-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-03-24
2018-12-22
NIE TYLKO DLA „BUDYNIOWYCH CZYTELNIKÓW”
Olof Lagercrantz (1911-2002) napisał ten esej, mając całkowitą świadomość, że porywa się na rzecz niemożliwą – „trudno o temat bardziej rozległy i częściej komentowany niż temat przedstawiony w tej książce”. Pisarz ostrzega czytelnika, by nie postrzegać jego eseju jako poradnika: „Niech Bóg mnie chroni przed taką interpretacją. Chodzi tu tylko i kilka spostrzeżeń i wspomnień wyniesionych z życia spędzonego w krainie czytelników i pisarzy. O kilka fragmentów”. Rzeczywiście Olof Lagercrantz, jak się zdaje, spędził swoje długie życie wśród pisarzy czytelników. Jest to postać u nas prawie zupełnie nieznana, dlatego warto choć pokrótce przybliżyć jego sylwetkę. Lagercrantz zaczynał swoją karierę literacką jako młody poeta (pierwszy tom poezji wydał w wieku 24 lat), który jednak szybko „zrzucił swój liryczny mundurek”. Był pisarzem, krytykiem literackim, wykładowcą. Szczególne uznanie zdobył jako autor esejów i biografii, w swojej twórczości szczególnie poświęcił się takim twórcom, jak Dante, Swedenborg, Conrad, Joyce, czy Strindberg, którego biografia jest jedyną oprócza „O sztuce czytania i pisania” pozycją Lagercrantza przełożoną na język polski. Mamy tu zatem do czynienia z doświadczonym przedstawicielem szwedzkiej humanistyki – uwaga ta była konieczna, gdyż do napisania zbioru esejów z pozycji znawcy, potrzebny jest stosowny, nadający wiarygodność mandat. Oprócz doświadczenia, na korzyść Lagercrantza przemawia jego wiek – w chwili opublikowania eseju „O sztuce czytania i pisania” miał już 74 lata.
Mówi o czytelniku, jako o współtwórcy książki – wspominając, że najwyraźniej zapomnieli o tym fakcie „dwaj literaccy bohaterowie stulecia, Marcel Proust i James Joyce, [którzy] sami zużywają cały zapas tlenu” i „uśmiercili starą sztukę opowiadania i stworzoną przez nią wspólnotę”. Prowokuje to do postawienia pytania, czy u Lagercrantza teoria przekłada się na praktykę i czy szwedzki pisarz zaprasza czytelnika do współtworzenia eseju „O sztuce czytania i pisania”. I tak i nie – bowiem Lagercrantz przeplata fragmenty uniwersalne z bardzo osobistymi, „fruwając sobie od zachwytu do zachwytu” nad pisarzami, którym poświęcił dużą część swojego twórczego życia – Strindbergowi i Conradowi. „O sztuce czytania i pisania” jest w gruncie rzeczy balansowaniem pomiędzy prostotą wykładu, a akademickim fermentem – co powoduje, że – przynajmniej moim zdaniem – momentami u Lagercrantza trochę wieje nudą. Szwed przywołuje również sformułowaną przez Henry’ego Jamesa koncepcję „czytelnika budyniowego” – który rzuca się na książkę, jak na budyń, pochłania ją i szybko o niej zapomina. Wydaje mi się, że „O sztuce czytania pisania” to lektura dla każdego rodzaju czytelnika – również tego, którego tak zgrabnie określił James.
Co się dzieje, gdy czytamy? Czy czytanie jest rzeczą dobrą? Jak należy czytać? Czy można nauczyć się pisać? Dla kogo pisze autor? – większość spośród dziewiętnastu rozdzialików książki otwierają interrogatywy, zaglądające za kulisy czytania – tej czynności, którą uważa (obok pisania) za „znaczną część działalności człowieka”. Jedno z najważniejszych pytań postawionych przez Lagercrantza brzmi: „czy literatura piękna (…) czyni nas lepszymi ludźmi?”. W odpowiedzi przywołuje historię swojego znajomego handlarza ryb, który przez czterdzieści lat nie przeczytał ani jednej zmyślonej historii, a jednak trudno uważać go było za człowieka pośledniejszego gatunku.
Ta niewielka książeczka ma jedną niepodważalną zaletę, już na pierwszy rzut oka widoczną – jest solidnie opatrzona przypisami i dlatego, choć jest to dzieło powstałe blisko trzydzieści pięć lat temu, może być istotnym źródłem informacji na temat szwedzkiej literatury i kultury, wciąż niezwykle mało znanej w Polsce, poza nielicznym gronem filologów szwedzkich. Przeciętnemu czytelnikowi powinno być znane nazwisko Augusta Strindberga, Klasa Östergrena, czy Tove Jansson, bardziej zaawansowani powinni też słyszeć o poecie Pärze Lagerkviście, czy o krytyku Horace’u Engdahlu, sekretarzu Akademii Szwedzkiej, który przez dziesięć lat ogłaszał nazwisko kolejnych laureatów literackiego Nobla, jednak literatura szwedzka to w dużej większości nadal terytorium nieznane. Lagercrantz podsuwa wiele interesujących, domagających się bardziej szczegółowego zbadania tropów.
W zbiorze esejów szwedzkiego humanisty znajdziemy również polskie wątki. Poza bezgraniczną i programową fascynacją prozą Josepha Conrada, Olof Lagercrantz oddaje jeszcze hołd innemu wielkiemu Polakowi – wynalazcy esperanta, Ludwikowi Zamenhofowi, którego grób odwiedził na cmentarzu żydowskim w Warszawie, dokąd udał się w poszukiwaniu śladów getta, a to z kolei za sprawą lektury pamiętników z warszawskiego getta Chaima A. Kaplana. Lagercranz stwierdza rzecz wzruszającą: „Chaim A. Kaplan, Zamenhof i Conrad to na swój sposób słudzy słowa. Wszyscy trzej pochodzą z tego miejsca w Europie, które dotknęły większe porcje cierpienia niż jakiekolwiek inne”.
Niestety, odbiór eseju Lagercrantza utrudnia niechlujne i momentami bardzo kulejące tłumaczenie, którego autorem jest Jacek Kubitsky – psychoterapeuta, od ponad pół wieku zamieszkały w Szwecji. Kubitsky za swoje przekłady bywał nagradzany – między innymi w 1997 roku, kiedy otrzymał Nagrodę Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich za przekład „Słownika psychoanalizy” – tym bardziej nienajlepsza jakość tłumaczenia Lagercrantza jest trudna do wytłumaczenia. Najwyraźniej instrumentarium, które wystarczało w przypadku pozycji psychologicznych, nie sprawdziło się w kontakcie z książką z szeroko pojętego literaturoznawstwa.
Mimo wszystko, książka Lagercrantza wyposaża czytelnika w całą masę interesujących spostrzeżeń, jak na przykład o korzyściach wynikających z uczenia się na pamięć wierszy, o przyjemnościach ponownej lektury czy niebezpieczeństwach przy pisaniu biografii. Lagercrantz zwraca też uwagę na pewien paradoks, którego doświadczył bodajże każdy, kto w najmniejszych choćby stopniu parał się pisarstwem – że najtrudniej jest napisać tekst, który mamy dokładnie opracowany – „jeśli z góry zakładałem, ze dokładnie wiem, co pisać, doznawałem niepowodzenia”. W przeciwieństwie do tekstów, w których musimy zdać się na umiejętność improwizacji i własną wyobraźnię.
„O sztuce czytania i pisania” to, pomimo zasygnalizowanych wcześniej zastrzeżeń, lektura bardzo pożyteczna – również wziąwszy pod uwagę jej niecodzienne wydanie – można ją schować do kieszeni i czerpać z niej w dowolnym momencie. Dla mnie osobiście najważniejsze, że Lagercrantz z całą dobitnością, już w tytule swojej książki podkreśla istotny fakt, o którym w dzisiejszych czasach chyba coraz bardziej zapominamy – że czytanie i pisanie może być sztuką. Lecz jeśliby ktoś przystąpił do lektury książki Szweda z nadzieją, że znajdzie tam gotowe porady dla początkujących pisarzy, to może go spotkać zawód. Ujmując rzecz bardziej metaforycznie – Lagercrantz nie daje czytelnikowi ryby, ani też nie wyposaża w wędkę – jedynie wskazuje drogę nad najbliższe jezioro.
NIE TYLKO DLA „BUDYNIOWYCH CZYTELNIKÓW”
Olof Lagercrantz (1911-2002) napisał ten esej, mając całkowitą świadomość, że porywa się na rzecz niemożliwą – „trudno o temat bardziej rozległy i częściej komentowany niż temat przedstawiony w tej książce”. Pisarz ostrzega czytelnika, by nie postrzegać jego eseju jako poradnika: „Niech Bóg mnie chroni przed taką interpretacją....
2018-11-11
ODCISKI W PLASTELINIE KULTURY
Zbiór esejów Roberto Calasso (ur. 1941) pod tytułem „Ślad wydawcy” jest jedną z bardzo unikatowych pozycji, pozwalających czytelnikowi zajrzeć za kulisy działalności wydawniczej. Trudno w moim przekonaniu o osobę bardziej kompetentną do napisania takiej książki, niż włoski pisarz, ponieważ Calasso jest nie tylko znakomitym eseistą, autorem książek poświęconych Kafce i Baudelaire’owi, ale również doświadczonym wydawcą, współzałożycielem jednego z najważniejszych włoskich wydawnictw – Adelphi. Co więcej, Calasso to jeden z nielicznych przypadków osób, które w branży wydawniczej osiągnęły sukces – jest to istotne zastrzeżenie, biorąc szczególnie pod uwagę to, co Włoch pisze w jednym z esejów – że na wydawaniu książek wielu już roztrwoniło swoje majątki.
Na „Ślad wydawcy” składa się dwanaście tekstów, opublikowanych przez autora we włoskich czasopismach lub wygłoszonych przy różnych okazjach. Niestety, i to właściwie jedyny zarzut jaki ośmielam się sformułować wobec książki włoskiego eseisty – jak się wydaje, finalny układ tekstów w „Śladzie wydawcy” nie jest wynikiem koncepcji autora, a jedynie eklektycznym wyborem jego eseistyki, dokonanym przez osobę trzecią, co widać wyraźnie, gdy Calasso parokrotnie w swoim wywodzie posługuje się takimi samymi przykładami i ideami, nie wspominając o miejscu ich wcześniejszego użycia. Ale to jedynie uwaga na marginesie, która nie unieważnia licznych pozytywów.
Grupa edytorów, która zakładała Adelphi, była zainspirowana działalnością Kurta Wolffa, który tuż przed pierwszą wojną światową zaczął wydawać „nowych pisarzy odznaczających się talentem literackim”. Swoistej idée fixe Niemca, światowa literatura zawdzięcza odkrycie takich nazwisk jak Kafka, Walser, Trakl czy Benn. Calasso, w nawiązaniu do serii „Der Jüngste Tag”, rozwija koncept „książki jedynej” – czyli pozycji nieoczywistej, „którą się czyta, wchodząc w krąg potężnej halucynacji”, „napisanej przez autora jedynego w swoim rodzaju, „któremu coś się przydarzyło i (…) to coś utrwaliło się w tekście”. Serią wydawniczą, która nadała wydawnictwu Adelphi rozgłos, była zainicjowana w 1965 roku „Biblioteca”, gdzie pierwszym tomem była powieść Alfreda Kubina „Po tamtej stronie” (warto nadmienić, że numerem trzy był „Rękopis znaleziony w Saragossie” Jana Potockiego). Do dziś ukazało się w tej serii ponad siedemset tytułów, ze średnią częstotliwością półtorej książki na miesiąc.
W kolejnych tekstach Calasso rozwija swoje myśli na temat profili wydawniczych, które to zjawisko w dobie bezrefleksyjnej pogoni za zyskiem i wynikami sprzedaży uważa za zanikające. Sporą część poświęca problematyce serii wydawniczej – rozumie ją w sposób odkrywczy i chyba, w porównaniu z większością współczesnych wydawców, unikatowy. A mianowicie jako „zdolność nadania takiej formy książkom, jakby były rozdziałami jednej i tej samej księgi”. Istotna jest również kwestia okładki, a w szczególności jej właściwego wyboru. Okładki były bodaj najskrupulatniej selekcjonowanymi częściami książek, publikowanych przez wydawnictwo Adelphi – ich funkcję widzi Calasso jako „odwróconą ekfrazę” dzieła (ekfraza – artystyczny, szczegółowy opis dzieła sztuki). Włoski pisarz skupia się również na filozofii pisania tekstów na drugiej stronie skrzydełka. Niejako mimochodem, Roberto Calasso zdaje również relacje ze swoich edytorskich inspiracji, pisząc między innymi o najpiękniejszej według niego książce, jaką kiedykolwiek wydano – „Hypnerotomachia Poliphili” („Miłosne zmagania we śnie”) anonimowego autora, opublikowaną w 1499 roku nakładem weneckiego wydawcy Aldusa Manucjusza. Wspomina też o ważnych w swoim życiu ludziach – mistrzach i przyjaciołach wydawcach, każdemu poświęcając krótki tekst w formie nekrologu.
Niewielką, ale jakże istotną część książki stanowi niezwykle interesująca polemika z artykułem „Co się stanie z książkami?” Kevina Kelly’ego, który w „New York Timesie” przepowiada istnienie biblioteki uniwersalnej, „jedynej księgi świata”, gdzie każdy będzie miał dostęp do wszystkich tekstów i książek, jakie kiedykolwiek zostały napisane. W wizji Kelly’ego czytanie nabiera wspólnotowego wymiaru, a czytelnicy mogą dzielić się między sobą tym, co przeczytali, wraz z opracowanymi przypisami, glosami, komentarzami. Calasso uważa, że byłoby to zagrożenie dla funkcji wydawcy, którego rolę postrzega znacznie szerzej niż statystyczny odbiorca kultury – nie tylko jako menedżera lecz przede wszystkim jako arbitra, oceniającego jakość dzieła. Wtedy „wydawca może zejść ze sceny i nie będzie to ani dostrzeżone, ani opłakane”.
Widać jak na dłoni, że dla Calasso działalność wydawnicza była czymś w rodzaju misji. Co chwalebne, wydaje się ona biegunowo odległa od tak bardzo popularnych w dzisiejszych czasach wydawnictw subsydiowanych, czy tak zwanego „vanity publishing” – nastawionych jedynie na zysk pseudowydawców, żerujących na twórczych i wrażliwych, a poniekąd naiwnych ludzi, którym z różnych powodów nie udaje się przebić do żadnego z wydawnictw z wyższej edytorskiej półki.
