-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać291
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant4
Biblioteczka
2019-02-21
2007
2018-12-20
PATYNA NAKRÓTSZEJ PODRÓŻY
„Proza podróżna” Josepha Rotha (1894-1939) jest zbiorem czterdziestu felietonów, publikowanych przez austriackiego pisarza w latach 1920-1939 na łamach różnych czasopism – austriackich, niemieckich oraz francuskich. Książka ta nie jest wynikiem zamysłu autora – wyboru tekstów dokonała tłumaczka – Małgorzata Łukasiewicz. W tekstach tych, na pierwszy plan wysuwa się forma, ich poetycki język, co sprawia, że w gruncie rzeczy są to zapisane prozą wiersze, będące biegunowo odległe od idei felietonu. Krótkie i burzliwe życie Josepha Rotha upłynęło pod znakiem podróży – między Wiedniem, Berlinem i Paryżem. Bywał też w Rosji i w Polsce, mówił po polsku i przyjaźnił się z polskim pisarzem Józefem Wittlinem, autorem powieści „Sól ziemi”. Niczym Żyd Wieczny Tułacz (sam przecież był Żydem) Roth był ciągle w podróży – jak pisze w przedmowie Ewa Lipska „mieszkał i pracował w hotelach, które kochał i na które cierpiał”.
Roberto Calasso w niedawno omawianej przeze mnie książce pt. „Ślad wydawcy” pisał o „precyzji szczegółu, owej delikatnej patynie, bez której nie można byłoby uchwycić istoty pisarstwa Rotha”. Jest to proza niezwykle stonowana, kameralna i cicha. Aż trudno uwierzyć, że wyszła ona spod pióra człowieka ciężko doświadczonego przez życie – wygnany z rodzinnej Austrii po hitlerowskim Anschlussie, zmagający się z ciężką chorobą psychiczną żony i z własnym alkoholizmem. (A na marginesie: wspomniany Calasso wspominał też, że „Włochy są jedynym krajem, w którym nazwisko Roth kojarzy się dziś z nazwiskiem Austriaka Josepha, a nie Amerykanina Philipa”).
Roth w swojej publicystyce porusza się po marginesach. Jest zdecydowanie piewcą małych miasteczek. Do jego ulubionych tematów należały okna, hotele, sklepowe witryny, przechodnie na ulicy. Zwłaszcza w obcych miastach, Roth ze szczególnym upodobaniem spoglądał przez okno, zaglądał w prywatność nieznanej ulicy lub w codzienność obcych ludzi. A także całe podróżnicze instrumentarium – pociągi, dworce kolejowe, przejścia graniczne, hotele. W omawianej książce znajdziemy, moim zdaniem najcenniejszy, siedmioczęściowy felieton, zatytułowany „Świat hotelu”, w którym Roth ze skrupulatnością godną kronikarza sporządza portrety zwykłych osób, pracujących w hotelu – portiera, starego kelnera, boya, pokojówki, czy tragarza. Mogłoby się wydawać, że trudno o większy banał, ale mniej lub bardziej świadomie udało się Rothowi ocalić kawałek świata, który niedługo później przestał istnieć. „W ogóle jestem, by tak rzec, miłośnikiem na dystans” – to autorefleksyjne zdanie, zapisane w „Prozie podróżnej” zdaje się dobrze określać autora „Hotelu Savoy” i jego filozofię. Dla Austriaka „ważne są tylko drobiazgi życia”. Wiąże się z tym również jego deistyczna koncepcja świata Rotha, u którego „w głębi za chmurami i gwiazdami jakiś Bóg kryje się przed cudami świata”.
Roth przełamał formę felietonu poetyckim stylem – teoretycznie nie obchodzą go wszystkie wielkie wydarzenia i problemy, z jakimi musiał borykać się ówczesny świat. W felietonie pt. „Spacer” napisał: „Co mnie, spacerowicza, który idzie na ukos późnym dniem wiosennym, obchodzi wielka tragedia świata, zapisywana w artykułach wstępnych gazet?” – może to sugerować jego oderwanie od rzeczywistości i wielką nieczułość wobec aktualiów, jednak wydaje mi się, że to jedynie pozór, gdyż właśnie to niecodzienne połączenie formy i stylu pozwoliło Rothowi przemycić w swojej prozie kilka mniej lub bardziej uświadomionych proroctw. Austriak przedstawia świat jak w stopklatce. Jeszcze ćwierka kanarek, w barze gra muzyka, rododendrony stoją na swoich miejscach, a jednak czuć, że na coś się zanosi. Na przejście z wielkiej statyczności w jeszcze większą dynamiczność. Bardzo poruszający jest w tym kontekście opis woskowych figur ludzi w panoptikum. „We foyer piętrzą się woskowe głowy. Dla wygody oddzielono je od tułowi, ale nie oderwano całkiem od dawniejszego życia. Tu brodaty mężczyzna ma jeszcze zawiązany krawat, tam u amputowanej szyi zwisa góra koszuli. Uśmiecha się naga dziewczyna z wosku, której ciało podczas transportu rozbiło się żałośnie w kawałki, a kontrast między uśmiechniętymi wargami i pogruchotanym łonem jest tak okrutną drwiną (…). Przeczucie Shoah? Przeczucie tych wszystkich bydlęcych wagonów, które spowodują, że rozbije się na kawałki niejedna cielesność? I jeszcze jeden cytat, który nie wymaga komentarza: „Wszystkie te istoty ścięto w kwiecie wieku, wydaje się, jak gdyby przed chwilą jeszcze ich dusze zaznawały radości, a ból, który przyszedł zaraz potem, nie miał już czasu, by zniekształcić twarze”.
Trudno mi było pozbyć się wrażenia, że u Rotha wszechobecny jest pewien specyficzny rodzaj smutku, biorący się ze świadomości mających nastąpić wydarzeń, zupełnie jakby ten pisarz przewidział koniec starego świata, który miał miejsce zaledwie cztery miesiące po jego śmierci, we wrześniu 1939 roku. Cokolwiek staje się tematem rozważań w „Prozie podróżnej”, Roth pisze o tym w taki sposób, jakby każde słowo było przedwczesnym pożegnaniem.
Najbardziej uderzyło mnie w „Prozie podróżnej” podobieństwo do prozy Brunona Schulza. U Josepha Rotha daje się wyczuć zbliżona do autora „Sklepów cynamonowych” atmosfera, oleistość czasu, immanentna poetyka. Dość powiedzieć, że niektóre z tematów, poruszonych przez Austriaka w jego poetyckich felietonach, zaskakująco pokrywają się z schulzowską symboliką – wystarczy tu wspomnieć chociaż o opisywanych manekinach, czy panoptikum. Ale, co niezmiernie istotne – nie mamy tu do czynienia z choćby najsprawniejszym, ale tysięcznym naśladowaniem, ale z wysiłkiem pisarza Schulzowi współczesnego. Nie spotkałem się dotąd z żadnymi źródłami, z których jasno wynikałoby, że Bruno Schulz i Joseph Roth znali się osobiście, a przynajmniej, że czytywali się nawzajem. Wydaje mi się, że do sedna sprawy zbliżył się Jerzy Pilch, który napisał w swoim „Dzienniku” w kontekście podobieństw na linii Schulz-Kafka-Mann-Broch, do której można śmiało dołączyć Rotha: „Zapewne duch opowieści unoszący się nad Europą na początku minionego wieku miał w sobie – prócz innych mocy – system jakiś echowy, a może lustrzany, zapewne ten duch zawsze ma przy sobie tego rodzaju aparatury, wówczas jednak kilku urodzonych jeszcze w XIX stuleciu gigantów tak niezwykle machało piórami, że ich wzajemne echa i odbicia osobnym i wielce zagadkowym pasmem pozostają”.
