-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2019-03-14
2018-09-30
BLIZNA PO WILSONIE
Jednym z moich ulubionych polskich słów, które wyszły z powszechnego użycia, jest przymiotnik „zapoznany” – w znaczeniu „nieuznany”, „nienależycie doceniony”. Przymiotnik ten bardzo dobrze pasuje do pisarza, jakim był Angus Wilson (1913-1991). Gdy napotykamy na swojej drodze takiego autora, mimowolnie poszukujemy jakiegoś klucza, który może stać się przepustką do pełniejszego rozumienia jego twórczości. Mówiąc o Wilsonie, zaznaczyć należy, iż jest to pisarz bardzo mało znany w naszym kraju, w języku polskim ukazało się zaledwie pięć jego książek – i to dość dawno temu, bo między 1958 a 1977 rokiem, z czego aż trzy – „Anglosaskie pozy”, „Dojrzałe lata pani Eliot” oraz „Późne wstawanie” wyszły w ramach popularnej serii wydawniczej „Nike”. Omawiany zbiór opowiadań „Bardziej przyjaciel niż lokator” to ostatni chronologicznie jak dotąd przekład tego autora na język polski. Wydaje mi się, że klucz do rozumienia próz Wilsona udało mi się znaleźć dość szybko – mieści się ona w kategorii, jaką w literaturze jest krytyka społeczna. Jest to kategoria dość przepastna – bowiem literatura w różnych epokach i krajach wydała wielu krytyków sfery obyczajowej. I tak, prozę Wilsona z łatwością można umiejscowić obok takich tuz jak Balzac, Maupassant, Cheever czy Czechow. Ta szczupła książka zawiera w sobie trzy opowiadania – „Drobny incydent”, Malinowy dżem” oraz tytułowe „Bardziej przyjaciel niż lokator”, pochodzące z dwóch zbiorów nowel Wilsona „The Wrong Set and Other Stories” oraz „A Bit off a Map”.
W swojej prozie Wilson z czechowowską precyzją opisuje losy ludzi prostych, wykolejonych, na marginesach życia. Ludzi świadomych swojej niepełnowartościowości, okaleczenia. Świadomych istnienia wzorców, wartości, archetypów i próbujących dążyć w ich kierunku. Powołane do życia przez Wilsona postaci czynią to jednak bardzo nieporadnie, ich wykoślawione istnienia powodują, że zmierzając w kierunku wartości, tworzą antywartości, zapatrzeni we wzór, osiągają antywzory. U Wilsona widać jak na dłoni, że dobro i zło to dwa skrajne pojęcia położone na linii o różnych kierunkach, ale o tym samym zwrocie. Tak, jak na przykład Kennie Martin, troglodyta i osiłek, bohater pierwszego opowiadania w zbiorze, który „nie ma rozeznania w swojej sile” i „chętnie wyprułby flaki czterem lub pięciu osobom”. „Chce się dobrać do Prawdy” i dlatego ulega wpływom sektoidalnej „Paczki”, na czele której stoi charyzmatyczny Huggett. Ten człowiek nowej epoki wyznaje z rozbrajającą wprost szczerością: „Ja nie myślę, ja wiem”. Jak dogłębna musiała być pustka spojrzenia Kenniego Martina, skoro narrator nazwał go „połączeniem Johna Keatsa z kretynem”… Takich postaci jest u Wilsona więcej – jak na niewielką przestrzeń, jaką są ledwie trzy nowele, galeria osobliwości jest w tym zbiorku dosyć liczna.
Wspomniane powyżej analogie z autorem „Wiśniowego sadu” nie są przypadkowe, bowiem w czasie lektury odniosłem wrażenie, że Wilson w swoich opowiadaniach rozwinął czechowowską poetykę, a mówiąc ściślej – przesunął ją bliżej skrajności. Antoni Czechow często posługiwał się niedopowiedzeniem, urywał akcję swoich utworów, zostawiając czytelnikowi pole do domysłów i interpretacji, Angus Wilson tymczasem idzie o krok dalej dopowiadając całą rzecz do końca. Wszystkie opowiadania Wilsona wieńczą niezwykle sugestywne puenty, nierzadko brutalne i krwawe. Na długo w pamięci pozostaje zwłaszcza końcówka opowiadania „Malinowy dżem”. W zasadzie wstrząsa cały utwór, w iście stevensonowskiej estetyce – opowiada o dwoistości ludzkiej natury, o bezbrzeżnej samotności. Zaś jego zakończenie – jest nieprzeznaczonym dla co wrażliwszych odbiorców zapisem ostatecznego triumfu zła i brzydoty, choć, w myśl paradoksu, który sygnalizowałem powyżej – zła czynionego w imię dobra. Nie zdradzę wiele więcej, jeśli powiem, że tytułowy „Malinowy dżem” nie jest wcale dżemem, za to po zakończonej lekturze opowiadania, do tego stanu niepokojąco zbliża się czytelnicza wrażliwość. Podobnie jak to było w przypadku Czechowa, u Wilsona dużą rolę odgrywają nazwiska bohaterów. I choć żaden z nich nie nazywa się Johnson, czy Smith – opisywane przywary są przecież boleśnie ponadczasowe. Wilson tka narrację gęstą, aż kipiącą od zdarzeń – w połączeniu ze znakomitym przekładem Henryka Krzeczkowskiego przydaje to tej prozie osobliwej witalności i – co tu kryć – aktualności.
Angus Wilson zmarł dwadzieścia siedem lat temu, książka którą przyszło mi oceniać wydana została w 1977 roku, a zatem w momencie jej publikacji w języku polskim, autor był zaliczany o grona współczesnych pisarzy brytyjskich. Trudno mi pozbyć się wrażenia, że w ówczesnym kontekście historycznym opublikowanie opowiadań charakteryzujących się wyraźną krytyką społeczną, musiało mieć pewien aspekt propagandowy. Wydawnictwo Książka i Wiedza, które cenię za serię „Koliber”, miało jednak w swoim logotypie czerwony sztandar – być może wybór akurat tych opowiadań Wilsona miał na celu tak powszechną w owym czasie krytykę kapitalizmu i „zdemoralizowanego Zachodu”, w myśl słynnej zasady „a w Ameryce Murzynów biją”. A przecież, jak słusznie pisał w swoich biograficznych esejach Aleksander Kaczorowski „zwyrodnienie nie ma narodowości”.
Polecam tę książkę, choć nie jest to lektura ani łatwa ani przyjemna. Opowiadania Angusa Wilsona to przykład literatury zdecydowanie pesymistycznej w swojej wymowie. Jej brutalność, niekiedy wręcz psychodeliczność, połączona z sugestywną intensywnością obrazów sprawia, że jest to proza, która na długo pozostawia w czytelniku ślad. Dlatego też wręcz niemożliwe jest, aby na dłuższą metę w literaturze nie został żaden ślad po Wilsonie. Choćby nawet miała to być zwykła blizna.
BLIZNA PO WILSONIE
Jednym z moich ulubionych polskich słów, które wyszły z powszechnego użycia, jest przymiotnik „zapoznany” – w znaczeniu „nieuznany”, „nienależycie doceniony”. Przymiotnik ten bardzo dobrze pasuje do pisarza, jakim był Angus Wilson (1913-1991). Gdy napotykamy na swojej drodze takiego autora, mimowolnie poszukujemy jakiegoś klucza, który może stać się...
2018-06-29
PRZEDŚMIERTNE ZBIERANIE MAGDALENEK
Podejmując refleksję o zbiorze esejów Tony’ego Judta (1948-2010), nie sposób pominąć okoliczności w jakich zostały one napisane. Brytyjski historyk na dwa lata przed śmiercią zachorował na stwardnienie boczne zanikowe, inaczej nazywane chorobą Lou Gehriga – ciężkie schorzenie, które stopniowo odbiera człowiekowi władzę nad własnym ciałem, przy jednoczesnym zachowaniu świadomości. „Pensjonat pamięci” powstał zatem jako „mechanizm przetrwania”, sposób radzenia sobie z przeżywanymi męczarniami coraz bardziej bezwolnego organizmu: „Mój sposób polega na tym, że przeglądam swoje życie, myśli, fantazje, wspomnienia, także te niedokładnie zapamiętane, aż natrafię na wydarzenia, ludzi czy opowieści, za pomocą których mogę oderwać umysł od ciała, w którym jest unieruchomiony. Te umysłowe ćwiczenia muszą być na tyle interesujące, żeby przykuć uwagę i pomóc zapomnieć o nieznośnym swędzeniu w uchu czy dole pleców, a zarazem na tyle nudne i przewidywalne, żeby posłużyć za niezawodne preludium i zachętę do zaśnięcia”. To zatem, „dzieło historyka zmuszonego do obywania się bez narzędzi, na których zwykł dotąd niewzruszenie polegać”, jak słusznie napisał recenzent w „The New York Times”.