Książki o książkach to bardzo specyficzny rodzaj lektur. Taki metapoziom literackiej refleksji z pewnością wymaga od autora erudycji i dużych umiejętności, aby nie zanudzić czytelnika, lub, co jeszcze gorsze, nie stać się jedynie kompilacją powszechnie znanych prawd. Na szczęście znakomite pióro Roberto Calasso, w połączeniu z jego niekwestionowanym doświadczeniem w branży wydawniczej sprawiają, że „Ślad wydawcy” to bardzo interesująca, warta przeczytania książka. Choć, co widać w tytule, prezentuje jedynie „ślad”, to z całą dobitnością uświadamia wagę takiego śladu, który, choćby najmniejszy z możliwych, odciska się w niebywale chybotliwej i plastycznej materii, jaką jest plastelina światowej kultury. Każdy źle postawiony krok może ją nieodwracalnie zdeformować. Trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że „Ślad wydawcy” to pozycja również zaliczająca się do „książek jedynych” – napisana przez człowieka, którego tożsamość wykracza daleko poza banalne określenie „pisarz”, opublikowana przez wydawnictwo, które jak żadne inne posiada jasno określony profil i konsekwentnie go realizuje, które kładzie nacisk na estetyczny wymiar publikowanych książek. Nie sądziłem, że można w tak zajmujący sposób opowiedzieć o historii edytorstwa, a co dopiero – jak w przypadku włoskiego pisarza – streścić niewielki jej wyimek i to jeszcze z jakże subiektywnego punktu widzenia. Roberto Calasso daje nam szansę spojrzeć na literaturę od drugiej, rzadko dostępnej zwykłym czytelnikom strony – od strony nerwów, flaków, kabli i sznurków. Pozwala zaobserwować ten niezwykle ważny i nierzadko trudny moment, w którym dzieło literackie nabiera dodatkowego wymiaru i staje się przedmiotem.
ODCISKI W PLASTELINIE KULTURY
Zbiór esejów Roberto Calasso (ur. 1941) pod tytułem „Ślad wydawcy” jest jedną z bardzo unikatowych pozycji, pozwalających czytelnikowi zajrzeć za kulisy działalności wydawniczej. Trudno w moim przekonaniu o osobę bardziej kompetentną do napisania takiej książki, niż włoski pisarz, ponieważ Calasso jest nie tylko znakomitym eseistą, autorem...
2018-11-06
PODTRZYMYWANIE ŻYCIA DUSZY
Słynną książkę Witkacego, składającą się tak naprawdę z dwóch dzieł, udało mi się pokonać dopiero za trzecim lub czwartym razem – dopiero wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że „Narkotyki. Niemyte dusze” są napisane najzupełniej na poważnie. Widocznie potrzeba było pewnego czasu, by znaleźć w sobie gotową do wkłucia, witkacowską żyłę. Wcześniej bowiem wszędzie doszukiwałem się blagi, mając w pamięci ciążącą nad autorem gębę dowcipnisia i prowokatora. A powody ku temu, by uważać tę książkę za dzieło satyryczne, były – na przykład Witkacy, we wstępie do „Narkotyków” dementujący plotki na swój temat. Pisał tam między innymi, że zaprzecza, „jakoby żył płciowo ze swoją syjamską kotką Schyzią i jakoby nierasowe kocięta z niej zrodzone były do niego podobne (…), jakoby był blagierem i rzucał się na kobiety przy lada sposobności, jakoby uwodził mężów żonom i chadzał na Giewont we fraku”. Wypiera się również Witkacy nałogowego stosowania opisanych w „Narkotykach” substancji (oprócz – rzecz jasna – alkoholu i nikotyny). Tymczasem zarówno „Narkotyki”, jak i „Niemyte dusze” od początku były dziełami o najzupełniej poważnych aspiracjach . Witkacy zresztą wprost daje do zrozumienia, że jego twórczość często bywała niezrozumiana, czytelnicy bowiem oczekiwali dowcipu, tam gdzie go nie było: „Ja, wskutek moich właściwości (…) nadawałem się specjalnie jako obiekt dla kretyna w celu zużytkowania przez niego zdolności uśmiechowych. Czyż jest większa dla kretyna rozkosz, jak móc się z politowaniem uśmiechnąć (…) nad czymś dzikim i niezrozumiałym”.
Omawiane pisma Witkiewicza wyrosły z chęci zapoznania czytelników z wyznawanym przez autora poglądami, który nie mógł nic zrobić dla społeczeństwa i narodu „tzw. swobodną twórczością, to jest tzw. «śpiewaniem ptaszka na gałęzi»”. Ale obydwa te dzieła są również owocem wielkiego pesymizmu. W kraju zachłyśniętym dopiero co odzyskaną niepodległością, pisarz ma świadomość nietrwałości nowego porządku i widzi nadciągającą katastrofę. Na narodowe dolegliwości swoim rodakom proponuje psychoanalizę i ćwiczenia fizyczne. Propaguje higienę osobistą i abstynencję. Po to, by – jak w erudycyjnej przedmowie pisze Anna Micińska – „odszorowawszy ciała, zacząć szorować dusze”. Po to, by polskie, niemyte dusze nie były skazane w przyszłości na konieczność przyjęcia bardziej gogolowskiego przymiotnika – „martwe”. A zatem Stanisław Ignacy Witkiewicz dokonuje w swojej eseistyce czegoś, o co wielu go nie podejrzewało – podtrzymuje duszę przy życiu.
Najlepszą recenzję książki tak naprawdę napisał sam autor, opatrując zarówno „Narkotyki”, jak i „Niemyte dusze” mottem z Sienkiewicza: „Wszelako dziwne jest w tej książce materii pomięszanie”. Istotnie, czegoż tu nie ma! Opisy doświadczeń Witkacego z różnymi substancjami, tak zwanymi „ogłupjansami”, wykłady na temat Freuda i Kretschmera, trochę naiwnych postulatów futurystycznych, refleksje socjologiczne na temat narodowych kompleksów, snobizmu, ciężkie zarzuty pod adresem krytyków literackich, manifest awersji do sportu, apel o uwolnienie psów z łańcuchów, kilka farmaceutycznych recept, a nawet sposób na pozbycie się hemoroidów. To jasne, że merytoryczna wartość niektórych, przedstawionych przez Witkacego poglądów i wizji delikatnie trąci już myszką, jak na przykład postulat powszechnej prohibicji, czy marzenie o przekazywaniu informacji na powierzchnię Jowisza. Nie wspominając już nawet, że chętnie przez niego uprawiana apologia Związku Radzieckiego brzmi dziś jak rodzaj ponurego żartu, zwłaszcza w kontekście późniejszych losów pisarza. Jednakże największą wartością „Narkotyków” i „Niemytych dusz” są liczne dygresje, rozrzucone po całej książce, a ze szczególną mocą charakteryzujące tak zwane appendixy – dodatki, w których Witkacy daje upust niezwykle szerokiemu spektrum zainteresowań. Czyni to autor „Pożegnania jesieni” z charakterystycznym dla siebie polotem i swadą, często posługując się słowotwórczą inwencją – zawdzięczamy mu między innymi takie wynalazki, jak „aprenuledelużyzm”, czy „dżibol pajs”. Poziom artystyczny zamieszczonych w obu książkach szkiców jest dosyć zróżnicowany – podzielam jednak zachwyty większości i uważam, że najlepszym literacko tekstem z tej książki są opisy narkotycznych majaków Witkacego po zażyciu peyotlu. Warto dodać, że Witkacy dzięki omawianej tu książce został bodajże pierwszym pisarzem, który wprowadził do swojego dzieła tak zwane dzisiaj „lokowanie produktu”, reklamując między innymi „szczotki braci Sennebaldt”.
Co do „Niemytych dusz” – nie zamierzam nawet udawać, że zrozumiałem wszystko od początku do końca. Przypomina to zapis (dość specyficznie) erudycyjnego wykładu szalonego filozofa. A Witkacy przecież był właśnie filozofem „który [filozofię] nie tylko uprawiał, lecz (…) przeżywał ją całym sobą, w maksymalnym natężeniu emocji i zaangażowaniu w każdy problem, z jakim w intelektualnych swoich wędrówkach się zetknął”. „Niemyte dusze” sprawiają wrażenie nieokiełznanego formalnego chaosu – ale to również z tej przyczyny, że przez wiele lat były uważane za dzieło zaginione, odtworzone z jedynego istniejącego maszynopisu, który z kolei był pełnym przeinaczeń odpisem, dokonanym przez nieznanego z imienia i nazwiska kopistę. Ocalenie i zrekonstruowanie tekstu „Niemytych dusz” czytelnicy zawdzięczają przede wszystkim benedyktyńskiej pracy Anny Micińskiej (1939-2001), która poświęciła Witkacemu całe swoje naukowe życie.
Nie jest to lektura ani łatwa, ani przyjemna – Witkacy z hojnością godną lepszej sprawy, rozdaje ciosy na prawo i lewo – raczej niewielu wyjdzie z tego spotkania z twarzą nieobitą. Ja na przykład – na podstawie rozdzialiku o nikotynie, uświadomiłem sobie, że najwyższa już pora rzucić palenie: „A potem jeszcze długo w noc czyta się, paląc niesłychane ilości papierosów, głupie powieścidła oryginalne i tłomaczone, którymi zalane są obecnie księgarnie, aby obudzić się nazajutrz z głową jak kubeł pomyj, z niesmakiem w ustach i niesmakiem do życia, który da się jeszcze pokonać nową porcją śmierdzącej trucizny. I tak żyje się «jako tako», z dnia na dzień, tracąc z każdą chwilą poczucie istotności wszystkiego, zamieniając się nieznacznie w bezmyślny, galaretowaty twór, niepodobny zupełnie do tego skonstruowanego indywiduum, którym się być mogło”.
Stanisław Ignacy Witkiewicz zasłynął tym, że na wykonywanych przez siebie portretach skrupulatnie odnotowywał każdą zażytą substancję, która miała wpływ na stan jego świadomości w momencie wykonywania pracy. Po lekturze jego eseistyki ponad wszelką wątpliwość stwierdzam, że narkotykiem, działającym równie silnie jak opisywane – jest sam Witkacy. „Narkotyki. Niemyte dusze” zdecydowanie warto przeczytać – to proza dzika i nieokiełznana. I zaręczam, że jeśli ktoś znajdzie z autorem „Szewców” wspólny język, na długo pozostanie pod jego wpływem, tak, że pod każdym napisanym przez siebie słowem będzie mógł zaznaczyć: „+Witkc.”.
PODTRZYMYWANIE ŻYCIA DUSZY
Słynną książkę Witkacego, składającą się tak naprawdę z dwóch dzieł, udało mi się pokonać dopiero za trzecim lub czwartym razem – dopiero wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że „Narkotyki. Niemyte dusze” są napisane najzupełniej na poważnie. Widocznie potrzeba było pewnego czasu, by znaleźć w sobie gotową do wkłucia, witkacowską żyłę. Wcześniej bowiem...
2018-09-27
ESEISTYKA JAKO ŁATANIE DZIUR W PAMIĘCI
Aleksander Kaczorowski (ur. 1969) dał się poznać przede wszystkim jako wybitny slawista, tłumacz literatury czeskiej na język polski, między innymi utworów Bohumila Hrabala. W ostatnich latach głośno było również o napisanych przez niego biografiach – Václava Havla, Bohumila Hrabala, czy Oty Pavla. „Ballada o kapciach” została zaś opublikowana w 2012 roku w eseistycznej serii Wydawnictwa Czarne i trudno oprzeć się wrażeniu, że w dorobku autora jest „książką środka” – w procesie transformacji tłumacza w eseistę i pisarza.
Na książkę Aleksandra Kaczorowskiego składają się trzy eseje: tytułowa „Ballada o kapciach”, „Skład żyrardowski” oraz „Ballada o Grodzisku”. Najbardziej osobistym z tekstów jest właśnie ten pierwszy, utrzymana w hrabalowskiej tonacji opowieść o przodkach autora. Tego typu rodzinne opowieści są z reguły niezwykle niepewnym tworzywem z literackiego punktu widzenia, zawsze bowiem istnieje ryzyko, że historia, która dla autora ma największą choćby wartość sentymentalną, w wymiarze literackim nie wyrośnie ponad przeciętność i nie zainteresuje nikogo oprócz samego kronikarza. Myślę, że każdy nosi w sobie przynajmniej jedną taką książkę, która wyrasta z szumu gałęzi drzewa genealogicznego. Przyznaję się otwarcie, że od pewnego momentu nawet nie starałem się zapamiętywać szczegółów na temat obficie opisywanych w książce rodzinnych koligacji. Ale Kaczorowski w „Balladzie o kapciach” dokonuje czegoś więcej, wpisuje dzieje swojej rodziny w szerszy kontekst społeczno-kulturalny epoki. Sprawia to, że mimo iż bardzo łatwo jest pogubić się w zawiłej historii jego przodków, zamiast odłożyć tę książkę na stertę innych podobnych, mozolnie brnie się dalej. Przodkowie Kaczorowskiego nie odznaczyli się niczym szczególnym, autor opisuje „życie maluczkich, czyli tak zwanych ludzi, jak nazywano ich we dworach”, których istnienie „zapisuje się w pamięci potomków tylko wówczas, gdy zdarzyło im się otrzeć o lepszy świat, o świat «jaśnie państwa»”. Jakkolwiek intuicja każe wewnętrznie nie zgodzić się z tą opinią autora, trudno zaprzeczyć, ze coś jest na rzeczy – na przykład w mojej rodzinie od dziesięcioleci krążą opowieści o tym, jak to pod koniec dziewiętnastego wieku pradziadkowie byli sąsiadami Stanisława Wyspiańskiego, czy o prapradziadku, który był stangretem u hrabiów Potockich.
W moich ostatnich lekturach często pojawia się motyw dialogów z matką. Po książkach Tadeusza Różewicza i Waldemara Bawołka, nie inaczej jest u Kaczorowskiego – obszerny fragment „Ballady o kapciach” to właśnie taka rozmowa, która, zamiast rozjaśniać genealogiczne meandry, wszystko tylko zaciemnia – matka co chwilę upomina syna: „wszystko pokręciłeś!”, mylą się imiona, pokolenia, daty, a nawet nazwy miejscowości. Książka ta, a w szczególności tytułowy esej, wyrosła z amnezji członków rodziny autora. Kaczorowski twierdzi, że więcej wie o Hannibalu, niż o własnym dziadku i nie może się z tym faktem pogodzić, dlatego też postawił sobie zadanie wypełnienia luk w pamięci osobistej historii, ponieważ, jak sam pisze: jest „pierwszym członkiem swojej rodziny nauczonym postrzegać przeszłość w sposób uporządkowany, encyklopedyczny”. Niejasna jest nawet proweniencja obecnych w tytule kapci: „Kiedy miałem kilka lat, ktoś nam przysłał paczkę, a w niej piękne zielone kapcie i kilka fotografii, na których jakieś starsze panie siedziały w otoczeniu nieznanych mi dzieci, w dobrze umeblowanym pokoju z telewizorem w tle. Pewnie już nigdy się nie dowiem, dlaczego właśnie kapcie, domyślam się jednak, że miało to związek z czasami, gdy dzieci na wsi biegały latem boso, a zimą donaszały buty po starszym rodzeństwie”.