Nie było mi jednak dane w pełni zachwycić się minimalistyczną prozą Josepha Rotha gdyż z pewnością zawiodło mnie modus operandi tej nieoczywistej książki. „Proza podróżna” nie jest książką przeznaczoną do linearnej lektury od deski do deski, służy raczej do nieśpiesznego degustowania – w większych dawkach niestety działa dość usypiająco, a wtedy gubi się całe jej piękno. Czytałem Rotha zbyt zachłannie i mam wrażenie, że przez to umknęło mi wiele istotnych szczegółów. To literatura podróżnicza, ale bardzo specyficzna – koncentrująca się na podróży najkrótszej możliwych, podróży wewnętrznej. „Czasem przejażdżka kolejką miejską bywa bardziej pouczająca niż wyprawa przez lądy i morza, a doświadczeni podróżnicy wiedzą, że na dobrą sprawę wystarczy ujrzeć jeden jedyny krzak bzu ukryty na zakurzonym podwórku wielkomiejskim, aby zrozumieć cały przepastny smutek wszystkich ukrytych krzaków bzu na świecie”. Warto podróżować z Josephem Rothem, choćby nawet była to podróż najkrótsza z możliwych.
PATYNA NAKRÓTSZEJ PODRÓŻY
„Proza podróżna” Josepha Rotha (1894-1939) jest zbiorem czterdziestu felietonów, publikowanych przez austriackiego pisarza w latach 1920-1939 na łamach różnych czasopism – austriackich, niemieckich oraz francuskich. Książka ta nie jest wynikiem zamysłu autora – wyboru tekstów dokonała tłumaczka – Małgorzata Łukasiewicz. W tekstach tych, na...
2007-01
Zbiór wierszy Leonarda Cohena "Księga tęsknoty" dostałem w prezencie gwiazdkowym w 2006 roku. Było to pierwsze moje zetknięcie z Cohenem-pisarzem, przy trwającym już od kilku lat (i nadal) zachwytem nad jego piosenkami. "Księga tęsknoty" to było dla mnie coś zupełnie nowego, nieznany rejon w poezji, krok do literackiego oświecenia i odkupienia potarganej duszy. Pomimo minionych lat, zachwyca mnie nadal, w czasie częstych do niej powrotów.
Zbiór wierszy Leonarda Cohena "Księga tęsknoty" dostałem w prezencie gwiazdkowym w 2006 roku. Było to pierwsze moje zetknięcie z Cohenem-pisarzem, przy trwającym już od kilku lat (i nadal) zachwytem nad jego piosenkami. "Księga tęsknoty" to było dla mnie coś zupełnie nowego, nieznany rejon w poezji, krok do literackiego oświecenia i odkupienia potarganej duszy. Pomimo...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-13
WSPÓŁCZESNA HISTORIA Z JEDENASTEGO WIEKU
Pierwsze zetknięcie z prozą Stefana Hertmansa (ur. 1951), jak i z literaturą niderlandzką w ogóle, okazało się trudnym, by nie rzec traumatycznym doświadczeniem. Nie mogę spokojnie przejść obok cierpienia człowieka, jakakolwiek byłaby jego narodowość, religia, czy epoka historyczna. Naturalizmem swojej narracji, Hertmans pozostawił w mojej wrażliwości bliznę, która długo jeszcze się zagoi, lub też, ponieważ jej przedmiotem jest wyjątkowo drażliwa dla mnie kwestia wzajemnej chrześcijańsko-żydowskiej wrogości, nie zagoi się nigdy, stale rozdrapywana aktualnymi wydarzeniami.
W drugiej połowie dziewiętnastego wieku w kairskiej synagodze odnaleziono zapieczętowaną genizę (miejsce składowania starych religijnych manuskryptów, bowiem judaizm surowo zabrania niszczenia każdego dokumentu, będącego zapisem słów Boga), wśród blisko trzystu tysięcy zwojów zachował się średniowieczny list polecający, zaadresowany do wszystkich ówczesnych gmin żydowskich. Jego autor, rabin Joszua Obadiasz z Monieux prosi o opiekę nad prozelitką, która straciła męża w czasie jednego z wielu pogromów, towarzyszących pierwszej wyprawie krzyżowej a dwójka jej dzieci została uprowadzona przez krzyżowców. Stefan Hertmans postanawia ruszyć śladem kobiety, na podstawie jednego dokumentu i miejscowych legend zrekonstruować jej losy. Zastanawia się, jak to się stało, że Vigdis Adelais, chrześcijanka, wywodząca się z kupieckiej potomkini Normanów, zakochuje się w synu rabina, Dawidzie i przekonawszy się, że istnieje alternatywa dla chrześcijańskiego świata niepokoju i przemocy, zmienia imię na Chamutal i postanawia uciec razem ze swym ukochanym, wydając na siebie wyrok śmierci. „Nawrócona” to dla mnie dzieło, które jest rzadkim dowodem na to, co mogłoby być, gdyby wszystkie te klasyczne historie miłosne, historie miłości niemożliwych w rodzaju Tristana i Izoldy kończyły się szczęśliwie i gdyby po pozornym happyendzie czaiło się właściwe, jeszcze bardziej tragiczne zwieńczenie losu. Przykładem takiej właśnie miłości niemożliwej była historia Vigdis-Chamutal i Dawida.
W „Nawróconej”, niczym w jakimś bezwzględnym zwierciadle odbija się symbol trudnych chrześcijańsko-żydowskich relacji, lat wzajemnej obcości, wrogości, niechęci. Holenderski pisarz kreśli opowieść o dwóch żyjących obok siebie tożsamościach – najlepszym, na co je stać jest obojętność. Do najbardziej wstrząsających fragmentów powieści należy opis pogromu w Monieux. Tych kilka stron opisujących początek pierwszej wyprawy krzyżowej (1096-1099), nad którymi unosi się zapach krwi i pieczonego mięsa bydła, które jeszcze rano pasło się na okolicznych pastwiskach, jawi się jako zapowiedź Shoah. Widzimy krzyżowców – przedstawicieli chrześcijaństwa, czyli ówczesnej „rasy panów” – z Bogiem na ustach, ale z pustymi sercami. Hasło „Deus lo volt” załatwiało wówczas wszystko, obiecany przez papieża odpust zupełny sprawił, że krzyżowcy uwierzyli w swoją siłę, nieomylność, misję od Boga. Mogli liczyć na zmazanie grzechów zabójstwa nie inaczej, jak tylko dokonując nowych mordów. Oficjalnie, mieli wyrwać Jerozolimę spod panowania świata islamskiego, ale papież Urban II zastrzegł, że tak naprawdę walkę z niewiernymi mogą zacząć już na miejscu. Jedna z teorii mówi, że islamski dżihad powstał niejako w kontrze do chrześcijańskiej świętej wojny. Do czasów niefortunnego wystąpienia papieża, chrześcijanie, muzułmanie i Żydzi żyli obok siebie – jeśli nie w symbiozie, to chociaż w chwalebnej obojętności, która często jest szczytem tego, na co stać ludzi. Można z lektury Hertmansa wysnuć wniosek, że chrześcijaństwo ma w pewnej mierze swój niechlubny wkład kształtowanie się radykalizmu muzułmańskiego. Dlatego też, gdy słyszę dziś premiera, wygadującego swoje horrendalne brednie na temat rechrystianizacji Europy, to mam spore wątpliwości, czy spośród setek ocalonych tożsamości, archetypów, to akurat wyprawy krzyżowe są tym, czym należałoby się chełpić i uznawać za podstawę naszej tożsamości. Jedno jest pewne – jeśliby jakikolwiek Bóg kazał ludziom dokonywać takich rzeczy, jakie miały miejsce w czasie krucjat, to taki Bóg powinien umrzeć, na co nadzieję miał Fryderyk Nietzsche.
Oczywiście, nie sposób przemilczeć faktu, że powieść prezentuje historię jednostronnie, z judeocentrycznego punktu widzenia i jako taka może być posądzana o stronniczość – Hertmans jednak większość swojej opowieści opiera na źródłach historycznych, od siebie dodając niewiele. Jednak, dlaczego mamy odmawiać Żydom prawa do ich własnej wersji opowieści? Czy to nie jest tak, że odmawiając ofiarom prawa do obrony, chociażby przy użyciu słowa, stajemy po stronie oprawców? Lektura „Nawróconej” sprowokowała mnie do refleksji nad różnymi rodzajami wiedzy – mała wiedza to uważanie Żydów za morderców Chrystusa. Wiedza średnia to świadomość, że Chrystusa nikt nie zamordował, że to on sam oddał swoje życie z miłości do człowieka („Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał…”). Wiedza największa zaś to ta, która mówi, że Bóg jest jeden, a ludzie od setek, tysięcy lat zabijają się w imię jego nazewnictwa, chcąc udowodnić, że nadane przez nich imię jest ważniejsze, bliższe boskości niż inne imiona. To najpełniej przejawia się właśnie w postaci Chamutal, która nawet już jako prozelitka, modli się często do chrześcijańskiego Boga.
