-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2013-12-23
2020-10-05
Recenzja pochodzi z bloga
http://caipiroska.pl/nie-spij-tu-sa-weze-w-swiecie-indian-piraha/
Młody amerykański misjonarz postanawia zamieszkać z rodziną w sercu amazońskiego lasu, z plemieniem Pirahã. Jak łatwo zgadnąć, jego celem jest ewangelizacja Indian. I tu zaczynają się niespodzianki.
Książka pełna pozytywnych zaskoczeń
Dotarcie do odległych amazońskich plemion i poznanie ich zwyczajów jest marzeniem wielu podróżników. Niektórzy z tych, którym się to udało, piszą potem mniej lub bardziej ciekawe książki na temat swoich wrażeń z kontaktu z rdzennymi ludami. Myślałam, że „Nie śpij, tu są węże!” Daniela Everetta będzie jedną z tego typu książek. Okazała się lekturą dużo bardziej wielowymiarową niż zwykła książka podróżnicza.
Daniel Everett przybył do brazylijskiego stanu Amazonas w latach 70. ubiegłego wieku. Chciał poznać kulturę ludu Pirahã, nauczyć się języka – żeby przetłumaczyć Biblię i ich nawrócić. Czytelnik spodziewa się lektury przepełnionej natchnionymi fragmentami, tudzież opisów nieuchronnej frustracji, bo plemię Pirahã opiera się próbom nawracania już od ponad 200 lat. Dostaje jednak coś zupełnie innego: fascynującą opowieść o życiu członków plemienia, które nasza cywilizacja określa jako „prymitywne”. Ale dokładniejsze poznanie Pirahã każe się zastanowić, czy to aby na pewno właściwe określenie.
Życie w rytmie amazońskiej przyrody
Indianie Pirahã żyją w malowniczym, ale i niewybaczającym błędów środowisku. Przyroda Amazonii jest przepotężna, wymusza podejście pełne pokory. Pirahã to rozumieją. Ich styl życia, a także język i system ich wierzeń, są zgodne z rytmem natury. Żyją dniem dzisiejszym, nie zawracają sobie głowy wydumanymi problemami, akceptują to, co ich spotyka. Nie przyjmują abstrakcji, jaką jest dla nich chrześcijański Bóg.
„Pirahã zbudowali swoją kulturę na tym, co jest przydatne w przetrwaniu. Nie martwią się tym, czego nie wiedzą, nie sądzą też, że mogą wszystko pojąć. Nie pragną również wiedzy i rozwiązań, które pochodzą od innych.”
Pirahã rozumieją Amazonię. Kąpią się w rzece, do której ktoś kilka metrów dalej wrzucił małpie wnętrzności i teraz ten kąsek rozszarpują piranie. Zachowują spokój w sytuacji, w której ktoś z Zachodu zaczyna panikować. („Nie będą chciały nas zjeść?” – zapytałem. „Nie. Tylko wnętrzności małpy” – odpowiedział Kóhoi). Dostrzegają czającego się w ciemności kajmana, podczas gdy idący przodem z latarką Amerykanin go nie widzi. Takich opisów jest w książce pełno. Pirahã nie potrafią odnaleźć się w dużym mieście, ale w amazońskim lesie są w domu, gdzie znają każdy kąt.
„Czy umiesz to jeść?”
Daniel Everett jest najczęściej cytowanym badaczem, jeśli chodzi o język i kulturę Pirahã. Spędził wiele lat, studiując te zagadnienia. Cały rozdział książki jest poświęcony kwestiom językowym. Ta część była dla mnie chwilami nieco nużąca, ale i tutaj autor wplatał barwne historie i anegdoty, więc absolutnie nie zalecam, żeby zupełnie pominąć ten rozdział, nawet jeśli ktoś nie jest zafascynowany językoznawstwem.
Pirahã są językowymi dyplomatami. Nie chcą wprawiać nikogo w zakłopotanie, częstując na przykład daniami, których ktoś nie lubi. Pytają tylko „czy umiesz to jeść / czy wiesz, jak to jeść?” Jeśli ktoś mówi, że nie umie, to kończy dyskusję – nie jest namawiany, żeby jednak spróbował. Szkoda, że niektóre z moich starszych cioć nie stosują podejścia Pirahã na rodzinnych spotkaniach! Gdy utrudzony dźwiganiem ciężkich gałęzi autor słania się na nogach ze zmęczenia, wojownik Pirahã zabiera mu ładunek ze słowami „daj poniosę, ty nie wiesz jak to nieść”.