Jednym z najczęściej powracających wspomnień jest dla Judta pewien pensjonat w szwajcarskiej miejscowości Chesières, gdzie w wieku dziesięciu lat spędził wraz z rodzicami ferie zimowe. Judt nawiązuje do jednej z metod mnemotechnicznych, stosowanych przez myślicieli i podróżników z początku nowożytnej ery w celu „gromadzenia i przypominania sobie szczegółów i opisów”. Mowa tu, jak rozumiem, o pewnego rodzaju umiejscowieniu pamięci w przestrzeni. Judt mówi, że starzy mistrzowie „konstruowali pałace” pamięci, jego zaś nie stać na zbudowanie podobnego pałacu, więc może chociaż „pensjonat pamięci”? „Wszystkie te dokonania zawdzięczam głównie nocnym wizytom w swoim pensjonacie pamięci i podejmowanym następnie wysiłkom mającym na celu odtworzenie po kolei i w szczegółach treści tych wizyt. Niektóre nakierowane są do wewnątrz – za punkt wyjścia mają dom, autobus, lub człowieka; inne na zewnątrz, obejmują dziesięciolecia politycznych obserwacji i zaangażowania, kontynenty podróży, nauczania i komentarzy”. Pozornie marginalne miejsce z zakamarków pamięci staje się więc ważnym punktem odniesienia dla rozważań brytyjskiego historyka.
„Pensjonat pamięci” jest zbiorem bardzo różnorodnym tematycznie, chciałoby się wręcz rzec, skażonym pewnym eklektyzmem. Są to eseje, których głównym bohaterem jest kształtująca się świadomość, rodzaj duchowej autobiografii. Niezwykłość tych zapisków polega na umiejętnym połączeniu dwóch rodzajów pamięci – obiektywnej i subiektywnej. We wstępie pisze o tym sam autor: „O wartości tych szkiców przesądza zasadniczo impresjonistyczny efekt: fakt, że udało mi się powiązać i przepleść prywatne z publicznym, wyrozumowane z intuicyjnym, przypomniane z odczuwanym”. Istotnie, Judt w tym zbiorze lawiruje pomiędzy prezentacją rozmaitych poglądów a bardzo osobistymi wyznaniami i anegdotami. Zmieniający się świat, a także sam piszący jest dla Tony’ego Judta tłem do poruszania zagadnień mniej lub bardziej ocierających się o uniwersalia.
Nie wszystkie z dwudziestu pięciu szkiców, zawartych w „Pensjonacie pamięci” w równym stopniu przypadły mi do gustu – część pierwsza, najbardziej osobista, mimo iż jest uroczą projekcją elementów, które ukształtowały świadomość autora – nie jest na tyle uniwersalna, by pozostawić w czytelniku trwalszy ślad. O wiele lepsze są części druga i trzecia, poświęcone istotnym kwestiom historyczno-społecznym, jak na przykład, rewolucja obyczajowa lat sześćdziesiątych, kryzys francuskich intelektualistów, nowe wyzwania brytyjskiego systemu szkolnictwa, czy wynikające z osobistych doświadczeń poglądy na temat syjonizmu i emigracji. Zaskakująco wiele w „Pensjonacie pamięci” znajduje się wątków polskich. Historia dziadka Judta – polskiego Żyda z miejscowości Pilwiszki koło Wilna, który nauczył swojego wnuka stawiania sobie pytań o tożsamość. W jednym z esejów mówi Judt o rewolucyjnej pozorności wydarzeń maja 1968 roku we Francji i o swoich wyrzutach sumienia, że w tamtym czasie optyka jego spojrzenia nie obejmowała miejsc, w których miały miejsce prawdziwe rewolucje, to znaczy Polski i Czechosłowacji. Wreszcie znajdziemy tu refleksję na temat trudności, jakich w Stanach Zjednoczonych nastręcza recepcja „Zniewolonego umysłu”. Esej ten jest tekstem przeznaczonym bardziej dla czytelnika zagranicznego, bo towarzyszy mu rzetelna analiza historycznego kontekstu dzieła Czesława Miłosza. Znalazło się w „Pensjonacie pamięci” również miejsce na zapisy spotkań z polskimi intelektualistami i refleksję nad „specyficznie polskim (i rosyjskim) poczuciem kulturalnej wielkości”.
Tony Judt z niezwykłą dokładnością odtwarza swoje życie, nie pomijając żadnego istotnego szczegółu – jak choćby smaku potraw z dzieciństwa czy zapachu, jaki zapamiętał z podmiejskiego autobusu. Skądinąd wiadomo, że umysł uwięziony w ułomnym ciele nabiera niezwykłych skłonności do generowania niezwykłych, rekompensujących ułomność obrazów. Pamiętam na przykład, jak Jacek Kaczmarski, już ciężko chory na raka przełyku, który uniemożliwiał mu normalne odżywanie, opowiadał, jak nocami doświadczał niemal ekstatycznych snów na temat smaku źródlanej wody, czy chleba z twarożkiem. Jednak trudno zaprzeczyć faktowi, że owo wspominanie, nieprzypadkowo w porządku chronologicznym, jest już naznaczone świadomością nieuniknionego końca. Ale Judt to również wytworny gawędziarz – któż by pomyślał, że jednym ze sposobów na przezwyciężenie kryzysu wieku średniego może być nauka języka czeskiego. Pomimo tego, że autor ma idealną świadomość zbliżania się do kresu, nie wpada w swoich szkicach w pułapkę patosu i elegijnego tonu wypowiedzi. Tony Judt zbiera swoje magdalenki, zanim będzie za późno.
Nieustającym punktem odniesienia jest dla Tony’ego Judta jego żydowska tożsamość. W eseju zatytułowanym „Ludzie z pogranicza” historyk przypomina o najważniejszym ze wszystkich rabinicznych nakazów – jest nim „Zachor!”, czyli „pamiętaj!”. W wielu miejscach można się z Judtem nie zgadzać (ja sam, kilkakrotnie miałbym ochotę podjąć z autorem polemikę, pomimo iż na ogół bliski mi jest jego światopogląd), to jednak bezsprzecznym faktem jest, że „Pensjonat pamięci” to dowód na przewagę umysłu nad słabnącym ciałem, zwycięstwo ludzkiej pamięci, która, jak mawiał Luis Buñuel – „jest całym naszym życiem”. A przede wszystkim eseje Tony'ego Judta to godna polecenia i przemyślenia humanistyka na wysokim poziomie.
PRZEDŚMIERTNE ZBIERANIE MAGDALENEK
Podejmując refleksję o zbiorze esejów Tony’ego Judta (1948-2010), nie sposób pominąć okoliczności w jakich zostały one napisane. Brytyjski historyk na dwa lata przed śmiercią zachorował na stwardnienie boczne zanikowe, inaczej nazywane chorobą Lou Gehriga – ciężkie schorzenie, które stopniowo odbiera człowiekowi władzę nad własnym ciałem,...
2018-05-24
PAMIĘĆ I ODPOWIEDZIALNOŚĆ
Powieści Juliana Barnesa (ur. 1946) polecano mi już kilkukrotnie, dlatego też postanowiłem w końcu poznać tę twórczość. Sądziłem, że „Poczucie kresu”, za które otrzymał on w 2011 roku prestiżową Nagrodę Bookera, będzie dziełem odpowiednim do rozpoczęcia przygody z prozą brytyjskiego pisarza. I nie pomyliłem się. Przygoda z Barnesem nie będzie incydentalna. Tym bardziej zresztą, że już sam tytuł powieści dosłownie nazywa coś, co od pewnego czasu przeczuwam i co nie daje mi spać po nocach. „Jesteśmy u kresu. Zjedliśmy nasze konie, nasze ptaki, szczury/ i kobiety. I nadal jesteśmy głodni (...)/ Jesteśmy naprawdę u kresu. Jeżeli Cesarz raczy przeczytać to/ pismo napisane krwią, niech nie ma za złe naszym trupom./ Lecz nie wzywa także naszych duchów: chcemy zostać demonami,/ i to najgorszego gatunku. Żeby wciąż kąsać i pożerać tamtych” – pisał francuski poeta Victor Segalen (1878-1919), w wierszu prozą, zatytułowanym „Pisane krwią”.
