-
ArtykułySEXEDPL poleca: najlepsze audiobooki (nie tylko) o seksie w StorytelLubimyCzytać1
-
ArtykułyTom Bombadil wreszcie na ekranie, nowi „Bridgertonowie”, a „Sherlock Holmes 3” jednak powstanie?Konrad Wrzesiński1
-
Artykuły„Dzięki książkom można prawdziwie marzyć”. Weź udział w akcji recenzenckiej „Kiss cam”Sonia Miniewicz4
-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński31
Biblioteczka
2018-12-24
2018-11-06
PODTRZYMYWANIE ŻYCIA DUSZY
Słynną książkę Witkacego, składającą się tak naprawdę z dwóch dzieł, udało mi się pokonać dopiero za trzecim lub czwartym razem – dopiero wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że „Narkotyki. Niemyte dusze” są napisane najzupełniej na poważnie. Widocznie potrzeba było pewnego czasu, by znaleźć w sobie gotową do wkłucia, witkacowską żyłę. Wcześniej bowiem wszędzie doszukiwałem się blagi, mając w pamięci ciążącą nad autorem gębę dowcipnisia i prowokatora. A powody ku temu, by uważać tę książkę za dzieło satyryczne, były – na przykład Witkacy, we wstępie do „Narkotyków” dementujący plotki na swój temat. Pisał tam między innymi, że zaprzecza, „jakoby żył płciowo ze swoją syjamską kotką Schyzią i jakoby nierasowe kocięta z niej zrodzone były do niego podobne (…), jakoby był blagierem i rzucał się na kobiety przy lada sposobności, jakoby uwodził mężów żonom i chadzał na Giewont we fraku”. Wypiera się również Witkacy nałogowego stosowania opisanych w „Narkotykach” substancji (oprócz – rzecz jasna – alkoholu i nikotyny). Tymczasem zarówno „Narkotyki”, jak i „Niemyte dusze” od początku były dziełami o najzupełniej poważnych aspiracjach . Witkacy zresztą wprost daje do zrozumienia, że jego twórczość często bywała niezrozumiana, czytelnicy bowiem oczekiwali dowcipu, tam gdzie go nie było: „Ja, wskutek moich właściwości (…) nadawałem się specjalnie jako obiekt dla kretyna w celu zużytkowania przez niego zdolności uśmiechowych. Czyż jest większa dla kretyna rozkosz, jak móc się z politowaniem uśmiechnąć (…) nad czymś dzikim i niezrozumiałym”.
Omawiane pisma Witkiewicza wyrosły z chęci zapoznania czytelników z wyznawanym przez autora poglądami, który nie mógł nic zrobić dla społeczeństwa i narodu „tzw. swobodną twórczością, to jest tzw. «śpiewaniem ptaszka na gałęzi»”. Ale obydwa te dzieła są również owocem wielkiego pesymizmu. W kraju zachłyśniętym dopiero co odzyskaną niepodległością, pisarz ma świadomość nietrwałości nowego porządku i widzi nadciągającą katastrofę. Na narodowe dolegliwości swoim rodakom proponuje psychoanalizę i ćwiczenia fizyczne. Propaguje higienę osobistą i abstynencję. Po to, by – jak w erudycyjnej przedmowie pisze Anna Micińska – „odszorowawszy ciała, zacząć szorować dusze”. Po to, by polskie, niemyte dusze nie były skazane w przyszłości na konieczność przyjęcia bardziej gogolowskiego przymiotnika – „martwe”. A zatem Stanisław Ignacy Witkiewicz dokonuje w swojej eseistyce czegoś, o co wielu go nie podejrzewało – podtrzymuje duszę przy życiu.
Najlepszą recenzję książki tak naprawdę napisał sam autor, opatrując zarówno „Narkotyki”, jak i „Niemyte dusze” mottem z Sienkiewicza: „Wszelako dziwne jest w tej książce materii pomięszanie”. Istotnie, czegoż tu nie ma! Opisy doświadczeń Witkacego z różnymi substancjami, tak zwanymi „ogłupjansami”, wykłady na temat Freuda i Kretschmera, trochę naiwnych postulatów futurystycznych, refleksje socjologiczne na temat narodowych kompleksów, snobizmu, ciężkie zarzuty pod adresem krytyków literackich, manifest awersji do sportu, apel o uwolnienie psów z łańcuchów, kilka farmaceutycznych recept, a nawet sposób na pozbycie się hemoroidów. To jasne, że merytoryczna wartość niektórych, przedstawionych przez Witkacego poglądów i wizji delikatnie trąci już myszką, jak na przykład postulat powszechnej prohibicji, czy marzenie o przekazywaniu informacji na powierzchnię Jowisza. Nie wspominając już nawet, że chętnie przez niego uprawiana apologia Związku Radzieckiego brzmi dziś jak rodzaj ponurego żartu, zwłaszcza w kontekście późniejszych losów pisarza. Jednakże największą wartością „Narkotyków” i „Niemytych dusz” są liczne dygresje, rozrzucone po całej książce, a ze szczególną mocą charakteryzujące tak zwane appendixy – dodatki, w których Witkacy daje upust niezwykle szerokiemu spektrum zainteresowań. Czyni to autor „Pożegnania jesieni” z charakterystycznym dla siebie polotem i swadą, często posługując się słowotwórczą inwencją – zawdzięczamy mu między innymi takie wynalazki, jak „aprenuledelużyzm”, czy „dżibol pajs”. Poziom artystyczny zamieszczonych w obu książkach szkiców jest dosyć zróżnicowany – podzielam jednak zachwyty większości i uważam, że najlepszym literacko tekstem z tej książki są opisy narkotycznych majaków Witkacego po zażyciu peyotlu. Warto dodać, że Witkacy dzięki omawianej tu książce został bodajże pierwszym pisarzem, który wprowadził do swojego dzieła tak zwane dzisiaj „lokowanie produktu”, reklamując między innymi „szczotki braci Sennebaldt”.