Rozdział o języku jest warty przeczytania także dlatego, że autor dzieli się refleksją na temat związku języka z kulturą. Zgadzam się w 100% z jego twierdzeniem, że nie da się tak naprawdę nauczyć języka, jeśli jednocześnie nie mamy pojęcia na temat społeczności, która się nim posługuje. Ilustruje to anegdotka: autorowi zamarzyła się sałatka, ale skąd ją wziąć w środku lasu? Po wielu tygodniach samolot dowiózł potrzebne składniki i gdy Daniel delektował się sałatką, odwiedził go ktoś z wioski Pirahã.
„Pirahã nie jedzą liści” – poinformował mnie – „dlatego nie mówisz dobrze naszym językiem. My, Pirahã, mówimy dobrze naszym językiem i nie jemy liści”.
Odszedł, myśląc najwyraźniej, że właśnie dał mi klucz do nauki ich języka. Twierdziłem jednak, że zależność między jedzeniem sałaty a językiem pirahã jest co najmniej niezrozumiała. Co on, u licha, miał na myśli? Związek między tym, co zjadłem, a językiem, którym mówię? Niedorzeczne. Słowa te nadal nie dawały mi spokoju, jak gdyby uwagi Xahópati zawierały w sobie coś pożytecznego, gdybym tylko potrafił jakoś je rozgryźć (…)
Podobnie jak z większością niezwykłych rzeczy, które obserwowałem lub słyszałem u Pirahã, zdałem sobie w końcu sprawę, że Xahóapati powiedział mi więcej, niż byłem tego świadom; że mówienie w ich języku to życie w ich kulturze.
Nawrócenie
Daniel Everett był początkowo pełen pasji i przekonania, że uda mu się to, czego nie dokonało wielu przed nim: przekaże Indianom Pirahã chrześcijańską dobrą nowinę i ich nawróci. Opowiadał im historię własnego nawrócenia, co spotkało się z typową w tym plemieniu reakcją, czyli gromkim śmiechem. Nagrał dla nich fragmenty Nowego Testamentu w ich języku. I co? Bez rezultatu.
Nie mam pojęcia o nawracaniu (szczerze mówiąc wydaje mi się to dość męczące, dla obydwu stron), ale autor daje wskazówkę jak to robić: można na przykład wykazać, jak beznadziejne było czyjeś życie przed nawróceniem i jak bardzo zmieniło się ono na plus, już po fakcie. Ale jak to zrobić, jeśli „nawracana” grupa ludzi czuje się szczęśliwa i w żaden sposób nie daje sobie wmówić, że jest inaczej?
Jeśli naszym kryterium będzie skuteczne nawrócenie Pirahã na chrześcijaństwo, to trzeba przyznać, że autor poniósł sromotną klęskę. Oto słowa członka plemienia:
„Pirahã wiedzą, że opuściłeś rodzinę i swoją ziemię, aby przybyć tu i zamieszkać z nami. Wiemy, że robisz to, aby opowiedzieć nam o Jezusie. Chcesz, żebyśmy żyli jak Amerykanie. Ale Pirahã nie chcą żyć jak Amerykanie. Lubimy pić. Lubimy mieć więcej niż jedną kobietę. Nie chcemy Jezusa. Ale ciebie lubimy. Możesz z nami zostać. Ale nie chcemy więcej słyszeć o Jezusie. Dobrze?”.
Zaskakującą konkluzją książki jest to, że Daniel Everett sam doznał przemiany – z gorliwego misjonarza w człowieka, który w pewnym sensie przyjął optykę ludu Pirahã:
„Odrzucenie Ewangelii przez Pirahã sprawiło, że zacząłem kwestionować moją własną wiarę.(…) Kolejną przeszkodą nie do pokonania był mój rosnący szacunek do Pirahã. Tak wiele w nich podziwiałem. Byli bardzo niezależni. Woleli, abym przeniósł się ze swoim przesłaniem gdzieś indziej. Nie zamierzali kupować tego, co miałem im do sprzedania.
Wszystkie doktryny i przekonania, które były dla mnie drogie, w tej kulturze nie miały żadnego znaczenia. Uważali je za zabobon. Ja również coraz częściej traktowałem je w ten sposób.”
