-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant12
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant2
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2024-04-29
Lekarz pokładowy słynnego „Znaczy-kapitana” Mamerta Stankiewicza podróżuje koleją, ciężarówką, statkiem, rowerem i, wcale nie tak rzadko, pieszo po Tanzanii, Kenii i Mozambiku lat czterdziestych ubiegłego wieku. Aby jakoś przetrwać w powojennej rzeczywistości (a równocześnie nie musieć porzucić ukochanego podróżowania po egzotycznych krajach) Korabiewicz zatrudnia się jako zastępca kustosza muzeum etnograficznego w Dar es Salaam. Wędrując w poszukiwaniu obiektów dla tego muzeum, autor poznaje przede wszystkim mieszkających w Afryce Wschodniej ludzi, nie stroniąc bynajmniej od bliższego kontaktu z ludnością autochtoniczną. Obcy jest mu rasistowski światopogląd brytyjskich kolonizatorów tego regionu. Jako lekarz załamuje oczywiście ręce nad stanem sanitarno-higienicznym odwiedzanych plemion afrykańskich, jednak jego stosunek do rdzennych Afrykańczyków (nazywa ich w książce, oczywiście, Murzynami, bo tak robił to w tamtych czasach każdy) jest swoistym melanżem autentycznej fascynacji egzotycznymi kulturami i przekornego wyśmiewania stosunków pomiędzy „wazungu” (białymi) a ich poddanymi.
„Safari mingi” (wielkie safari) to relacja z dawno minionych czasów. Książka postarzała się oczywiście, ale raczej godnie. Ciekawy tekst uzupełniają fascynujące zdjęcia (dzisiaj zapewne równie wartościowe, jak artefakty, które Korabiewicz zakupił podczas wędrówki dla muzeów w Dar es Salaam i Warszawie). Aż szkoda, że ataki malarii przeszkodziły autorowi w dalszych eskapadach.
Lekarz pokładowy słynnego „Znaczy-kapitana” Mamerta Stankiewicza podróżuje koleją, ciężarówką, statkiem, rowerem i, wcale nie tak rzadko, pieszo po Tanzanii, Kenii i Mozambiku lat czterdziestych ubiegłego wieku. Aby jakoś przetrwać w powojennej rzeczywistości (a równocześnie nie musieć porzucić ukochanego podróżowania po egzotycznych krajach) Korabiewicz zatrudnia się jako...
więcej mniej Pokaż mimo toKsiążka mocno przestarzała, pełna charakterystycznego dla Fiedlera słownictwa i stylu. Jako przykład niech posłuży choćby archaiczne słówko „wisus”, którego dzisiaj na próżno szukać w polskim. A jednak jest to również swoisty dokument przełomowych dla Afryki czasów wyzwalania się spod sprawowanych ciężką ręką rządów mocarstw kolonialnych. Mniej tym razem o naturze, więcej o ludziach – a wszystko z powodu pory suchej, podczas której Fiedler odwiedził Gwineę. Mimo ponad 70 lat, jakie ta relacja ma w międzyczasie na karku, czyta się ją doskonale. Nieco męczy jednak stałe filtrowanie i oddzielanie co niektórych sformułowań i zapatrywań polskiego podróżnika, które dzisiejszego czytelnika mocno już rażą, od żywej i barwnej relacji o życiu codziennym w (nadal) egzotycznej dla nas Afryce Zachodniej.
Książka mocno przestarzała, pełna charakterystycznego dla Fiedlera słownictwa i stylu. Jako przykład niech posłuży choćby archaiczne słówko „wisus”, którego dzisiaj na próżno szukać w polskim. A jednak jest to również swoisty dokument przełomowych dla Afryki czasów wyzwalania się spod sprawowanych ciężką ręką rządów mocarstw kolonialnych. Mniej tym razem o naturze, więcej o...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01-10
Ciekawe spojrzenie na kraj rozdarty pomiędzy przeszłością a moderną, tradycją a futurystyką. Turcy i Turcja to zarówno część Europy, jak i Azji. A rozdzielić obu stron nie sposób. Stojąc w szerokim rozkroku nad Bosforem, są dla Szabłowskiego źródłem znakomitych reportaży o kraju wielkich kontrastów.
Ciekawe spojrzenie na kraj rozdarty pomiędzy przeszłością a moderną, tradycją a futurystyką. Turcy i Turcja to zarówno część Europy, jak i Azji. A rozdzielić obu stron nie sposób. Stojąc w szerokim rozkroku nad Bosforem, są dla Szabłowskiego źródłem znakomitych reportaży o kraju wielkich kontrastów.