Szokujący jest kontrast, który uwidacznia się w momencie, kiedy Hertmans powraca w swojej opowieści do własnej rzeczywistości, gdzie szczekają psy, dzieci się bawią, listonosz rozwozi listy. Nad dokumentami poświęconymi historii Vigdis-Chamutal i Dawida pisarz spędza całe noce. Tymczasem jedyne wytłumaczenie dla jego podkrążonych oczu, jakie znajduje ekspedientka w miejscowej piekarni, to domniemanie banalnej alkoholowej libacji obcokrajowca w kraju powszechnej joie de vivre. To rzeczywistość współczesna – w której wszystko musi być oczywiste. Stopniowo rozmazują się granice rzeczywistości – świat Hertmansa łączy się ze światem bohaterów, narrator widzi opisywanych uciekinierów w przypadkowych ludziach spotkanych na ulicy. Nieprzypadkowo pisze Holender: „zbliżyłem się do Chamutal, tylko dlatego, że wymazałem z pamięci wszystko, co widziałem dokoła”. Moim zdaniem, Stefan Hertmans w swojej powieści zbyt często antycypuje, zapowiada wydarzenia, nie podsyca w czytelniku nadziei na szczęśliwe zakończenie, pełniąc zaledwie rolę przekazującego. Hertmans opowiadając o wydarzeniach z XI wieku, wspomina o postaciach historycznych, którzy pojawią się później w jego geopoetyce – Abelardzie i Heloizie, św. Bernardzie z Clairvaux, a nawet o Marcelu Prouście czy Albercie Camus. Holenderski pisarz spogląda na tę opowieść z perspektywy historyka, próbującego odtworzyć marszrutę swoich bohaterów. Staje się archeologiem na granicy czasu i przestrzeni, pisze: „historia leży na ulicy, jest rzeczą płochliwą, czymś jak plama światła o ludzkim zarysie, otoczona niejednym mrocznym, straconym życiem”.
Jedenastowieczne realia opisane przez Hertmansa to oczywiście zupełnie inny świat, blisko tysiąclecie to przepaść w historii rozwoju cywilizacji. Jednocześnie zaś, oczywiście na pewnym poziomie, jest to świat zaskakująco nam bliski – tu i ówdzie krążą pogłoski o zbliżającym się końcu świata, który ma być karą za powszechny upadek obyczajów, widzimy licznych szarlatanów, żerujących na ludzkiej bojaźni. I oczywiście konflikty na tle religijnym – być może najbardziej ponadczasowa jest właśnie nienawiść. Dlatego też myślę o „Nawróconej”, jako o współczesnej historii z jedenastego wieku. Czytam o średniowiecznej Francji, a widzę Umschlagplatz. Ta książka boli. I ma boleć, w oczekiwaniu na katharsis, które u wielu ludzi nie nastąpiło przez ostatnie dziewięć wieków, na prawdziwy ekumenizm, od którego chyba coraz bardziej się oddalamy.
WSPÓŁCZESNA HISTORIA Z JEDENASTEGO WIEKU
Pierwsze zetknięcie z prozą Stefana Hertmansa (ur. 1951), jak i z literaturą niderlandzką w ogóle, okazało się trudnym, by nie rzec traumatycznym doświadczeniem. Nie mogę spokojnie przejść obok cierpienia człowieka, jakakolwiek byłaby jego narodowość, religia, czy epoka historyczna. Naturalizmem swojej narracji, Hertmans pozostawił...
2018-09-27
ESEISTYKA JAKO ŁATANIE DZIUR W PAMIĘCI
Aleksander Kaczorowski (ur. 1969) dał się poznać przede wszystkim jako wybitny slawista, tłumacz literatury czeskiej na język polski, między innymi utworów Bohumila Hrabala. W ostatnich latach głośno było również o napisanych przez niego biografiach – Václava Havla, Bohumila Hrabala, czy Oty Pavla. „Ballada o kapciach” została zaś opublikowana w 2012 roku w eseistycznej serii Wydawnictwa Czarne i trudno oprzeć się wrażeniu, że w dorobku autora jest „książką środka” – w procesie transformacji tłumacza w eseistę i pisarza.
Na książkę Aleksandra Kaczorowskiego składają się trzy eseje: tytułowa „Ballada o kapciach”, „Skład żyrardowski” oraz „Ballada o Grodzisku”. Najbardziej osobistym z tekstów jest właśnie ten pierwszy, utrzymana w hrabalowskiej tonacji opowieść o przodkach autora. Tego typu rodzinne opowieści są z reguły niezwykle niepewnym tworzywem z literackiego punktu widzenia, zawsze bowiem istnieje ryzyko, że historia, która dla autora ma największą choćby wartość sentymentalną, w wymiarze literackim nie wyrośnie ponad przeciętność i nie zainteresuje nikogo oprócz samego kronikarza. Myślę, że każdy nosi w sobie przynajmniej jedną taką książkę, która wyrasta z szumu gałęzi drzewa genealogicznego. Przyznaję się otwarcie, że od pewnego momentu nawet nie starałem się zapamiętywać szczegółów na temat obficie opisywanych w książce rodzinnych koligacji. Ale Kaczorowski w „Balladzie o kapciach” dokonuje czegoś więcej, wpisuje dzieje swojej rodziny w szerszy kontekst społeczno-kulturalny epoki. Sprawia to, że mimo iż bardzo łatwo jest pogubić się w zawiłej historii jego przodków, zamiast odłożyć tę książkę na stertę innych podobnych, mozolnie brnie się dalej. Przodkowie Kaczorowskiego nie odznaczyli się niczym szczególnym, autor opisuje „życie maluczkich, czyli tak zwanych ludzi, jak nazywano ich we dworach”, których istnienie „zapisuje się w pamięci potomków tylko wówczas, gdy zdarzyło im się otrzeć o lepszy świat, o świat «jaśnie państwa»”. Jakkolwiek intuicja każe wewnętrznie nie zgodzić się z tą opinią autora, trudno zaprzeczyć, ze coś jest na rzeczy – na przykład w mojej rodzinie od dziesięcioleci krążą opowieści o tym, jak to pod koniec dziewiętnastego wieku pradziadkowie byli sąsiadami Stanisława Wyspiańskiego, czy o prapradziadku, który był stangretem u hrabiów Potockich.
W moich ostatnich lekturach często pojawia się motyw dialogów z matką. Po książkach Tadeusza Różewicza i Waldemara Bawołka, nie inaczej jest u Kaczorowskiego – obszerny fragment „Ballady o kapciach” to właśnie taka rozmowa, która, zamiast rozjaśniać genealogiczne meandry, wszystko tylko zaciemnia – matka co chwilę upomina syna: „wszystko pokręciłeś!”, mylą się imiona, pokolenia, daty, a nawet nazwy miejscowości. Książka ta, a w szczególności tytułowy esej, wyrosła z amnezji członków rodziny autora. Kaczorowski twierdzi, że więcej wie o Hannibalu, niż o własnym dziadku i nie może się z tym faktem pogodzić, dlatego też postawił sobie zadanie wypełnienia luk w pamięci osobistej historii, ponieważ, jak sam pisze: jest „pierwszym członkiem swojej rodziny nauczonym postrzegać przeszłość w sposób uporządkowany, encyklopedyczny”. Niejasna jest nawet proweniencja obecnych w tytule kapci: „Kiedy miałem kilka lat, ktoś nam przysłał paczkę, a w niej piękne zielone kapcie i kilka fotografii, na których jakieś starsze panie siedziały w otoczeniu nieznanych mi dzieci, w dobrze umeblowanym pokoju z telewizorem w tle. Pewnie już nigdy się nie dowiem, dlaczego właśnie kapcie, domyślam się jednak, że miało to związek z czasami, gdy dzieci na wsi biegały latem boso, a zimą donaszały buty po starszym rodzeństwie”.