Recenzja pochodzi z bloga
http://caipiroska.pl/nie-spij-tu-sa-weze-w-swiecie-indian-piraha/
Młody amerykański misjonarz postanawia zamieszkać z rodziną w sercu amazońskiego lasu, z plemieniem Pirahã. Jak łatwo zgadnąć, jego celem jest ewangelizacja Indian. I tu zaczynają się niespodzianki.
Książka pełna pozytywnych zaskoczeń
Dotarcie do odległych amazońskich plemion i...
2020-09-02
ŚWIETNA!!! Trudno się oderwać i choć natężenie nieprawdopodobnych zdarzeń jest spore, to jednak dobrze się czyta i nie ma zgrzytów.
ŚWIETNA!!! Trudno się oderwać i choć natężenie nieprawdopodobnych zdarzeń jest spore, to jednak dobrze się czyta i nie ma zgrzytów.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-08
2020-06-08
2020-06-08
2019-10-30
2019-04-12
Recenzja:
http://caipiroska.pl/miasto-gangow-takiego-rio-nie-znacie/
Świetna książka, która pozwala poznać lepiej tę stronę Rio de Janeiro, której turysta nie powinien poznawać na własnej skórze.
A jednak to, co się dzieje w fawelach wpływa na bezpieczeństwo w całym mieście, tym bardziej dobrze jest to zrozumieć.
Recenzja:
http://caipiroska.pl/miasto-gangow-takiego-rio-nie-znacie/
Świetna książka, która pozwala poznać lepiej tę stronę Rio de Janeiro, której turysta nie powinien poznawać na własnej skórze.
A jednak to, co się dzieje w fawelach wpływa na bezpieczeństwo w całym mieście, tym bardziej dobrze jest to zrozumieć.
2019-04-12
2019-03-04
2019-01-28
2018-03-01
2017-12-21
Świetna książka o tym, jak koncerny spożywcze ładują różne świństwa do jedzenia, a marketingowcy ubierają te produkty w gładkie słówka sugerując, że to wszystko takie zdrowe.
Po lekturze zainstalowałam sobie w telefonie apkę skanującą kody produktów pod kątem składu - jak autor sugeruje, trzeba mieć świadomość, co się je, bo na pewno koncernom nie można ufać.
Świetna książka o tym, jak koncerny spożywcze ładują różne świństwa do jedzenia, a marketingowcy ubierają te produkty w gładkie słówka sugerując, że to wszystko takie zdrowe.
Po lekturze zainstalowałam sobie w telefonie apkę skanującą kody produktów pod kątem składu - jak autor sugeruje, trzeba mieć świadomość, co się je, bo na pewno koncernom nie można ufać.
2017-10-29
https://caipiroskalifestyle.wordpress.com/2017/10/29/w-krolestwie-lodu-hampton-sides/
Wyprawa polarna USS Jeannette miała jako pierwsza dotrzeć do Bieguna Północnego. I to nie stałym lądem, ale dopłynąć! Wierzono bowiem, że za pierścieniem lodu dalej jest ciepły (??!!) ocean, ogrzewany ciepłym prądem morskim Kuro Siwo. Doprawdy, jeszcze sto lat temu geografia była głęboko w lesie.
Dowódcą wyprawy został George De Long, a jej sponsorem właściciel ówczesnego tabloida “The New York Herald” – ekscentryczny James Gordon Bennett. Bennet kupił statek Pandora, który odwiedził już regiony arktyczne, przemianował go na Jeannette (na cześć swojej siostry), zatrudnił załogę i wysłał na północ. 8 lipca 1879 roku statek wypłynął z San Francisco i pożeglował w stronę Cieśniny Beringa. Ale nie dopłynął za daleko. Już 7 września Jeannette przymarzła do lodu w okolicach 77 stopnia szerokości geograficznej północnej.
Kapitan De Long początkowo się tym faktem nie przejął – uznał po prostu, że spędzą tak zimę, a wiosną gdy lody się trochę roztopią, statek wydostanie się z pułapki i popłynie dalej. Ale przyszła wiosna i lato, a Jeannette nadal tkwiła w lodzie. Po prawie dwóch latach, latem 1881 roku lody w końcu trochę puściły i w załogę wstąpiła nowa nadzieja. Jednak statek nigdzie nie popłynął, bo lód znowu się zacisnął i Jeannette zatonęła. Na szczęście odkrywcy byli przygotowani na taki scenariusz, błyskawicznie ewakuowali się wraz ze sprzętem i jedzeniem. Nawet cieszyli się, że wielomiesięczne więzienie dobiegło końca i teraz czeka ich coś nowego.