Pokaż mimo to2024-01-08
Krytykowano tę książkę jako nie-reportaż, w którym forma przerosła treść. Ale to nie tak – Idling zbliża się do mrocznego „fenomenu” Czerwonych Khmerów, zdając sobie dobrze sprawę, że makabrycznych wydarzeń lat 70-tych w Kampuczy nie sposób opisać w sposób metodyczny i naukowy. A nie da się tego dokonać, ponieważ większość ludzi, którzy byli (czy to jako sprawcy, czy jako ich ofiary) naocznymi świadkami po prostu nie żyje. Oddane przez niego w tej książce emocje są nie do ogarnięcia przez kogoś, kto nie widział kambodżańskich kolektywów pracy na własne oczy. Zadane pytania pozostają w znakomitej większości bez odpowiedzi, bo szalenie trudno przebić mur milczenia, jaki otacza reżim Pol Pota. To frustruje, ale to przecież nie wina autora. W poszukiwaniu sensu wszystkich tych masakr można się zgubić, jak francuski oddział w górskiej dżungli kambodżańsko-wietnamskiego pogranicza.
Krytykowano tę książkę jako nie-reportaż, w którym forma przerosła treść. Ale to nie tak – Idling zbliża się do mrocznego „fenomenu” Czerwonych Khmerów, zdając sobie dobrze sprawę, że makabrycznych wydarzeń lat 70-tych w Kampuczy nie sposób opisać w sposób metodyczny i naukowy. A nie da się tego dokonać, ponieważ większość ludzi, którzy byli (czy to jako sprawcy, czy jako...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-12-16
Chyba najbardziej zaskoczyła mnie kompleksowość tej książki: Karolina Kuszyk stara się „ugryźć” temat z bardzo różnych, czasami mało oczywistych stron. Rezultatem jest bardzo obszerny, w dosłownym tego słowa znaczeniu wyczerpujący przyczynek do trudnej historii wzajemnych relacji obydwu narodów. Osobiste doświadczenia mojej własnej rodziny nałożyły się przy pomocy „Poniemieckiego” na doświadczenia całej generacji ludzi, którzy z bardzo różnych, ale prawie zawsze jednako tragicznych powodów utracili korzenie i zostali zmuszeni do życia na obczyźnie. Ponieważ stosunki polsko-niemieckie mają wystarczająco dużo negatywnie nastawionych komentatorów, to wolę pozostać optymistą – dlatego w tej akurat książce poruszyły mnie najbardziej opowieści o koegzystencji. O dostrzeżeniu w swoim bliźnim człowieka (co w czasach powojennych musiało być przecież bardzo trudne). Stwierdzam, że podobnie jak niektórzy weterani II wojny światowej mają bardzo specyficzne, pełne szacunku podejście do dawnych wrogów, tak i niektórzy repatrianci z polskich Kresów wykazali się niezwykłą empatią. Pytanie tylko, czy następne pokolenia będą w stanie nawiązać do takich postaw i wynieść z takich opowieści, jak „Poniemieckie”, coś, co pozwoli na dalszy rozwój sąsiedzkich stosunków po obu brzegach Odry?
Chyba najbardziej zaskoczyła mnie kompleksowość tej książki: Karolina Kuszyk stara się „ugryźć” temat z bardzo różnych, czasami mało oczywistych stron. Rezultatem jest bardzo obszerny, w dosłownym tego słowa znaczeniu wyczerpujący przyczynek do trudnej historii wzajemnych relacji obydwu narodów. Osobiste doświadczenia mojej własnej rodziny nałożyły się przy pomocy...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-02
Jeśli dobrze pamiętam, to jeszcze nigdy nie czytałem zbioru listów. A zwłaszcza listów pisarza, którego powieść czytam równolegle. To bardzo pozytywne doświadczenie, które otwarło mi oczy na nieznaną dotychczas twórczość całego pokolenia amerykańskich literatów.
„Listy” to wybór z obszernej korespondencji Jacka Kerouaca i Allena Ginsberga, pisanej zarówno do siebie nawzajem jak i do innych osób z dużego kręgu przyjaciół obydwu pisarzy. Ze względu na bardzo aktywny tryb życia autorów można prześledzić ich losy nie tylko w Stanach Zjednoczonych od późnych lat 40-tych po wczesne lata 60-te XX-go wieku, ale i w Meksyku, Francji czy egzotycznym Maroku.