Drugi esej, poświęcony jest Żyrardowowi, którego nazwa wywodzi się od francuskiego inżyniera o nazwisku de Girard. Kaczorowski, który jawi się jako niepośledni gawędziarz, żartuje, że gdyby ów inżynier nazywał się de Dupont, nikomu nie przyszłoby do głowy uczczenie jego pamięci w ten sposób. Autor opisuje tu słynną w okresie międzywojennym aferę, kiedy to francuski przemysłowiec Marcel de Boussac doprowadził do likwidacji żyrardowskie zakłady wyrobów lnianych, wyprowadzając za granicę wielkie sumy ze Skarbu Państwa. Istotną kwestią jest w tym eseju również powojenna polaryzacja społeczna – mieszanie się szlachty z chłopstwem. Niejako na marginesie, Kaczorowski opowiada w tym tekście interesującą historię Władysława Reymonta, która w nieco innym świetle ukazuje polskiego noblistę.
Kaczorowski w „Balladzie o kapciach” sporo demistyfikuje – na przykład dworek w Żelazowej Woli, który nie ma nic wspólnego z Chopinem, a także spekuluje co by było, gdyby Zygmunt III Waza nie przeniósł stolicy do Warszawy: „Mazowsze byłoby dziś takim samym skansenem cywilizacyjnym jak Podlasie, rozbiór I Rzeczpospolitej dokonałby się znacznie wcześniej , Mazowsze zostałoby trwale zajęte przez Prusy, a miejscowy lud szprechałby w urzędach i szkołach po niemiecku”. Podaje w wątpliwość również legendę o sarmackim pochodzeniu Polaków, pisząc o polskości, jako o „świeżym patencie”. Obala również mit, według którego w czasie wojny wszyscy Polacy ratowali Żydów. Rozwinięcie tego zagadnienia przynosi nam trzeci z geopoetycznych portretów – „Ballada o Grodzisku”. Opierając się na „Dzienniku okupacyjnym” pisarza Stanisława Rembeka, Kaczorowski dokonuje niezwykle poruszającej syntezy trudnych relacji polsko-żydowskich w Grodzisku Mazowieckim. (Wątek żydowski jest też spoiwem wszystkich trzech esejów, które chyba nie mogłyby się ukazać dziś, w czasach, kiedy każda próba obiektywizmu, odchylenia od polonocentrycznego punktu widzenia jest sprowadzana do szkalowania Polski). Nota bene: Rembek brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, walczył w Zawadzie pod Zamościem – w tym samym starciu, tyle że po drugiej stronie konflikty znalazł się Izaak Babel – dla Kaczorowskiego to pretekst, by opowiedzieć tragiczną historię ostatnich lat jednego z najwybitniejszych rosyjskich pisarzy, autora „Opowiadań odeskich”, jego romans z żoną Jeżowa, który przyczynił się do jego śmierci. W „Balladzie o Grodzisku” znajdziemy też aforyzm, który bodajże utkwił mi w pamięci najdotkliwiej: „Zwyrodnienie nie ma narodowości”.
Ulubionym gatunkiem literackim autora są notki biograficzne, Kaczorowski uważa, że w tego typu tekstach, wielkie pole do popisu ma wyobraźnia. Z tej fascynacji, jak się wydaje, wyrosła również „Ballada o kapciach”. Kaczorowski nie fantazjuje jednak na temat biografii, on z uporem literackiego archeologa, rekonstruuje je, zbierając ich fragmenty, spaja lepiszczem wyobrażeń. Opisuje miejsca ważne dla swojej prywatnej historii, przechadza się ulicami swoich małych ojczyzn, przefiltrowując przestrzeń przez sito historii, zastanawia się, jak wyglądałby dana uliczka, czy zaułek siedemdziesiąt, osiemdziesiąt lat temu. To geopoetyka w czystej postaci. Dlatego też „Ballada o kapciach” to książka odznaczająca się sporym synkretyzmem. Na stu sześćdziesięciu stronach autor zgromadził elementy trudne do połączenia – esej, wspomnienia, reportaż. Nie jest to z pewnością książka eseistyczna sensu stricte, a raczej kawał rzetelnej dziennikarskiej roboty, wzbogaconej licznymi źródłami i osobistą anegdotą. A przede wszystkim jest to książka o korzeniach, próba znalezienia tożsamości, uzupełnienia luk w pamięci osobistej i pokoleniowej, ballada o sobie samym. Choć Kaczorowski dotyka delikatnej materii spraw trudnych, pisze o tym z polotem, swadą, a niekiedy nawet z pewną dozą humoru. Warunkiem koniecznym do zrozumienia książki Kaczorowskiego z pewnością nie jest dokładne orientowanie się w meandrach jego genealogii. „Kim oni wszyscy byli? Jak naszkicować portret kogoś, kto nic po sobie nie zostawił oprócz kilkorga dzieci, paru krzeseł, stołu, kilku brzydkich zdjęć w idiotycznych pozach? Jak odnaleźć w nich cokolwiek, co pozwoliłoby wierzyć, że gdyby jeszcze żyli, coś by nas łączyło? Jak doszukać się w nich cząstki siebie? – zastanawia się Aleksander Kaczorowski. To wszystko czyni z „Ballady o kapciach” wartościową i godną polecenia pozycję, choć z pewnością nie jest to książka dla każdego.
ESEISTYKA JAKO ŁATANIE DZIUR W PAMIĘCI
Aleksander Kaczorowski (ur. 1969) dał się poznać przede wszystkim jako wybitny slawista, tłumacz literatury czeskiej na język polski, między innymi utworów Bohumila Hrabala. W ostatnich latach głośno było również o napisanych przez niego biografiach – Václava Havla, Bohumila Hrabala, czy Oty Pavla. „Ballada o kapciach” została zaś...
2018-07-05
SPOJENIE DWÓCH TOŻSAMOŚCI
Sagi rodzinne to specyficzny rodzaj literatury. Wydawać by się mogło, że książka opatrzona podtytułem „Historia rodzinna” jest z góry skazana na hermetyczność, subiektywność i obejmowanie swoim zasięgiem spraw oraz wydarzeń nie obchodzących nikogo poza bezpośrednio zainteresowanymi. Tymczasem w przypadku „Fałszerzy pieprzu” sytuacja jest zgoła odmienna. W dwutorowo rozwijającej się rodzinnej opowieści snutej przez Monikę Sznajderman można dopatrywać się pełnego portretu Polski czasów wojennych. W genealogii Moniki Sznajderman, jak w zwierciadle odbija się historia naszego kraju. Autorka wyrosła na pograniczu dwóch tożsamości – polskiej (po kądzieli) i żydowskiej (po mieczu). Z jednej strony żydowscy przodkowie, „zwykli ludzie bez historii”, z drugiej zaś polscy ziemianie o prawicowych sympatiach. Sznajderman prezentuje dwa światy, zamknięte i wzajemnie od siebie oddzielone, najpierw murem uprzedzeń i oskarżeń, a potem całkiem już realnym murem – warszawskiego getta. Ojciec autorki, Marek Sznajderman, był jednym z owych dzieci, których udziałem było, by powtórzyć za Paulem Celanem, picie „czarnego mleka Holokaustu”. Po blisko siedemdziesięciu latach odzyskał on wiele rodzinnych fotografii, które zwróciły podmiotowość dawno zapomnianym twarzom, jak również stały się impulsem do napisania „Fałszerzy pieprzu”. Wypada w tym miejscu powtórzyć zacytowane w książce słowa Susan Sontag: „Czas stawia większość fotografii, nawet najbardziej amatorskich, w rzędzie dzieł sztuki”. Najbardziej wzruszającą częścią książki jest ta poświęcona rodzinie żydowskiej, którą Sznajderman pisze w formie apostrofy do swojego ojca, tonem niemalże modlitewnym zwracając się w stronę tego, który jako jedyny ocalał.