Julian Barnes w „Poczuciu kresu” prowadzi narrację w rytm myśli głównego bohatera. Czyli nieśpiesznie, rzecz by można – z typową angielską flegmą. Narrator, sześćdziesięcioletni Anthony Webster wiedzie bowiem powolne, przeciętne życie. W pierwszej części powieści wspomina on swoje lata szkolne – pierwszy, wyjątkowo nieudany związek z Veronicą, a także przyjaźń z intelektualistą Adrianem Finnem, późniejszym samobójcą. Historia znajduje swoje dopełnienie w drugiej części powieści, której akcja toczy się czterdzieści lat później, kiedy to Webster dowiaduje się, że otrzymał w spadku pięćset funtów i pamiętnik tragicznie zmarłego przyjaciela. Chcąc nie chcąc, musi skonfrontować się z przeszłością i swoimi o niej wyobrażeniami. Jak pisze Barnes, młodzi ludzie często fantazjują na temat swojej przyszłości, rozpatrując różne możliwe scenariusze swoich losów, tymczasem ludzie starzy, miewają tendencję do wymyślania sobie alternatywnych przeszłości. Bowiem życie wymyka się pamięci, „to, co pozostaje w pamięci, nie zawsze jest równoznaczne z tym, czego człowiek był świadkiem”, a przeszłość potrafi prześladować”. Często „ja” sprzed lat staje się czymś zupełnie różnym od „ja” dzisiejszego, czego doświadcza główny bohater, będący współczesnym rozwinięciem słynnej myśli Rimbauda –„ja to ktoś inny”. Stopniowo rozwijająca się spirala wspomnień Anthony’ego Webstera przypomina mu głęboko skrywane detale z przeszłości i powoduje, że siłą rzeczy, musi wywrócić całe swoje życie do góry nogami. Dlatego właśnie „Poczucie kresu” to dla mnie opowieść o pamięci i odpowiedzialności, o czasie i powinnościach. Webster stwierdza w pewnym momencie, że istnieje coś takiego, jak czas obiektywny: „Ci, którzy zaprzeczają czasowi, mówią: czterdziestka to nic, pięćdziesiątka to najlepsze lata, sześćdziesiątka to nowa czterdziestka, i tak dalej. Wiem jedno: istnieje czas obiektywny, ale też subiektywny, ten, który nosi się po wewnętrznej stronie nadgarstka, obok miejsca, gdzie wyczuwa się puls. I ten osobisty czas, będący czasem prawdziwym, jest odmierzany w stosunku do pamięci”.
Adrian Finn popełnia samobójstwo, uznając je, za Albertem Camus, za jedyny poważny problem filozoficzny, życie zaś za „dar narzucony każdemu człowiekowi, choć nikt o niego nie prosi”. Dlatego jego tragiczna śmierć początkowo wydaje się zwycięstwem, skrajną, lecz suwerenną decyzją wybitnej jednostki. Jednak w stopniowo odwiedzanych zakamarkach pamięci, zapisana jest informacja, że przedwczesne odejście przyjaciela niekoniecznie było jego zwycięstwem, gdyż swoją rolę odegrało społeczeństwo, a i sam Anthony Webster nie był bez winy. Przyjaciele w okresie szkolnym dyskutują na temat Freudowskiego schematu Eros-Tanatos, sugerując, że całe życie składa się z tych właśnie dwóch elementów – miłości i śmierci. Z tych elementów składa się również powieść Juliana Barnesa.
Połączenie zaskakująco utkanej fabuły, niczym w psychologicznej powieści i filozoficznych wywodów bohatera, powoduje, że lektura „Poczucia kresu” jest intelektualnym wyzwaniem wysokiej próby. Recenzenci zwracają uwagę na literackie powinowactwo Juliana Barnesa z Javierem Mariasem i Philipem Rothem – ja jednak dostrzegam w pisarstwie Brytyjczyka inne wpływy. Ta znakomita powieść powstaje według mnie na osobliwym pograniczu – w mieszance psychologizmów Milana Kundery i filozofowania spod znaku Hermanna Hessego. Jednocześnie narrator powieści jest niebywale szczery, czasami aż do granic – opisując swoje przeżycia z czasów sprzed rewolucji obyczajowej, nie waha się przed ujawnianiem różnych pikantnych szczegółów swojego życia z okresu wczesnej dojrzałości, co momentami nadaje jego opowieści cechy „bukowskoidalne”. Motyw odkrywania własnej przeszłości na nowo, przywodzi mi również na myśl powieści Patricka Modiano, z tą różnicą, że u Barnesa jest wszystko, czego u francuskiego noblisty zabrakło – polot, wysoki intelektualny poziom, zaskakująca intryga. Adrian Finn w ocalałych fragmentach swojego dziennika posługuje się terminem kumulacji – różne elementy kumuluje w „Poczuciu kresu” również brytyjski pisarz, tworząc dzieło literackie, utkane z niezwykłym kunsztem. Dlatego właśnie będę do twórczości Juliana Barnesa powracać. Po to, by pamiętać.
PAMIĘĆ I ODPOWIEDZIALNOŚĆ
Powieści Juliana Barnesa (ur. 1946) polecano mi już kilkukrotnie, dlatego też postanowiłem w końcu poznać tę twórczość. Sądziłem, że „Poczucie kresu”, za które otrzymał on w 2011 roku prestiżową Nagrodę Bookera, będzie dziełem odpowiednim do rozpoczęcia przygody z prozą brytyjskiego pisarza. I nie pomyliłem się. Przygoda z Barnesem nie będzie...
2018-04-30
„JA TO KTOŚ INNY”
Na fali zachwytu nad ukończoną niedawno trylogią Itala Calvina „Nasi przodkowie”, a w szczególności pierwszym jej tomem, zatytułowanym „Wicehrabia przepołowiony”, który ze względu na podejmowaną tematykę dwoistości ludzkiej natury bywa często przyrównywany do „Doktora Jekylla i Pana Hyde’a”, postanowiłem odświeżyć swoją znajomość pierwowzoru.
Powiedzieć o noweli Roberta Louisa Stevensona (1850-1894), że jest to klasyka literatury, to jakby nic nie powiedzieć. To utwór, który już dawno zdążył wykroczyć poza literaturę, tylko liczba jego filmowych adaptacji zbliża się do trzydziestu. Już sam tytuł stał się archetypem, który zakorzenił się w języku potocznym, wrósł w socjologię, a nawet w psychiatrię. Mianem doktora Jekylla i Mr Hyde’a często nazywa się zmieniającą się świadomość osoby dotkniętej chorobą alkoholową, tak zwany „mechanizm iluzji i zaprzeczeń”. Dla przykładu: Wiktor Osiatyński w swojej głośnej autobiograficznej książce „Rehab” sam siebie określa tym mianem. Zaś wrocławski poeta Janusz Styczeń w rozmowie ze Stanisławem Beresiem, zamieszczonej w książce „Wojaczek wielokrotny”, porównuje zachowanie jednego z najsłynniejszych „poetów wyklętych” do bohatera Stevensona.
To dzieło tak znane, że bezcelowym byłoby streszczanie jego fabuły. Nowela ta tak silnie utkwiła w zbiorowej czytelniczej pamięci nowoczesnego świata, że moim zdaniem rzutuje nieco również na recepcję całości literackich dokonań autora. Robert Louis Stevenson bywa niesłusznie szufladkowany jako autor powieści grozy, tymczasem jego zainteresowania koncentrowały się raczej wokół powieści przygodowych. Do najsłynniejszych dzieł szkockiego pisarza zaliczyć można „Wyspę skarbów” (1883) i „Porwanego za młodu” (1886).
Podręczniki do literatury jednym głosem określają Stevensona jako neoromantyka, ja jednak pokuszę się o postawienie hipotezy, jakoby „Doktor Jekyll i Pan Hyde” było dziełem preegzystencjalistycznym. W całej ukazanej przez Szkota dwoistości ludzkiej natury jest coś z późniejszych myśli egzystencjalistów, które głosiły, że „egzystencja poprzedza esencję”. To zdanie znalazło się co prawda już u Kierkegaarda, współczesnego Stevensonowi, natomiast w sposób dosłowny zostało rozwinięte dopiero w dwudziestym stuleciu przez Sartre’a. Nie zapominajmy również, że już w 1871 roku, siedemnastoletni Arthur Rimnbaud napisał w liście do przyjaciela słynne słowa – „Ja to ktoś inny” (fr. Je est un autre).
A zatem, był sobie Henryk Jekyll, w dość późnym wieku dokonał on samodefinicji, która powołała do życia Edwarda Hyde’a. Sam Henryk Jekyll w jednym z przebłysków świadomości tak opisuje swoją przemianę: „A zatem raczej wysokie aspiracje niż upadek moralny przywiodły mnie do ówczesnego stanu i rozcięły niby nożem sfery dobra i zła, co dzielą, a zarazem łączą podwójną naturę ludzką (…) Byłem sobą, gdy zerwawszy tamy nurzałem się w brudzie. Byłem sobą, gdy w jasnym świetle dnia pracowałem nad postępami nauki lub niosłem ulgę cierpieniom i nędzy”. Nad tymi zdaniami roznosi się złowieszcze odium nietzscheanizmu i jego dwudziestowiecznych „interpretatorów”… W innym miejscu mówi Jekyll: „Gdyby każda z moich dwóch natur mogła zamieszkać w niezależnym ciele – (…) życie uwolniłoby się od tego, co jest nie do zniesienia”. A zatem Jekyll dobrowolnie i z premedytacją dokonuje rozszczepienia swojej natury, w przeciwieństwie do Medarda di Terralby z „Wicehrabiego przepołowionego” – tam owo rozdzielenie bohatera jest dziełem tragicznego przypadku. Dlatego bezcelowe wydaje mi się doszukiwanie się porównań między dziełami Stevensona i Calvina, które pomimo podobnej tematyki, mają jednak zupełnie inny wydźwięk. Powieść włoskiego pisarza traktowała jednak o zbawczej roli miłości, o tym, co mogło spowodować ponowne złączenie się dwóch połów. Stevenson nie daje swojemu bohaterowi łaski doświadczenia takiej zbawczej siły, a tym samym pozbawia go szansy na szczęśliwe zakończenie historii. Jekyll początkowo czerpał ze swojego rozdwojenia rodzaj masochistycznej satysfakcji, niepostrzeżenie przechylając się w stronę dominującej części swojej natury, aż w końcu ona dokonała wyboru za niego. Stał się tak zapamiętały w swoim źle, że nie mógł już dłużej udawać dobra.