Jako duchowi ojcowie generacji beatu, Kerouac i Ginsberg stali się, być może nawet niezamierzenie, inicjatorami subkultury, która trwale zmieniła amerykańskie społeczeństwo. Już sam ten fakt powoduje, że ich bogata zachowana korespondencja jest bardzo ciekawym źródłem informacji o popkulturze, zwłaszcza o jej początkach w latach 50-tych ubiegłego wieku.
A jakie to listy! Prawdziwe wielostronnicowe elaboraty, w których opisywali swoje codzienne życie, ale i tworzyli swoiste manifesty literackie lub filozoficzne, koordynowali spotkania i podróże oraz omawiali twórczość własną i znajomych. Czytanie listów od przyjaciół (oraz błyskawiczne odpisywanie na nie) było w czasach, gdy Kerouac i Ginsberg nie byli jeszcze popularni i drukowani, jedyną formą feedbacku dla ich twórczości. Czysta korespondecja przeplata się tutaj ze szkoleniem technik pisania (na przykład strumienia świadomości) oraz podrzucaniem sobie tematów na prozę i wiersze.
Listy obydwu twórców tchną autentyzmem: Ani Kerouac, ani Ginsberg nie unikają szczerego komentowania życia seksualnego, opisów konsumpcji wszelakich narkotyków, konfliktów z prawem, nieustannych problemów finansowych. Nie te tematy są jednak najważniejsze. Większość tekstów krąży bezustannie wokół odwiecznego problemu każdego szanującego się literata – określenia własnej wizji artystycznej oraz znalezienia odpowiednich dla niej środków wyrazu.
Czytając „Listy” mogłem też prześledzić losy długoletniej przyjaźni, obserwować jej wzloty i upadki, nawet nieco się wzruszyć bardzo szczerymi wyrazami bliźniej miłości. A jeśli dodać do tego równoległe czytanie „W drodze” Kerouaca (bardzo polecam, świetna powieść drogi!), to uzyskałem niecodzienną perspektywę na życie beatników.
Podkreślić należy również staranne opracowanie tego tomu. Kilkaset przypisów wspomaga czytelnika w zrozumieniu tekstu. Redaktorzy „Listów” zachowali ich oryginalną pisownię a tłumacz wykazał się sporą dozą inwencji. Duże brawa za tę pozycję!
Jeśli dobrze pamiętam, to jeszcze nigdy nie czytałem zbioru listów. A zwłaszcza listów pisarza, którego powieść czytam równolegle. To bardzo pozytywne doświadczenie, które otwarło mi oczy na nieznaną dotychczas twórczość całego pokolenia amerykańskich literatów.
„Listy” to wybór z obszernej korespondencji Jacka Kerouaca i Allena Ginsberga, pisanej zarówno do siebie...
2023-06-13
Stare książki podróżnicze mają swój urok. W międzyczasie sporo się zmieniło (zwłaszcza pod względem wrażliwości autorów na niszczenie środowiska naturalnego opisywanych miejsc) – zatem opisami krwawych polowań na niedźwiedzie polarne (nawet matki z małymi), ptactwo Wyspy Niedźwiedziej i wieloryby Centkiewicz u mnie plusów raczej nie zarobił.
Niezwykle ciekawie autor relacjonuje jednak surowe życie polarników i wzajemną zależność członków polskiej ekspedycji polarnej i ich norweskich gospodarzy. Opis wyprawy jest bardzo szczegółowy (być może nawet zbyt szczegółowy). Ale, z drugiej strony, w jakiej innej książce można poczytać o Blacce, mięsożernym koniu?
Stare książki podróżnicze mają swój urok. W międzyczasie sporo się zmieniło (zwłaszcza pod względem wrażliwości autorów na niszczenie środowiska naturalnego opisywanych miejsc) – zatem opisami krwawych polowań na niedźwiedzie polarne (nawet matki z małymi), ptactwo Wyspy Niedźwiedziej i wieloryby Centkiewicz u mnie plusów raczej nie zarobił.
Niezwykle ciekawie autor...
2023-05-12
Nostalgia i smutek często towarzyszą społecznościom mniejszości narodowych. Nie trzeba zbyt wiele, aby takie odczucia wywołać – wystarczy świadomość, że nie należy się do ogółu, że spogląda się na dane społeczeństwo z brzegu lub, jak w teatrze, z ostatnich miejsc na widowni. A gdy dochodzi do tego jeszcze jakakolwiek forma prześladowania, to w rzeczy samej nie bardzo jak jest być wesołym i radosnym.