Drugi esej, poświęcony jest Żyrardowowi, którego nazwa wywodzi się od francuskiego inżyniera o nazwisku de Girard. Kaczorowski, który jawi się jako niepośledni gawędziarz, żartuje, że gdyby ów inżynier nazywał się de Dupont, nikomu nie przyszłoby do głowy uczczenie jego pamięci w ten sposób. Autor opisuje tu słynną w okresie międzywojennym aferę, kiedy to francuski przemysłowiec Marcel de Boussac doprowadził do likwidacji żyrardowskie zakłady wyrobów lnianych, wyprowadzając za granicę wielkie sumy ze Skarbu Państwa. Istotną kwestią jest w tym eseju również powojenna polaryzacja społeczna – mieszanie się szlachty z chłopstwem. Niejako na marginesie, Kaczorowski opowiada w tym tekście interesującą historię Władysława Reymonta, która w nieco innym świetle ukazuje polskiego noblistę.
Kaczorowski w „Balladzie o kapciach” sporo demistyfikuje – na przykład dworek w Żelazowej Woli, który nie ma nic wspólnego z Chopinem, a także spekuluje co by było, gdyby Zygmunt III Waza nie przeniósł stolicy do Warszawy: „Mazowsze byłoby dziś takim samym skansenem cywilizacyjnym jak Podlasie, rozbiór I Rzeczpospolitej dokonałby się znacznie wcześniej , Mazowsze zostałoby trwale zajęte przez Prusy, a miejscowy lud szprechałby w urzędach i szkołach po niemiecku”. Podaje w wątpliwość również legendę o sarmackim pochodzeniu Polaków, pisząc o polskości, jako o „świeżym patencie”. Obala również mit, według którego w czasie wojny wszyscy Polacy ratowali Żydów. Rozwinięcie tego zagadnienia przynosi nam trzeci z geopoetycznych portretów – „Ballada o Grodzisku”. Opierając się na „Dzienniku okupacyjnym” pisarza Stanisława Rembeka, Kaczorowski dokonuje niezwykle poruszającej syntezy trudnych relacji polsko-żydowskich w Grodzisku Mazowieckim. (Wątek żydowski jest też spoiwem wszystkich trzech esejów, które chyba nie mogłyby się ukazać dziś, w czasach, kiedy każda próba obiektywizmu, odchylenia od polonocentrycznego punktu widzenia jest sprowadzana do szkalowania Polski). Nota bene: Rembek brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, walczył w Zawadzie pod Zamościem – w tym samym starciu, tyle że po drugiej stronie konflikty znalazł się Izaak Babel – dla Kaczorowskiego to pretekst, by opowiedzieć tragiczną historię ostatnich lat jednego z najwybitniejszych rosyjskich pisarzy, autora „Opowiadań odeskich”, jego romans z żoną Jeżowa, który przyczynił się do jego śmierci. W „Balladzie o Grodzisku” znajdziemy też aforyzm, który bodajże utkwił mi w pamięci najdotkliwiej: „Zwyrodnienie nie ma narodowości”.
Ulubionym gatunkiem literackim autora są notki biograficzne, Kaczorowski uważa, że w tego typu tekstach, wielkie pole do popisu ma wyobraźnia. Z tej fascynacji, jak się wydaje, wyrosła również „Ballada o kapciach”. Kaczorowski nie fantazjuje jednak na temat biografii, on z uporem literackiego archeologa, rekonstruuje je, zbierając ich fragmenty, spaja lepiszczem wyobrażeń. Opisuje miejsca ważne dla swojej prywatnej historii, przechadza się ulicami swoich małych ojczyzn, przefiltrowując przestrzeń przez sito historii, zastanawia się, jak wyglądałby dana uliczka, czy zaułek siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat temu. To geopoetyka w czystej postaci. Dlatego też „Ballada o kapciach” to książka odznaczająca się sporym synkretyzmem. Na stu sześćdziesięciu stronach autor zgromadził elementy trudne do połączenia – esej, wspomnienia, reportaż. Nie jest to z pewnością książka eseistyczna sensu stricte, a raczej kawał rzetelnej dziennikarskiej roboty, wzbogaconej licznymi źródłami i osobistą anegdotą. A przede wszystkim jest to książka o korzeniach, próba znalezienia tożsamości, uzupełnienia luk w pamięci osobistej i pokoleniowej, ballada o sobie samym. Choć Kaczorowski dotyka delikatnej materii spraw trudnych, pisze o tym z polotem, swadą, a niekiedy nawet z pewną dozą humoru. Warunkiem koniecznym do zrozumienia książki Kaczorowskiego z pewnością nie jest dokładne orientowanie się w meandrach jego genealogii. „Kim oni wszyscy byli? Jak naszkicować portret kogoś, kto nic po sobie nie zostawił oprócz kilkorga dzieci, paru krzeseł, stołu, kilku brzydkich zdjęć w idiotycznych pozach? Jak odnaleźć w nich cokolwiek, co pozwoliłoby wierzyć, że gdyby jeszcze żyli, coś by nas łączyło? Jak doszukać się w nich cząstki siebie? – zastanawia się Aleksander Kaczorowski. To wszystko czyni z „Ballady o kapciach” wartościową i godną polecenia pozycję, choć z pewnością nie jest to książka dla każdego.
ESEISTYKA JAKO ŁATANIE DZIUR W PAMIĘCI
Aleksander Kaczorowski (ur. 1969) dał się poznać przede wszystkim jako wybitny slawista, tłumacz literatury czeskiej na język polski, między innymi utworów Bohumila Hrabala. W ostatnich latach głośno było również o napisanych przez niego biografiach – Václava Havla, Bohumila Hrabala, czy Oty Pavla. „Ballada o kapciach” została zaś...
2018-09-17
O SMUTKU I ROZUMIE
Lektura esejów Josifa Brodskiego (1940-1996), laureata literackiego Nobla w 1987 roku, wzbudziła we mnie sprzeczne odczucia. Bowiem z jednej strony nie podlega dyskusji, że są to zapisy niezwykle erudycyjne, pełne błyskotliwych myśli i zaskakujących skojarzeń, że – jednym słowem – jest to eseistyka wybitnego intelektualisty. Z drugiej jednak strony jest to, czemu w znakomitej przedmowie, zatytułowanej „Poeta Wielkiej Odmowy”, wyraz dała Irena Grudzińska-Gross, pisząc, że Brodski miał w Nowym Jorku „opinię wielkiego aroganta”. Kiedy w 1964 roku w Leningradzie Josif Brodski był sądzony za pasożytnictwo (skazany na przymusowe roboty, a osiem lat później pozbawiony obywatelstwa i wydalony z ZSRR), zapytany, czy posiada jakikolwiek dokument poświadczający fakt bycia poetą, odpowiedział: „myślę… że to od Boga”. Moim zdaniem owa replika, która była niczym innym, jak wynikiem ironii połączonej z zażenowaniem absurdem całego procesu, w późniejszych latach nabrała wymiarów mimowolnie spełniającej się przepowiedni. Brodski nie chciał zostać wieszczem, a jednak w pewnym wymiarze stało się odwrotnie. Eseje, zamieszczone w „Pochwale nudy”, są znakomite w swoim gatunku, jednak większość z nich jest nieznośnie solipsystyczna. Myślę, że poecie, wbrew jego własnym słowom, wyrażonym w jednym z esejów, zdarzało się „pomylić własny głos z jego echem”. By raz jeszcze zacytować autorkę przedmowy: „Jego oryginalność daje się jednak łatwo zauważyć w połączeniu eseistycznej formy z poetycko-erudycyjnym stylem. Przyprawionym solą arogancji”.
Owszem, Brodski w kilku miejscach jawi się jako wielki ironista – choćby wtedy, gdy swoje wspomnienia lat wojennych, które, jak by się mogło zdawać, powinny narzucać patetyczny ton narracji, zaczyna zdaniem: „Na początku była wołowina w puszkach”. Lub wtedy, gdy z pikantnymi szczegółami relacjonuje swój pobyt w Brazylii w latach siedemdziesiątych na międzynarodowym literackim kongresie. Tyle, że tym próbom nabrania dystansu wobec samego siebie stopniowo coraz trudniej jest uwierzyć. Ponieważ po przeciwnej stronie barykady mamy eseje, w których Brodski wchodzi w dialog z Markiem Aureliuszem, czy uznaje się za równego Horacemu. Poeta przemawia z wysokości swojego Parnasu, ex cathedra i lubi to robić – duża część tekstów zawartych w omawianym tomie, to coś, co pozwalam sobie nazwać „eseistyką epistolarną”. Oprócz wspomnianego listu do Horacego, Brodski stale się do kogoś zwraca – a to do Václava Havla, a to do absolwentów Darmouth College, których straszy, mówiąc: „istotną częścią tego, co Państwa czeka w przyszłości, zawładnie nuda, nerwica i depresja”, a to w jeszcze innym przemówieniu do absolwentów Uniwersytetu Michigan, gdy jego przemowa przybiera formę współczesnych przykazań.
W eseju „Stan zwany wygnaniem” dokonuje również i dziś ważnego rozróżnienia między emigrantem, a uchodźcą, wygnańcem, odmawiając samemu sobie określenia tym mianem. Choć sam zasłużył na miano dysydenta, kwestionuje konieczność istnienia narodu. Choć doświadczony przez historię, twierdzi, że „powszechna zgoda co do definicji tego, czym jest historia, nie jest możliwa, a nawet konieczna”. Choć był antysowiecki, był proimperialny – jak przypomina w przedmowie Grudzińska-Gross „był za wolnością Polski czy Litwy, ale nie Ukrainy”, co zresztą było przedmiotem jego polemiki z Czesławem Miłoszem. Nie jest, trzeba przyznać najlepszym futurologiem. W refleksji nad kwestią, jak rozwiązać problem braku zainteresowania poezją, noblista postuluje, by tomiki poetyckie wydawać w nakładzie 2,5 miliona egzemplarzy, chce budować księgarnie u bram fabryk, sprzedawać klasykę w supermarketach i aptekach, uważa, że tomiki poetyckie powinny się znajdować w każdej hotelowej szufladzie, obok Biblii. Urocze, ale bardzo idealistyczne są marzenia poety o przekształceniu narodu w „demokrację oświeconą”.
Wątki polskie? W pamięci utkwił mi zwłaszcza jeden – w eseju „Jak czytać książki”, będącym odczytem wygłoszonym z okazji otwarcia targów książki w Turynie w 1988 roku – Brodski stawia tam tezę, że aby wyrobić sobie gust w literaturze, należy czytać poezję. Wygłasza następnie swoją subiektywną listę najlepszych poetów każdego z najważniejszych europejskich języków. Gdy przychodzi kolej polszczyzny, Brodski nie ogranicza się do wymienienia nazwisk – Staffa, Miłosza, Herberta i Szymborskiej, ale również dodaje, że „najbardziej niezwykła poezja naszego stulecia powstała w języku polskim”. Oczywiście, miło jest czytać taką apologię naszego języka, ale znów trudno jest oprzeć się wrażeniu, że sądy wygłaszane przez poetę są zanadto akademickie i kategoryczne, by nie rzec - autorytatywne.
Tom zawiera piętnaście tekstów z lat 1978-1995, spośród których większość, bo aż dwanaście powstała już po przyznaniu Brodskiemu literackiego Nobla, stąd być może bierze się wrażenie, że przemawia do nas poeta laureatus. Wypada jednak zauważyć, że „Pochwała nudy” w takim wydaniu, w jakim proponuje nam ją Wydawnictwo Znak, niewiele ma wspólnego z oryginalnym, opublikowanym na rok przed śmiercią Brodskiego, tomem „On Grief and Reason”, a na pewno z kompozycyjnym zamysłem samego autora. Z niejasnych powodów, w polskim wydaniu zdecydowano się pominąć aż sześć esejów, które były integralną częścią wersji oryginalnej. Wątpliwości budzi nawet tytuł – w polskim przekładzie wykorzystano tytuł jednego z esejów, o ileż lepsze byłoby tłumaczenie dosłowne – „O smutku i rozumie”.
Wydanie ostatniego zbioru esejów rosyjskiego noblisty, w dwudziestą rocznicę jego śmierci, z pewnością jest wyłomem w luce, która powstała na rynku wydawniczym. Od wielu lat, twórczość Brodskiego jest nieobecna w księgarniach, a jego książki nierzadko osiągają zaporowe ceny na różnych internetowych aukcjach. Sam od wielu lat, bezskutecznie poszukuję „Wierszy bożonarodzeniowych” Brodskiego, skromnego tomiku, wydanego przez „Znak” w 2006 roku. Z uwagą przeczytałem list otwarty do wydawców Josifa Brodskiego „Reszty nie trzeba?” autorstwa Michała Stańka, w którym apeluje on o wydanie dzieł zebranych rosyjskiego noblisty. W tekście tym możemy przeczytać również, że tłumaczka wielu utworów Brodskiego, Katarzyna Krzyżewska, trzyma w szufladzie przekład ostatnich wierszy poety, roboczy zatytułowany „Wyspa przeznaczenia”. Nie wiem, czy to bezmyślna rusofobia, czy też usankcjonowana propagandą obecnej władzy niechęć do tzw. „elit”, ale podobno brak w naszym kraju wydawców zainteresowanych późnymi książkami Brodskiego. Podobnie, jak żadnego odzewu nie wywołała publikacja wspomnianego listu otwartego na łamach portalu LC.
Zdaję sobie sprawę z faktu, że krytykowanie tak wielkiego intelektualisty jest aktem niebezpiecznie bliskim samobójstwu, ale być może taki właśnie był zamysł Brodskiego, co znajduje odzwierciedlenie w słowach Grudzińskiej-Gross: „[Brodski] Walczył, byśmy my, jego czytelnicy, nie wygładzili go, nie zapeklowali. Dlatego stara się nas drażnić. Ale my się tak łatwo nie poddajemy”. Otóż stwierdzam ponad wszelką wątpliwość, że w „Pochwale nudy” Josif Brodski drażnił mnie wielokrotnie, ale się nie poddałem. Z drugiej jednak strony, gdzieś tam w głębi serca Brodskiego rozumiem – żył krótko, ciężko chory na serce, był świadom faktu, że ma mało czasu. I gdy pisze list do Horacego, zastanawiając się, czy rzymski poeta go w zaświatach rozpozna, to tak, jakby Brodski pośpiesznie budował sobie pomnik. Niekoniecznie trwalszy niż ze spiżu, ale może trwalszy niż ze… słowa? By, jak sam pisze, „nawet umierając, nie składać broni”? Pomimo wszelkich zastrzeżeń i niezależnie od opinii o samym Josifie Brodskim stwierdzam, że „Pochwała nudy” to bardzo wartościowa lektura, która prowokuje do myślenia, a nierzadko wywraca do góry nogami utarte poglądy, obnażając ich prostotę. Jednym słowem: Brodskiego warto czytać – temu właśnie powinno służyć wznowienie dzieł zebranych poety – choćby po to, by nas drażnił, i byśmy my, czytelnicy jeszcze bardziej się nie poddawali.