Tematyka utworu Roberta Louisa Stevensona, by raz jeszcze zacytować Jekylla, jest „równie stara jak rodzaj ludzki. Podobne ponęty i trwogi mamią każdego grzesznika, co lęka się, lecz zarazem ulega pokusom”, dlatego też ciągle zachowuje on swoją aktualność. Pomimo iż nowela liczy już sobie ponad sto trzydzieści lat, niewiele zestarzała się także pod względem formalnym. Nadal nie sposób nie docenić kunsztu, z jakim Stevenson buduje napięcie, czemu sprzyjają zamglone uliczki Londynu epoki wiktoriańskiej. Szkot zręcznie żongluje polifoniczną narracją, między innymi poprzez wprowadzenie do utworu części epistolarnej.
„Przekleństwo ludzkości polega więc na tym, że dwie sprzeczne natury są ze sobą na wieki złączone, że w otchłani dręczonego sumienia muszą toczyć tragiczne, niekończące się boje”. Tym zdaniem kończę refleksję na temat utworu Stevensona, oczywiście polecając go serdecznie. To dzieło już dawno przestało być wyłącznie książką, a stało się archetypem, uniwersalnym i ponadczasowym portretem człowieka. Istoty, wewnątrz której znajdują się dwie natury, które toczą nieustanną walkę. Sensem życia wydaje mi się utrzymanie równowagi pomiędzy wewnętrznymi sprzecznościami, bo jedna definiuje drugą, nie mogą one istnieć bez siebie wzajemnie. Nadmierne wychylenie się w którąkolwiek ze stron (niestety również w stronę nieskazitelnego dobra) może się źle skończyć.
„JA TO KTOŚ INNY”
Na fali zachwytu nad ukończoną niedawno trylogią Itala Calvina „Nasi przodkowie”, a w szczególności pierwszym jej tomem, zatytułowanym „Wicehrabia przepołowiony”, który ze względu na podejmowaną tematykę dwoistości ludzkiej natury bywa często przyrównywany do „Doktora Jekylla i Pana Hyde’a”, postanowiłem odświeżyć swoją znajomość pierwowzoru.
Powiedzieć...
2018-04-18
DZIEWIĘĆ RAZY SAMOTNOŚĆ
„Czym jest człowiek” znalazł się w 2016 roku w finale prestiżowej Booker Prize, przegrywając jedynie ze „Sprzedawczykiem” Paula Beatty’ego. Jednak, trawestując słynne powiedzenie Ireneusza Iredyńskiego – w pisarstwie jak w piłkarstwie, jest pierwsza liga i druga liga, a rankingi nie grają. Tom opowiadań Davida Szalay’a (ur. 1974) prezentuje historie dziewięciu mężczyzn, znajdujących się w przełomowym momencie życia. Utrata pracy, nieplanowana ciąża, bankructwo, życiowa plajta, wypadek – to tylko niektóre z życiowych zakrętów, którym postaci muszą stawić czoła. Każdy kolejny z bohaterów jest starszy od poprzedniego o kilka lat (najmłodszy ma siedemnaście, najstarszy zaś siedemdziesiąt trzy lata) i co zrozumiałe inne są jego rozterki, co rzutuje na tematykę opowiadania. Cały tom poprzedzony jest wiele mówiącym mottem, zaczerpniętym z Księgi Koheleta: „Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem”. I tak początkowe opowiadania traktują o sercowych rozterkach i poszukiwaniu życiowej drogi młodych ludzi, kolejne zaś są zapisem rozterek charakterystycznych dla wieku średniego – walki o pozycję, pieniądze, władzę, prestiż. Ostatnie zaś opowiadanie – w moim przekonaniu najlepsze – jest świadectwem tego, jak w starszym człowieku dojrzewa świadomość tego, co nieuniknione – powolnego przechylania się w stronę nicości. W ogóle wszystkie opowiadania Davida Szalay’a, zamieszczone w zbiorze „Czym jest człowiek” są oparte na walce – walce o: miłość, niezależność, dojrzałość i szczęście; walce z: drugim człowiekiem, sobą samym, śmiercią. Jednakże tym, co spaja wszystkie dziewięć utworów bez wątpienia jest przejmująca samotność bohaterów – wszechogarniająca pustka, niemożność przejęcia (bądź odzyskania) kontroli nad własnym życiem, jałowość międzyludzkich relacji, przemijanie. A przecież człowiek najczęściej uświadamia sobie swoją samotność, gdy znajduje się w obcym kraju. To jest właśnie casus bohaterów Szalay’a – śledzimy ich losy, gdy znajdują się (dobrowolnie lub wręcz przeciwnie) poza granicami swoich ojczyzn, wiecznie zamkniętych na lotniskach, w taksówkach i hotelach. Akcja prozy Szalay’a dzieje się w wielu różnych miejscach Europy – od deszczowego Londynu aż po chorwacką riwierę (w tym, między innymi, na podkrakowskiej autostradzie). Kosmopolityzm tej prozy wynika chyba po części z doświadczeń samego autora – David Szalay jest pisarzem brytyjskim, pochodzenia węgierskiego, a urodzonym w Quebecu.
Miałem jednak z prozą Szalay’a pewien problem. Notka redakcyjna na okładce szumnie zapowiada „wspaniały tom będący zbiorowym portretem współczesnych mężczyzn”. Jeśli tak, to skąd taki, a nie inny tytuł? Oryginalny tytuł – „All That Man Is” jest polisemiczny – „man” może oznaczać zarówno człowieka, jak i mężczyznę. I przede wszystkim, chciałbym zaprotestować przeciwko sformułowaniu „zbiorowy portret współczesnych mężczyzn” – niestety, nie było mi dane utożsamić się z którymkolwiek bohaterem. (O dziwo, najbliżej do tego było najstarszemu z nich). Męskie portrety, które Szalay szkicuje w swojej książce są antypatyczne, dotknięte czymś w rodzaju intelektualnej pustki. Brytyjczyk pokazuje stereotypowy obraz współczesnego mężczyzny, u którego trudno szukać śladów jakiejkolwiek wrażliwości. Egoisty, który z tych wszystkich przyjemności, rozpoczynających się na literę „p” – jeszcze tylko podłogi nie pastował. Poza stereotyp udaje się Szalay’owi wyjść tylko w jednym przypadku – mianowicie w momencie, gdy ustami jednego ze swoich bohaterów wyraża niepochlebną opinię o urodzie Polek.
Miałem zatem problem z identyfikacją i poczucie, że nie ma dla mnie miejsca w tyn zbiorowym portrecie współczesnych mężczyzn. Niewiele rzeczy w tych opowiadaniach mnie zaintrygowało, czy skłoniło do zadumy. Z kronikarskiego obowiązku wynotowuję poniżej te elementy, które zostaną ze mną na dłużej. 1. „Obraz życia ludzkiego jako baniek unoszących się w wodzie. Bańki unoszą się ławicami i kłębami, stykają się i mieszają ze sobą, ale każda zachowuje indywidualność w tej podróży ku górze, z głębin ku światłu. Dopiero na powierzchni wody zatracają odrębność. W wodzie istniały fizycznie odrębnie, na powietrzu stają się częścią powietrza, częścią nieskończonej całości, niedającą się oddzielić od niczego innego. Tak (…) właśnie jest – życie i śmierć (str. 25). 2. Refleksje najstarszej z postaci, na temat tego, co jest nieprzemijalne: „Upływ czasu. Właśnie to jest odwieczne, właśnie to nigdy nie przemija. A objawia się tylko przez wpływ na wszystko inne, przez co wszystko inne ucieleśnia we własnej przemijalności to jedno, co nigdy się nie kończy (str. 448-449). 3. Piękne zdanie, poetycki opis kaca: „Niebo wrzeszczy bezlitosnym błękitem (str. 98).