Tym czymś nowym okazała się żmudna wędrówka na południe, w kierunku wybrzeża Syberii. 33 członków ekspedycji ciągnęło ze sobą cały ekwipunek przez niestabilny pak lodowy, który był poprzecinany szczelinami, częściowo roztopiony – czasem brnęli po kostki albo kolana w lodowatej wodzie. A zdarzało się, że któryś wpadał po szyję. Szli, szli, a pomiary wskazywały, że przesuwają się na… północ! To wielka kra, po której wędrowali, dryfowała nie w tym kierunku co trzeba. W końcu jednak skierowała się na południe i Syberia zaczęła się przybliżać. Ostatni odcinek pomiędzy Wyspami Nowosyberyjskimi a deltą Leny odkrywcy przebyli na łódkach, targani niespokojnym morzem.
Dotarcie do stabilnego kontynentu nie okazało się jednak wybawieniem. Dysponowali nieprecyzyjnymi, a wręcz błędnymi mapami, z których wynikało, że teren jest zamieszkany przez tubylców, ale nigdzie nie mogli znaleźć żadnej osady. Szli zatem dalej przez niegościnną deltę Leny, była jesień i pogoda robiła się coraz bardziej niesprzyjająca. Pokrzepieniem w tej beznadziejnej wędrówce były krótkie chwile wytchnienia, gdy udało się upolować większe zwierzę lub dotrzeć do opuszczonych o tej porze roku chatek myśliwych i tam przeczekać zawieruchę. Głód, odmrożenia, poczucie beznadziei, choroby, nieustanna walka z żywiołem, wzajemna wrogość, ale i poświęcenie – taka była codzienność fascynującej wyprawy arktycznej, zwłaszcza już pod koniec.
Hampton Sides opisał losy USS Jeanette na podstawie dzienników pokładowych i zapisków członków załogi. Chociaż książka jest reportażem, to czyta się ją jak najlepszą powieść przygodową. Tego autora czytałam już “Krew i burza”, a teraz przymierzam się do biografii Martina Lutera Kinga.
https://caipiroskalifestyle.wordpress.com/2017/10/29/w-krolestwie-lodu-hampton-sides/
Wyprawa polarna USS Jeannette miała jako pierwsza dotrzeć do Bieguna Północnego. I to nie stałym lądem, ale dopłynąć! Wierzono bowiem, że za pierścieniem lodu dalej jest ciepły (??!!) ocean, ogrzewany ciepłym prądem morskim Kuro Siwo. Doprawdy, jeszcze sto lat temu geografia była głęboko...
2017-04-19
2017-03-14
https://caipiroskalifestyle.wordpress.com/2017/03/14/tu-bylem-tony-halik/
“Aventurero, był jak trąba powietrzna, co za człowiek – jakby przybywał z innej planety, od dziecka chciał żyć inaczej niż wszyscy dookoła, miał niesamowicie barwne życie, a jeszcze obudowywał je sobie legendami. Nie kłamał. On w nie wierzył” – tak Halika opisują znajomi i przyjaciele.
Jak przez mgłę pamiętam cykl programów podróżniczych “Pieprz i wanilia”, oczywiście kojarzę nazwiska Tony’ego Halika i Elżbiety Dzikowskiej, zatem po ukazaniu się tej książki, miałam pewne pojęcie, o kim ta książka jest. To, o czym nie miałam pojęcia, to jakie barwne życie miał Tony Halik i jakim sam był barwnym człowiekiem.
Uwielbiam książki podróżnicze, zwłaszcza o Ameryce Południowej. Tutaj mamy z Halikiem coś wspólnego – on jest Argentyńczykiem i ma wielki sentyment do tej części świata. Jego umiłowanie przygody i rozmach, z jakim o swoich przygodach opowiada, kojarzy mi się z najlepszymi książkami podróżniczymi z mojego dzieciństwa, pisanymi w starym stylu, z użyciem słów, których teraz już mało kto używa i opisujących świat, którego teraz już nie ma. Moją ukochaną książką z tego cyklu jest “Życie wielkiej rzeki” Wiktora Ostrowskiego, którą kiedyś odkryłam w miejskiej bibliotece, a po wielu latach kupiłam na własność w antykwariacie. Tak samo wszystkie książki Arkadego Fiedlera – podobny klimat. I po wielu latach znalazłam go również w tej książce, o Tonym Haliku.