Co do „Niemytych dusz” – nie zamierzam nawet udawać, że zrozumiałem wszystko od początku do końca. Przypomina to zapis (dość specyficznie) erudycyjnego wykładu szalonego filozofa. A Witkacy przecież był właśnie filozofem „który [filozofię] nie tylko uprawiał, lecz (…) przeżywał ją całym sobą, w maksymalnym natężeniu emocji i zaangażowaniu w każdy problem, z jakim w intelektualnych swoich wędrówkach się zetknął”. „Niemyte dusze” sprawiają wrażenie nieokiełznanego formalnego chaosu – ale to również z tej przyczyny, że przez wiele lat były uważane za dzieło zaginione, odtworzone z jedynego istniejącego maszynopisu, który z kolei był pełnym przeinaczeń odpisem, dokonanym przez nieznanego z imienia i nazwiska kopistę. Ocalenie i zrekonstruowanie tekstu „Niemytych dusz” czytelnicy zawdzięczają przede wszystkim benedyktyńskiej pracy Anny Micińskiej (1939-2001), która poświęciła Witkacemu całe swoje naukowe życie.
Nie jest to lektura ani łatwa, ani przyjemna – Witkacy z hojnością godną lepszej sprawy, rozdaje ciosy na prawo i lewo – raczej niewielu wyjdzie z tego spotkania z twarzą nieobitą. Ja na przykład – na podstawie rozdzialiku o nikotynie, uświadomiłem sobie, że najwyższa już pora rzucić palenie: „A potem jeszcze długo w noc czyta się, paląc niesłychane ilości papierosów, głupie powieścidła oryginalne i tłomaczone, którymi zalane są obecnie księgarnie, aby obudzić się nazajutrz z głową jak kubeł pomyj, z niesmakiem w ustach i niesmakiem do życia, który da się jeszcze pokonać nową porcją śmierdzącej trucizny. I tak żyje się «jako tako», z dnia na dzień, tracąc z każdą chwilą poczucie istotności wszystkiego, zamieniając się nieznacznie w bezmyślny, galaretowaty twór, niepodobny zupełnie do tego skonstruowanego indywiduum, którym się być mogło”.
Stanisław Ignacy Witkiewicz zasłynął tym, że na wykonywanych przez siebie portretach skrupulatnie odnotowywał każdą zażytą substancję, która miała wpływ na stan jego świadomości w momencie wykonywania pracy. Po lekturze jego eseistyki ponad wszelką wątpliwość stwierdzam, że narkotykiem, działającym równie silnie jak opisywane – jest sam Witkacy. „Narkotyki. Niemyte dusze” zdecydowanie warto przeczytać – to proza dzika i nieokiełznana. I zaręczam, że jeśli ktoś znajdzie z autorem „Szewców” wspólny język, na długo pozostanie pod jego wpływem, tak, że pod każdym napisanym przez siebie słowem będzie mógł zaznaczyć: „+Witkc.”.
PODTRZYMYWANIE ŻYCIA DUSZY
Słynną książkę Witkacego, składającą się tak naprawdę z dwóch dzieł, udało mi się pokonać dopiero za trzecim lub czwartym razem – dopiero wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że „Narkotyki. Niemyte dusze” są napisane najzupełniej na poważnie. Widocznie potrzeba było pewnego czasu, by znaleźć w sobie gotową do wkłucia, witkacowską żyłę. Wcześniej bowiem...
2018-10-23
WSTAĆ PO TURGIENIEWIE
W zgodnej opinii literaturoznawców „Ojcowie i dzieci” to najlepsza powieść, jaka wyszła spod pióra Iwana Turgieniewa (1818-1883). Tymczasem dzieje jej recepcji w Polsce od początku były burzliwe. Dość wspomnieć, że powieść ukazała się w 1862 roku, czyli niejako w przededniu powstania styczniowego, później zaś do jej szerszego nieistnienia przyczyniły się lata komunizmu. Proza Turgieniewa została zatem w czytelniczej świadomości sprowadzona do „literatury wroga”. Trudno o bardziej krzywdzące stwierdzenie w przypadku tak wielowymiarowej powieści. Do nielicznych polskich zwolenników uznania „Ojców i dzieci” za dzieło wybitne należał Józef Ignacy Kraszewski.
Turgieniew przedstawia w swoim dziele konflikt pokoleń, coś w rodzaju, by nazwać rzecz z francuska „la querelle des anciens et des modernes” (sporu starych i młodych). Tymczasem, już sama publikacja powieści wywołała podobne konflikty w świecie rzeczywistym. Co ciekawe, najgłośniej protestowały ówczesne środowiska lewicowe, które zarzucały Turgieniewowi, że jego powieść jest niesprawiedliwą karykaturą młodego pokolenia, że jej autor żyje sobie spokojnie na emigracji we Francji w oderwaniu od rosyjskich realiów. Na drugim planie w powieści pojawia się jeszcze kwestia zniesienia pańszczyzny, a główny bohater „Ojców i dzieci” bardziej dba o swoje interesy niż o dobro uwłaszczonego chłopstwa.