Opowiadania zamieszczone w zbiorze niestety nie prezentują równego poziomu. Kilka z nich zwyczajnie ociera się o banał, jednak, głównie dzięki otwartym zakończeniom, stwarzającym pole do swobodnej interpretacji, jest w nich coś z lodowatej prozy egzystencjalistów. Pomimo różnej jakości jej części składowych, nie sposób nie docenić tej książki jako koncepcyjnej całości, prezentującej cykl ludzkiego życia. Dlatego też, pomimo kontrowersji, polecam podróż po Europie z Davidem Szalay’em, który chciał pokazać, czym jest człowiek, a w sposób mniej lub bardziej przypadkowy narysował polifoniczny portret samotności.
DZIEWIĘĆ RAZY SAMOTNOŚĆ
„Czym jest człowiek” znalazł się w 2016 roku w finale prestiżowej Booker Prize, przegrywając jedynie ze „Sprzedawczykiem” Paula Beatty’ego. Jednak, trawestując słynne powiedzenie Ireneusza Iredyńskiego – w pisarstwie jak w piłkarstwie, jest pierwsza liga i druga liga, a rankingi nie grają. Tom opowiadań Davida Szalay’a (ur. 1974) prezentuje historie...
2017-12-18
ZIMA WEWNĘTRZNA
„I lękam się zimy, ponieważ jest to pora komfortu” – pisał Rimbaud. Głównej bohaterce „Zimowego królestwa” komfort raczej nie grozi. Katherine Lind, bo o niej tu mowa, jest cudzoziemką, przybyłą do Anglii podczas wojny w dość niejasnych okolicznościach, pracuje jako tymczasowa pomocnica biblioteczna w bliżej nieokreślonym prowincjonalnym angielskim mieście. Wiedzie trudny, samotny, uchodźczy żywot, nie zna nikogo na tyle dobrze, by móc powiedzieć, że to „ktoś więcej niż znajomy”. Jak pisał Larkin w streszczeniu powieści w swoim notatniku: „Pokazuje, poprzez rozmaite wybrane zdarzenia, jak budzi się, przechodząc od samotności, poza którą wszystko wydawało się nieistotne, do stanu, w którym samotność to pozytywna wartość bycia samemu”. „Zimowe królestwo” składa się z trzech części, spośród których skrajne – pierwsza i trzecia, są relacją jednego dnia z życia bohaterki. Ta zimowa sobota zaczyna się dosyć zwyczajnie, by nie rzec banalnie– otóż Katherine ma za zadanie odprowadzić do domu koleżankę, cierpiącą na ból zęba. Stopniowo rozwijająca się spirala zdarzeń i wspomnień czyni z narracji prawdziwy traktat o samotności. Dwa brzegi opowieści – między świtem a zmierzchem, łączy część druga powieści – retrospekcja z pierwszej wizyty Katherine Lind w Anglii, dokąd przyjechała sześć lat wcześniej na wakacje, zaproszona przez rówieśnika, z którym prowadziła korespondencję w ramach programu, mającego poprawić umiejętności językowe uczniów. Spędziła trzy tygodnie u rodziny niejakich Fennelów „Anglików do szpiku kości”, w oczekiwaniu na wyznanie miłości, do którego jednak nie doszło. Wtedy, młoda jeszcze i żyjąca złudzeniami, walczyła o ideały. Stwierdziła jednak, że nie jest w stanie zrozumieć tych ludzi, a najwyższym ideałem jest dobrowolna samotność. Ale nie chodziło tu Larkinowi o podjęcie zwykłej krytyki społecznej. Myślę, że zimową scenerię powieści Larkina należałoby widzieć przede wszystkim metaforycznie, jako krajobraz wewnętrzny, wieczną zmarzlinę i gołoledź ludzkich relacji, zimne piekło niezrozumienia. Katherine Lind od samego początku czuła się wyrzutkiem, a z biegiem lat zaakceptowała ten stan rzeczy, znajdując w nim coś na kształt upodobania. Na taką postawę bohaterki mogła mieć również wpływ jej niezbyt oczywista przeszłość, a w szczególności – pochodzenie. Larkin w swoim notesie napisał wprost, że „(…) prawdziwe nazwisko Katherine i jej narodowość mają pozostać nieujawnione”. Narodowości bohaterki jednak uważny czytelnik może domyślić się z łatwością.
Kariera pisarska Philipa Larkina to swojego rodzaju ewenement – po napisaniu trzech powieści, porzucił on prozę dla poezji, której pisanie, podobnie jak W.H. Auden, uważał za łatwiejsze. Ciekawe było również to, jak Larkin postrzegał formę prozatorską – uważał, że powieść powinna być „rozproszonym wierszem”. Kiedy indziej znów stwierdził, że „w powieściach pisze się o innych, a w wierszach o sobie samym”. „Zimowe królestwo” spełnia z naddatkiem kryteria „rozproszonego wiersza”, bowiem wydaje się, że jest silnie autobiograficzne – jak w posłowiu sugeruje Jacek Dehnel, wydaje się, że Larkin umieścił swoje cechy w wielu postaciach powieści, a najbliżej jest mu właśnie do samej Katherine Lind. Nie tylko dlatego, że sam przez większość życia był bibliotekarzem, ale również przez jej homoerotyczne epizody w przeszłości, które zostały wspomniane w zawoalowany sposób. Można uznać „Zimowe królestwo” za „rozproszony wiersz” również ze względu na szczególny idiom narracji, skonstruowany z niezwykłym pietyzmem i dbałością o słowo, w którym widać już przyszły poetycki dryg. Nie obyło się co prawda bez kilku zgrzytów, na co również zwraca uwagę Dehnel w posłowiu, kilku powtórzeń, które tłumacz starał się wiernie oddać. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Philip Larkin napisał tę powieść w wieku 23 lat – patrząc dzisiejszej perspektywy, jak dojrzałe i uniwersalne jest to dzieło. Przypomina mi się Żeromski, który w swoim dzienniku żalił się: „Szyller w osiemnastym roku napisał „Zbójców”, a ja? Czy napisałem co, co by godnym było imienia utworu?”. Larkinowi sztuka napisania czegoś, „co by godnym było imienia utworu” udała się bardzo wcześnie. Niniejsza edycja jest prekursorska z kilku powodów. To bowiem pierwsze pełne polskie wydanie powieści Larkina, w siedemdziesiątą rocznicę jej pierwszej publikacji w Wielkiej Brytanii. Ale wydanie Biura Literackiego jest ważne również z innego powodu –. Siedemdziesiąt lat temu, z powodów komercyjnych wydawnictwo Faber and Faber zmusiło młodego wówczas autora do zmiany tytułu z „Kingdom of Winter” na znacznie gorszy i o wiele zbyt dosłowny „A Girl in Winter”. Zatem to właśnie wydawca polski jako pierwszy publikuje powieść pod jej właściwym, pierwotnym tytułem. Choć narracja powieści Philipa Larkina rozkręca się powoli, jak samochód pozostawiony na mrozie, to zapewniam – wciąga i fascynuje. W podsumowaniach kończącego się 2017 roku, wielu krytyków literackich wymienia właśnie „Zimowe królestwo” jako swoje najbardziej udane czytelnicze doświadczenie. Chciałbym niniejszym przyłączyć się do tych głosów, polecając lekturę z całego (zziębniętego) serca.
ZIMA WEWNĘTRZNA
„I lękam się zimy, ponieważ jest to pora komfortu” – pisał Rimbaud. Głównej bohaterce „Zimowego królestwa” komfort raczej nie grozi. Katherine Lind, bo o niej tu mowa, jest cudzoziemką, przybyłą do Anglii podczas wojny w dość niejasnych okolicznościach, pracuje jako tymczasowa pomocnica biblioteczna w bliżej nieokreślonym prowincjonalnym angielskim mieście....
2001-12
2002-02
2001-12
2001-11
2017-04-24
ROMANSIDŁO DLA AMBITNYCH
Aldous Huxley (1894-1963) należy do grona najważniejszych pisarzy XX wieku i, z pewnością największych pisarzy w historii literatury. To miano zdobył dzięki jednemu tylko dziełu – napisanemu w 1932 roku „Nowemu, wspaniałemu światowi”. Omawiana powieść, „Geniusz i bogini” bez wątpienia nie jest książką, która zagwarantowałaby Anglikowi miejsce w historii literatury. To Huxley bardziej zwięzły, a przede wszystkim późniejszy – „The Genius and the Goddess” to jego przedostatnia powieść, z 1955 roku, w Polsce opublikowana w 1974 roku, nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza, w kultowej serii Koliber, w tłumaczeniu Jana Józefa Szczepańskiego (1919-2003).