Książka ta wyrosła na gruncie, jak przyznaje autorka „fantomowego bólu” – jeśli bowiem człowiek po amputacji może odczuwać ból kończyny, która została mu odjęta, co ma powiedzieć człowiek, któremu amputowano połowę tożsamości? Ta książka jest jednym wielkim pytaniem – dlaczego? Dlaczego w jednym kraju przez blisko osiem stuleci istniały równolegle dwa światy, i choć zawsze pozostawały w bliskim ze sobą sąsiedztwie, nigdy nie chciały mieć ze sobą nic wspólnego. A jednocześnie książka ta nie jest oskarżeniem żadnej ze stron, zadowala się opisem traumatycznych zdarzeń. Jeśli dopatrywać się w „Fałszerzach pieprzu” oskarżycielstwa – to jego przedmiotem jest wyłącznie wszechogarniająca wzajemna obojętność. Do takiego podejścia obligują Monikę Sznajderman skomplikowane losy rodzinne, meandry genealogii, w której współistnieją Żydzi i Polacy.
Nie sposób jednak było uniknąć odniesienia do przedwojennego polskiego antysemityzmu – jednak Sznajderman nie idzie w tej kwestii na jednostronną łatwiznę, opisując przypadek swojego stryjecznego dziadka. Przed wojną członek Stronnictwa Narodowego, snujący wizje o „Polsce bez Żydów”, gdy jednak zobaczył opustoszały sztetl niedaleko swojego dworku i gdy zamordowano jego żydowskiego przyjaciela – nie mógł ukryć przerażenia. Autorka dokonała tu zasadniczego odkrycia – antysemityzm opiera się według niej na nienawiści do Żyda stereotypowego, abstrakcji Żyda, dużo rzadziej zaś do konkretnej osoby z krwi i kości. Powyższe argumenty jasno dowodzą, że trudno posądzać autorkę o jakikolwiek subiektywizm. Monika Sznajderman nie opowiada się jasno po żadnej ze stron, czy też raczej staje po obu stronach – polskiej i żydowskiej – jednocześnie.
Jest coś niezwykle wzruszającego i oczyszczającego w fakcie, że przedmowę do tej książki napisał Martin Pollack – austriacki pisarz, syn nazistowskiego zbrodniarza. Tak jakby chciano nam przez to zasugerować, że tylko jedno dwudziestowieczne pokolenie zostało dotknięte skazą autorytarnych fantazji, antyludzką degeneracją, że całe zło, które się wydarzyło, już nigdy nie powróci. Ale książka Sznajderman pojawiła się w bardzo trudnym czasie odradzania się w Polsce brunatnych fantazji, „Fałszerze pieprzu” to kolejny dowód na to, że historia nigdy nie jest czarno-biała, jak chcieliby niektórzy politycy, formułujący obecnie oficjalną narrację historyczną. Warto w moim przekonaniu przytoczyć w tym miejscu słowa niemieckiego filozofa Karla Jaspersa: „Różni ludzie w różny sposób byli winni temu, co się stało. Ale wszyscy jesteśmy odpowiedzialni, aby się to nigdy więcej nie powtórzyło”. Autorka w swojej opowieści nie myli pojęć – winy z odpowiedzialnością.
Sznajderman cytuje w swojej książce przeczytany przeze mnie niedawno „Pensjonat pamięci” Tony’ego Judta, w którym brytyjski historyk zwracał uwagę, że w judaizmie jednym z najważniejszych nakazów jest „Zachor!”, co znaczy „Pamiętaj!”. Można widzieć w „Fałszerzach pieprzu” zwycięstwo pamięci i chęć przywrócenia ludziom podmiotowości, z której historia brutalnie ich odarła.
Książka Moniki Sznajderman wywarła na mnie piorunujące, dewastujące wręcz wrażenie – do tego stopnia, że po zakończonej lekturze potrzebowałem kilku dni, by zebrać myśli i napisać coś sensownego na jej temat. Myślę, że jest to jedna z takich książek, dla których jedyną recenzją może być milczenie i daleko idąca powściągliwość, choć sumienie aż wyrywa się do monologu. W obliczu opisanych dziejów czytelnik może naprawdę niewiele. Jeśli mówimy, że Sznajderman dokonała w „Fałszerzach pieprzu” portretu dwóch tożsamości, które nigdy się ze sobą nie spotkały, to z całą mocą trzeba podkreślić, że spotykają się one przynajmniej na przestrzeni tej książki, co jest małym zwycięstwem, ale jednocześnie być może największym na jakie nas stać.
SPOJENIE DWÓCH TOŻSAMOŚCI
Sagi rodzinne to specyficzny rodzaj literatury. Wydawać by się mogło, że książka opatrzona podtytułem „Historia rodzinna” jest z góry skazana na hermetyczność, subiektywność i obejmowanie swoim zasięgiem spraw oraz wydarzeń nie obchodzących nikogo poza bezpośrednio zainteresowanymi. Tymczasem w przypadku „Fałszerzy pieprzu” sytuacja jest zgoła...
2018-06-29
PRZEDŚMIERTNE ZBIERANIE MAGDALENEK
Podejmując refleksję o zbiorze esejów Tony’ego Judta (1948-2010), nie sposób pominąć okoliczności w jakich zostały one napisane. Brytyjski historyk na dwa lata przed śmiercią zachorował na stwardnienie boczne zanikowe, inaczej nazywane chorobą Lou Gehriga – ciężkie schorzenie, które stopniowo odbiera człowiekowi władzę nad własnym ciałem, przy jednoczesnym zachowaniu świadomości. „Pensjonat pamięci” powstał zatem jako „mechanizm przetrwania”, sposób radzenia sobie z przeżywanymi męczarniami coraz bardziej bezwolnego organizmu: „Mój sposób polega na tym, że przeglądam swoje życie, myśli, fantazje, wspomnienia, także te niedokładnie zapamiętane, aż natrafię na wydarzenia, ludzi czy opowieści, za pomocą których mogę oderwać umysł od ciała, w którym jest unieruchomiony. Te umysłowe ćwiczenia muszą być na tyle interesujące, żeby przykuć uwagę i pomóc zapomnieć o nieznośnym swędzeniu w uchu czy dole pleców, a zarazem na tyle nudne i przewidywalne, żeby posłużyć za niezawodne preludium i zachętę do zaśnięcia”. To zatem, „dzieło historyka zmuszonego do obywania się bez narzędzi, na których zwykł dotąd niewzruszenie polegać”, jak słusznie napisał recenzent w „The New York Times”.
Jednym z najczęściej powracających wspomnień jest dla Judta pewien pensjonat w szwajcarskiej miejscowości Chesières, gdzie w wieku dziesięciu lat spędził wraz z rodzicami ferie zimowe. Judt nawiązuje do jednej z metod mnemotechnicznych, stosowanych przez myślicieli i podróżników z początku nowożytnej ery w celu „gromadzenia i przypominania sobie szczegółów i opisów”. Mowa tu, jak rozumiem, o pewnego rodzaju umiejscowieniu pamięci w przestrzeni. Judt mówi, że starzy mistrzowie „konstruowali pałace” pamięci, jego zaś nie stać na zbudowanie podobnego pałacu, więc może chociaż „pensjonat pamięci”? „Wszystkie te dokonania zawdzięczam głównie nocnym wizytom w swoim pensjonacie pamięci i podejmowanym następnie wysiłkom mającym na celu odtworzenie po kolei i w szczegółach treści tych wizyt. Niektóre nakierowane są do wewnątrz – za punkt wyjścia mają dom, autobus, lub człowieka; inne na zewnątrz, obejmują dziesięciolecia politycznych obserwacji i zaangażowania, kontynenty podróży, nauczania i komentarzy”. Pozornie marginalne miejsce z zakamarków pamięci staje się więc ważnym punktem odniesienia dla rozważań brytyjskiego historyka.