Eseje Gaußa świetnie dokumentują takie smutne mniejszości. Tutaj pozornie nic wielkiego się nie dzieje. Panuje klimat, jak w na wpół opuszczonym miasteczku poszukiwaczy złota na Dzikim Zachodzie. Autor, w odróżnieniu od poszukującego sensacji reportera, zachowuje się raczej tak, jakby odwiedzał daną społeczność zupełnie przypadkowo, niczym turysta, który w poszukiwaniu jakiejś atrakcji zboczył z utartego szlaku i znalazł się nagle w miejscu, o którego istnieniu nie miał nawet pojęcia.
Z obserwacji Austriaka powstała książka arcyciekawa, ocierająca się miejscami o liryczność, będąca dokumentem nieustannego przemijania narodów. Gauß zdołał uchwycić egzotyczne elementy europejskiego „zeitgeista” bez nadmiernego stosowania moralizatorsko podniesionego palca. Brawo!
Nostalgia i smutek często towarzyszą społecznościom mniejszości narodowych. Nie trzeba zbyt wiele, aby takie odczucia wywołać – wystarczy świadomość, że nie należy się do ogółu, że spogląda się na dane społeczeństwo z brzegu lub, jak w teatrze, z ostatnich miejsc na widowni. A gdy dochodzi do tego jeszcze jakakolwiek forma prześladowania, to w rzeczy samej nie bardzo jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-04-01
Jako człowiek lekko złośliwy, opisuję tę książkę następująco: Człowiek sukcesu w kryzysie wieku średniego znajduje sobie nową, młodą żonę i postanawia przeżyć przygodę na wodach południowo-wschodniego Pacyfiku. Towarzyszyła autorowi polinezyjska załoga oraz ciężarna pani Robinson. Córeczka urodziła się w czasie rejsu, w Panama-City.
Mimo podróży ku sztormowym regionom wokół Antarktydy i wzdłuż wybrzeży Patagonii, książka emanuje pogodnym nastawieniem załogi „Varuy”. Robinson nie neguje niebezpieczeństw rejsu – ale i nimi nie epatuje. Pisze w przyjemnym stylu, koncentrując się przede wszystkim na „dziwach podróży i osobliwościach miast”. W rezultacie powstała książka bardzo interesująca – i to zarówno pod względem marynistycznych osiągnięć autora, jak i jako reporterska relacja z antypodów.
Jako człowiek lekko złośliwy, opisuję tę książkę następująco: Człowiek sukcesu w kryzysie wieku średniego znajduje sobie nową, młodą żonę i postanawia przeżyć przygodę na wodach południowo-wschodniego Pacyfiku. Towarzyszyła autorowi polinezyjska załoga oraz ciężarna pani Robinson. Córeczka urodziła się w czasie rejsu, w Panama-City.
Mimo podróży ku sztormowym regionom...
2022-12-14
Starszego pana zauroczenie „młodymi gniewnymi” na Kubie. Zauroczenie w pełni zrozumiałe kilka miesięcy po dojściu Fidela Castro do władzy. Ale dzisiaj? Kto dzisiaj (zwłaszcza na Kubie) fascynuje się usunięciem Batisty i wywaleniem gringos z Karaibów?
Socjalistyczny eksperyment Che Guevary i braci Castro jest dzisiaj raczej mało sexy. Co nie zmienia jednak mojego zdania o jakości pisarstwa Sartre'a. Francuz nadal potrafi zaciekawić...
Starszego pana zauroczenie „młodymi gniewnymi” na Kubie. Zauroczenie w pełni zrozumiałe kilka miesięcy po dojściu Fidela Castro do władzy. Ale dzisiaj? Kto dzisiaj (zwłaszcza na Kubie) fascynuje się usunięciem Batisty i wywaleniem gringos z Karaibów?
Socjalistyczny eksperyment Che Guevary i braci Castro jest dzisiaj raczej mało sexy. Co nie zmienia jednak mojego zdania o...
Pierwsze, dziś nadal istotne, ale z oczywistych względów nieaktualne wydanie. Kopalnia wiedzy o początkach polskiej SF.
Pierwsze, dziś nadal istotne, ale z oczywistych względów nieaktualne wydanie. Kopalnia wiedzy o początkach polskiej SF.
Pokaż mimo to2022-11-23
Drugie wydanie tej ważnej dla historii polskiej SF książki doznało pewnego uzupełnienia: Profesor Smuszkiewicz poświęcił dodatkowy rozdział na przedstawienie trendów i ważnych pisarek/rzy gatunku po roku 1980. Jest to dodatek bardzo potrzebny, bo właśnie na lata 80-te przypada rozkwit polskiej fantastyki polityczno-socjologicznej. Do tego dochodzi fakt, że po 1990 oblicze polskiej fantastyki zmieniło się nie do poznania.