„Geniusz i bogini” opowiada historię trójkąta małżeńskiego, między Henrykiem Maartensem, wybitnym fizykiem, laureatem Nagrody Nobla (tytułowy „Geniusz”), jego żoną Katy (tytułowa „Bogini”) a Johnem Riversem, asystentem naukowca. Choć właściwie jest czworokąt, bo jest jeszcze 15-letnia córka Maartensa, Ruth, dopiero co dojrzały podlotek, który molestuje Riversa przy pomocy wierszy i przesadnej atencji. Całą historię opowiada sam Rivers, z trzydziestoletniej perspektywy (opisane wydarzenia na przełomie 1921 i 1922 roku, akcja właściwa –1951).
Zdawać by się mogło, że to zwykły harlequin, niegodny szczególowego omówienia. Może i tak, ale jest to raczej pozór, gdyż nie spotyka się z reguły romansideł tak przepełnionych filozofią, erudycją, mnogością odniesień do pisarzy, historycznych postaci, mitologii itp. Wszystko to jest tu pretekstem do stworzenia portretu ówczesnego społeczeństwa. Dają się tu wyczuć typowe powojenne niepokoje, jakie mogły być udziałem ludzkości w 1951 roku – John Rivers wspomina z nostalgią, że trzydzieści lat wcześniej, były to czasy, „w których można były być fizykiem i nie czuć się winnym”, dziś (w 1951 r.) „nie pozostawiono człowiekowi nawet pociechy samoułudy (...) Ani na chwilę nie pozwalają człowiekowi zapomnieć, czego się od niego żąda. Ad maiorem Dei gloriam? Nie bądź idiotą! Ad maiorem hominis degradationem – do tego zmierza nasza praca”. Oto wykuwa się nowy język – „Potrzeba nam garnituru innych słów. Słów potrafiących wyrazić przyrodzoną wspólność rzeczy. Śluzo-duchowy, na przykład, albo skóro-miłość, lub, dlaczegóżby nie: gruczoło-etyka? Czemu nie wnętrznościozofia?” Lecz niepokoje dają się dostrzec również w opisach lat dwudziestych, oto odchodzi stara epoka, powoli rodzi się modernizm – bezlitośnie rozprawia się Huxley z jednym z najsłynniejszych pisarzy przebrzmiałej epoki wiktoriańskiej – „A te panie i ci panowie z powieści Henry Jamesa. Zastanawiała się [Katy], czy potrafią kiedykolwiek pójść do łazienki”. .Narrator wyraża przekonanie, że to dopiero wtedy ludzie przemienili się w prawdziwych homo sapiens, wcześniej będąc niczym więcej niż „homo moronicus”. Są to wszystko tematy bliskie Aldousowi Huxleyowi, które najpełniej rozwinął w „Nowym, wspaniałym świecie”, ale i tutaj daje się dostrzec jakaś mini-dystopia.
Więc tak – jeśli „Geniusz i bogini” to romansidło, to na pewno nie w klasycznym rozumieniu – doskonale napisane – z głębią i ironią, erudycyjne i bogate w różnorakie odniesienia kulturowe. Zresztą ma powieść ta zdecydowanie biegunowo odległe od romansowej konwencji, tragiczne zakończenie. I dlatego jest wciąż godna polecenia, mając zwłaszcza na uwadze jej pierwsze, znamienne zdania, które można uznać za motto, przyświecające całej twórczości Huxleya: Cały kłopot z fikcją literacką polega na tym, (...) że za dużo w niej sensu. W rzeczywistości nigdy nie ma sensu. (...) Może z Boskiego punktu widzenia jest (...) Z naszego nigdy. Fikcja ma swoją jedność, ma styl. Faktom tego brak”.
ROMANSIDŁO DLA AMBITNYCH
Aldous Huxley (1894-1963) należy do grona najważniejszych pisarzy XX wieku i, z pewnością największych pisarzy w historii literatury. To miano zdobył dzięki jednemu tylko dziełu – napisanemu w 1932 roku „Nowemu, wspaniałemu światowi”. Omawiana powieść, „Geniusz i bogini” bez wątpienia nie jest książką, która zagwarantowałaby Anglikowi miejsce w...
2016-11-04
Moją uwagę przykuła najpierw okładka wydania PIW-owskiego z 1973 roku - fragment komiksowego obrazu Roy'a Lichtensteina (1923-1997). Po "Wielkiej karierze" spodziewałem się czegoś podobnego, jak na okładce - dzieła wściekle pop-artowego, o jaskrawych barwach, burzącego schematy i parodiującego. I jest tak, ale tylko do pewnego stopnia. John Braine (1922-1986), zaliczany do nurtu tzw. "Młodych Gniewnych" przedstawia w swojej debiutanckiej (1957, wyd. polskie 1960) książce świat bohaterów bardzo specyficznych, nieskomplikowanych. Postacie "Wielkiej kariery" wydają się nieskalane jakąkolwiek głębią czy psychologią. Zdają się na każdym kroku podkreślać, że "stan określa byt", a w słynnej alternatywie Fromma zdecydowanie opowiadają się po stronie "mieć". Joe Lampton, główny bohater powieści jest scharakteryzowany jako "piękny, nieskomplikowany brutal" o "małym, bydlęcym, prowincjonalnym móżdżku", choć on sam porównuje się raczej do luksusowego samochodu, który stoi twardo na ziemi i nie ima się go ani deszcz, ani żadne załamanie. Mówi o sobie: "Jestem dziełem moich własnych rąk", dlatego też marzy o zrobieniu kariery po trupach, nawet kosztem udawania miłości. ("Zuzanna nie była dla mnie Zuzanną, lecz ślicznotką kategorii A, córką właściciela fabryki i sposobem na zdobycie klucza do sezamu moich ambicji") (...)
"Wielka kariera" to zwykła literatura obyczajowa, z pretensjami do bycia portretem ówczesnego brytyjskiego społeczeństwa klasy średniej. Dosyć przewidywalna, jednak tu i ówdzie prześwituje dobry, ironiczny zmysł narracji autora. I dlatego, moim zdaniem da się ją doczytać do końca, (dlatego też z pewnością sięgnę po dalszy ciąg perypetii Lamptona - "Wspaniałe życie"), mimo iż proza ta, dziś już blisko 60-letnia, zestarzała się galopująco. Choć zdziwiło mnie to na początku, wydaje się, że rację miał autor opisu powieści na okładce z 1973 roku, pisząc: "Braine nie jest pisarzem o wielkich ambicjach intelektualnych i główną wartością jego książek jest autentyzm obserwacji i aktualność poruszanych problemów".
Na koniec krótka refleksja edytorska. Zaglądnąłem na ostatnią stronę wspominanego tu już wydania Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1973 roku, tam zazwyczaj w tamtych latach podawany był nakład publikacji. Tak było i tym razem - czytam: 50 000 + 290 egzemplarzy. "Wielka kariera" to z pewnością literatura klasy co najwyżej średniej. Dziś, w takich nakładach nie wydaje się już nawet arcydzieł.
Moją uwagę przykuła najpierw okładka wydania PIW-owskiego z 1973 roku - fragment komiksowego obrazu Roy'a Lichtensteina (1923-1997). Po "Wielkiej karierze" spodziewałem się czegoś podobnego, jak na okładce - dzieła wściekle pop-artowego, o jaskrawych barwach, burzącego schematy i parodiującego. I jest tak, ale tylko do pewnego stopnia. John Braine (1922-1986), zaliczany do...
więcej mniej Pokaż mimo to2005
1995
2016-12-20
Jestem świeżo po lekturze jednego z najważniejszych dzieł literatury światowej, „Nowego wspaniałego świata” Aldousa Huxley’a (1894-1963), książki zajmującej 21. miejsce na opublikowanej w 1999 roku przez „Le Monde” liście 100 książek XX wieku. Nic więc dziwnego, że w serwisie LC, książka ta była oceniana 10259 razy i posiada jak dotąd 659 opinii. Dlatego też powstrzymam się od pisania wypracowania i skupię się na zanotowaniu moich subiektywnych i być może nieskładnych odczuć.
Tak, jednak arcydzieła. Naszła mnie refleksja, że wszelkie antyutopie/ dystopie, historie alternatywne, fantasy i cała tego typu proza powinna starzeć się w tempie zastraszającym. Z jakichś powodów raczej nie czytujemy już dziś z wypiekami na twarzy Verne’a, Wellsa czy nawet von Dänikena. „Nowy wspaniały świat”, po 84 latach od publikacji (1932) powinien już mocno trącić myszką i być czytany w kategoriach ciekawostki, jak wyżej wymienieni. A jednak jest coś, co sprawia, że tak nie jest, że kwestie poruszane przez Huxley’a nadal są aktualne, wreszcie że przedstawiona tu wizja świata nadal jest zagrożeniem. Z pewnością podwaliny pod prawdziwy nowy, wspaniały świat już zostały podłożone.