Rosyjskiemu pisarzowi przypisuje się pierwsze w historii użycie terminu „nihilizm” w dziele literackim. „Nihilista to człowiek, który nie schyla głowy przed żadnymi autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę, nawet gdyby ten pryncyp był otoczony największym szacunkiem”. Taką postacią jest u Turgieniewa Eugeniusz Wasiliewicz Bazarow, określany przez ówczesną krytykę mianem połączenia Hamleta i Don Kichota. Myślę, że w powieści Turgieniewa widać coś, co o wiele wyraźniejsze było w opowiadaniach Czechowa – mianowicie zalążki przyszłej rewolucji. W „Ojcach i dzieciach” już nieśmiało głowy podnoszą ci, którzy nieco ponad pół wieku później staną się realną siłą, odmieniającą oblicze Europy. Można to wyczuć w niektórych stwierdzeniach Bazarowa, który mówi, że zadaniem siły jest niszczyć. Dochodzi do tego jeszcze pogarda dla świata sztuki – Bazarow neguje na przykład geniusz Aleksandra Puszkina (jakby nie patrzeć – twórcy o statusie narodowego wieszcza), twierdzi też, że „porządny chemik jest stokroć pożyteczniejszy od każdego poety”. Do tego jeszcze należy wspomnieć o znamiennym stwierdzeniu Bazarowa na temat swoistego rosyjskiego „cyklu zagłady”, który sprawia, że systematycznie co kilka lat kraj ten musi stanąć w płomieniach. Nihilizm Bazarowa zostanie jednak poddany próbie rodzącego się uczucia do Anny Odincowej – bogatej wdowy i dziedziczki. Dobitnie dowodzi to jednego – że w przypadku Bazarowa mamy do czynienia z bardzo wątłym jeszcze nihilizmem. Bazarow z jednej strony „był wielkim amatorem kobiet i kobiecej urody, ale miłość w znaczeniu idealnym albo, jak powiadał, romantycznym nazywał niedorzecznością, niewybaczalną głupotą, rycerskie uczucia uważał za coś w rodzaju kalectwa czy choroby" z drugiej jednak strony łatwo uległ tym „niedorzecznościom”.
W „Moskwie-Pietuszki” Wieniedikta Jerofiejewa, jednej z moich najważniejszych lektur, pasażerowie pociągu zmierzającego z Moskwy do Pietuszek, by wypełnić czymś niespiesznie płynący czas, próbują sobie opowiadać historie utrzymane w turgieniewowskim duchu. Niespecjalnie jednak im się to udaje, zamroczonym alkoholem, czy też ideologią – co chwilę okazuje się, że tak naprawdę streszczają jakieś łzawe wykwity rodzimej kinematografii albo wzruszająco opowiadają o życiorysach miejscowych partyjnych notabli. Na pewnym poziomie twórczość Turgieniewa łatwo bowiem, jak to czynili pasażerowie słynnego pociągu, pomylić z produktem taniego sentymentalizmu, nie dostrzegając wyraziście zarysowanych postaci i głębi przedstawionego konfliktu społecznego. Odnoszę w ogóle wrażenie, że lektura „Ojców i dzieci” może skutkować zupełnie innym spojrzeniem na najsłynniejsze dzieło Jerofiejewa, który, jak się okazuje, do Turgieniewa wielokrotnie czynił aluzje w swoim utworze. Jest tutaj „czarny prawie xeres, kupiony przez Timofieicza, w mieście u znajomego kupca [który] zalatywał miedzią czy kalafonią” – ten sam xeres, którego zabrakło na Dworcu Kurskim, co uniemożliwiło Wieniczce podleczenie kaca. Anna Odincowa jest właścicielką majątku Nikolskoje, gdzie Wieniczka maluje w swojej wyobraźni idealny obraz Pietuszek i czekającej tam na niego płowowłosej dziewczyny. Pojawia się u Turgieniewa motyw czkawki, na temat której bohater Jerofiejewa wysnuwał teorie niemalże naukowe. U Jerofiejewa staje się Turgieniew symbolem jakiejś bezmyślnej apologii przeszłości – by po raz ostatni odwołać się do bohatera „Moskwy-Pietuszki”, który mówi: „Przecież nie można tak po prostu: wstać i pójść. To kwestia samoograniczenia, czy ja wiem… Przymus wstydu, od czasów Turgieniewa… I ta jego przysięga na Wróblich Górach… I po tym wszystkim wstać i powiedzieć: «Chłopaki, idę»… Toć to uwłaczające…”
Nie na darmo nazywa się Turgieniewa łącznikiem pomiędzy romantyzmem a złotym wiekiem rosyjskiej powieści. W „Ojcach i dzieciach” na pierwszy plan wysuwa się klasyczna w swojej formie, dziewiętnastowieczna, tołstojowska wręcz narracja. Staje się ona wyzwaniem dla czytelnika, który musi dostosować rytm czytania do rytmu życia bohaterów. Zorientowałem się, że pomimo iż czyniłem w lekturze dość długie przystanki, zupełnie nie rzutowało to na odbiór utworu i nie przeszkadzało mi w ponownym podjęciu lektury. Dlatego też lektura „Ojców i dzieci” zajęła mi o wiele więcej czasu niż przypuszczałem. Trzeba przyznać, zdarzają się u Turgieniewa passusy dosyć usypiające, składające się z ideologicznych dysput bohaterów, jak też ciągłych konnych podróży na trasie Mariin-Nikolskoje. Zdaje się, że kiedyś Jerzy Pilch wyraził się w ten sposób, że są pisarze wielcy i udręczający, którzy cię udręczą i olśnią – otóż Iwana Turgieniewa śmiało można dołączyć do tego zacnego grona. Nieco przeszkadzały mi – rzadkie na szczęście – momenty, w których narrator zwraca się bezpośrednio do czytelnika, czyniąc dygresje lub zapowiadając, że zamierza streścić jakąś historię, czym nieco unieważniał „dobrowolne zawieszenie niewiary”.
Ciekawą recenzję „Ojców i dzieci” napisał francuski pisarz Prosper Mérimée (1803-1870), kolega Turgieniewa z emigracji i domniemany autor pierwszego przekładu omawianej powieści na język francuski: „W tym niewielkim utworze p. Turgieniew zaprezentował się, jak zwykle, jako wnikliwy i subtelny obserwator; lecz obrawszy za przedmiot swoich studiów dwa pokolenia swych współziomków, popełnił pewien błąd, nie pochwalił bowiem żadnego z nich. Każde pokolenie znajduje portret innego pokolenia za nadzwyczaj udany, lecz podnosi krzyk, że jego pokolenie zostało skarykaturowane. (...) Ojcowie głośno protestowali, a dzieci, jeszcze bardziej obraźliwi niż ojcowie, podnieśli larum, zobaczywszy swe odbicie w pozytywnym Bazarowie”. Mérimée zwraca uwagę na rzecz moim zdaniem zasadniczą – że dwie strony konfliktu niewiele się od siebie różnią, a późniejsze wydarzenia w Rosji należy złożyć na karb nie tylko gniewu młodych, ale i opieszałości starych.