O SMUTKU I ROZUMIE
Lektura esejów Josifa Brodskiego (1940-1996), laureata literackiego Nobla w 1987 roku, wzbudziła we mnie sprzeczne odczucia. Bowiem z jednej strony nie podlega dyskusji, że są to zapisy niezwykle erudycyjne, pełne błyskotliwych myśli i zaskakujących skojarzeń, że – jednym słowem – jest to eseistyka wybitnego intelektualisty. Z drugiej jednak strony jest...
2018-08-26
DWA LISTY MIŁOSNE DO EUROPY
Książka „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową” stała się przestrzenią do spotkania dwóch pisarzy-rówieśników (ur. 1960) Jurija Andruchowycza i Andrzeja Stasiuka. Choć ich pisarskie filozofie niewiele mają punktów wspólnych, to jednak bez wątpienia łączy ich podobna wrażliwość. Oceniam wydanie trzecie, z 2007 roku, jednak książka ta po raz pierwszy ukazała się siedem lat wcześniej, czyli wtedy, kiedy przyszłość była „już tak blisko, za kalendarzową dwójką z trzema zerami”. To właśnie, jak się zdaje, ten moment na progu nowego wieku, rzucił wyzwanie obu pisarzom do podjęcia refleksji na temat Europy.
Jurij Andruchowycz w swoim eseju, zatytułowanym „Środkowowschodnie rewizje” opisuje swoje zamiłowanie do ruin, po których włóczył się w młodzieńczych latach wraz z przyjaciółmi, na podobieństwo „pszczół niewidocznego”. Obszerny fragment swojej refleksji poświęca Andruchowycz tak zwanemu historiocentryzmowi. Zdaniem ukraińskiego pisarza granicę między Europą Wschodnią a Zachodnią wyznacza właśnie stosunek do przeszłości – z jednej strony „społeczeństwa nieszczęśliwe”, dla których odkrywanie dotychczas zakłamywanej historii ma duże znaczenie, z drugiej zaś strony te pozornie szczęśliwe społeczeństwa, dla których historia nie ma dużej wartości. I choć, jak sądzę, każdy intuicyjnie chciałby opowiedzieć się po stronie społeczeństw świadomych swojej przeszłości, to niech zwróci uwagę na tę przestrogę: „A wy, oponowali ahistoryczni szczęśliwcy, powinniście przede wszystkim wyzbyć się swej mentalności. Bo ona wciąż pozostaje totalitarna, a to oznacza, że wasze nieokrzepłe demokracje są stale zagrożone. Zamiast ksenofobicznie babrać się w nurtach historii, lepiej byście zrobili coś z mafią oraz korupcją we własnych krajach”. Andruchowycz dalej sobie podkpiwa z powyższego zdania, ale przecież jest w tej przestrodze co nieco prawdy, źle się bowiem dzieje, gdy historia staje się zakładniczką części polityków, co może prowadzić do wielu urojonych rewolucji, jak chociażby kilkanaście lat później w ojczyźnie autora, a to zaledwie jeden z przykładów.
W swoim eseju Andruchowycz skupia się zwłaszcza nad jednostką biorącej udział w historii, doświadczonej historią. Obiektem jego opisu jest „pogrążone w hipnozie, wykończone sansarą ciało”, zwłaszcza tam, „pomiędzy dwoma tyranami”. Andruchowycz pisze w tym kontekście o środkowoeuropejskim strachu, który historycznie balansuje między dwoma lękami, Niemcami i Rosjanami, gdzie jedyna podróż, jaka jest możliwa, jest równoznaczna z ucieczką. Swoją historiozoficzną refleksję autor „Leksykonu miast intymnych” uzupełnia rodzinnymi opowieściami o wojennych losach przodków, czy choćby o śmierci swojego ojca. Poszczególne części „Środkowowschodnich rewizji” noszą tytuły różnych literackich form, co wpływa również na ich charakter. Zapadła mi w pamięć zwłaszcza wolta od profanum do sacrum, gdy Andruchowycz opowiadał o swoim zmarłym w Wielki Piątek ojcu, i płynnie, nie opuszczając nawet szpitalnej poczekalni, przeszedł do śmierci Chrystusa.
Dla Jurija Andruchowycza rok dwutysięczny miał jeszcze inny, osobisty i pesymistyczny wymiar związany z nieuchronnym przemijaniem – ukończenie czterdziestego roku życia autor „Moscoviady” postrzega jako „nowe odliczanie, część drugą (smutniejszą), tę samą powieść, w której raptem pojawia się nowy bohater, ten sam serial, w którym główną postać gra już inny aktor, coraz szybsze zbieganie, spadanie w dół, mruganie lamp, szpitali, skandali, coraz częstsze pogrzeby, na których powinien być obecny, nieumotywowane alkoholowe przeniknięcia do rzeczywistości równoległej, drżenie i szał, tachykardię, głód tlenowy, strach jako taki”.
Z kolei dla Andrzeja Stasiuka, w eseju zatytułowanym „Dziennik okrętowy”, źródłem refleksji o Europie jest geografia. W dużym stopniu wręcz kartografia, do której zamiłowanie Stasiuk deklarował wielokrotnie. Udowadniał kiedyś, że mapę można przeczytać jak książkę. W jego domowym gabinecie w Wołowcu półki z książkami znajdują się nisko, niemal na poziomie podłogi, aby ściany mogły pozostać pustą przestrzenią zarezerwowaną dla map. W „Mojej Europie” stwierdza, że podczas gdy kontynent przypomina „talerz z jakimś nieudanym daniem”, to właśnie Polska ma najpiękniejszy, zbliżony do ideału kształt. (Chociaż, gdy niedawno zapytałem go osobiście o to zdanie, był raczej zdystansowany). W innym miejscu stwierdza wręcz: „To w końcu mapa jest ostatnim słowem i śmiertelnym całunem zdarzeń. Nawet, gdy wszystko minie, koniec można będzie odwzorować na płaszczyźnie, nadając jej nazwę w jakimś przyszłym, niewyobrażalnym języku”. Słowa te warte są odnotowania, nawet pomimo faktu, że Stasiukowi na co dzień wystarcza jedynie połowa mapy – Europa Zachodnia nie wpisuje się w jego estetykę.
Stasiuk zastanawia się, czy istnieje coś na kształt „środkowoeuropejskiego instynktu”. Odnajduje takie zjawisko w unikaniu równin, pustych przestrzeni, w których panują przeciągi – wieje zwykły wiatr, bądź „wiatr historii o zadziwiająco przewidywalnym kursie: albo w tę, albo we w tę, ale zawsze tędy”. A od instynktu już tylko krok dzieli nas od refleksji o duszy – skoro mówi się o „duszy rosyjskiej”, to dlaczego nie miałaby jej mieć cała Europa Środkowowschodnia? Choć jej istnienia nigdy dotąd nie udowodniono, Stasiuk doświadczył jej między innymi w Iwano-Frankiwsku, gdy orkiestra wojskowa z okazji rocznicy niepodległości grała niezwykłą mieszankę utworów Gershwina i Lehara z ludowymi pieśniami stepów, „Błękitną rapsodię” pomieszaną z marszami, „Odę do Radości” skrzyżowaną z Leharem i Legrandem. Częstym bohaterem utworów Stasiuka jest coś, co autor nazywa „jęzorem Wschodu”, który rozpościera się nad starym kontynentem. Oba eseje zamieszczone w „Mojej Europie” są bardzo blisko tego. Najwyższą wartością jest więc dla Stasiuka życie w centrum, trwanie w pozornym bezruchu, niczym Cyganie, ale jednak gdzieś pomiędzy nomadycznością a osiadłością, w stałej gotowości do ruchu. Być może to właśnie dlatego Europa Środkowa nigdy nie wydała wielkich podróżników, bo „zajęta była podróżowaniem w swoim własnym wnętrzu”. Być środkowym Europejczykiem – powiada Stasiuk – to „żyć między Wschodem, który nigdy nie istniał a Zachodem, który istniał za bardzo”.
Autor „Taksimu” zdaje także relację ze swojego fragmentarycznego postrzegania rzeczywistości – jego Europa składa się ze „szczegółów, drobiazgów, z parosekundowych zdarzeń, przypominających filmowe etiudy, z migotliwych skrawków”. Echa takiej filozofii zdają się rozbrzmiewać na całym pisarstwem Stasiuka, który poniekąd sam się w swojej części „Mojej Europy” demaskuje, pisząc: „Zataczam kręgi, kluczę i błąkam się jak Szwejk w drodze do Czeskich Budziejowic i tak jak on nie potrafię podążać linearną ścieżką opowiedzianej po bożemu historii”. Kulminacją „Dziennika okrętowego” jest swoisty list miłosny do Europy, w którym Stasiuk w paraerotycznym doświadczeniu porównuje kontury europejskich krajów do rysów kobiety.
Nie wiem, czy to przesyt pisarstwem Andrzeja Stasiuka (którego ostatnimi czasy czytałem bardzo dużo, by lepiej przygotować się do współprowadzenia jego spotkania autorskiego w Rzeszowie w ramach Europejskich Dni Dziedzictwa), ale bardziej przypadł mi do gustu tekst Jurija Andruchowycza, dlatego, że najzwyczajniej lepiej spełniał on warunki, jakie stawiać się powinno gatunkowi literackiemu, jakim jest esej. Stasiukowe bajanie jest w polskiej literaturze zjawiskiem na tyle osobnym, że nie daje łatwo ująć się w tryby jakiegokolwiek literackiego gatunku. Całe pisarstwo autora „Jadąc do Babadag” można podsumować właśnie tytułem eseju zamieszczonego w „Mojej Europie” – „Dziennik okrętowy”. Stasiuk pływa po niezależnych literackich wodach, a kilwater prozy, który za sobą pozostawia jest jedyny w swoim rodzaju. Jest to znakomita proza, która jednak nie jest wytrychem. Mimo wszystko jednak obydwa eseje, choć różne od siebie, bardzo dobrze się uzupełniają i tworzą niebanalną kompozycję. Wydaje mi się, że zarówno Stasiuk, jak i Andruchowycz wykonali w tej książce coś na kształt uczuciowej epistolografii – napisali dwa listy miłosne do staruszki Europy, tak często dziś wyszydzanej – jednego z wielu kontynentów, które możemy kochać, ale jedynego, jaki mamy na własność.
DWA LISTY MIŁOSNE DO EUROPY
Książka „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową” stała się przestrzenią do spotkania dwóch pisarzy-rówieśników (ur. 1960) Jurija Andruchowycza i Andrzeja Stasiuka. Choć ich pisarskie filozofie niewiele mają punktów wspólnych, to jednak bez wątpienia łączy ich podobna wrażliwość. Oceniam wydanie trzecie, z 2007 roku, jednak książka ta...
2018-08-23
ESEJE WYRYTE NA RAMIONACH OLBRZYMÓW
„(…) nie słuchaj współczesnych przykazań, które, jak sądzisz, oddają ducha epoki, słuchaj tylko wielkich poetów; czasami Katullus może przynieść ci wyzwolenie spod literackiego dyktatu kogoś mieszkającego pięć ulic dalej”.
Zbiór esejów Adama Zagajewskiego „Poezja dla początkujących” składa się z dwudziestu trzech tekstów, których genealogie różnią się od siebie – są tu przedmowy i posłowia do różnych dzieł, zapisy wykładów, lub, jak przyznaje Zagajewski, teksty, które „nie służyły niczemu innemu, poza pragnieniem wypowiedzenia się na ten czy inny temat”. Szkice zebrane w omawianej książce zostały napisane w różnych czasach, przy różnych okazjach. Teksty sprzed lat sąsiadują w tym tomie z wypowiedziami „całkiem niedawnymi”. Co ciekawe, dwie z zamieszczonych w „Poezji dla początkujących” prób – „Wracając do Rilkego”, „Natchnienie i przeszkoda”, zostały oryginalnie napisane w języku angielskim. Jednak nawet w przekładzie Agnieszki Pokojskiej nie gubi się charakterystyczny dla Zagajewskiego styl – przy lekturze jego esejów miałem wrażenie, że słyszę specyficzny, nieco leniwy, nieco egzaltowany tembr jego głosu.
Jedynym, co można by próbom Zagajewskiego zarzucić, jest to, że są one niesłychanie poważne – próżno doszukiwać się w nich najmniejszego choćby śladu ironii czy próby zaznaczenia dystansu, co odróżnia je chociażby od esejów Josifa Brodskiego. Ale jednocześnie, pomimo faktu, że „Poezja dla początkujących” może kojarzyć się z dziełem próbującym autorytatywnie wymusić na czytelniku zapoznanie się z kanonem poezji, Zagajewski w swoim pisaniu jest jak najdalszy od pejoratywnej akademickości. Erudycję wykładu uzupełnia osobistym doświadczeniem, zwłaszcza wtedy, gdy pisze o poetach, których znał osobiście – jak Szymborska, Herbert, Miłosz, Kornhauser, Barańczak. (Choć, przyznać należy, że Zagajewski rozumie poezję szeroko, w jego esejach znalazło się również miejsce dla kilku prozaików, jak bracia Tomasz i Henryk Mannowie, Hanna Malewska, czy jego ulubiony Józef Czapski). W ogóle, wydaje się, że cała książka oparta jest na osobistym doświadczeniu jej autora, nie tylko tym związanym z poszczególnymi poetami, ale przede wszystkim na osobistym doświadczeniu poezji jako takiej. Dla Adama Zagajewskiego poezja nie jest „hotelem na godziny”, jak wspaniale to określił w eseju pt. „Natchnienie i przeszkoda”, ale czymś, czemu poświęcił całe swoje życie. Istotę „Poezji dla początkujących” bardzo trafnie uchwycił Jakub Kornhauser w swojej recenzji „Prywatny kanon na publiczne czasy”: „Czytasz prywatne olśnienia Adama Zagajewskiego i myślisz sobie: temu to dobrze, fruwa sobie od zachwytu do zachwytu. To nie tak. On zagląda pod podszewkę wierszy, żeby znaleźć w nich kawałek prawdy o sobie samym”.