Ponieważ autor poświęcił powyższym aspektom jedynie jeden rozdział, można mówić zaledwie o skromnym szkicu. Od 1980 minęło już przeszło 40 lat. Historia gatunku w tych tylko ostatnich latach jest na pewno warta całej książki. Jeśli jednak ktoś chce dowiedzieć się czegoś o początkach SF w Polsce, to „Zaczarowana gra” jest dla niego w sam raz.
Drugie wydanie tej ważnej dla historii polskiej SF książki doznało pewnego uzupełnienia: Profesor Smuszkiewicz poświęcił dodatkowy rozdział na przedstawienie trendów i ważnych pisarek/rzy gatunku po roku 1980. Jest to dodatek bardzo potrzebny, bo właśnie na lata 80-te przypada rozkwit polskiej fantastyki polityczno-socjologicznej. Do tego dochodzi fakt, że po 1990 oblicze...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-04-18
Ta książka boli. Nie z powodu jakichkolwiek braków czy niedociągnięć. Bolesnym jest proces niszczenia mitów i mylnych przekonań o japońskiej kulturze i życiu codziennym w społeczeństwie, które tak naprawdę jeszcze całkowicie nie wyszło ze średniowiecza (a zwłaszcza z okresu, gdy kasta samurajów dyktowała mieszkańcom wysp zarówno porządek polityczny jak i społeczny archipelagu). Karolina Bednarz „przejechała walcem” po moim naiwnym wyobrażeniu o nowoczesnej Japonii (roboty, pogoń za gadżetami, kulturalne obejście i udana synteza starego z nowym).
Nie zawsze czyta się „Kwiaty w pudełku” lekko – wprawdzie znajdzie się na końcu książki słowniczek specyficznych wyrazów i zwrotów (zaraz obok imponujących przypisów i bibliografii jak z pracy naukowej), ale potrzebowałem jednak dwóch-trzech tekstów, aby zrozumieć strukturę całego zbioru i zamiary autorki. Wynik końcowy przekonuje: za pomocą tej książki można dowiedzieć się o kilku zarówno egzotycznych jak i tragicznych fenomenach związanych z normami moralnymi Japończyków oraz ze specyficznym podejściem do tematu praw i obowiązków kobiet i mężczyzn w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Podejście do tematu z eurocentryczno-feministycznej perspektywy mogłoby mi nieco przeszkadzać (bo trąci nieco postkolonialnym wtykaniem się w nie swoje sprawy), ale nie można ignorować faktu, że bohaterki reportaży Bednarz to jednostki skrzywdzone, cierpiące niekiedy całymi dziesięcioleciami, poddane sankcjonowanemu przez społeczeństwo ostracyzmowi – a przy tym, co najważniejsze, niewinne. Nić narracji ciągnie się od prostytucji w czasach okupacji Japonii przez USA, poprzez losy kobiet, które poświęciły sporo dla kariery (a i tak jej tak naprawdę nie zrobiły), koszmarną biurokrację, która skazuje potomstwo niektórych rozwiedzionych praktycznie na brak jakichkolwiek szans na normalne życie, aż do nadal pokutujących wśród Japończyków uprzedzeń w stosunku do specyficznych mniejszości (potomków Koreańczyków, ludzi z obozów dla trędowatych czy nawet... ofiar zatrucia środowiska przez przemysł).
Nie mam zamiaru epatować jakąkolwiek „Schadenfreude” (ach, te precyzyjne niemieckie określenia!), ale „Kwiaty w pudełku” dobitnie pokazują, że nie wszystko złoto, co się świeci. Po lekturze wypada jedynie życzyć Japończykom dużo szczęścia przy określaniu przyszłego kursu polityki społecznej ich kraju.
Ta książka boli. Nie z powodu jakichkolwiek braków czy niedociągnięć. Bolesnym jest proces niszczenia mitów i mylnych przekonań o japońskiej kulturze i życiu codziennym w społeczeństwie, które tak naprawdę jeszcze całkowicie nie wyszło ze średniowiecza (a zwłaszcza z okresu, gdy kasta samurajów dyktowała mieszkańcom wysp zarówno porządek polityczny jak i społeczny...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-05-17
Na nagrobku Bukowskiego w Rancho Palos Verdes można przeczytać sentencję: „Don't try”. Można to interpretować pewnikiem na wiele różnych sposobów. Zdaję sobie absolutnie sprawę z faktu, że po przeczytaniu mojej pierwszej książki Bukowskiego nie sposób oceniać płodnego autora. Słowem: rewelacji żadnych raczej nie wymyślę. Ale jest w tych krótkich tekstach coś tak magicznego, że grzechem byłoby przejść po lekturze do porządku dziennego.