Z jednej strony pokazuje Turgieniew młodych – gniewnych, buntowniczych i obrazoburczych, którzy chcą „ruszyć z posad bryłę świata”, z drugiej zaś starych ojców – cokolwiek zblazowanych, skostniałych i zacofanych. Trudno dzisiaj opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron, jednak włos na głowie się jeży, gdy czyta się choćby kwestię wypowiedzianą przez Pawła Pietrowicza Kirsanowa: „(…) dawniej młodzi musieli się uczyć; jeśli nie chcieli uchodzić za ignorantów, musieli pracować. A teraz dość powiedzieć; wszystko na świecie głupstwo! - i sprawa załatwiona. Młodzież przyjęła to z radością. Doprawdy przedtem byli zwykłymi durniami, a teraz otrzymali nagle miano nihilistów”. Jakże aktualne wydają się przemyślenia Turgieniewa sprzed półtora wieku , zwłaszcza w kontekście powszechnego w dzisiejszych czasach populizmu, antyintelektualizmu, czy – jak by to określił Witkacy „aprenuledelużyzmu”. Między innymi dlatego jest to tak dobra, niesłusznie zapomniana powieść, która przecież odnosi się do kwestii jak najbardziej fundamentalnych i uniwersalnych. Bo zawsze najpierw jest się „młodym i gniewnym”, by później niepostrzeżenie przejść na drugą stronę barykady.
WSTAĆ PO TURGIENIEWIE
W zgodnej opinii literaturoznawców „Ojcowie i dzieci” to najlepsza powieść, jaka wyszła spod pióra Iwana Turgieniewa (1818-1883). Tymczasem dzieje jej recepcji w Polsce od początku były burzliwe. Dość wspomnieć, że powieść ukazała się w 1862 roku, czyli niejako w przededniu powstania styczniowego, później zaś do jej szerszego nieistnienia przyczyniły...
2018-10-05
WINO, KALIFORNIA I GŁĘBIA
Od dawna miałem ochotę przeczytać „Tortillę Flat”, jednak wznowienie powieści z 2013 roku, wydane przez Prószyńskiego z piękną okładką, zniknęło z księgarń bardzo szybko. Muszę zadowolić się wydaniem z 1980 roku, nakładem popularnej w owych latach serii „Nike”, które udało mi się wyszperać na jednej z wyprzedaży książek pobibliotecznych, gdzie kosztowało złotówkę. Notabene: wydaje mi się, że jeśli biblioteki pozbywają się takich książek, to w nie najjaśniejszych barwach rysuje się ich przyszłość.
Albowiem powiedzieć, że John Steinbeck po raz kolejny mnie nie zawiódł, to nic nie powiedzieć. „Tortilla Flat” okazała się nie tylko najlepszą spośród książek amerykańskiego noblisty, jakie dane mi było dotychczas przeczytać, ale prawdopodobnie jedną z dziesięciu, może piętnastu najważniejszych w czytelniczym doświadczeniu w ogóle. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że najwybitniejszych pisarzy powinno się czytać w porządku chronologicznym, albo przynajmniej odwrotnie chronologicznym – ale w ustalonym porządku. Poprzednim dziełem Steinbecka, które czytałem kilka miesięcy temu, było „Krótkie panowanie Pepina IV” – powiastka tyleż zabawna, co wtórna, którą od „Tortilla Flat” dzielą dwadzieścia dwa lata. W nagłym przeskoku między Steinbeckiem późnym i wczesnym, („Tortilla Flat” napisana została w 1935 roku) dysonans w jego twórczości widoczny jest tym bardziej.
Wypowiadam się na temat dzieła, które już znalazło swoje zasłużone miejsce pośród klasyki, dlatego powstrzymam się od wątpliwych analiz, a napiszę wyłącznie o własnych odczuciach. Wiem, że badacze doszukują się w powieści Steinbecka analogii do legendy o Królu Arturze. Nie miejsce to i czas, by podejmować próbę analizy utworu pod tym kątem, teoria ta wydaje się słuszna, jednak nie jest w moim przekonaniu najważniejsza. Bo najważniejszy w tej książce jest jej głęboki humanizm i epikureizm, filozofia radości życia, humor i pozytywne przesłanie. Właśnie ze względu na przedstawioną w powieści filozofię, na poziomie intertekstualnym „Tortilla Flat” zdaje się łączyć z tak wybitnymi dziełami literackimi, jak „Gargatua i Pantagruel” Rabelais’go, czy „Colas Breugnon” Rollanda. Danny, Pilon, Pablo, Jezus Maria, Wielki Joe Portugalczyk i Pirat to z całą pewnością podmioty słabe, które poszukują sposobów na złagodzenie doświadczanych „trudności bytu”. Sposobem jest picie wina i poszukiwanie miłości. Choć na kartach powieści Steinbecka alkohol leje się obficie, „Tortilla Flat” nie jest typowym przykładem literatury pijackiej, gloryfikującej nałogi i życiowy hedonizm. Nazwałbym ją raczej rodzajem traktatu o dobrym życiu. Narratorowi tej powieści zawdzięczamy jedno z najtrafniejszych teoretycznych ujęć picia wina:
„Teoretycznie poszczególne etapy opróżniania gąsiorków można stopniować następująco: nieco poniżej szyjki pierwszego gąsiorka - rozmowa poważna i skoncentrowana; dwa cale poniżej - smutne, romantyczne wspomnienia, trzy cale poniżej - analiza minionych sycących miłości, cal niżej - analiza minionych niezaspokojonych namiętności; dno pierwszego gąsiorka - ogólny, niesprecyzowany smutek. Nieco poniżej szyjki drugiego gąsiorka - czarna rozpacz; dwa palce poniżej - pieśń śmierci i tęsknoty; kciuk poniżej - każda inna znana pieśń. Na tym jeden system stopniowania kończy się, następuje specjalizacja. Od tej chwili wszystkiego można się spodziewać”.