Autor zabiera także głos na temat tak zwanej literatury zaangażowanej, która „bywa bezradna wobec złożoności świata”. Zagajewski parafrazuje w tym kontekście T.S Eliota, pisząc: „poeci drugorzędni opowiadają się po jednej ze stron, wielcy poeci wahają się”. Autor „Jechać do Lwowa” w jednym tylko miejscu zabiera głos na temat aktualnej polityki, pisząc o „demokracji, która zgubiła busolę”. Bardzo odkrywcze było dla mnie przede wszystkim zdanie o bezradności poezji, wypowiedziane w kontekście refleksji na temat Konstandinosa Kawafisa, którego nazywa się „poetą klęski” – „poezja wie, jak obchodzić się z tragedią, z katastrofą, ze śmiercią, z melancholią, z zawodem miłosnym (to udaje jej się najlepiej!), ale jest bezradna wobec zwycięstwa”.
W „Posłowiu” Adam Zagajewski określa esej mianem gatunku zanikającego, który, w odróżnieniu od kota, „nie wejdzie nikomu na kolana i nie będzie mruczał”. Esej uważa Zagajewski za coś w rodzaju przedłużenia poetyckiej wypowiedzi, kompensacji poezji. Próbuje również rozszyfrować zagadkową tożsamość statystycznego czytelnika tej formy literackiej – w mniemaniu Zagajewskiego są to ludzie dawnego, niemal wymarłego już pokolenia, którzy mieli dużo wolnego czasu i nie musieli martwić się o podnoszenie swoich kwalifikacji. Rzeczywiście, mogłoby się wydawać, że w naszych czasach lektura esejów nie niesie ze sobą żadnej korzyści – oto w dzisiejszym zapracowanym społeczeństwie lektury mają przede wszystkim za zadanie pomóc w zrozumieniu zadań wynikających z wykonywanej profesji, bądź zapewnić prymitywną, odmóżdżającą rozrywkę. Wydaje się więc, że nie ma miejsca dla esejów we współczesnym piśmiennictwie, a ich lekturze oddawać się mogą co najwyżej bezrobotni. Jednak myślę, że nie jest aż tak źle, jak sugeruje Adam Zagajewski. „Poezja dla początkujących” mogła ukazać się w znacznej mierze właśnie dzięki zwykłym czytelnikom, kilkuset subskrybentom, którzy zaoferowali swoją pomoc, gdy Ministerstwo Kultury spod znaku tzw. „dobrej zmiany” odmówiło udzielenia subwencji. Nawet pomimo faktu, że bohaterem bodaj najbardziej osobistego tekstu w „Poezji dla początkujących” jest nie kto inny, jak teść obecnego Prezydenta.
„Poezja dla początkujących” to erudycyjna podróż przez meandry najbardziej kruchego z literackich gatunków. W eseju o Aleksandrze Wacie napisał Zagajewski rzecz niezwykle symptomatyczną: „Gdy po obu stronach stołu siedzą wielcy poeci, w powietrzu muszą prędzej czy później zalśnić kryształki wyższej wiedzy”. Cóż zatem można powiedzieć o sytuacji, w której wielki poeta zaprasza do jednego stołu nie jednego, ale kilkunastu gigantów literatury z różnych miejsc i czasów, którzy w mniejszym lub większym stopniu wywarli wpływ na jego poetycką filozofię? Z takiego połączenia powstają już nie „kryształki wiedzy”, ale prawdziwy stalagmit. I taka właśnie jest książka Zagajewskiego.
Niech nikt nie da się zwieść podręcznikowym tytułem tej książki, jak już nadmieniłem, Zagajewski nie przemawia ex cathedra, w jego pojęciu poezja powinna opierać się na wahaniu, na nieustannym mówieniu sobie „nie wiem”. Poeta (…) nie dysponuje całym tym bajecznym światem pośredniości, narzędzi, sprzętów, nie ma do czynienia z pędzlem, paletą i sztalugą (…) Jego tworzywo to słowo, niewidzialne, przezroczyste, wszechobecne słowo poddane codziennej inflacji”. Poezja zaś „jest właśnie – w pewnym sensie – mistyką dla początkujących”, „jak ogromny wodospad, którego śpiew nie jest zrozumiały, ale przyciąga tłumy, przyciąga naszą uwagę”. Nad „Poezją dla początkujących” zdają się patronować słowa Bernarda z Chartres: „Jesteśmy karłami, którzy wspięli się na ramiona olbrzymów”. Adama Zagajewskiego raczej trudno uznać za poetyckiego niziołka, on bowiem stanąwszy na tych ramionach opisał widziany stamtąd pejzaż. Taki to już właśnie jest paradoks tego literackiego gatunku – każda juwenilna próba wydaje się mieć siłę nieśmiertelnego poematu, tymczasem trzeba przejść niebywale długą drogę, by móc w poezji uznać się zaledwie za początkującego.
ESEJE WYRYTE NA RAMIONACH OLBRZYMÓW
„(…) nie słuchaj współczesnych przykazań, które, jak sądzisz, oddają ducha epoki, słuchaj tylko wielkich poetów; czasami Katullus może przynieść ci wyzwolenie spod literackiego dyktatu kogoś mieszkającego pięć ulic dalej”.
Zbiór esejów Adama Zagajewskiego „Poezja dla początkujących” składa się z dwudziestu trzech tekstów, których...
2018-06-29
PRZEDŚMIERTNE ZBIERANIE MAGDALENEK
Podejmując refleksję o zbiorze esejów Tony’ego Judta (1948-2010), nie sposób pominąć okoliczności w jakich zostały one napisane. Brytyjski historyk na dwa lata przed śmiercią zachorował na stwardnienie boczne zanikowe, inaczej nazywane chorobą Lou Gehriga – ciężkie schorzenie, które stopniowo odbiera człowiekowi władzę nad własnym ciałem, przy jednoczesnym zachowaniu świadomości. „Pensjonat pamięci” powstał zatem jako „mechanizm przetrwania”, sposób radzenia sobie z przeżywanymi męczarniami coraz bardziej bezwolnego organizmu: „Mój sposób polega na tym, że przeglądam swoje życie, myśli, fantazje, wspomnienia, także te niedokładnie zapamiętane, aż natrafię na wydarzenia, ludzi czy opowieści, za pomocą których mogę oderwać umysł od ciała, w którym jest unieruchomiony. Te umysłowe ćwiczenia muszą być na tyle interesujące, żeby przykuć uwagę i pomóc zapomnieć o nieznośnym swędzeniu w uchu czy dole pleców, a zarazem na tyle nudne i przewidywalne, żeby posłużyć za niezawodne preludium i zachętę do zaśnięcia”. To zatem, „dzieło historyka zmuszonego do obywania się bez narzędzi, na których zwykł dotąd niewzruszenie polegać”, jak słusznie napisał recenzent w „The New York Times”.
Jednym z najczęściej powracających wspomnień jest dla Judta pewien pensjonat w szwajcarskiej miejscowości Chesières, gdzie w wieku dziesięciu lat spędził wraz z rodzicami ferie zimowe. Judt nawiązuje do jednej z metod mnemotechnicznych, stosowanych przez myślicieli i podróżników z początku nowożytnej ery w celu „gromadzenia i przypominania sobie szczegółów i opisów”. Mowa tu, jak rozumiem, o pewnego rodzaju umiejscowieniu pamięci w przestrzeni. Judt mówi, że starzy mistrzowie „konstruowali pałace” pamięci, jego zaś nie stać na zbudowanie podobnego pałacu, więc może chociaż „pensjonat pamięci”? „Wszystkie te dokonania zawdzięczam głównie nocnym wizytom w swoim pensjonacie pamięci i podejmowanym następnie wysiłkom mającym na celu odtworzenie po kolei i w szczegółach treści tych wizyt. Niektóre nakierowane są do wewnątrz – za punkt wyjścia mają dom, autobus, lub człowieka; inne na zewnątrz, obejmują dziesięciolecia politycznych obserwacji i zaangażowania, kontynenty podróży, nauczania i komentarzy”. Pozornie marginalne miejsce z zakamarków pamięci staje się więc ważnym punktem odniesienia dla rozważań brytyjskiego historyka.
„Pensjonat pamięci” jest zbiorem bardzo różnorodnym tematycznie, chciałoby się wręcz rzec, skażonym pewnym eklektyzmem. Są to eseje, których głównym bohaterem jest kształtująca się świadomość, rodzaj duchowej autobiografii. Niezwykłość tych zapisków polega na umiejętnym połączeniu dwóch rodzajów pamięci – obiektywnej i subiektywnej. We wstępie pisze o tym sam autor: „O wartości tych szkiców przesądza zasadniczo impresjonistyczny efekt: fakt, że udało mi się powiązać i przepleść prywatne z publicznym, wyrozumowane z intuicyjnym, przypomniane z odczuwanym”. Istotnie, Judt w tym zbiorze lawiruje pomiędzy prezentacją rozmaitych poglądów a bardzo osobistymi wyznaniami i anegdotami. Zmieniający się świat, a także sam piszący jest dla Tony’ego Judta tłem do poruszania zagadnień mniej lub bardziej ocierających się o uniwersalia.
Nie wszystkie z dwudziestu pięciu szkiców, zawartych w „Pensjonacie pamięci” w równym stopniu przypadły mi do gustu – część pierwsza, najbardziej osobista, mimo iż jest uroczą projekcją elementów, które ukształtowały świadomość autora – nie jest na tyle uniwersalna, by pozostawić w czytelniku trwalszy ślad. O wiele lepsze są części druga i trzecia, poświęcone istotnym kwestiom historyczno-społecznym, jak na przykład, rewolucja obyczajowa lat sześćdziesiątych, kryzys francuskich intelektualistów, nowe wyzwania brytyjskiego systemu szkolnictwa, czy wynikające z osobistych doświadczeń poglądy na temat syjonizmu i emigracji. Zaskakująco wiele w „Pensjonacie pamięci” znajduje się wątków polskich. Historia dziadka Judta – polskiego Żyda z miejscowości Pilwiszki koło Wilna, który nauczył swojego wnuka stawiania sobie pytań o tożsamość. W jednym z esejów mówi Judt o rewolucyjnej pozorności wydarzeń maja 1968 roku we Francji i o swoich wyrzutach sumienia, że w tamtym czasie optyka jego spojrzenia nie obejmowała miejsc, w których miały miejsce prawdziwe rewolucje, to znaczy Polski i Czechosłowacji. Wreszcie znajdziemy tu refleksję na temat trudności, jakich w Stanach Zjednoczonych nastręcza recepcja „Zniewolonego umysłu”. Esej ten jest tekstem przeznaczonym bardziej dla czytelnika zagranicznego, bo towarzyszy mu rzetelna analiza historycznego kontekstu dzieła Czesława Miłosza. Znalazło się w „Pensjonacie pamięci” również miejsce na zapisy spotkań z polskimi intelektualistami i refleksję nad „specyficznie polskim (i rosyjskim) poczuciem kulturalnej wielkości”.
Tony Judt z niezwykłą dokładnością odtwarza swoje życie, nie pomijając żadnego istotnego szczegółu – jak choćby smaku potraw z dzieciństwa czy zapachu, jaki zapamiętał z podmiejskiego autobusu. Skądinąd wiadomo, że umysł uwięziony w ułomnym ciele nabiera niezwykłych skłonności do generowania niezwykłych, rekompensujących ułomność obrazów. Pamiętam na przykład, jak Jacek Kaczmarski, już ciężko chory na raka przełyku, który uniemożliwiał mu normalne odżywanie, opowiadał, jak nocami doświadczał niemal ekstatycznych snów na temat smaku źródlanej wody, czy chleba z twarożkiem. Jednak trudno zaprzeczyć faktowi, że owo wspominanie, nieprzypadkowo w porządku chronologicznym, jest już naznaczone świadomością nieuniknionego końca. Ale Judt to również wytworny gawędziarz – któż by pomyślał, że jednym ze sposobów na przezwyciężenie kryzysu wieku średniego może być nauka języka czeskiego. Pomimo tego, że autor ma idealną świadomość zbliżania się do kresu, nie wpada w swoich szkicach w pułapkę patosu i elegijnego tonu wypowiedzi. Tony Judt zbiera swoje magdalenki, zanim będzie za późno.
Nieustającym punktem odniesienia jest dla Tony’ego Judta jego żydowska tożsamość. W eseju zatytułowanym „Ludzie z pogranicza” historyk przypomina o najważniejszym ze wszystkich rabinicznych nakazów – jest nim „Zachor!”, czyli „pamiętaj!”. W wielu miejscach można się z Judtem nie zgadzać (ja sam, kilkakrotnie miałbym ochotę podjąć z autorem polemikę, pomimo iż na ogół bliski mi jest jego światopogląd), to jednak bezsprzecznym faktem jest, że „Pensjonat pamięci” to dowód na przewagę umysłu nad słabnącym ciałem, zwycięstwo ludzkiej pamięci, która, jak mawiał Luis Buñuel – „jest całym naszym życiem”. A przede wszystkim eseje Tony'ego Judta to godna polecenia i przemyślenia humanistyka na wysokim poziomie.
PRZEDŚMIERTNE ZBIERANIE MAGDALENEK
Podejmując refleksję o zbiorze esejów Tony’ego Judta (1948-2010), nie sposób pominąć okoliczności w jakich zostały one napisane. Brytyjski historyk na dwa lata przed śmiercią zachorował na stwardnienie boczne zanikowe, inaczej nazywane chorobą Lou Gehriga – ciężkie schorzenie, które stopniowo odbiera człowiekowi władzę nad własnym ciałem,...
2018-06-04
RECYKLING SŁÓW ZASŁYSZANYCH I PRZECZYTANYCH
„Warszawskie pasaże” Krzysztofa Rutkowskiego (ur. 1953) – profesora Uniwersytetu Warszawskiego i wybitnego humanisty, są naturalną konsekwencją i przedłużeniem pasaży paryskich, a konkretnie znakomitej książki z 1995 roku pt.: „Paryskie pasaże. Opowieść o tajemnych przejściach”. Jednakże, w myśl teorii intertekstualności, najwcześniejszym hipotekstem (tekstem wcześniejszym, inspiracją) jest dla Rutkowskiego słynne dzieło niemieckiego pisarza Waltera Benjamina (1892-1940), zatytułowane „Pasaże”, będące monumentalną biografią urbanistyczną. Tymczasem, w 2010 roku Rutkowski, jak przyznaje we wstępie, „ruszył w drogę”. Powrócił do Warszawy, by współtworzyć Wydział „Artes Liberales” przy Uniwersytecie Warszawskim. Jak się okazało, Warszawa po wielu latach emigracji okazała się zupełnie innym światem, stawiającym pisarzowi całkiem nowe wyzwania. „Okazało się rychło, że techniki wypracowane w Paryżu do niczego się nie przydadzą nad Wisłą. Inny świat – zupełnie inny świat, inne powietrze, inne przebudzenia od śmierci do życia, odpadania od życia ku śmierci, przejścia inaczej tajemne. Nie mogę chodzić po tym mieście, mogę się tylko przemykac”. Wtedy to właśnie zaproponowano Rutkowskiemu pisanie felietonów do miesięcznika „Teatr”, kierowanego przez Jacka Kopcińskiego.