„Pensjonat pamięci” jest zbiorem bardzo różnorodnym tematycznie, chciałoby się wręcz rzec, skażonym pewnym eklektyzmem. Są to eseje, których głównym bohaterem jest kształtująca się świadomość, rodzaj duchowej autobiografii. Niezwykłość tych zapisków polega na umiejętnym połączeniu dwóch rodzajów pamięci – obiektywnej i subiektywnej. We wstępie pisze o tym sam autor: „O wartości tych szkiców przesądza zasadniczo impresjonistyczny efekt: fakt, że udało mi się powiązać i przepleść prywatne z publicznym, wyrozumowane z intuicyjnym, przypomniane z odczuwanym”. Istotnie, Judt w tym zbiorze lawiruje pomiędzy prezentacją rozmaitych poglądów a bardzo osobistymi wyznaniami i anegdotami. Zmieniający się świat, a także sam piszący jest dla Tony’ego Judta tłem do poruszania zagadnień mniej lub bardziej ocierających się o uniwersalia.
Nie wszystkie z dwudziestu pięciu szkiców, zawartych w „Pensjonacie pamięci” w równym stopniu przypadły mi do gustu – część pierwsza, najbardziej osobista, mimo iż jest uroczą projekcją elementów, które ukształtowały świadomość autora – nie jest na tyle uniwersalna, by pozostawić w czytelniku trwalszy ślad. O wiele lepsze są części druga i trzecia, poświęcone istotnym kwestiom historyczno-społecznym, jak na przykład, rewolucja obyczajowa lat sześćdziesiątych, kryzys francuskich intelektualistów, nowe wyzwania brytyjskiego systemu szkolnictwa, czy wynikające z osobistych doświadczeń poglądy na temat syjonizmu i emigracji. Zaskakująco wiele w „Pensjonacie pamięci” znajduje się wątków polskich. Historia dziadka Judta – polskiego Żyda z miejscowości Pilwiszki koło Wilna, który nauczył swojego wnuka stawiania sobie pytań o tożsamość. W jednym z esejów mówi Judt o rewolucyjnej pozorności wydarzeń maja 1968 roku we Francji i o swoich wyrzutach sumienia, że w tamtym czasie optyka jego spojrzenia nie obejmowała miejsc, w których miały miejsce prawdziwe rewolucje, to znaczy Polski i Czechosłowacji. Wreszcie znajdziemy tu refleksję na temat trudności, jakich w Stanach Zjednoczonych nastręcza recepcja „Zniewolonego umysłu”. Esej ten jest tekstem przeznaczonym bardziej dla czytelnika zagranicznego, bo towarzyszy mu rzetelna analiza historycznego kontekstu dzieła Czesława Miłosza. Znalazło się w „Pensjonacie pamięci” również miejsce na zapisy spotkań z polskimi intelektualistami i refleksję nad „specyficznie polskim (i rosyjskim) poczuciem kulturalnej wielkości”.
Tony Judt z niezwykłą dokładnością odtwarza swoje życie, nie pomijając żadnego istotnego szczegółu – jak choćby smaku potraw z dzieciństwa czy zapachu, jaki zapamiętał z podmiejskiego autobusu. Skądinąd wiadomo, że umysł uwięziony w ułomnym ciele nabiera niezwykłych skłonności do generowania niezwykłych, rekompensujących ułomność obrazów. Pamiętam na przykład, jak Jacek Kaczmarski, już ciężko chory na raka przełyku, który uniemożliwiał mu normalne odżywanie, opowiadał, jak nocami doświadczał niemal ekstatycznych snów na temat smaku źródlanej wody, czy chleba z twarożkiem. Jednak trudno zaprzeczyć faktowi, że owo wspominanie, nieprzypadkowo w porządku chronologicznym, jest już naznaczone świadomością nieuniknionego końca. Ale Judt to również wytworny gawędziarz – któż by pomyślał, że jednym ze sposobów na przezwyciężenie kryzysu wieku średniego może być nauka języka czeskiego. Pomimo tego, że autor ma idealną świadomość zbliżania się do kresu, nie wpada w swoich szkicach w pułapkę patosu i elegijnego tonu wypowiedzi. Tony Judt zbiera swoje magdalenki, zanim będzie za późno.
Nieustającym punktem odniesienia jest dla Tony’ego Judta jego żydowska tożsamość. W eseju zatytułowanym „Ludzie z pogranicza” historyk przypomina o najważniejszym ze wszystkich rabinicznych nakazów – jest nim „Zachor!”, czyli „pamiętaj!”. W wielu miejscach można się z Judtem nie zgadzać (ja sam, kilkakrotnie miałbym ochotę podjąć z autorem polemikę, pomimo iż na ogół bliski mi jest jego światopogląd), to jednak bezsprzecznym faktem jest, że „Pensjonat pamięci” to dowód na przewagę umysłu nad słabnącym ciałem, zwycięstwo ludzkiej pamięci, która, jak mawiał Luis Buñuel – „jest całym naszym życiem”. A przede wszystkim eseje Tony'ego Judta to godna polecenia i przemyślenia humanistyka na wysokim poziomie.
PRZEDŚMIERTNE ZBIERANIE MAGDALENEK
Podejmując refleksję o zbiorze esejów Tony’ego Judta (1948-2010), nie sposób pominąć okoliczności w jakich zostały one napisane. Brytyjski historyk na dwa lata przed śmiercią zachorował na stwardnienie boczne zanikowe, inaczej nazywane chorobą Lou Gehriga – ciężkie schorzenie, które stopniowo odbiera człowiekowi władzę nad własnym ciałem,...
2018-04-05
OPOWIEDZIEĆ WŁASNE TRAUMY
Przyznam, że z początku byłem nieco sceptyczny. Zapowiadało się na kolejną powieść o perypetiach biednego pisarza, wykolejeńca, wewnętrznie wolnego mizantropa, nie wylewa który za kołnierz i żyje marzeniami o dawnej lub przyszłej świetności. Temat ten wydaje się zupełnie wyeksploatowany choćby przez Charlesa Bukowskiego, czy też – choć z zupełnie innej perspektywy – przez Knuta Hamsuna. Okładka pierwszego polskiego wydania powieści, oparta zresztą na oryginalnej wersji, pozwalała przypuszczać, że głównym tematem utworu będzie pstrokatość i kiczowatość Ameryki, ze słynnym American Dream na czele. W powieści Hilsenratha na pierwszy plan wysuwa się jednak wątek żydowski. „Fuck America” idealnie skomponowała się z moją poprzednią lekturą – otóż jestem świeżo po lekturze „Uchodźców” Henryka Grynberga. O ile Grynberg w swojej powieści opisywał los żydowskich uchodźców w latach sześćdziesiątych, o tyle Hilsenrath przenosi czytelnika do czasów wcześniejszych o dekadę.
Moim zdaniem Edgar Hilsenrath (ur. 1926) przełamał schemat pisania o Holokauście, rezygnując w swojej powieści z przesadnego patosu, w zamian za to posługując się pewną dozą groteski i czarnego humoru. Może to wydawać się bluźniercze, ale jest też niezwykle odświeżające. Sprzyja temu polifoniczna budowa powieści, jak również jej niejednorodność narracyjna. Mamy tu narratora w pierwszej, trzeciej i drugiej osobie – w postaci monologów, które bohater adresuje do samego siebie. Dialogi są chaotyczne, bardzo często przyjmują postać lakonicznych komunikatów, które wymieniają między sobą postaci, bez jakiegokolwiek komentarza ze strony narratora. Pełne powtórzeń, „okejowania” i semantycznej pustki, mogą irytować, jednak jest to świadomy zabieg stylistyczny, dzięki któremu autorowi dobrze udało się oddać specyfikę snobistycznej nowojorskiej socjety, owładniętej przez konsumpcjonizm, gdzie bieda i samotność jest powodem do wstydu. Narracja może również wydawać się odstręczająca, bowiem w wielu miejscach jest wulgarna i obsceniczna, bohater ma bowiem tendencję do sprowadzania wszystkiego własnej fizyczności i seksualnych potrzeb.