Najdobitniej z powieści Steinbecka przemawia zaś do mnie cały jej (niepełny co prawda) franciszkanizm, którego przejawy dają się dostrzec w poczynaniach jednej z postaci. Pirat, bo o nim tu mowa, swój pseudonim zawdzięczał długiej brodzie, mieszkał w kurniku razem ze swoimi pięcioma psami, z którymi łączyła go relacja duchowa, wzajemne rozumienie myśli, rozmowy. Na co dzień Pirat zajmował się sprzedażą znalezionego drewna, za które otrzymywał dwadzieścia pięć centów dziennie. Za pieniądze uzbierane z tysiąca dni pracy, zamierzał ufundować złoty lichtarz dla świętego Franciszka, bo obiecał to temu świętemu w modlitwach, w zamian za darowanie życia choremu psu. I to właśnie Pirat jest adresatem słów, które wielu miłośników zwierząt mogłoby przyjąć za motto: „Nie wstydź się niczego (…) To nie grzech, że twoje psy cię kochają, i nie grzech, że ty je kochasz”. Postać Pirata jest też dobrym przykładem na to, że Steinbeck konstruuje bohaterów powieści ze sprzeczności, a daje się to zamknąć w czymś, co nazwałbym „ewolucją dobra”. Początkowo cała szajka jest bowiem raczej zainteresowana pieniędzmi Pirata, stara się zdobyć jego zaufanie, myśląc, że jego dwadzieścia pięć centów dziennie byłoby dobrym źródłem funduszy na zakup kolejnego gąsiorka wina. Dopiero, gdy Pirat dołącza do grupy paisanos, dobro warunkowe niepostrzeżenie ewoluuje w bezwarunkowe, interesowność – w bezinteresowność. Bohaterowie „Tortilli Flat” są niezwykle ludzcy, z krwi i kości, ich sumienia stają się przestrzeniami, w których ścierają się różne postawy, mają w sobie trochę z dobroczyńców, a trochę z krzywdzicieli – ostatecznie jednak zawsze zwycięża dobro – nawet jeśli jest czynione mimowolnie. Nieprzypadkowo pisze Steinbeck: „Trochę miłości to jak trochę wina. A zbyt dużo jednego i drugiego powoduje chorobę”. I tylko to powinno powstrzymywać czytelnika przed dostrzeganiem analogii pomiędzy losami paczki bohaterów a rycerskimi eposami, czy nawet – żywotami świętych. Żywoty bohaterów „Tortilli Flat” są mieszaniną komizmu i tragizmu (co najsilniej uwidacznia się w finale powieści) i są dowodem na trudną niekiedy do zniesienia wielowymiarowość ludzkiego istnienia.
Znajdą się zapewne i tacy, którzy zobaczą w „Tortilli Flat” jakąś wczesną apologię komunizmu – bo przecież jest to powieść o dużej wrażliwości społecznej, a wspólnota jaką stworzyli nasi paisanos, nieuchronnie zmierza właśnie w kierunku komuny, z bardzo silnie zarysowaną postacią duchowego guru, jakim jest centralna postać tej powieści – Danny. Dla mnie jest to jednak powieść o przyjaźni, o sensie współistnienia, o „solidarności cierpień”. Abstrahując od niezbyt optymistycznego zakończenia, Steinbeck pokazuje siłę wspólnoty, która razem jest mądrzejsza niż każdy z jej członków osobno. Rzecz tylko w uczciwym wyborze celów. „Tortilla Flat” to książka tak dalece pozbawiona wszelkiej pretensjonalności, charakteryzująca się prostotą w dobrym znaczeniu tego słowa. To książka-odtrutka na moralną martwotę świata. Powroty do kalifornijskiego Monterey, a szczególnie do jej dzielnicy płaskiej jak naleśnik, będą więc nie tylko niewykluczone, ale wręcz konieczne. Choćby po kawałeczku, po drobnym łyczku – by świat choć przez chwilę uwolnił gardło z uścisku i pozwolił winu płynąć. Bo jest to powieść – zupełnie odwrotnie niż sugerowałby to jej tytuł – bardzo głęboka.
WINO, KALIFORNIA I GŁĘBIA
Od dawna miałem ochotę przeczytać „Tortillę Flat”, jednak wznowienie powieści z 2013 roku, wydane przez Prószyńskiego z piękną okładką, zniknęło z księgarń bardzo szybko. Muszę zadowolić się wydaniem z 1980 roku, nakładem popularnej w owych latach serii „Nike”, które udało mi się wyszperać na jednej z wyprzedaży książek pobibliotecznych, gdzie...
2018-09-10
CZASY, KIEDY ROSJANIE MÓWILI PO FRANCUSKU
Antoni Czechow (1860-1904), klasyk literatury rosyjskiej, wybitny dramaturg i prozaik przez znaczną część swojego życia praktykował jako wiejski lekarz – pozwoliło mu to poznać od podszewki ówczesne rosyjskie społeczeństwo, głęboko wniknąć w jego tkankę i obserwować szerokie spektrum osobowości i postaw, które później stawały się częścią jego utworów. Celował zwłaszcza w krótkiej formie prozatorskiej, uważał bowiem, że „sztuka pisania jest sztuką skracania, a zwięzłość jest siostrą talentu.”. Bohaterami swoich utworów czynił ludzi nieskomplikowanych charakterologicznie, by nie powiedzieć wręcz prostych – mieszczan, chłopów, urzędników, radców, asesorów itp. Czechow to przede wszystkim krytyka społeczna – posługując się specyficzną mieszanką groteski i liryzmu, celnie punktował coraz bardziej postępujący upadek ducha ówczesnego społeczeństwa. Tych wszystkich ludzi, którym jak Miełkinowi w opowiadaniu „Podrzutek” : „kłębiły się w głowie kwestie socjalne, a w piersiach doskwierało sumienie”. Wierność, z jaką Czechow opisywał rosyjską burżuazję u schyłku XIX wieku, czyni z jego pisarstwa bardzo cenne źródło dokumentalne na temat tamtych czasów.