Wydawać by się mogło, że „Warszawskie pasaże” z góry skazane są na podwójną porażkę i nieistnienie, bowiem w ten rodzaj prozy, jakim jest felieton, wpisana jest pewna ulotność, efemeryczność tematu, co więcej, jak sugerowałby tytuł powinny one dotyczyć wyłącznie tematów lokalnych, stricte warszawskich. Jednak zapiskom Krzysztofa Rutkowskiego w ogóle to nie grozi, bowiem „Warszawskie pasaże” to bardzo wyjątkowy rodzaj felietonów – nieopierających swojego raison d’être na różnego rodzaju aktualiach, czy modnych tematach. Rutkowski nie opisuje zastanej rzeczywistości, nie sili się na jej komentowanie. Wpisuje się zatem w wieloletnią tradycję, „kulturę felietonu” w sposób absolutnie niecodzienny, niejako à rebours, tworząc ze swoich tekstów pewnego rodzaju „antyfelietony”. Zresztą autor, niechętnie porównując się z tuzami tego gatunku, takimi jak Eugeniusz Sue, którzy wielkimi krokami wprowadzili felieton na wyższy poziom, którzy „pasażami wkroczyli w nieskończoność”, mówi, że w tym kontekście jego kroki przypominają co najwyżej drobienie: „A ja? Drobię. I co tu sobie pokracznie podrobię, to moje. Najpierw lewa noga, potem prawa. Skręt w lewo, skręt w prawo. Taki wykręt. «Pisanie jak taniec żurawi». Taniec połamaniec”.
„Warszawskie pasaże” to rzeczywiście zupełnie odmienny rodzaj pisania od tego, który Rutkowski eksplorował w „Paryskich pasażach”. O ile w książce z 1995 roku, autor zabierał czytelnika w całkiem realną podróż po zakamarkach miasta, o tyle „Warszawskie pasaże” są raczej zapisem podróży bardziej intymnej, subiektywnej, bo prowadzącej nie przez ulice miasta, a przez zakamarki pamięci. Incydentalne wydarzenia, przypadkowe skojarzenia, i mimowolne spotkania, jakich autor bywa świadkiem na ulicach i w parkach Warszawy stają się wyzwalaczami pewnego rodzaju głębszej, podskórnej pamięci, mocno zapisanej na światłoczułej kliszy. Zapiski Krzysztofa Rutkowskiego dzieją się właśnie na tym osobliwym pograniczu, w palimpseście, miejscu zetknięcia widzianego z wyobrażonym. Ten, chciałoby się rzec, Nerval warszawski, często staje się niemym świadkiem własnych poczynań i w ten właśnie wyjątkowy sposób oddaje hołd dziełom i twórcom, którzy ukształtowali jego świadomość – między innymi Franzowi Kafce, Edgarowi Allanowi Poemu, Edwardowi Stachurze, Emile’owi Benveniste, czy wielkiej polskiej trójcy: Mickiewicz, Słowacki, Norwid. „Tak, już widziałem. Tak, już opisałem. Ciągle widzę, więc opisuję, a widziane zgrzyta (…) – takim oto zaskakującym cytatem z Mickiewicza posługuje się Rutkowski, by nakreślić metodykę swojej prozy.
Cóż za zbieg okoliczności, że Rutkowski w jednym z zapisków nawiązuje również do mojej poprzedniej lektury – „Śnienia i życia” Gérarda de Nervala, a dokładniej bardzo niepokojącego motywu sobowtóra, którego ponoć ma każdy człowiek. I tak oto Rutkowski odnosi się do tego, co od jakiegoś czasu mnie zastanawiało – mianowicie do faktu, że nosi dokładnie takie samo imię i nazwisko, jak pewien słynny polski detektyw. „Im on wyżej, tym ja niżej. Im on głośniej, tym ja ciszej. I radowała się dusza moja, bo tak było, jako być powinno: Krzysztof Rutkowski stawał się gwiazdą świecącą i jaśniał na firmamencie medialnego raju, a ja, robak, skrywałem się w trawie, w mięcie, w macierzance, w rucie, kontent, że brat mój mleczny, onomastycznie namaszczony na bycie ze mną na wieczność, zespolony ze mną, choć jakże odrębny: on bogaty, ja ubogi, on znany, ja zapomniany, on z rewolwerem, ja goły, on pewny siebie, a ja nie (…)”. „Warszawskie pasaże” to nieustanna gra konwencjami, przemieszanie tonacji w tyglu słów, często niepozbawione ironii – i z taką właśnie przewrotnością Rutkowski prowadzi czytelnika po bezdrożach swojej świadomości – od Sfinksa, aż po byłego posła Samoobrony – Edypa, który rozwiązał zagadkę śmierci małej Madzi. Godzi się w tym miejscu przypomnieć, że spotkanie własnego sobowtóra, od którego „dzieli nas niewiele, tylko jakaś «przestrzeń ogromna i niepewna»” było uważane za oznakę niechybnej śmierci, dla Gérarda de Nervala w „Śnieniu i życiu” okazało się zaś przyczyną ciężkiego nawrotu schizofrenii.
Zapiski te, by oddać głos autorowi, „wymagały innej formy niż «Paryskie pasaże». Jeszcze bardziej skurczonej, przyduszonej. Formy nasiąknięte milczeniem, jak skaryszewska ścieżka deszczówką”. Owo skurczenie, przyduszenie powoduje, że zapiski te nie mają takiej siły rażenia, jak „Paryskie pasaże”. Mimo iż nie sposób nie dostrzec i nie docenić wszechstronnej erudycji Rutkowskiego, dbałości o pamięć i pojedyncze słowo, to jednak jest to książka nieco bardziej hermetyczna, z większym trudem poddająca się hermeneutyce, z większą dozą czysto akademickiej ekwilibrystyki. Spodziewałem się raczej od Krzysztofa Rutkowskiego kontynuacji „Paryskich pasaży”, którą to książką niezwykle wysoko zawiesił sobie przed laty poprzeczkę. W zamian dostałem coś innego, zapis podróży wewnętrznych, tekst wydarty trzewiom, napisany przez autora, który de facto autorem być przestaje, a przyjmuje poniekąd rolę przekaźnika, literackiego medium. „Mądrzy ludzie powiadają, że pamięć tego, co było, wciela się, jak chce, gdzie chce i w kogo chce” – konkluduje Rutkowski. Można tej prozie co nieco zarzucić, ale z pewnością zwraca ona uwagę swoją szalenie oryginalną i intrygującą formą. I kto wie – może to właśnie jest przyszłość literatury – może gdy intertekstualna sieć, po brzegi wypełniona książkami, odbierze dech pisarzom i czytelnikom, jedyne co pozostanie to właśnie pamięć, fragment, recykling zasłyszanych i przeczytanych słów?
RECYKLING SŁÓW ZASŁYSZANYCH I PRZECZYTANYCH
„Warszawskie pasaże” Krzysztofa Rutkowskiego (ur. 1953) – profesora Uniwersytetu Warszawskiego i wybitnego humanisty, są naturalną konsekwencją i przedłużeniem pasaży paryskich, a konkretnie znakomitej książki z 1995 roku pt.: „Paryskie pasaże. Opowieść o tajemnych przejściach”. Jednakże, w myśl teorii intertekstualności,...
2018-01-31
DERMATOLOGIA SŁOWA
Nieodżałowana Julia Hartwig w „Zwierzeniach i błyskach” – swoim tomie lapidariów, wydanym w 2004 roku, odnotowuje kontrast między dwiema grupami elit – „są to z jednej strony eksperci, z drugiej – intelektualiści”. W przypadku Michała Rusinka (ur. 1972) powyższa dychotomia nie ma zastosowania – autor bowiem niezaprzeczalnie jest jednym i drugim. Niesłusznie redukowany wyłącznie do roli sekretarza Wisławy Szymborskiej, Rusinek jest przecież uznanym literaturoznawcą, doktorem habilitowanym, adiunktem w Katedrze Teorii Literatury przy Wydziale Polonistyki UJ. A także ekspertem – popularyzatorem, w którym można widzieć godnego następcę prof. Jana Miodka.
„Pypcie na języku” są zbiorem felietonów poświęconych różnym zjawiskom językowym, były one publikowane w latach 2013-2016 na łamach krakowskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. „Pypeć” to dermatologiczny wykwit, który uwiera, pojawiwszy się na języku, powodując, że przypominamy sobie o istnieniu tego organu. Podobnie jest, jak pisze Rusinek w przedmowie, z językiem w sensie ukształtowanego społecznie systemu budowania wypowiedzi. Zwłaszcza język polski, który „ma paradoksalną naturę: im bardziej jest poprawny, tym bardziej znika nam z oczu. Przypomina szybę, przez którą oglądamy świat: tak czystą, że nie ma jak na niej zatrzymać wzroku. Żebyśmy przypomnieli sobie o istnieniu języka, na jego powierzchni musi pojawić się rysa, błąd, odstępstwo od reguły” (str. 5). Michał Rusinek, najczęściej na podstawie własnych doświadczeń, przy użyciu krótkich, żartobliwych tekścików rozprawia się z całym szeregiem zjawisk, które zaśmiecają polszczyznę. Czyni to w przewrotnym, anegdotycznym stylu, co sprawia, że momentami trudno powstrzymać wybuchy śmiechu. I nie są to bynajmniej żarty w stylu dowcipów językoznawcy, które nie bawią nikogo innego poza innymi językoznawcami. Powstrzymam się od podawania tu przykładów komicznej strony językoznawczych wywodów autora, nie chcąc psuć Państwu przyjemności płynącej z lektury. Michał Rusinek jest znanym kolekcjonerem językowych wpadek, toteż autor przytacza ich całą masę – „pypcie” podzielone są w książce tematycznie: z życia autora wzięte, kulturalne, historyczne i nostalgiczne, współczesne, wirtualne i komórkowe, kulinarne, zapożyczone, językoznawcze, obywatelskie.
Niezwykle pożyteczna to książka – choć dowcipna i błyskotliwa, to jednak daje do myślenia. Język polski jest od lat konsekwentnie zaśmiecany – począwszy od reliktów peerelowskiej nowomowy, aż po bezrefleksyjne zapożyczenia z języków obcych, na korpodialektach i swobodnym traktowaniu deklinacji skończywszy. Dodajmy jeszcze do tego niski poziom czytelnictwa i mamy komplet. Znamienna i niepokojąca jest diagnoza, którą stawia Rusinek: „(…) znowu jesteśmy cywilizacją obrazu. Znowu, bo cywilizacją obrazu zwykło się określać średniowiecze, które ze względu na niepiśmienność ludu operowało przede wszystkim powszechnie rozumianym obrazem. (…) Spójrzmy na kolorową prasę: prawie same zdjęcia, obok których umieszcza się niewielkie, nieobciążające władz umysłowych notki (…) Oglądać jest łatwiej niż czytać” (str. 83). Na uwagę zasługuje niewątpliwie kunszt wydania „Pypciów na języku”, książka wzbogacona pięknymi rysunkami Jacka Gawłowskiego przywodzi na myśl najlepsze cracoviana z lat siedemdziesiątych/ osiemdziesiątych w stylu „postprzekrojowym”. Choć nie wszystkie zamieszczone tu felietony są na tak samo wysokim poziomie, z pewnością warto sięgnąć po „Pypcie na języku”. Zdecydowanie chciałoby się więcej – ale patrząc na dotychczasową bezrefleksyjność, z jaką kaleczona jest polszczyzna, wydanie drugiego tomu przez dermatologa słowa Michała Rusinka jest tylko kwestią czasu.
DERMATOLOGIA SŁOWA
Nieodżałowana Julia Hartwig w „Zwierzeniach i błyskach” – swoim tomie lapidariów, wydanym w 2004 roku, odnotowuje kontrast między dwiema grupami elit – „są to z jednej strony eksperci, z drugiej – intelektualiści”. W przypadku Michała Rusinka (ur. 1972) powyższa dychotomia nie ma zastosowania – autor bowiem niezaprzeczalnie jest jednym i drugim....
2018-01-05
ZAPISKI Z WEWNĘTRZNEGO WYGNANIA
Refleksję na temat książki Tomasza Różyckiego (ur. 1970), należy zacząć od egzegezy tytułu. Tomi – miasto nad Morzem Czarnym, utożsamiane z Konstancą, położoną obecnie na terenie Rumunii. Tam to właśnie w 8 roku n.e. decyzją cesarza Augusta został zesłany Owidiusz. Tomi było kresowym miastem, zamieszkanym przez dwa plemiona zbarbaryzowanych Greków – Getów i Sarmatów. Był to ogromny cios dla poety, który został odseparowany od rodziny i przyjaciół, pozbawiony dostępu do książek i ludzi kultury. Tam poeta napisał słynne „Tristia” – zbiór elegii, będących wyrazem tęsknoty za Rzymem, którego miał już nigdy nie ujrzeć. „Tomi. Notatki z miejsca postoju” jest esejem w formie notatnika, składa się z 163 tekstów o różnej tematyce. Nad całość jednak bezsprzecznie góruje duchowy patronat Owidiusza. Tłem książki jest Opole, miejsce zamieszkania Tomasza Rożyckiego, jak sugeruje poeta, jego osobistym Tomi. Miejscu, w którym w zimie wino zamarza, tak że trzeba je kroić nożem, a uniwersytet mieści się w budynku, w którym jeszcze do niedawna znajdował się szpital.