Edgar Hilsenrath powołuje do życia Jakoba Bronsky’ego, dwudziestosiedmioletniego niemieckiego Żyda, ocalonego z pożogi wojennej. Jest to postać, jeśli nie autobiograficzna, to bardzo mocno naznaczona życiorysem autora. Na co dzień głoduje, włóczy się po Nowym Jorku, by przetrwać – podejmuje się różnych, najpodlejszych zajęć, noce spędza w kafeterii dla emigrantów, gdzie pisze swoją książkę. Jego obsesją jest opisać Holokaust. Jego życie dalekie jest jednak od linearności, co zresztą przekłada się na narrację powieści (zarówno powieści Hilsenratha, jak i powieści pisanej przez bohatera). Jakob Bronsky opowiada swoją historię na kilka możliwych sposobów, bo „(…) było nagle dwóch Jakobów Bronskich (…) Jeden Jakob Bronsky, który stracił życie razem z sześcioma milionami i drugi Jakob Bronsky, który przeżył tych sześć milionów”. To opowieść złożona z mgnień pamięci, palimpsestów. Jest w tej powieści kilka takich momentów, kiedy wręcz trudno zorientować się, czy zdarzenia, których świadkami jesteśmy, dzieją się naprawdę w świecie przedstawionym, czy też są owocem bujnej i nie najzdrowszej wyobraźni bohatera. Tak jak na przykład rozdziały od dwudziestego pierwszego do dwudziestego szóstego, kiedy to Bronsky opowiada całe swoje życie najbardziej znanej amerykańskiej psychoterapeutce, którą zobaczył na ekranie telewizora. Jest to również moment przełomowy powieści, jej linia demarkacyjna, przekroczenie zasieków ze słów. Podobnie jak było dwóch Jakobów Bronskich, tak w „Fuck America” jest dwóch Edgarów Hilsenrathów – od tego momentu znikają wszelkie elementy komiczne, a pojawia się tragizm, fatalizm i naturalistyczny opis wojennych losów. Ale, co istotne, to właśnie wtedy opowieść uspokaja się, normalizuje, zbliżając do klasycznej powieściowej narracji. Tak jakby to właśnie było marzeniem bohatera – znaleźć kogoś, komu można by opowiedzieć własną historię od początku do końca. Nie na darmo jedna z najważniejszych prawd o literackiej twórczości mówi: jeśli się czegoś boisz, zacznij o tym pisać – ujmiesz się w karby, a strach się skonwencjonalizuje. Opowiedziawszy swoją historię psychoterapeutce, Jakob Bronsky znika czytelnikowi z pola widzenia, nie dowiadujemy się już niczego na temat jego dalszych uchodźczych losów i twórczych zmagań. Sądzę, że gdyby jednak dane mu było przemówić, opowiadałby o swojej przeszłości w czasie przyszłym. Mam za to wątpliwości, czy strach zdołał się skonwencjonalizować w przypadku ojca głównego bohatera – Nathana Bronskiego (jego losy poznajemy w epilogu), który przeczuwając nadchodzącą katastrofę wojny, przez wiele lat starał się uzyskać wizę imigracyjną do USA. Gdy wraz z rodziną dotarł w końcu do Ameryki w 1952 roku i spojrzał po raz pierwszy na Statuę Wolności, wydało mu się, że ma ona twarz Konsula Generalnego, który przez wiele lat odmawiał Bronskim prawa do emigracji, wysyłał obraźliwe listy, pisząc, że są „niepotrzebnym elementem”. Wtedy to właśnie stary Bronsky wypowiedział swoje pierwsze (i jedyne, jakie znał) słowa w języku angielskim: „Fuck America!” – taka właśnie jest geneza tytułu powieści.
Moim zdaniem powieść Edgara Hilsenratha swoją nowatorskością wykonuje dobrą pracę u podstaw, opowiadając o sprawach tak krańcowo trudnych, jak Holokaust, nie poniżając całych narodów, ani przez moment nie zahaczając o antysemityzm, a jedynie wyśmiewając uniwersalne ludzkie przywary. W Niemczech „Fuck America” ukazała się po raz pierwszy w 1980 roku, do Polski jej pierwsze wydanie trafia 38 lat później. Czy to oznacza, że już jesteśmy gotowi na taką literaturę? Obyśmy byli. Może wreszcie przestaniemy rozpatrywać pewne zjawiska w kontekście narodowym, a zaczniemy w jednostkowym.
OPOWIEDZIEĆ WŁASNE TRAUMY
Przyznam, że z początku byłem nieco sceptyczny. Zapowiadało się na kolejną powieść o perypetiach biednego pisarza, wykolejeńca, wewnętrznie wolnego mizantropa, nie wylewa który za kołnierz i żyje marzeniami o dawnej lub przyszłej świetności. Temat ten wydaje się zupełnie wyeksploatowany choćby przez Charlesa Bukowskiego, czy też – choć z zupełnie...
2018-03-31
„WIĘCEJ PO SOBIE ZOSTAWILI, NIŻ MIELI”
Henryk Grynberg (ur. 1936) swoją autobiograficzną opowieścią „Uchodźcy” oddał hołd całemu pokoleniu. Z ukontentowaniem zauważam fakt, że w drugim wydaniu powieści (2018) zmodyfikowano nieco pierwsze, kontrowersyjne zdanie notki redakcyjnej. Konkretnie, usunięto opisujący pokolenie przymiotnik „wykolejone”. Było to stwierdzenie nieprawdziwe i zwyczajnie krzywdzące. Wiele rzeczy można o owym pokoleniu powiedzieć, na przykład, że było ono stracone, gdyby nie to, że określenie to jest już zarezerwowane dla amerykańskich pisarzy, którzy przeżyli pierwszą wojnę światową („lost generation”). Można je ewentualnie określić mianem oszukanego, co wydaje mi się najbliższe prawdy. Oszukane, gdyż myślało, że już nic złego nie może go spotkać, że skoro przeżyło piekło najstraszniejszej z wojen, to przejdzie przez każde inne. Niestety, historia szybko i brutalnie zweryfikowała te nadzieje, bo „Wiesław jak faraon popędził nas precz” – jak śpiewał Kaczmarski w swojej genialnej piosence „Opowieść pewnego emigranta”. Z pewnością jednak opisywane przez Grynberga pokolenie nie było wykolejonym. Wykolejeńcami zaś bez wątpienia byli wszyscy ci, którzy w imię urojonych, komunistycznych ideałów, zgotowali drugim uchodźczy los.
„Uchodźcy” to rodzaj autobiografii równoległej. Protagonistą nie jest tu bowiem jedynie sam Henryk Grynberg, ale też wielu wybitnych twórców, którzy na stale zapisali się w historii polskiej kultury, między innymi Roman Polański, Wojciech Frykowski, Elżbieta Czyżewska, Agnieszka Osiecka, Sławomir Mrożek, Leszek Niziński, Leopold Tyrmand, Henryk Wars. Na pierwszy plan zaś wyraźnie wysuwają się losy Marka Hłaski i Krzysztofa Komedy, historia ich przyjaźni, a także okoliczności tragicznych śmierci obydwu artystów, którym to Grynberg poświęcił dużą część swojej opowieści. Przypomina mi się Żyd Wieczny Tułacz – człowiek, który nie może stracić życia, bo zgubił śmierć. Grynberg, definitywnie zgubił śmierć i to kilkukrotnie – mam na myśli nie tylko jego doświadczenia wojenne, ale również na przykład fakt, że feralnego wieczoru 9 sierpnia 1969 był zaproszony wraz z żoną do rezydencji Polańskiego w Bel Air, gdzie masakry dokonała banda Mansona i tylko przypadek sprawił, że się tam on nie znalazł i nie dołączył do listy ofiar. I tak właśnie, jak Żyd Wieczny Tułacz, błąka się Grynberg po świecie – najpierw po Polsce, a także po innych krajach, tu walcząc z cenzurą, tam z celnikami i urzędami emigracyjnymi. W końcu, w 1967 roku, podczas jednego z występów warszawskiego Teatru Żydowskiego w Stanach Zjednoczonych, występuje o azyl polityczny. A wszystko to, choć następne zdanie zabrzmi jak truizm, w poszukiwaniu wolności. „Co to jest wolność? Siedzieć pod własnym drzewkiem figowym i niczego się nie bać – mówili starożytni Żydzi. I bez obawy pisać – dodałby Żyd nowożytny. Tylko pytanie, skąd to drzewko wziąć?”.