Krótkie opowiadania Antoniego Czechowa napawają mnie specyficznym rodzajem nostalgii. Przedstawiają one bowiem drobne rosyjskie mieszczaństwo u schyłku swego istnienia. Większość z nich konstrukcyjnie oparta jest na dychotomii – konflikcie (których przedmiotem najczęściej są wartości) pomiędzy dwiema postaciami – wśród których, oczywiście w uproszczeniu, możemy rozróżnić z jednej strony, kosmopolitów, wykształconych i staroświeckich mieszczan, spadkobierców arystokracji, posługujących się na przykład wtrąceniami z języka francuskiego, z drugiej zaś strony – zwolenników „nowej moralności” z czasów, w których znacząco staniała odwaga. Jednym słowem, uważny czytelnik może u Czechowa zaobserwować wykluwanie się nowego człowieczeństwa, które w późniejszych latach tak bardzo dało się we znaki całej Europie. W opowiadaniu „Partia winta” bohater, Andriej Stepanowicz wraca z teatru i myśli o tym, jaki by to pożytek przynosiły teatry, gdyby wystawiano w nich sztuki o treści moralnej. Zaledwie trzynaście lat po przedwczesnej śmierci Czechowa do głosu doszli ci drudzy, postulujący nową moralność spod znaku sierpa i młota. Wraz z caratem przestała istnieć rosyjska arystokracja, jak i drobna burżuazja, Rosjanie używający galicyzmów, a wraz z nimi skończyła się kosmopolityczna Rosja. Pierwsze oznaki rewolucji, która miała dokonać się w 1917 roku, opisywał pod przykrywką komizmu w swoich krótkich prozach nie kto inny, jak właśnie Antoni Czechow. Być może jako pierwszy odkrył absurd nowomowy oficjalnych pism i specyficzną poetykę tak zwanych ksiąg zażaleń. W omawianym tomie znajduje się jedno opowiadanie, w całości skonstruowane z tego rodzaju zapisków. Krytykował coraz bardziej wszechobecną biurokrację. Zalążki totalitaryzmu są w tej prozie głęboko ukryte, ale przecież z dzisiejszej perspektywy zauważalne – tkwią w głupocie, zawiści i obłudzie, serwilizmie wobec władzy, a nawet w nazwiskach postaci. Choćby elementarna znajomość rosyjskiego wystarczy, by przekonać się, że są one u Czechowa bardzo istotne i wiele mówią na temat charakteru danego bohatera.
Autor „Wiśniowego sadu” chętnie i często posługuje się niedopowiedzeniem, urywa akcję swoich opowiadań w kluczowym momencie, pozostawiając czytelnikowi możliwość samodzielnego dopowiedzenia dalszych wypadków. Czechow nie zwraca się do czytelnika bezpośrednio – nie komentuje poczynań swoich postaci, jego ambicją nie jest otwarta krytyka społeczeństwa, czechowowscy bohaterowie niejako „mówią sami za siebie”. W liście do jednego ze swoich przyjaciół, Antoni Czechow skomentował swoją pisarską filozofię, pisząc, że artysta nie może być sędzią swoich postaci ani tego, co mówią, lecz powinien być jedynie bezstronnym świadkiem ich poczynań, osąd pozostawiając czytelnikowi.
Prostota tych utworów, niemal zupełny brak metafor, sprawia, że są to opowiadania dla każdego. Zdaję sobie sprawę z faktu, że następne zdanie, którym się posłużę należy do najbardziej nadużywanych w krytyce literackiej, ale ponad wszelką wątpliwość należy stwierdzić, że opowiadania Czechowa, pomimo faktu, że liczą sobie już blisko półtora wieku, nadal zachowują niepokojącą aktualność. Najwyraźniej kondycja człowieka, która stała się naczelnym czechowowskim tematem jest ponadczasowa. Posunąłbym się nawet do postawienia tezy, że naszym trudnym i niejednoznacznym czasom jak nigdy potrzeba nowego Czechowa, który opisałby i nazwał występujące w polskim społeczeństwie zjawiska i wywołał jakąś dyskusję, specyficzny rodzaj katharsis – co akurat Czechowowi się nie udało, w przeciwnym razie być może historia Rosji potoczyłaby się innym torem. Myślę, że neoczechowowski potencjał tkwi w kilku polskich pisarzach, choćby na przykład w takim Jacku Dehnelu, który, choć bardziej utożsamia się z Honoriuszem Balzakiem, mógłby z powodzeniem napisać, jaka przyszłość kryje się głęboko ukryta w naszych nazwiskach.
Na tom „Dyrektor pod kanapą i inne opowiadania” składa się 51 utworów, napisanych przez Czechowa w latach 1882-1887 i wybranych z przedwojennych, wydanych w polskim przekładzie w 1926 roku tomów: „Partia winta” i „Śmierć urzędnika”. Mamy więc do czynienia z nowym wyborem opowiadań w starym tłumaczeniu. Mimo iż pośród tych miniatur zdarzają się również rzeczy słabsze, to jednak kompozycja tomu robi bardzo dobre wrażenie. W moim przekonaniu, dobrze się stało, że za pośrednictwem tego tomu przywrócono polskiemu czytelnikowi opowiadania Antoniego Czechowa, praktycznie nieobecnego w ostatnich latach na półkach księgarskich. Miniatury zgromadzone w zbiorze „Dyrektor pod kanapą i inne opowiadania” to perełki, prawdziwe literackie smakołyki. Tymi przypowieściami można się karmić – dlatego też, aby uniknąć przejedzenia, dobrze jest umiejętnie je sobie dawkować. Choć, jak sugeruje czas trwania audiobooka „Dyrektora pod kanapą…”, można tę książkę przeczytać w niespełna osiem godzin, ja jednak poświęciłem wersji papierowej aż osiem dni – dlatego, aby nie skończyła się zbyt szybko. Przeczytanie ponad dwustu stron Czechowa na jedno posiedzenie może rozmydlić efekt, zneutralizować ich siłę rażenia. Wobec mnogości czechowowskich postaci lektura jednym cięgiem może nieść ze sobą ryzyko, że się nam te wszystkie charaktery do siebie upodobnią, zleją w jedną ciemną masę. A przecież, jak mi się wydaje, nie taki był zamysł Czechowa – ostatecznie upadek ducha Rosji poprzedzony był milionami osobistych upadków.