Zacząłem się nawet zastanawiać, który rok nowej ery mamy teraz, myśląc analogicznie do świata przedstawionego w powieści. Biorąc pod uwagę, że wiele postaci w „Nowym wspaniałym świecie” nosi imiona i nazwiska postaci historycznych, okazało się, że najwięcej spośród nich to przywódcy i ideolodzy różnych światowych totalitaryzmów (Lenin, Marks, Trocki, Bakunin, Engels, Bonaparte itp.). Czyż nie żyjemy zatem w 72 roku nowej ery? Po II wojnie światowej (podobnie, jak w przypadku wojny dziewięcioletniej u Huxley’a) nic już nie jest takie samo, jak przedtem. Nikt tak nie zniszczył poczucia wspólnoty między ludźmi jak ci, których imiona zapożyczyły sobie postaci „Nowego wspaniałego świata”.
Na koniec raz jeszcze spoglądam z niedowierzaniem – 10259 ocen, 659 opinii... Przeczytałem zaledwie kilka z nich i wydaje mi się, że niektórzy nic z „Nowego wspaniałego świata” nie zrozumieli lub zrozumieli co najwyżej „po swojemu”. Najbardziej urzekła mnie opinia, w myśl której nasz świat traci tożsamość z winy krwiożerczej UE, „eko-świrów”, którzy sprzeciwili się poprowadzeniu autostrady, „bo jakiś żuczek ma więcej praw niż człowiek”, ale jak wybierzemy sobie nowego prezydenta, to już wszystko będzie OK. Otóż według mnie nie będzie, bo prawdziwym zagrożeniem dla naszej cywilizacji nie jest postęp, a brak poczucia wspólnoty, zanikająca umiejętność dialogu i wzajemnego szacunku. Cywilizacji nie zbuduje się na samym tradycjonalizmie, tak jak nie zbuduje się jej na samym postępie – tylko równowaga tych dwóch wartości może przynieść pożądane skutki. Nie zapominajmy o szacunku dla przyrody, historii i dzieł kultury (o wartościach, których upadek tak Huxley akcentuje). Jeśli to przez wieki zatracimy – to nie pomoże nam żaden doraźny „zbawca narodu” pod postacią tego, czy innego polityka z gębą pełną frazesów. Wtedy już niechybnie czeka nas los podobny do opisanego w powieści, a ktoś będzie mógł zapytać: „a nie mówiłem?”.
Jestem świeżo po lekturze jednego z najważniejszych dzieł literatury światowej, „Nowego wspaniałego świata” Aldousa Huxley’a (1894-1963), książki zajmującej 21. miejsce na opublikowanej w 1999 roku przez „Le Monde” liście 100 książek XX wieku. Nic więc dziwnego, że w serwisie LC, książka ta była oceniana 10259 razy i posiada jak dotąd 659 opinii. Dlatego też powstrzymam się...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-11-09
Kontynuacja "Wielkiej kariery", dalszy ciąg perypetii Joe Lamptona. Mozolnie i "po trupach" skonstruowane "wspaniałe życie" zaczyna się bohaterowi sypać. Nie może to dziwić, w przypadku, gdy fundamentem życia stają się pieniądze. Trzeba mieć świadomość, że monety mogą zardzewieć, a banknoty przejść wilgocią, doprowadzając całą konstrukcję do zawalenia się. Chyba wiem, dlaczego w 1973 roku zdecydowano się wydać dwie najpopularniejsze książki Johna Braine'a (1922-1986) - żeby pokazać polskiemu czytelnikowi, jak bardzo zdegenerowany jest brytyjski kapitalizm i kapitalizm w ogóle. Cóż, gdyby w tamtych latach w Polsce ludzie mieli jakikolwiek wybór...
Opowieść bardzo długo nabierała tempa, a gdy akcja nareszcie nabrała rumieńców, powieść się po prostu urwała. Bohaterowie, są już trochę inni niż w "Wielkiej karierze" - da się w nich dostrzec ślady psychologii i skomplikowania, ale w dalszym ciągu są bardzo niekonsekwentni w swoich czynach, komiksowo przerysowani i wściekle pop-artowi.
W anglojęzycznej Wikipedii wyczytałem, że John Braine przyznał się kiedyś do fascynacji Guy de Maupassantem (1850-1893), że rzekomo Francuz był jego ulubionym pisarzem, a "Wielka kariera", była dziełem luźno inspirującym się nowelą "Bel Ami" tego ostatniego, ale krytycy nie zauważyli tego związku. Cóż, dwie pozycje Braine'a przeczytałem, więc mam prawo je skrytykować, "Wspaniałemu życiu" stawiam (podobnie jak "Wielkiej karierze") pięć gwiazdek, a sam raczej zostaję po stronie Maupassanta, którego proza starzeje się znacznie wolniej od prozy Braine'a.
Kontynuacja "Wielkiej kariery", dalszy ciąg perypetii Joe Lamptona. Mozolnie i "po trupach" skonstruowane "wspaniałe życie" zaczyna się bohaterowi sypać. Nie może to dziwić, w przypadku, gdy fundamentem życia stają się pieniądze. Trzeba mieć świadomość, że monety mogą zardzewieć, a banknoty przejść wilgocią, doprowadzając całą konstrukcję do zawalenia się. Chyba wiem,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-27
Niestety, bardzo duże rozczarowanie. Spodziewałem się dobrej zabawy, brytyjskiego humoru, nie sądziłem, że będzie mi dane aż tak bardzo się rozczarować. Jeszcze gdzieś tak do 60. strony z hakiem śladowy uśmiech pojawiał się na mojej twarzy, ale im dalej, tym bardziej postaci zaczęły mnie po prostu irytować. Naprawdę jedyną postacią, budzącą sympatię jest pies Montmorency. Po literaturze brytyjskiej, opisywanej, jako arcydzieło, pełne brytyjskiego humoru, czytelnik miał prawo spodziewać się czegoś więcej, w stylu Monty Pythona, a otrzymuje perypetie zblazowanych i nieporadnych bohaterów, napisane w stylu slapstickowego filmidła. Co gorsza, w zamyśle autora, Jerome'a K. Jerome'a (1859-1927), "Trzech panów w łódce nie licząc psa" miało być pierwotnie przewodnikiem po Tamizie - i to jest aż nadto widoczne. Szczątkowe perypetie bohaterów są przeplatane z nudnymi , jak flaki z olejem opisami geograficznymi, czy jeszcze nudniejszymi wyimkami z historii Wielkiej Brytanii. Niestety, jedno z drugim nijak się nie wiąże i po prostu niemiłosiernie nuży. Wydaje się więc, że dosyć wiekowa już, najsłynniejsza książka Jerome'a (powstała w 1889 roku) po prostu nie wytrzymała próby czasu. Może, gdyby była o połowę krótsza, byłaby do przetrawienia. Jest za słaba nawet dla amatorów niewyszukanej rozrywki, której przecież każdy od czasu do czasu potrzebuje.
Niestety, bardzo duże rozczarowanie. Spodziewałem się dobrej zabawy, brytyjskiego humoru, nie sądziłem, że będzie mi dane aż tak bardzo się rozczarować. Jeszcze gdzieś tak do 60. strony z hakiem śladowy uśmiech pojawiał się na mojej twarzy, ale im dalej, tym bardziej postaci zaczęły mnie po prostu irytować. Naprawdę jedyną postacią, budzącą sympatię jest pies Montmorency....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-17
2016-06
PORTRET ARTYSTY Z CZASÓW PARANOI
Pamela Hansford Johnson (1912-1981) należy do grona pisarzy niemal zupełnie nieznanych – nie tylko w Polsce, ale również w swojej ojczyźnie, Wielkiej Brytanii. Być może jest to spowodowane faktem, że jej twórczość można określić mianem eklektycznej – na literacki dorobek pisarki składa się między innymi 29 powieści, 8 sztuk teatralnych, 4 tomy esejów, zbiór wierszy i wspomnień „Ten okropny Skipton”, napisany u schyłku lat pięćdziesiątych jest osiemnastą powieścią autorki, dodatkowo utwór ten rozpoczął trylogię, której bohaterką (tu jedynie drugoplanową) była Dorothy Merlin.