A zatem: Świntuch „Hank” Bukowski i jego „Zapiski”. Faceta określono kiedyś jako „wielkiego outsidera” i da się to wyczuć od pierwszych stron książki. Bukowski znał wielu artystów Generacji Beatu (w tym moich ulubionych Allena Ginsberga i Jacka Kerouaca) – ale nie miał wiele dobrego do powiedzenia na ich temat. Dla niego faceci, którzy uganiają się na wiecach przeciwko wojnie w Wietnamie i śpiewają przy tym buddyjskie mantry, to cwaniacy, którzy nakłaniają wprawdzie do rewolucji, ale od razu spieprzają, gdy sytuacja zaczyna być poważna – oczywiście, aby napisać o tym wspomnienia, jak to dzielnie wywołali przewrót. Nie muszę się z Bukowskim zgadzać, ale muszę docenić jego postawę. On nigdy nie pretendował do statusu wieszcza. Raczej kreował się na awanturnika i zawadiakę.
„Zapiski” to świetne migawki z życia w USA lat 60-tych. Z bardzo osobistej perspektywy autora poznaje się amerykańską obyczajowość, dzień codzienny zapijaczonego pisarza, jego zmagania z własną niedoskonałością. Całość sprawia bardzo autentyczne wrażenie (jestem tu nieco ostrożny, bo chwaliłem kiedyś Steinbecka za autentyczność – a potem okazało się, że ten genialny pan sporo wyssał sobie z palca).
Tematyka jest zaprawdę różnorodna. Absolutnie nie zgodzę się z twierdzeniem, że Bukowski pisał tutaj tylko o chlaniu, seksie i zakładach totalizatora sportowego. Owszem, wszystko to znajdzie się w zbiorze – ale roztoczona przez autora panorama jest o wiele szersza. Obok wątków autobiograficznych zaskakują na przykład wprawki Bukowskiego z eseistyki, ale również jego opowiadania, które czasami ocierają się o surrealizm a nawet o fantastykę. Mamy tu nawet kilka wierszy.
Odkryłem tym tomikiem nowy dla mnie świat. Stoję jeszcze na plaży, mokry od fal przyboju. Za zieloną ścianą lasu czeka cały kontynent – a pierwszy krok za mną.
Na nagrobku Bukowskiego w Rancho Palos Verdes można przeczytać sentencję: „Don't try”. Można to interpretować pewnikiem na wiele różnych sposobów. Zdaję sobie absolutnie sprawę z faktu, że po przeczytaniu mojej pierwszej książki Bukowskiego nie sposób oceniać płodnego autora. Słowem: rewelacji żadnych raczej nie wymyślę. Ale jest w tych krótkich tekstach coś tak magicznego,...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-06-11
Mało się znam na niezależnej scenie muzycznej lat 90-tych. Nawet nie znałem nazwy kapeli autorki, póki nie przeczytałem tej książki. Wsłuchując się podczas lektury w te najbardziej znaczące kawałki Sonic Youth odczuwałem dyskomfort – nie jest to styl muzyczny, który dostarczałby mi jakichś duchowych uniesień.
Oceniając „Dziewczynę z kapeli” muszę zatem znaleźć coś poza muzyką, co byłoby z mojej perspektywy warte wspomnienia. Będą to zapewne wspomnienia Kim z okresu jej dzieciństwa i dorastania oraz niektóre anegdoty ze sceny artystycznej USA.
Autorka to niestety nie Patti Smith. Prawdziwy zalew nazwisk, nazw zespołów, klubów i kawałków muzycznych powoduje, że te interesujące kwestie z autobiografii Kim Gordon są stosunkowo trudne do wyłowienia. Wieje czasami nudą, choć te odczucie jest oczywiście spowodowane w głównej mierze faktem, że „Dziewczynę z kapeli” nie czytał zagorzały fan (lub chociażby muzycznie podobnie do autorki zorientowany osobnik).
Nie odczuwam, że straciłem czas czytając tę książkę. Dodałem pewną małą fasetę do wielkiej mozaiki jaką jest kultura USA. Jednak mam wrażenie, że „Dziewczyna z kapeli” to przede wszystkim gratka dla fanów grupy.