CZASY, KIEDY ROSJANIE MÓWILI PO FRANCUSKU
Antoni Czechow (1860-1904), klasyk literatury rosyjskiej, wybitny dramaturg i prozaik przez znaczną część swojego życia praktykował jako wiejski lekarz – pozwoliło mu to poznać od podszewki ówczesne rosyjskie społeczeństwo, głęboko wniknąć w jego tkankę i obserwować szerokie spektrum osobowości i postaw, które później stawały się...
2018-05-17
WOKULSKI Z LONG ISLAND
Powieść Francisa Scotta Fitzgeralda (1896-1940), choć nie od razu zdobyła serca czytelników (dopiero za sprawą kolejnego wydania w roku 1953), jest dziś absolutną klasyką literatury amerykańskiej, o której napisano już bardzo wiele, dlatego też bardzo trudno tu będzie się wymądrzać i powiedzieć cokolwiek odkrywczego. Mimo wszystko spróbuję. Można by zacząć od stwierdzenia, że „Wielki Gatsby” jest powieścią o duchu czasów, a jej głównym bohaterem nie jest Nick Carraway, ani też tytułowy Jay Gatsby, ale mamona. Fitzgerald zabiera czytelnika do Ameryki lat dwudziestych, tej dziwnej epoki spod znaku prohibicji, chwilowej prosperity, a jednocześnie Ameryki znajdującej się u progu wielkiego kryzysu, który z taką siłą uderzył w 1929 roku. W tych wszystkich okolicznościach pojawia się on – Jay Gatsby – nuworysz, mówiący o sobie, że nie jest dzieckiem swoich rodziców, tylko samego Boga, przekonany, że osiągnie szczyty i nic go nie zatrzyma. Początkowo trudno darzyć go najmniejszą choćby sympatią, gdy wydaje wystawne przyjęcia i „rozrzuca mamonę, jak światło dla byle ciem”. Jednak tytułowy bohater z biegiem akcji okazuje się być postacią tragiczną. Dowiadujemy się, że wcale nie wrodził się w fortunę, pochodził z biedoty (jego prawdziwe nazwisko brzmiało Gatz), gromadził swoją fortunę w jednym tylko celu – aby zdobyć serce ukochanej kobiety. Kupuje posiadłość na drugim brzegu zatoki, skąd wieczorami wpatruje się w zielone światło, dobiegające z domu Daisy Buchanan. Czyni to zeń prawdziwego „człowieka z marzeniem”, jeszcze jednego wydanego na pastwę tak zwanego „American Dream”. Jawi się od tej pory jako ostatnia ostoja uczuć, postać nie z tej epoki, jakby dziewiętnastowieczna, chcąca udowodnić, że pomimo kultu pieniądza, coraz powszechniejszej pogoni za mamoną, wciąż możliwe są uczucia – honor, miłość, oddanie. To postać na wskroś romantyczna – taki amerykański Wokulski. To porównanie nie jest w moim przekonaniu bezpodstawne – Fitzgerald w swojej powieści opowiada bowiem o podobnych czasach, co Bolesław Prus – rozkwitających latach przemysłowej rewolucji – z wszystkimi jej konsekwencjami. Gatsby to – na najwyższym stopniu ogólności – postać kontrastów, dysproporcji między tym, kim wydaje się być, a tym, kim jest naprawdę. Kontrastu między jego domniemaną siłą, a rzeczywistą słabością. Ale można również na całą rzecz spojrzeć à rebours – na poziomie wyznawanych wartości to przecież jego słabość jest pozorna, a siła rzeczywista. Tych wszystkich szczegółów czytelnik dowiaduje się już po śmierci Jay’a Gatsby’ego – jak każdy bohater romantyczny skazany był on bowiem na porażkę, którą nie zawsze równoważy moralne zwycięstwo zza grobu.
Drugim planem powieści Fitzgeralda jest pewnego rodzaju konflikt – między ludźmi starej i nowej daty. Nie tylko między posiadaczami starych bogactw, a nuworyszami, którzy zbili swoje fortuny na nie wiadomo czym, ale przede wszystkim między starymi a nowymi ideałami i zasadami. W ten kontekst wpisuje się walka Gatsby’ego o względy ukochanej. Tyle, że Daisy Buchanan to już człowiek „nowych czasów” – niezdolna do głębszych uczuć, wyrachowana, naiwna, a przede wszystkim wyznająca kult pieniądza. Kontrast ten pokazuje jasno, że Gatsby musiał przegrać, już w momencie, w którym staje się obiektem natarczywych plotek – mówi się o nim, że zabił człowieka, że dorobił się na przemycie alkoholu – już wtedy można przewidzieć jego smutny koniec. Tym właśnie charakteryzują się tak zwane „nowe czasy” – nie zostaje w nich ani centymetra kwadratowego wolnej przestrzeni dla ludzi wyznających inne zasady. To, co dotąd było odstępstwem od normy, moralności, nagle urasta do rangi cnoty – i to dlatego taka kanalia i prostak jak mąż Daisy – Tom Buchanan mógł wyjść z całej tej historii bez szwanku.