Kilka jest osi, wyznaczających rytm tej książki –w pierwszej kolejności cykl pór roku zmieniających się w Tomi, od zimy do zimy, lecz przede wszystkim powtarzające się motywy, które znajdują się w centrum zainteresowania pisarza. Różycki relacjonuje swoje podróże, m.in. do Moskwy, Petersburga, Kaliningradu, Wiednia, Wenecji, Krakowa. Wydaje się, że dla Różyckiego każde miasto może stać się mitycznym Tomi, miejscem wygnania. Częstym motywem pojawiającym się na kartach książki jest choroba – zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym. Streszcza epizody z historii swojej rodziny, wygnanej ze Lwowa, po zajęciu miasta przez Sowietów. Komentuje kondycję współczesnej kultury, tzw. popularnej: „(…) opanowała niemal wszelkie dziedziny życia ludzkiego, stała się towarem, przemysłem, pułapką, treścią i formą egzystencji. Nie sposób się przed nią bronić, wszyscy w niej uczestniczymy, wszyscy jesteśmy jej sojusznikami. Stanowi zagrożenie dla tak zwanej kultury wysokiej, zagrożenie śmiertelne: wypiera ją i osłabia, przedrzeźnia i psuje. Promuje kicz, uśrednia gusta, banalizuje to, co wybitne. Skraca i streszcza to, co trudne i niestreszczalne. Powtarza i powiela to, co wyjątkowe, jedyne, unikatowe”. Może właśnie dlatego tak trudno przychodzi streścić, a co dopiero zrecenzować „Tomi. Notatki z miejsca postoju”, że jest to książka z najwyższej humanistycznej półki. Dużą jej część stanowią także eseje na temat pisarzy różnych epok. Tomasz Różycki zauważa pod koniec, że „jedynym sensem literatury jest przelotny moment olśnienia” – takich olśnień autor doznaje na kartach tej książki wiele, relacjonując je jednak w tak dalece erudycyjny sposób, że czytelnik ma szansę ogrzać się w ich świetle.
Kończę tę nieco nieskładną notkę bardzo zaskakującym dla mnie fragmentem na temat postrzegania roli poety we współczesnej Francji. „(…) w kraju, gdzie przedstawianie się jako poeta to równie pretensjonalne i żenujące wyznanie jak przedstawienie się jako misjonarz jakiegoś Kościoła, a uprawianie poezji należy do tego typu zajęć jak zbieranie pustych puszek po piwie lub handel obnośny, akwizycja niemodnych, nieekologicznych, niepraktycznych i niemoralnych czapek z lisa”. Za teki stan rzeczy, jak twierdzi Różycki są odpowiedzialni poeci spod znaku Oulipo wraz z setkami naśladowców, a także ich mistrzowie – Stéphane Mallarmé, parnasiści, Paul Valéry, Saint-John Perse,„niegroźni wariaci pokroju Raymonda Roussela”. A także on – „ten, komu oni wszyscy starali się dorównać, z kim wciąż się mierzyli, kogo przeklinali i o kim śnili, kogo czytali z wypiekami na twarzy i kogo raz w raz symbolicznie starali się zabijać” – Arthur Rimbaud, l’enfant prodigue poezji, po którym zwyczajnie n i e w y p a d a nazywać się poetą. Ciekawe, nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Takich smaczków, olśnień jest w książce Tomasza Rózyckiego znacznie więcej. To nie tylko esej najwyższej próby, ale również znakomita proza. Z pewnością będę wracał do niej wielokrotnie, bardziej dokładnie studiując tę kopalnię humanistycznej wiedzy.
PS. Jak podaje Wikipedia: „Owidiusz został w 2008 roku uniewinniony przez sąd w rodzinnej Sulmonie. W grudniu 2017 roku rada miejska Rzymu zrehabilitowała Owidiusza i zdecydowała anulować postanowienie Oktawiana Augusta o wygnaniu”. Poeto, w starciu z polityką, twoja pieśń zawsze ujdzie cało. Mimo że Tomi, jak twierdzi Różycki – może być wszędzie, to nade wszystko nie będzie go w twojej głowie.
ZAPISKI Z WEWNĘTRZNEGO WYGNANIA
Refleksję na temat książki Tomasza Różyckiego (ur. 1970), należy zacząć od egzegezy tytułu. Tomi – miasto nad Morzem Czarnym, utożsamiane z Konstancą, położoną obecnie na terenie Rumunii. Tam to właśnie w 8 roku n.e. decyzją cesarza Augusta został zesłany Owidiusz. Tomi było kresowym miastem, zamieszkanym przez dwa plemiona zbarbaryzowanych...
2017-11-11
„WYDEPTYWANIE DNA PIEKŁA” – NOTATKI O ANDRZEJU BURSIE W 60. ROCZNICĘ ŚMIERCI POETY
15 listopada minie kolejna, sześćdziesiąta rocznica śmierci Andrzeja Bursy (1932-1957). Niebywałe, że książka Stanisława Stanucha (1931-2005), napisana w 25 lat po śmierci poety jest do dnia dzisiejszego jedną z najrzetelniejszych publikacji, wspominającą tę wyjątkową postać. Stanuch przez długie lata był, obok Stanisława Czycza (za sprawą słynnego, znakomitego opowiadania pt. „And”) głównym „nosicielem mitu” Andrzeja Bursy. Rzecz to niebywała również dlatego, że pomimo upływu lat, twórczość Bursy nadal ma grono wiernych czytelników i w wielu miejscach pozostaje (niepokojąco) aktualna i wymowna. Andrzej Bursa we wspomnieniu Stanisława Stanucha jawi się jako postać wyjątkowa, wrażliwy poeta, który przez całe swoje (krótkie) życie musiał zmagać się z niezrozumieniem. Twórczość Bursy, mimo iż do dnia dzisiejszego chętnie czytywana, bywała oceniana niesprawiedliwie lub zwyczajnie spłycana – redukowana jedynie do turpizmu, wulgaryzacji, czy epatowania czytelnika okropnościami. Stanuch czyni z Bursy wyraziciela głosu całego powojennego, dotkniętego traumą pokolenia – twórców, którzy byli „za starzy, by nie pamiętać” i „za młodzi, by móc uczestniczyć”.
Książka Stanisława Stanucha nie jest biografią sensu stricto, a do jej największych zalet należy próba ukazania postaci i twórczości Andrzeja Bursy w szerszym, pokoleniowym kontekście. Autor już na wstępie mocno polemizuje z teorią Artura Sandauera, który zaatakował całe tzw. Pokolenie 1956 (inaczej nazywane pokoleniem „Współczesności”), oskarżając je o antyestetyzm twórczości, ze zbyt silnym odchyleniem w stronę etyczności, co błędnie utożsamił z moralizatorstwem. Andrzej Bursa starał się za wszelką cenę „zachować pionową postawę”, w tych trudnych czasach, kiedy wielu pisarzy, chcąc przetrwać, miało lojalistyczne odruchy wobec władzy. Jeden z wierszy zatytułował „Rówieśnikom kameleonom”: „Zaprawieni w kłamstwie doskonale/ Niewiniątka udające zuchów/ Z kieszonkowym przekonań bagażem/ My już twarzy nie mamy wcale/ My mamy papierowe maski zamiast twarzy”. Każda epoka ma swoich „zwykłych, szarych ludzi”, którzy pewne zjawiska odczuwają bardziej dotkliwie. Drugą hipotezą, której Stanuch w swojej książce odważył się przeciwstawić jest koncepcja Edwarda Balcerzana, który w swoim szkicu pt. „Stara piosenka krwi”, przykładając do twórczości Bursy bachtinowskie pojęcie „degradacji”, zredukował ją do tzw. „taktyki pacjenta” – uporczywego sprowadzania, wszystkiego, co wzniosłe do cielesności, biologii – inaczej mówiąc do taniego epatowania fizjologią. Trudno o większe nieporozumienie, trudno o bardziej płytki pogląd, co jest tym bardziej bolesne, że autorem takiej hipotezy jest tak wybitny fachowiec, jak Edward Balcerzan.
Książka ta to również niezaprzeczalny dowód na poparcie tezy o cykliczności naszych dziejów, zwłaszcza gdy obserwujemy próżne starania młodego poety, by móc nareszcie zaistnieć w środowisku poetyckim. Autor przytacza tu słowa Stanisława Wyspiańskiego na temat ówczesnego krakowskiego środowiska poetyckiego z listu napisanego w 1897 roku: „Ci ludzie, co stoją w Krakowie wysoko, po większej części to są lalki i manekiny, które same n i c n i e u m i e j ą, więc wyrabia się u takich ludzi n a t u r a l n a zazdrość do tych wszystkich, którzy coś potrafią. Ja już mam tych manekinów dosyć. Manekiny nie przeszkodzą mi w niczym, ale mogą tylko opóźnić, co chcę […] Jak trafię na jednego porządnego człowieka, to już będę miał wszystko. Czekam cierpliwie”. Stanuch, cytując te słowa w kontekście zmagań Bursy, stwierdza, że są one nadal aktualne i dobrze opisują sytuację twórcy. Z dzisiejszej perspektywy – 60 lat po śmierci Bursy i 33 latach od wydania książki Stanucha, można śmiało powiedzieć, że słowa Wyspiańskiego nadal nie straciły nic ze swojej aktualności . Myślę w ogóle, że jedną z przyczyn, dla których wiersze Bursy nieprzerwanie znajdują swoich czytelników, jest fakt, że zadają one pytania, na które wiele twórczych jednostek wciąż nie znalazło odpowiedzi. Stanuch przypomina w tym kontekście słynny wiersz Bursy, pt. „Pożegnanie z psem” – abstrahując od całego komiczno-groteskowego aspektu tego utworu – o psie, którego trzeba sprzedać, bo „pożarł już czterech listonoszy”, to jest tam jeszcze inne, jakże wymowny wers-zdanie, które podmiot liryczny adresuje do tytułowego zwierzęcia: „Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć/ Toby było mi o wiele lepiej”. Stanuch przytacza tu słowa Jarosława Iwaszkiewicza, który komentuje to bezbłędnie: „Smutno jest w naszym społeczeństwie, kiedy poeta u psa musi szukać odruchów przyjaźni”. Dalej pisze Iwaszkiewicz: „Natura poetycka jest delikatną naturą. Niejednokrotnie [poeta – przyp. T.W] uważa za kopniak coś, co zwykłemu śmiertelnikowi (…) widzi się lekkim muśnięciem, poklepaniem po plecach, lub tylko życzliwym trochę ironicznym uśmiechem. Poeci, zwłaszcza młodzi poeci, bardzo często uważają ziarnko żwiru za kamień młyński. A może to inaczej trzeba powiedzieć? Zbyt często kamień młyński uważamy za ziarnko żwiru”. Z czymś takim zmagał się Andrzej Bursa, nie tylko kiedy tworzył, ale również w pracy zawodowej – w dziale reportażu krakowskiego „Dziennika Polskiego”. Gdy, wysłany na wschodnie rubieże PRL-u z żarliwością opisał tragiczny los pierwszej grupy repatriantów z Uzbekistanu, powracającej do Polski z przerażeniem w oczach, cenzura okroiła ów reportaż niemiłosiernie, czyniąc zeń apologię socjalizmu. Stanuch nazywa wręcz Bursę narażonym na kopniaki poetą-petentem – ciągle składającym podania do losu, wiecznie stojącym przed jakimś Okienkiem, nieustannie odwołującym się do Wyższych Instancji. To właśnie słynne bursowe „dokładne wydeptywanie dna piekła/ uparte dążenie/ z pełną świadomością jego bezcelowości”.
Dlatego tak wielkim szokiem była nagła śmierć Bursy – 25-letniego poety, w opinii wielu niezbyt rozgarniętych czytelników istniało wówczas przekonanie, że „młody, zbuntowany poeta absolutnie nie może umrzeć śmiercią naturalną”. Znów bezlitośnie spłycono jego twórczość, zwracając uwagę na fakt, jak często poeta poruszał w swoich utworach temat śmierci, jak chociażby w wierszu „Sobie samemu umarłemu”: „Gdy na Krupniczą mój upiór wchodził/ Szepnąłem do koleżanki:/ Wiesz ja nie żyję… nie przeszkadzajcie sobie/ Ale nie mogłem ukryć żem jest martwy”. Stanisław Stanuch w swojej książce prostuje również brednie, które były rozpowszechniane na temat rzekomej samobójczej śmierci poety, również przez osoby z jego najbliższego otoczenia, z mitami, które z biegiem lat wokół tego narosły. Z drugiej jednak strony, trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie śmierć Bursy z całą jej tajemniczością, domniemaniem samobójstwa, przyczyniła się do powstania osobliwego mitu, towarzyszącego jego twórczości. Z pewnością, gdyby Andrzej Bursa żył dłużej, nie zachowałby się w pamięci czytelników w takiej formie i z taką intensywnością.
Kończąc ten przydługawy i nieco chaotyczny tekst, muszę przyznać się (choć myślę, że było to oczywiste), iż należę do grona zagorzałych „bursologów”. Postać Bursy jest obecnie zaszufladkowana do grona kanonicznej trójcy tzw. „poetów wyklętych”. Myślę, że obok fekalno-alkoholowych metafor Rafała Wojaczka, czy niekiedy zbyt nachalnego „wschodniego mistycyzmu” Edwarda Stachury (choć tych twórców również wielbię bezgranicznie), twórczość Bursy jest tą, do której czytelnik musi dojrzeć. Lub też tą, która w czytelniku dojrzewa, rośnie. Wydaje się, że niezmiennie od lat patronujący jej dwaj „bracia B” – ból i bunt są cholernie ponadczasowi. Dlatego też jestem zadowolony, że było mi dane przeczytać książkę Stanisława Stanucha, który nie tylko rozprawia się z wieloma bredniami na temat Andrzeja Bursy, ale przede wszystkim sygnalizuje, że nie jest to twórczość tak oczywista i jednowymiarowa, jak chcieliby niektórzy krytycy.
„WYDEPTYWANIE DNA PIEKŁA” – NOTATKI O ANDRZEJU BURSIE W 60. ROCZNICĘ ŚMIERCI POETY
15 listopada minie kolejna, sześćdziesiąta rocznica śmierci Andrzeja Bursy (1932-1957). Niebywałe, że książka Stanisława Stanucha (1931-2005), napisana w 25 lat po śmierci poety jest do dnia dzisiejszego jedną z najrzetelniejszych publikacji, wspominającą tę wyjątkową postać. Stanuch przez...
2017-08-08
Niezwykle wartościowy zbiór wywiadów z tłumaczami, przeprowadzonych przez Adama Pluszkę (ur. 1976), poetę, redaktora (obecnie redaktora prowadzącego w Wydawnictwie Marginesy), dających sporo do myślenia na temat przekładu. Pluszka zdołał przepytać na okoliczność osiemnastu tłumaczy różnych pokoleń. Wśród rozmówców są nazwiska powszechnie znane i darzone przeze mnie szacunkiem: Maciej Świerkocki (Jack Kerouac, Patti Smith), Dariusz Żukowski (Christoph Hitchens), Małgorzata Łukasiewicz (Max Frisch), Bogusława Sochańska (Hans Christian Andersen i Yahya Hassan), Jacek Giszczak (Alain Mabanckou), Agnieszka Walulik (Mo Yan), czy uważana przeze mnie za najwybitniejszą współczesną tłumaczkę literatury francuskiej i włoskiej - Anna Wasilewska (polecam szczerze zapoznanie się z zaproponowanymi przez nią "dziesięcioma przykazaniami tłumacza". Tom ten mógłby być jeszcze lepszy, może gdyby znalazło się miejsce dla takich nazwisk jak Marek Bieńczyk, Krystyna Rodowska, czy którykolwiek z tłumaczy literatury czeskiej/ słowackiej (choćby Andrzej Jagodziński, czy Jakub Pacześniak).