Mało się znam na niezależnej scenie muzycznej lat 90-tych. Nawet nie znałem nazwy kapeli autorki, póki nie przeczytałem tej książki. Wsłuchując się podczas lektury w te najbardziej znaczące kawałki Sonic Youth odczuwałem dyskomfort – nie jest to styl muzyczny, który dostarczałby mi jakichś duchowych uniesień.
Oceniając „Dziewczynę z kapeli” muszę zatem znaleźć coś poza...
2022-05-27
Jeśli macie wrażenie, że wiedza historyczna, którą wynieśliście że szkoły, mogłaby być raczej zlepkiem półprawd oraz oczywistej propagandy, to ta książka powinna wam pomóc.
Autorka dobrze unaocznia, że podręczniki są raczej rodzajem opowieści o historii, jaką dane państwo chciałoby mieć, a już niekoniecznie o historii, jaka w rzeczywistości miała miejsce. Nie jest to coś specyficznego dla historii Polski, ale w tym konkretnym przypadku o nią właśnie chodzi.
Doświadczony amator książek historycznych nie znajdzie w tej publikacji zbyt wielu nowości, ale przecież nie dla niego została ona napisana. Absolutnie nie przeszkadza mi równocześnie częste przypominanie o wpływie kobiet na dane wydarzenia - póki znaczenie wszystkich osób, które brały udział w opisywanym zdarzeniu, nie będzie odpowiednio relacjonowane, póty nacisk na "herstory" ma swoje uzasadnienie.
Jeśli macie wrażenie, że wiedza historyczna, którą wynieśliście że szkoły, mogłaby być raczej zlepkiem półprawd oraz oczywistej propagandy, to ta książka powinna wam pomóc.
Autorka dobrze unaocznia, że podręczniki są raczej rodzajem opowieści o historii, jaką dane państwo chciałoby mieć, a już niekoniecznie o historii, jaka w rzeczywistości miała miejsce. Nie jest to coś...
2022-02-09
Ponieważ dotychczas nie przeczytałem niczego o historii eksterminacji Żydów na Lubelszczyźnie, „Izbica, Izbica” okazała się wstrząsającą lekturą. Tym bardziej, że rozpoczęte przez hitlerowców prześladowania spowodowały nie tylko, że zniknęło z powierzchni ziemi całe miasteczko, ale stało się to przy znaczącej pomocy części polskich obywateli Izbicy. Strasznie czytało się na przykład o strażakach, którzy aktywnie poszukiwali ukrywających się żydowskich sąsiadów. Ray Bradbury opisał w „451° Fahrenheita“ strażaków palących zakazane książki – ale to naprawdę nic w porównaniu z oddziałem ochotniczej straży pożarnej z Izbicy.
Losy ginących na izbickim kirkucie lub w obozie koncentracyjnym w Sobiborze żydowskich rodzin, ale przede wszystkim losy nielicznych ocalałych z tej systematycznej i wieloletniej rzeźi obywateli miasta, to najbardziej ponury rozdział historii drugiej wojny światowej. Ponownie okazuje się, że przyzwolenie czynników rządowych (tutaj: przestępczego rządu Hitlera) na stosowanie niczym nieograniczonej przemocy doprowadzi do aktywizacji najgorszych elementów danej społeczności (tutaj, niestety, Polaków, którzy z niskich pobudek wspomagali hitlerowców). O ile wina Niemiec i Niemców w stosunku do europejskich Żydów nie podlega dyskusji i jest szeroko znanym faktem, to udział obywateli Polski w tym procederze był mi dotychczas bardzo mało znany. Tym większym szokiem była dla mnie lektura „Izbicy”.
Doceniam konsekwencję Rafała Hetmana, który za pomocą tej książki poruszył jeden z najbardziej wstydliwych rozdziałów historii Polski XX-go wieku. Ludzie oczytani w temacie nie znajdą tutaj być może zbyt wiele nowych informacji, ale początkującemu czytelnikowi „Izbica” znakomicie przybliża straszne wydarzenia z lat (po)wojennych. Książka składa się z różnych opowieści, narracja sprawia dlatego czasami nieco chaotyczne wrażenie. Tak bywa, gdy trzeba odtworzyć wydarzenia dalekiej przeszłości, opierając się na zawodnej już pamięci nielicznych i podeszłych świadków naocznych. Hetman walczy przy tym nie tylko z nieubłaganymi prawami demografii, ale i z chęcią sprzątnięcia niewygodnych prawd pod dywanik pozornej jedności narodu w obliczu wojennego kataklizmu.