Raz, że to podróżnik w starym dobrym stylu, jaki kojarzy mi się z Fiedlerem, Ostrowskim. Dwa, świat widziany jego oczami już przeminął. Jest taka książka Halika pt. “Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso” (zaraz idę do biblioteki ją wypożyczyć). Akurat wróciłam z Mato Grosso i nawet jeszcze przed lekturą książki Halika mogę powiedzieć, że tamtego Mato Grosso już nie ma. Pisał swoją książkę w czasach, gdy był jeden stan Mato Grosso, a obecnie ten stan został podzielony na 2: Mato Grosso i Mato Grosso do Sul. Ze strzelbą już nikt tam nie biega, poza kłusownikami, polującymi na jaguary. Z kamerą – owszem. Sama biegałam z aparatem za kapibarami i kajmanami, ale populacja jaguarów została tak mocno przetrzebiona, że szczęściem jest jakiegoś dojrzeć w oddali. Dzikich Indian też tam nie widziałam, więc podejrzewam, że oprawianie ludzkich głów nie jest praktykowane.
Gdybym poznała Halika, na pewno bym go z miejsca pokochała. Za jego szalony entuzjazm, który nie uznawał żadnych ograniczeń, za żądzę przygód i za to, że wracając z jednej wyprawy już planował następną – to trochę jak ja, chociaż skala na pewno inna. Był hojny i wspaniałomyślny (dawał pieniądze na przykład na leczenie swoich znajomych), odważny aż do przesady (narażał się na różne ryzyka dla dobrego zdjęcia), nie przejmował się, co myślą o nim inni (kocham taką postawę), trochę się popisywał, głównie przed kamerą, był szołmenem. Elżbieta Dzikowska sama mówi: “no jak miałam się nie zakochać w tym wariacie?”. Wyrażanie podróżniczych życzeń w jego obecności było niebezpieczne, bo zaraz chciał je wszystkie spełniać i najczęściej spełniał. Naprawdę straszne :)
Najbrzydsze państwo świata? Państwo Halikowie – ze względu na Tony’ego, rzecz jasna, bo Elżbieta była piękną kobietą, adorowaną przez samego prezydenta Meksyku. Podobało mi się, że autor bez pardonu odniósł się do wyglądu Halika – zazwyczaj w książkach to kobiecą urodę się komentuje. Zaskoczenie. I bardzo śmieszne fragmenty z tym związane.
Cudowna jest ta książka, czyta się ją z szerokim uśmiechem na ustach i czasem tylko kręci się głową z niedowierzaniem, co ten Halik znowu powymyślał. Nie mógł usiedzieć w miejscu nawet gdy już był stary i chory. Ciało odmawiało posłuszeństwa, ale dusza wcale się nie zestarzała. Obowiązkowa lektura dla wszystkich mentalnych staruszków, którzy nawet nie próbują czegoś w swoim życiu zmienić, tylko siedzą i narzekają. Wyobrażam sobie, że jedyne na co Halik narzekał, to że nie zdąży zobaczyć wszystkich miejsc i przeżyć wszystkich przygód, jakie są do przeżycia. Dlatego tak się spieszył, żeby nabrać z życia garściami jak najwięcej. I udało mu się bardzo dużo. Patrzę z podziwem. “Tu byłem. Tony Halik” dołączy do moich ulubionych książek, a jej bohater do moich podróżniczych idoli. To pa, idę planować gdzie tu by teraz wyjechać.
https://caipiroskalifestyle.wordpress.com/2017/03/14/tu-bylem-tony-halik/
“Aventurero, był jak trąba powietrzna, co za człowiek – jakby przybywał z innej planety, od dziecka chciał żyć inaczej niż wszyscy dookoła, miał niesamowicie barwne życie, a jeszcze obudowywał je sobie legendami. Nie kłamał. On w nie wierzył” – tak Halika opisują znajomi i przyjaciele.
Jak przez...
2017-01-08
Relaksująca lektura, także ze względu na podejście autora, który nie denerwuje się opóźnieniami podczas podróży i raczej lekko podchodzi do przygód po drodze.
Książka równie dobra jak "Safari mrocznej gwiazdy", tylko bardziej skupia się na samej podróży, a mniej na tle społeczno-politycznym mijanych krajów.
Relaksująca lektura, także ze względu na podejście autora, który nie denerwuje się opóźnieniami podczas podróży i raczej lekko podchodzi do przygód po drodze.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKsiążka równie dobra jak "Safari mrocznej gwiazdy", tylko bardziej skupia się na samej podróży, a mniej na tle społeczno-politycznym mijanych krajów.