„Uchodźcy” to rzecz napisana w dobrym, choć niejednorodnym stylu. Bo z jednej strony poprawny pisarski warsztat (choć jak na mój gust trochę zbyt dziennikarski) i oczywiście masa ironii, anegdot i ciekawostek, wiele z nich ma jawny komiczny potencjał, mimo iż książka raczej skłania do ponurych wniosków. Z drugiej zaś strony Grynberg często posługuje się elementami historyczno-statystycznymi – zwłaszcza w tej części książki, która jest relacją z jego podróży po Włoszech, każde odwiedzone przezeń miasto jest pretekstem do opowiedzenia jego historii z perspektywy żydowskiej (czy, ujmując rzecz ściślej, antysemickiej) – polega to na nieco monotonnym przytaczaniu stosownych faktów – dat i liczb. Obiektywnie patrząc na „Uchodźców”, Grynberg ma tendencje do wyolbrzymiania roli, jaką kultura żydowska odegrała nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Myślę jednak, że ma Grynberg prawo do wygłaszania takich opinii, uprawniają go do tego jego wojenne doświadczenia. Czy jest to książka antypolska? Myślę, że nie – to raczej Polska była w opisywanych czasach antyludzka. Co ważne, nie udało się Grynbergowi uniknąć kilku poważnych wpadek stylistycznych, ale spuśćmy na nie litościwą kurtynę milczenia. „Uchodźcy” bowiem bronią się przede wszystkim ze względu na swoją dużą wartość dokumentalną, liczne anegdoty i ciekawostki. A niektóre z nich w moim przekonaniu warto zapamiętać – choćby ciche flirtowanie Amerykanów z komunizmem w latach sześćdziesiątych. Na przykład, gdy w sierpniu 1968 ZSRR dokonał inwazji na Czechosłowację, przez dłuższy czas brak było jakiejkolwiek reakcji ze strony Amerykanów, protestujący Polacy byli zaś oskarżani o „resentymenty”.
Niepokoi mnie złowieszcza, ponowna aktualność książki Grynberga. Szczególnie utkwiła mi w pamięci scena, gdy na dworcu w Neapolu, Grynberg usiłuje odesłać swój bagaż do Warszawy. Gdy udaje się w końcu dojść do porozumienia, że nie chodzi o Bolognę tylko o Polonię, okazuje się, że celnik nic o takim państwie nie słyszał. Zwierzchnik, do którego podróżny udał się ze skargą, poprosił, by mu wskazać Polskę na mapie. Tymczasem na mapie, na wschód od Berlina… tylko biała plama. „Bardzo żałuję, signore, ale nie wysyłamy bagażu do miejsc, których nie ma” – zakończył dyskusję. Nie tak dawno premier polskiego rządu zabłysnął stwierdzeniem, że Polska nie ponosi odpowiedzialności za wydarzenia marca 1968 roku, bo jej wtedy nie było. Cóż, wydaje mi się, że mamy prawo oczekiwać, by Prezes Rady Ministrów reprezentował sobą nieco wyższy poziom od bagażowego na dworcu w Neapolu.
Henryk Grynberg budzi niewątpliwie kontrowersje, ja jednak nie oceniam postaci pisarza, a jego utwór, który jest lekturą wartą przeczytania i przemyślenia. Opisując występujące w „Uchodźcach” wybitne postaci polskiej kultury, Grynberg niejako uczynił z nich parabolę i postawił pomnik całemu „oszukanemu pokoleniu”. Tym wszystkim, którzy w Polsce „więcej zostawili po sobie niż mieli”, jak głosi tablica na dworcu Warszawa Gdańska.
„WIĘCEJ PO SOBIE ZOSTAWILI, NIŻ MIELI”
Henryk Grynberg (ur. 1936) swoją autobiograficzną opowieścią „Uchodźcy” oddał hołd całemu pokoleniu. Z ukontentowaniem zauważam fakt, że w drugim wydaniu powieści (2018) zmodyfikowano nieco pierwsze, kontrowersyjne zdanie notki redakcyjnej. Konkretnie, usunięto opisujący pokolenie przymiotnik „wykolejone”. Było to stwierdzenie...
2014-12
Takich książek się nie recenzuje. Takimi książkami można się tylko zachwycać.
Takich książek się nie recenzuje. Takimi książkami można się tylko zachwycać.
Pokaż mimo to2016-06
2011-03
Co tu pisać. Arcydzieło. Pamiętam tylko, że dodatkowych wrażeń dostarczył mi fakt, że "Sztukmistrza" czytałem po raz pierwszy właśnie w Lublinie.
Co tu pisać. Arcydzieło. Pamiętam tylko, że dodatkowych wrażeń dostarczył mi fakt, że "Sztukmistrza" czytałem po raz pierwszy właśnie w Lublinie.
Pokaż mimo to
[Zapraszam do lektury kolejnej mojej oficjalnej recenzji. Tym razem bardzo interesującej i uzupełniającej istotną lukę książki Agaty Maksimowskiej o Żydowskim Obwodzie Autonomicznym ze stolicą w Birobidżanie, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne, w stojącej na najwyższym poziomie serii wydawniczej „Sulina”. Można przeczytać pod adresem: http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/11687/syberyjska-ziemia-o.... ]
Przed przystąpieniem do lektury książki Agaty Maksimowskiej miałem jedynie mgliste pojęcie na temat tego, czym był i gdzie dokładnie znajdował się Żydowski Obwód Autonomiczny ze stolicą w Birobidżanie. Położony na Dalekim Wschodzie, przy granicy rosyjsko-chińskiej, nieopodal ujścia rzeki Usuri do Amuru obszar wielkości Belgii, miał stać się dla Żydów „ziemią, na której będą szczęśliwi”, a okazał się niczym więcej, jak ultima thule ich losu, współczesnym suplementem do archetypu Żyda Wiecznego Tułacza.
(…)
Fascynujący temat, jakim jest historia Żydowskiego Obwodu Autonomicznego, nie doczekał się dotąd zbyt wielu ujęć w polskim piśmiennictwie. Z pobieżnej analizy obszernych, liczących ponad czterdzieści stron przypisów, można wywnioskować, że powstała na ten temat jedynie książka Artura Patka, mająca niewiele ponad sto stron broszura opublikowana w 1997 roku. Agatę Maksimowską można więc śmiało nazwać Krzysztofem Kolumbem Birobidżanu – udała się ona w podróż do Birobidżanu w 80. rocznicę powstania ŻOA. Przebywała tam trzykrotnie, w międzyczasie zyskawszy zainteresowanie lokalnych mediów – co unaocznia, jak niecodziennym zjawiskiem jest osoba, która z własnej woli podejmuje temat birobidżańskich Żydów. Niekłamany podziw budzi prawdziwie benedyktyńska praca, którą autorka włożyła w przybliżenie polskiemu czytelnikowi niełatwych losów tamtych syberyjskich ziem. Jej wysiłek wykracza dalece poza opis historii Birobidżanu w chronologicznym porządku, przeprowadzone przez nią badania to wielotorowa analiza, obejmująca swoim zakresem systemy polityczne, socjologię, kulturę i religię. Maksimowska sięgnęła nawet do birobidżańskich źródeł pisanych – wydawanych tam czasopism i nielicznych przykładów miejscowej literatury pięknej, które poddaje szczegółowej analizie. Niekwestionowaną zaletą tej książki jest to, że w dużej mierze składa się ona z rozmów z żywymi ludźmi – świadkami historii tego miejsca, co sprawia, że pomimo ciężaru gatunkowego książka przyjmuje formę relacji z pierwszej ręki.
[Zapraszam do lektury kolejnej mojej oficjalnej recenzji. Tym razem bardzo interesującej i uzupełniającej istotną lukę książki Agaty Maksimowskiej o Żydowskim Obwodzie Autonomicznym ze stolicą w Birobidżanie, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne, w stojącej na najwyższym poziomie serii wydawniczej „Sulina”. Można przeczytać pod adresem:...
więcej Pokaż mimo to