Facyt: Książka bardzo ciekawa, ale również bardzo wstrząsająca.
Ponieważ dotychczas nie przeczytałem niczego o historii eksterminacji Żydów na Lubelszczyźnie, „Izbica, Izbica” okazała się wstrząsającą lekturą. Tym bardziej, że rozpoczęte przez hitlerowców prześladowania spowodowały nie tylko, że zniknęło z powierzchni ziemi całe miasteczko, ale stało się to przy znaczącej pomocy części polskich obywateli Izbicy. Strasznie czytało się na...
więcej mniej Pokaż mimo to2022-02-05
Nie lubię myśliwstwa, jeśli nie chodzi w nim o zdobywanie pożywienia. Kolekcjonowanie poroży i skrzętne odnotowywanie zabitych egzotycznych zwierząt w rozkładzie to zajęcie, które uważam za chore i niegodne człowieka. Mimo to muszę się zgodzić z wyborem redakcji serii „Naokoło świata”: relacja Schomburgka z wojaży po Czarnym Lądzie to książka ciekawa i warta przeczytania. Tym bardziej, że autor dokumentuje w niej swoją własną transformację od oczarowanego ideą polowań na grubego zwierza nastolatka, poprzez łowcę zwierząt egzotycznych dla hamburskiego ogrodu zoologicznego Hagenbecka, odkrywcę i podróżnika, aż po odejście od łowów na korzyść bezkrwawych polowań z aparatem fotograficznym i kamerą filmową.
A wszystko to działo się od końca XIX-go wieku do lat dwudziestolecia międzywojennego. Schomburgk był jednym z pionierów filmu przyrodniczego w tropikach i opis jego zmagań z obróbką błony fotograficznej w prymitywnych warunkach afrykańskiego buszu i dżungli jest arcyciekawy. Poczułem się nieco wynagrodzony za te opisy hekatomb słoni i odrywania zwierzęcych dzieci od ich zabitych matek w celu przetransportowania tych nieszczęsnych stworzeń do „cywilizacji”.
„Tętno...” to męcząca, ale i fascynująca lektura.
Nie lubię myśliwstwa, jeśli nie chodzi w nim o zdobywanie pożywienia. Kolekcjonowanie poroży i skrzętne odnotowywanie zabitych egzotycznych zwierząt w rozkładzie to zajęcie, które uważam za chore i niegodne człowieka. Mimo to muszę się zgodzić z wyborem redakcji serii „Naokoło świata”: relacja Schomburgka z wojaży po Czarnym Lądzie to książka ciekawa i warta przeczytania....
więcej mniej Pokaż mimo to
Autor ciekawej monografii drugiej wojny światowej na Pacyfiku wyrusza, aby poznać w końcu akwen, który opisywał w swoich książkach. Zderzenie z japońską rzeczywistością roku 1975 obfituje dla człowieka z Polski Ludowej w pocieszne z dzisiejszej perspektywy zdarzenia: pierwsze zapoznanie się z drzwiami rozsuwanymi przez fotokomórkę, jedzenie przy pomocy pałeczek, bezszelestnie poruszająca się winda z muzyczką, superszybki pociąg „Shinkansen” – wszystko to miało bez mała sensacyjny i absolutnie egzotyczny charakter.
Flisowski opowiada nie tylko o tytułowej „Sokolicy”, budowanej wtedy w japońskiej stoczni, ale wyrusza również do Hiroshimy i Nagasaki, aby relacjonować ceremonie z „okazji” zniszczenia obu miast przez bomby atomowe przed równo trzydziestu laty. Odwiedza hiroszimskie ground zero i szpital dla ofiar choroby popromiennej w Nagasaki, rozmawia ze śmiertelnie chorymi pacjentami, spotyka się z aktywistami jachtu „Fri”, walczącymi przeciwko testom broni atomowych na Pacyfiku. Na Okinawie ma możność przyjrzenia się polu słynnej bitwy, o której traktuje jedna z jego własnych książek.
Autor ciekawej monografii drugiej wojny światowej na Pacyfiku wyrusza, aby poznać w końcu akwen, który opisywał w swoich książkach. Zderzenie z japońską rzeczywistością roku 1975 obfituje dla człowieka z Polski Ludowej w pocieszne z dzisiejszej perspektywy zdarzenia: pierwsze zapoznanie się z drzwiami rozsuwanymi przez fotokomórkę, jedzenie przy pomocy pałeczek,...
więcej Pokaż mimo to