Natomiast uważam, że najlepszym tekstem tej publikacji jest pełniący rolę wstępu esej Jerzego Jarniewicza pt.: "Antygony wracają, czyli o emancypacji tekstu literackiego". Porównując tłumacza do Antygony, zauważa, że zaczyna on odgrywać coraz większą rolę, niejako "emancypując się" spod władania autora, stając się autorem równoprawnym. Częściowo jest to również stanowisko na odwieczny spór na temat, czy przekład ma być wierny, czy piękny. Mówi się, że przekład jest kobietą... Cóż, bywają brzydkie i niewierne, jak również piękne i wierne.
Serdecznie polecam tę wartościową książkę.
Niezwykle wartościowy zbiór wywiadów z tłumaczami, przeprowadzonych przez Adama Pluszkę (ur. 1976), poetę, redaktora (obecnie redaktora prowadzącego w Wydawnictwie Marginesy), dających sporo do myślenia na temat przekładu. Pluszka zdołał przepytać na okoliczność osiemnastu tłumaczy różnych pokoleń. Wśród rozmówców są nazwiska powszechnie znane i darzone przeze mnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-06-19
RUCHEM GOŃCA PO SZACHOWNICY KULTURY
Książkę otwiera motto z Jamesa Joyce’a: „Skoro tyle pamiętasz – wystarczy p o ł ą c z y ć”. Zbigniew Mentzel pamięta sporo, a więc połączył precyzyjnie. Połączył ze sobą wiele tematów i tonacji, często krańcowo od siebie odległych, uzyskując w „Laufrze” imponującą prozatorską mozaikę.
Ale po kolei. O twórczości Zbigniewa Mentzla (ur. 1951) dowiedziałem się za przyczyną Jerzego Pilcha, a konkretnie wywiadu-rzeki pt. „Zawsze nie ma nigdy”, który przeprowadziła z nim Ewelina Pietrowiak. Pilch, powołując się w wywiadzie na długoletnią znajomość z autorem „Laufra”, komentuje jego bibliofilię, mówiąc, że Mentzel jako pierwszy wprowadził w życie hasło: „Trzeba mieć wszystkie książki”. (Dygresja: co do relacji Mentzla z Pilchem – w występującej w pierwszym opowiadaniu „Laufra”, pt. „Roeoender” Hance, uważny czytelnik rozpozna byłą żonę Pilcha). Toteż kiedy w księgarni Matras, na stercie przecenionych książek ujrzałem „Laufra” Zbigniewa Mentzla (w cenie 2 złotych polskich!), w dodatku w czarno-białym wydaniu londyńskiego „Pulsu” z 1998 roku, nie wahałem się ani chwili.
Książka podzielona została na 4 części – na część pierwszą, pt. „Most nad mostami”, składają się mini-opowiadania, w których autor opisuje lata swojej młodości. Ich elementem wspólnym jest przedstawienie człowieka, którego osobiście dotyka historia.
Część druga, pt. „Rozkosze wylewania kwasu chlebowego”, to zbiór esejów/felietonów, których tematyka krąży wokół giełdy papierów wartościowych, spekulacji, inwestycji, zysków i strat. Od połowy lat dziewięćdziesiątych Zbigniew Mentzel jest bowiem inwestorem giełdowym i komentatorem specjalistycznej prasy dla finansistów. Trudno o świat bardziej odległy od moich zainteresowań, jednak przeczytałem te eseje z przyjemnością, ponieważ w większości przypadków historie giełdowe są jedynie pretekstem, by opowiedzieć coś więcej, coś ważniejszego.
W części trzeciej, zatytułowanej „My, żywi” autor, tym razem posługując się formą felietonu komentuje i wspomina wydarzenia kulturalne z tamtych lat, m.in.: przyznanie Wisławie Szymborskiej Nagrody Nobla i jej drobne faux pas przy jej odbiorze, dyskusję na temat wydarzeń marca 1968, itp. Użyta forma jest nieprzypadkowa, ponieważ Mentzel przez lata publikował swoje felietony na łamach „Tygodnika Powszechnego.
Część czwarta, pt. „Okno w okno” – to tylko jeden tekst, autobiograficzne opowiadanie o zdarzeniu z dzieciństwa, pierwszym etapie stawania się pisarzem. Autor bowiem chętnie posługuje się klamrą kompozycyjną – zarówno na poziomie poszczególnych opowiadań, jak i w kontekście całego zbioru. „Laufer” to więc mozaika wielopoziomowa, złożona z wielu elementów - dopracowane kompozycyjnie są wszystkie zawarte w niej teksty, co daje taki sam efekt, jeśli na dzieło spojrzymy globalnie.
Proza Zbigniewa Mentzla to ponad wszelką wątpliwość dzieło erudyty, pisarza o solidnym intelektualnym backgroundzie. I dlatego też, pomimo upływu lat, „Laufer” to nadal wartościowa, godna polecenia lektura.
RUCHEM GOŃCA PO SZACHOWNICY KULTURY
Książkę otwiera motto z Jamesa Joyce’a: „Skoro tyle pamiętasz – wystarczy p o ł ą c z y ć”. Zbigniew Mentzel pamięta sporo, a więc połączył precyzyjnie. Połączył ze sobą wiele tematów i tonacji, często krańcowo od siebie odległych, uzyskując w „Laufrze” imponującą prozatorską mozaikę.
Ale po kolei. O twórczości Zbigniewa Mentzla (ur....
2017-05-03
ZAPISKI Z POSTĘPUJĄCEGO KOŃCA
Często wydajemy opinie na temat Rosji, posługując się naszymi wyobrażeniami, stereotypami, czy osobistą niechęcią, wynikającą z historii. „Rosyjska apokalipsa” to niezwykle interesujący obraz współczesnego rosyjskiego społeczeństwa, pokazujący jak różnorodny i niejednoznaczny jest to kraj. Wiktor Jerofiejew (ur. 1947), popularny rosyjski pisarz, przyjaciel Polski i Polaków, w swojej ojczyźnie posądzany o wszystko, co najgorsze u pisarza (pornografia i antyrosyjskość to najłagodniejsze zarzuty) – z pewnością jednak posiada lepszy ogląd sytuacji na kondycję współczesnego Rosjanina.
„Rosyjska apokalipsa” to zbiór różnych tekstów Jerofiejewa, typowe silva rerum, pełne spektrum twórczości – od esejów, przez felietony, z opowiadaniami włącznie. Są tu teksty wielkie i ważne, jak na przykład historia najpopularniejszego w świecie alkoholu („Rozszczepienie wódki”), historia tzw. „matiernych słów”, czyli rosyjskich przekleństw („Pole bitwy rosyjskiej”). Znajdziemy, jak zwykle u Jerofiejewa, trochę obsceniczności – całą część drugą, zatytułowaną „Dlaczego tanieją rosyjskie piękności?”, a także zbiór felietonów podróżniczych pod zbiorczym tytułem „Cienkie pędy apokalipsy”, które zrobiły na mnie wrażenie odwrotności prozy Andrzeja Stasiuka – Jerofiejew jako człowiek Wschodu, podróżujący po Zachodzie i zachwycający się nim. Ale to, jak powiadam typowe :silva rerum”, wiele tekstów, momentami nudnych, wydaje się wrzuconych do zbiorku „na siłę”, choć tu i ówdzie można wyłowić zapadające w pamięć ciekawostki, jak chociażby koncepcję uczynienia z nazwiska Orwell jednostki, w której można by mierzyć „mrok reżimów dyktatorskich” („Despotyzm dojrzałego stalinizmu określiłbym najwyższą miarą 100 orwellów”), opis spotkania z Michelem Houellebecqiem w Pradze, z którego wyłania się co najmniej niekorzystny obraz francuskiego pisarza, czy choćby inną koncepcję, w myśl której, aby powstrzymać upadek obyczajów, należałoby wszystkich Rosjan, łącznie z policjantami i hutnikami ubrać w smokingi.
Warto zaznaczyć, że omawiany zbiór pochodzi z 2006 roku (tłumaczenie polskie – 2008), czyli z czasów, w których jeszcze można było zachowywać pewne złudzenia, co do dobrych intencji Putina, tym należy tłumaczyć moralizatorsko-ostrzegawczy, ale niejednoznacznie pesymistyczny ton „Rosyjskiej apokalipsy”. Wydaje się, że dziś złudzeń już nie ma – „Rosyjska apokalipsa" postępuje. Podsumowując – tom szkiców Wiktora Jerofiejewa to lektura niełatwa, ale bez wątpienia pożyteczna. Wydaje się jednak, że w odróżnieniu od poprzedniego zbioru tego autora, pod tytułem „Bóg X”, proporcje między utworami pobudzającymi intelektualnie a zwykłym gadulstwem i nudziarstwem w „Rosyjskiej apokalipsie” wypadają mniej dla Jerofiejewa korzystnie.
ZAPISKI Z POSTĘPUJĄCEGO KOŃCA
Często wydajemy opinie na temat Rosji, posługując się naszymi wyobrażeniami, stereotypami, czy osobistą niechęcią, wynikającą z historii. „Rosyjska apokalipsa” to niezwykle interesujący obraz współczesnego rosyjskiego społeczeństwa, pokazujący jak różnorodny i niejednoznaczny jest to kraj. Wiktor Jerofiejew (ur. 1947), popularny rosyjski...
2016
2017-03-28
2017-02-25
2017-02-12
"Krwawe specjały włoskie" Jacka Bocheńskiego (ur. 1926), napisana w latach 1974-1976, a opublikowana nakładem "Czytelnika" w 1982 roku książka, jest zbiorem trzech esejów, opowiadających o kryminalnych wydarzeniach, które wstrząsnęły opinią publiczną we Włoszech w latach 70. XX wieku. Eseje kolejno relacjonują: porwanie Paula Getty'ego (1956-2011), syna miliardera, wnuka potentata naftowego, bunt w więzieniu zakończony masakrą, a także porwanie prokuratora Mario Sossiego (ur. 1932) przez Czerwone Brygady. Opisywane zdarzenia są tu jednak zaledwie pretekstem do refleksji nad nieudolnością systemu, hipokryzją polityków wszelkiej maści i słabości ludzkich postaw. Każdy z esejów przedstawia bowiem człowieka w sytuacji jakby żywcem wyjętej z antycznej tragedii, w obliczu konieczności podjęcia decyzji, która unicestwi część ideałów.
"Krwawe specjały włoskie" to bardzo pouczająca lektura i, co najważniejsze nadal aktualna, tak jak nadal aktualna jest nietrwałość pojęć opisanych w niej przez Bocheńskiego. Nie może dziwić zatem fakt, że ta proza, która powinna zdezaktualizować się w zastraszającym tempie już dawno temu, w obliczu aktualnej sytuacji politycznej nadal jest czytana, o czym świadczy jej wznowienie przez Agorę w 2009 roku. Można też oczywiście zignorować ten cały metapoziom narracji i czytać "Krwawe specjały włoskie" jako zbiór niewątpliwie trzymających w napięciu historyjek kryminalnych. Do tego jednak nie zachęcam - zaś do sięgnięcia po książkę Bocheńskiego - wręcz przeciwnie.
"Krwawe specjały włoskie" Jacka Bocheńskiego (ur. 1926), napisana w latach 1974-1976, a opublikowana nakładem "Czytelnika" w 1982 roku książka, jest zbiorem trzech esejów, opowiadających o kryminalnych wydarzeniach, które wstrząsnęły opinią publiczną we Włoszech w latach 70. XX wieku. Eseje kolejno relacjonują: porwanie Paula Getty'ego (1956-2011), syna miliardera, wnuka...
więcej mniej Pokaż mimo to
[Zachęcam do lektury napisanej przeze mnie oficjalnej recenzji książki Anny Romaniuk pt. „Orzeszkowo 14. Historie z Podlasia”. Jest to udana, choć nieoczywista próba opisania odchodzącego świata, jak również wytyczenia tak zwanej „małej ojczyzny” na wschodnich rubieżach Polski. Całość recenzji dostępna pod adresem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/11912/orzeszkowo-14-histo.... Poniżej jedynie fragment.]
Anna Romaniuk – pisarka, historyczka literatury, kierowniczka Zakładu Rękopisów Biblioteki Narodowej, autorka między innymi publikacji poświęconych Grochowiakowi, Miłoszowi i Herbertowi napisała książkę o sporym wymiarze osobistym. Choć urodziła się w Siedlcach, a większość życia spędziła w Warszawie, to jednak właśnie osiedlenie się w położonym na Podlasiu Orzeszkowie określa jako doświadczenie, które najmocniej ją ukształtowało. Romaniuk zdecydowała się opatrzyć książkę mottem z wiersza Zbigniewa Herberta pod tytułem „Porzucony”: „mógłbym napisać traktat/ o nagłej przemianie/ życia w archeologię”. Romaniuk zaś zdaje się podążać w kierunku przeciwnym, starając się udowodnić swoją książką, że możliwa jest przemiana archeologii w życie. O ile można domniemywać, że w zacytowanym wierszu przemiana następuje w wyniku katastrofy, o tyle Romaniuk w swojej książce opisuje życie na ziemi naznaczonej przeszłymi tragediami.
Choć to niewielka objętościowo książka, widać wyraźnie, że została zszyta przez autorkę z różnych kawałków literackiego materiału. Osiem tekstów, składających się na „Orzeszkowo 14” powstało w różnych latach i to właśnie są szwy tej książki, gdzieniegdzie widoczne i wywołujące poznawcze dysonanse. Znajdziemy tu bowiem zapiski dwojakiego rodzaju – z jednej strony zbiór osobistych rozmyślań autorki, z drugiej zaś – rozdziały poświęcone w całości wątkom historycznym. W sposób oczywisty naznacza to warstwę językową książki – można tu wyróżnić dwa sposoby prowadzenia narracji – Anna Romaniuk miesza poetycki i plastyczny opis z rzeczowym, acz nieco monotonnym dyskursem historycznym.
[Zachęcam do lektury napisanej przeze mnie oficjalnej recenzji książki Anny Romaniuk pt. „Orzeszkowo 14. Historie z Podlasia”. Jest to udana, choć nieoczywista próba opisania odchodzącego świata, jak również wytyczenia tak zwanej „małej ojczyzny” na wschodnich rubieżach Polski. Całość recenzji dostępna pod adresem:...
więcej Pokaż mimo to