młodocianych czytelników (przede wszystkim chłopców) lat 70-tych i 80-tych. Alfred Szklarski, autor który w tym czasie był już powszechnie znany i ceniony za cykl przygód Tomka Wilmowskiego, zdecydował się na napisanie książki niecodziennej. W zamyśle trylogia „Złoto Gór Czarnych” miała być cyklem przygodowo-historycznym dla młodzieży. Ze względu na dużą staranność o poprawne oddanie realiów życia Indian prerii z początku XIX-go wieku, stała się ona już od pierwszego tomu „Orle pióra” pozycją niezwykłą na ówczesnym polskim rynku wydawniczym.
Do dzisiaj fascynują nie tylko same przygody Tehawanki, Indianina z plemienia Santee Dakota, ale również spora ilość informacji z omawianego okresu historycznego. „Orle pióra” czytałem swego czasu z wypiekami i przez pewien czas powracałem rokrocznie do tej książki. W odróżnieniu od nadal interesujących, jednak w znacznej mierze wyssanych z palca przygód Old Shutterhanda i Winnetou, zdarzenia z książki Szklarskich mają zazwyczaj realne podłoże. Owszem, autorzy jednoznacznie idealizują postać głównego bohatera – ale to należy do konwencji literatury młodzieżowej. Sama warstwa historyczna jest dokładnie ugruntowana odpowiednią bibliografią (podaną zresztą na końcu książki, co jest absolutym ewenementem). Liczne i ciekawe ilustracje i grafiki oraz dwie mapy znakomicie uzupełniają ten tom.
Czytana ponownie po przeszło 40-tu latach książka traci niewiele. Uwzględniając cele jakie przyświecały autorom oraz ich realne możliwości dokładnego „researchu” w tamtych czasach, mogę z satysfakcją stwierdzić, że „Orle pióra” nadal warte są uwagi. Dla młodocianego czytelnika to nadal zakomite wprowadzenie w dawno już miniony świat 500 nacji Ameryki Północnej.
Ta książka to absolutne marzenie dla młodocianych czytelników (przede wszystkim chłopców) lat 70-tych i 80-tych. Alfred Szklarski, autor który w tym czasie był już powszechnie znany i ceniony za cykl przygód Tomka Wilmowskiego, zdecydował się na napisanie książki niecodziennej. W zamyśle trylogia „Złoto Gór Czarnych” miała być cyklem przygodowo-historycznym dla młodzieży....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-07
Jeden z najlepszych „Asteriksów” jakie czytałem. Z bardzo dobrym wyczuciem autorzy zrozumieli, że po kilku przygodach w rodzinnej Galii nie można było ponownie powielać tego samego schematu. Sięgnęli więc po kulturę starożytnego Egiptu i postać Kleopatry, przez co stworzyli wspaniały kontrast w stosunku do dotychczasowych przygód Asteriksa i Obeliksa.
„Asteriks i Kleopatra” to pełna humoru wyprawa do kultury, która fascynowała już Europejczyków w czasach Herodota. Pełno tu nawiązań do monumentalnych produkcji hollywoodzkich, Idefix okazuje się niezwykle ważną postacią drugoplanową a zagadka zaginionego nosa Sfinksa zostaje w końcu wyjaśniona. Goscinny i Uderzo świetnie nas bawią, zwłaszcza że udaje im się kilka razy nieźle zmylić czytelnika (np. w sprawie zwyczajowego obicia wioskowego barda oraz aż dwukrotnego pojawienia się piratów).
Jeden z najlepszych „Asteriksów” jakie czytałem. Z bardzo dobrym wyczuciem autorzy zrozumieli, że po kilku przygodach w rodzinnej Galii nie można było ponownie powielać tego samego schematu. Sięgnęli więc po kulturę starożytnego Egiptu i postać Kleopatry, przez co stworzyli wspaniały kontrast w stosunku do dotychczasowych przygód Asteriksa i Obeliksa.
„Asteriks i...
Niesamowita książka, jeśli zważyć okoliczności jej powstania i jakość samego tekstu. Od momentu publikacji minęło w międzyczasie prawie 180 lat. A jednak, mimo niewątpliwego zdezaktualizowania, jest to pozycja, którą czyta się od deski do deski. I to z wypiekami! Jako czytelnik życzę sobie, aby współcześni historycy posiadali, obok koniecznej oczywiście wiedzy fachowej, choćby połowę talentu narratorskiego Prescotta.
Niesamowita książka, jeśli zważyć okoliczności jej powstania i jakość samego tekstu. Od momentu publikacji minęło w międzyczasie prawie 180 lat. A jednak, mimo niewątpliwego zdezaktualizowania, jest to pozycja, którą czyta się od deski do deski. I to z wypiekami! Jako czytelnik życzę sobie, aby współcześni historycy posiadali, obok koniecznej oczywiście wiedzy fachowej,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to