Tytułowym bohaterem powieści jest Daniel Skipton, zamieszkały w Brugii brytyjski pisarz w średnim wieku. Nie opublikował niczego od lat, jego najlepsza powieść „Stal damasceńska i krew” przyniosła mu umiarkowany sukces, ale wciąż nie może doczekać się należnego mu hołdu. Na co dzień klepie biedę, by przeżyć, trudni się recenzowaniem drugorzędnych książek historycznych, oprowadza turystów po mieście, nagania widownię na erotyczne show o podejrzanej proweniencji, handluje wątpliwymi dziełami sztuki i zabiega u wsparcie u podstarzałych matron. Na co dzień jednak stara się pracować nad kolejną powieścią, wielkim dziełem, które w zamyśle ma stać się nie tylko jego najlepszą książką, ale też najlepszą książką, jaka kiedykolwiek została napisana w języku angielskim. Skipton, w aroganckich listach, wyłudza od swojego wydawcy kolejne zaliczki na nieistniejące powieści, a także żąda wsparcia od nigdy nie widzianej kuzynki, której zarzuca skąpstwo i opływanie w bogactwie. Skipton jest przedziwnym zlepkiem wszelkich możliwych wad i indolencji – gdyby nie to, że jest ortodoksyjnym katolikiem można by go śmiało porównać do staroruskiego świętego idioty, ciskającego grubym słowem w kogo popadnie. Poznajemy go w dniu, w którym napisawszy jeden ze swoich zjadliwych listów, wychodzi na miasto i zasiada w kawiarni, gdzie słyszy, jak ktoś (i to w jego ojczystym języku), porównuje jego wygląd do „kruka żywiącego się padliną”. W autorce tej zniewagi Daniel Skipton rozpoznaje Dorothy Merlin – autorkę wierszowanych dramatów, popularną zwłaszcza w ezoterycznych kręgach Londynu, która zjawiła się w Belgii wraz z mężem i kilkoma towarzyszami.
Ale Dorothy Merlin, na tle Skiptona nie jawi się wcale jako jakiś tuz literatury – matka siedmiu synów, postanowiła uczynić ze swojego macierzyństwa główny temat twórczości, jej najsłynniejszy poemat nosi tytuł „Niech będzie siedem”. Jest to postać tak samo zaawansowana w zgubnej idolatrii i nieznośna w rozegzaltowaniu. W pełni uprawnione jest stwierdzenie, że wszystkie postaci stworzone przez Hansford Johnson są w pewnym stopniu odpychające, skarłowaciałe i zdegenerowane, jakby żywcem wyjęte z malarstwa Dudy-Gracza. W istocie, „Ten okropny Skipton” jest wyrafinowaną satyrą na ówczesne środowisko literackie, a także na powojennych brytyjskich emigrantów, którzy opuścili kraj wyłącznie ze względów ekonomicznych. Można jedynie domniemywać, że dzieło Hansford Johnson to w istocie powieść z kluczem, którego rozszyfrowanie uniemożliwia upływ czasu. Z całą pewnością swój pierwowzór miał tytułowy bohater, jako że wspomina o tym autorka we wstępie – losy Skiptona luźno oparte zostały na historii życia Fredericka Rolfe’a (1860-1913), lepiej znanego jako Baron Corvo – angielskiemu pisarzowi, zamieszkałemu we Włoszech, który bardziej niż twórczością, zasłynął ekscentryzmem i zaprzaństwem, czym przypieczętował swój los.
Obserwujemy, jak Daniel Skipton stopniowo coraz bardziej odkleja się od rzeczywistości, coraz bardziej pogrążając w paranoi i – tak często jej towarzyszącemu – samouwielbieniu. Gdy Dorothy Merlin zaprasza go na odczyt poświęcony współczesnej poezji, ten za pewnik przyjmuje fakt, że to właśnie jego twórczość będzie głównym tematem wykładu – wpada w dwujęzyczną wściekłość, gdy prawda wychodzi na jaw. Można dostrzec u Skiptona oznaki postępującej paranoi, gdy narracja przyjmuje optykę bohatera – dźwięki zlewają się ze słowami, dźwięk bicia kościelnych dzwonów Skipton słyszy jako pieśń, której słowami jest imię i nazwisko malarza: „Jan van Eyck”
„Ten okropny Skipton” sprawia wrażenie powieści z tezą. Już w krótkiej, liczącej jeden akapit przedmowie, autorka jasno określa swój cel: „Zawsze chciałam napisać studium paranoi artysty. Jest to stan umysłu i ducha nie dla wszystkich artystów, rzecz jasna, typowy, niezwykle rzadko – dla tych największych, dla niektórych jednak – na pewno tak”. A zatem – Daniel Skipton ma w założeniu budzić odrazę i to autorce udaje się z nawiązką, wziąwszy pod uwagę, jak antypatyczny jest to bohater. Powieści nie sposób jednak zaliczyć do tak zwanych misery books – książek zaliczanych do literatury popularnej, w których pisarz powołuje do życia bohatera, którego poddaje następnie różnym, ciężkim próbom, celem wywołania w czytelniku najtańszych współczujących instynktów. To precyzyjne studium postępującej paranoi i agresji, tym bardziej niepokojące, że bardzo realistyczne. W trakcie lektury spostrzegłem jednak rzecz nad wyraz zdumiewającą, że oto obserwując kolejne epizody z życia pisarza-psychopaty, stałem się ofiarą zmyślnej manipulacji Pameli Hansford Johnson, polegającej na odwróceniu perspektywy. Pomimo wszelkich podłości i indolencji, jakich dopuszczał się Daniel Skipton, zacząłem oto z wolna mu współczuć, a nawet – o zgrozo! – częściowo z nim sympatyzować. Mam nadzieję, że jest to świadomy zabieg ze strony autorki, a nie moje subiektywne odczucie, które byłoby niczym więcej jak świadectwem faktu, że sam znajduję się na początku tej samej co bohater równi pochyłej. Mimo wszystko jestem zdania, że każdy, mruczący swoje choćby najbardziej artystowskie i hermetyczne monologi spod nosa zasługuje na to, by w końcu przeobraziły się w solilokwia, aby urealnił się wreszcie jakiś odbiorca.
Hansford Johnon w konstruowanej przez siebie narracji miesza konwencje – na przestrzeni niespełna dwustu czterdziestu stron powieści znajduje się miejsce dla groteski, satyry, czarnego humoru, a nawet dla szczątkowego wątku kryminalnego. To jednak, co najbardziej zapada w pamięć, to godna pochwały zdolność brytyjskiej pisarki do plastycznego opisu tego, co statyczne. Większość rozdziałów powieści rozpoczyna się opisem przyrody, lub warunków pogodowych. Tak, jakby Hansford Johnon chciała uświadomić czytelnika, że paranoja jest nieodłączną częścią świata, pomimo jego piękna, wyrasta zeń zdecydowanie. Brytyjska pisarka zapisała w tej niepozornej powieści całe naręcza bardzo dobrych zdań. Nawet jeśliby przyjąć, że ostateczny kształt nadała im bardzo dobra tłumaczka, jaką była Ariadna Demkowska-Bohdziewicz (autorka m.in. przekładu „Wielkiego Gatsby;ego” Fitzgeralda), to i tak nie sposób nie docenić jej kunsztu w budowaniu frazy.
„Ten okropny Skipton” to zatem sprawnie napisana lektura nadobowiązkowa, jednak, zwłaszcza dla niektórych, nader wskazana. Dla osób aspirujących do zawodowego machania piórem, bądź też dla pisarzy już zaimpregnowanych w przekonaniu o swojej wielkości, może pełnić rolę swoistego mementa – pokazuje bowiem w sposób nad wyraz jaskrawy, że życie człowieka pióra toczy się w nieustannym sąsiedztwie cienkiej czerwonej linii. Bycie pisarzem wymaga posiadania stosownego upodobania do samotności, genu pustelnika-rekluza, jednak w pisarskim zapamiętaniu bardzo łatwo przekroczyć granicę, za którą czai się wyłącznie śmieszność i groteskowość. Znam poetę, który jest już, jak się wydaje, po drugiej stronie – w jednym ze swoich tomików opublikował on wiersz pod tytułem „Psalm psychiatry”, który jest niczym więcej, jak zacytowanym jeden do jednego szpitalnym wypisem autora z oddziału psychiatrycznego. Tymczasem, będący dla mnie stałym punktem odniesienia Andrzej Stasiuk, w poszukiwaniu sprzyjającej twórczości izolacji, zwykł zamykać się w swojej szopie – jednak robi to tak, by cały czas móc spoglądać na okna swojego domu. Taka postawa wydaje mi się tym właśnie złotym środkiem – rodzajem samotności kontrolowanej, odwracalnej zależnie od woli. Można domniemywać, że bohaterowi stworzonemu przez Pamelę Hansford Johnson nie było dane doświadczyć czegoś podobnego, co definitywnie spowodowało, że pogrążył się w paranoi i w odmętach własnej mitologii. Brytyjska pisarka tą mało znaną powieścią zdaje się stawiać pytania o granice sztuki i autokreacji. Pokazuje nam bohatera, który tak dalece stracił kontakt z realiami, że de facto stał się protagonistą swojej własnej powieści, przeżywanej w czasie rzeczywistym.
PORTRET ARTYSTY Z CZASÓW PARANOI
więcej Pokaż mimo toPamela Hansford Johnson (1912-1981) należy do grona pisarzy niemal zupełnie nieznanych – nie tylko w Polsce, ale również w swojej ojczyźnie, Wielkiej Brytanii. Być może jest to spowodowane faktem, że jej twórczość można określić mianem eklektycznej – na literacki dorobek pisarki składa się między innymi 29 powieści, 8 sztuk teatralnych, 4...