Jednocześnie, pomimo całej konkretności, ma powieść Fitzgeralda pewien ponadczasowy, dla mnie nieco osobisty aspekt – mianowicie opowiada ona o pewnym specyficznym okresie w życiu człowieka, w którym zaczyna on pozbywać się złudzeń, kiedy to weryfikacji, niekiedy bolesnej, ulegają młodzieńcze marzenia i ideały. Myślę, że idealnym momentem na przeczytanie „Wielkiego Gatsby’ego” jest czas przed trzydziestką – czyli w wieku zbliżonym do głównych bohaterów powieści. Bo – oddajmy głos narratorowi, „skończona trzydziestka – zapowiedź samotnego dziesięciolecia, coraz krótszej listy nieżonatych przyjaciół, coraz mniejszego zapasu entuzjazmu, coraz rzadszych włosów”. Ów cytat przywołuje na pierwszej stronie swojego „Dziennika roku chrystusowego” Jacek Dehnel, autor nowego przekładu „Wielkiego Gatsby’ego” na język polski, komentując te słowa następująco: „(…) wszystkie kryzysy czterdziestkowe, pięćdziesiątkowe, sześćdziesiątkowe (…) oznaczają mniej więcej to samo: pożegnanie z pierwszą młodością. A może z młodością w ogóle, raz na zawsze. Czas pierwszych podsumowań, kiedy nie można już być tylko młodym i obiecującym, w którym trzeba zacząć obietnice spełniać. Przynajmniej część z nich”. Tak się złożyło, że przeczytałem najsłynniejszą powieść Fitzgeralda na trzy miesiące przed trzydziestymi urodzinami i był to dobry moment na taką lekturę, bo pozwoliło mi to na pełniejsze utożsamienie się z bohaterami. Być może w późniejszym wieku, powieść tę zaczyna się odbierać inaczej, może z mniejszymi emocjami. Oby było mi dane się o tym przekonać.
„Wielki Gatsby” – to powieść, która ma cechy jej tytułowego bohatera – nie jest tym, na co wygląda. Nie jest bowiem zwyczajnym romansidłem, jak sugeruje okładka ocenianego przeze mnie wydania, jak również płytka i pełna blichtru ekranizacja powieści z 2013 roku. To w gruncie rzeczy pełne goryczy i pesymizmu dzieło o niemożności uczuć. O cenie, jaką nierzadko przychodzi zapłacić tym, którzy pozostają wierni swoim ideałom. No i ten styl Francisa Scotta Fitzgeralda, chciałoby się powiedzieć – „antyhemingwayowski”, pełen rozbudowanych zdań i specyficznych poetyzmów, naiwny, jak tytułowy bohater powieści. Warto, w moim przekonaniu naprawdę warto, przekopać się przez banały nieszczęśliwej miłości, aby dotrzeć do nieoczywistej głębi tej powieści.
WOKULSKI Z LONG ISLAND
Powieść Francisa Scotta Fitzgeralda (1896-1940), choć nie od razu zdobyła serca czytelników (dopiero za sprawą kolejnego wydania w roku 1953), jest dziś absolutną klasyką literatury amerykańskiej, o której napisano już bardzo wiele, dlatego też bardzo trudno tu będzie się wymądrzać i powiedzieć cokolwiek odkrywczego. Mimo wszystko spróbuję. Można by...
2018-04-30
„JA TO KTOŚ INNY”
Na fali zachwytu nad ukończoną niedawno trylogią Itala Calvina „Nasi przodkowie”, a w szczególności pierwszym jej tomem, zatytułowanym „Wicehrabia przepołowiony”, który ze względu na podejmowaną tematykę dwoistości ludzkiej natury bywa często przyrównywany do „Doktora Jekylla i Pana Hyde’a”, postanowiłem odświeżyć swoją znajomość pierwowzoru.
Powiedzieć o noweli Roberta Louisa Stevensona (1850-1894), że jest to klasyka literatury, to jakby nic nie powiedzieć. To utwór, który już dawno zdążył wykroczyć poza literaturę, tylko liczba jego filmowych adaptacji zbliża się do trzydziestu. Już sam tytuł stał się archetypem, który zakorzenił się w języku potocznym, wrósł w socjologię, a nawet w psychiatrię. Mianem doktora Jekylla i Mr Hyde’a często nazywa się zmieniającą się świadomość osoby dotkniętej chorobą alkoholową, tak zwany „mechanizm iluzji i zaprzeczeń”. Dla przykładu: Wiktor Osiatyński w swojej głośnej autobiograficznej książce „Rehab” sam siebie określa tym mianem. Zaś wrocławski poeta Janusz Styczeń w rozmowie ze Stanisławem Beresiem, zamieszczonej w książce „Wojaczek wielokrotny”, porównuje zachowanie jednego z najsłynniejszych „poetów wyklętych” do bohatera Stevensona.
To dzieło tak znane, że bezcelowym byłoby streszczanie jego fabuły. Nowela ta tak silnie utkwiła w zbiorowej czytelniczej pamięci nowoczesnego świata, że moim zdaniem rzutuje nieco również na recepcję całości literackich dokonań autora. Robert Louis Stevenson bywa niesłusznie szufladkowany jako autor powieści grozy, tymczasem jego zainteresowania koncentrowały się raczej wokół powieści przygodowych. Do najsłynniejszych dzieł szkockiego pisarza zaliczyć można „Wyspę skarbów” (1883) i „Porwanego za młodu” (1886).
Podręczniki do literatury jednym głosem określają Stevensona jako neoromantyka, ja jednak pokuszę się o postawienie hipotezy, jakoby „Doktor Jekyll i Pan Hyde” było dziełem preegzystencjalistycznym. W całej ukazanej przez Szkota dwoistości ludzkiej natury jest coś z późniejszych myśli egzystencjalistów, które głosiły, że „egzystencja poprzedza esencję”. To zdanie znalazło się co prawda już u Kierkegaarda, współczesnego Stevensonowi, natomiast w sposób dosłowny zostało rozwinięte dopiero w dwudziestym stuleciu przez Sartre’a. Nie zapominajmy również, że już w 1871 roku, siedemnastoletni Arthur Rimnbaud napisał w liście do przyjaciela słynne słowa – „Ja to ktoś inny” (fr. Je est un autre).
A zatem, był sobie Henryk Jekyll, w dość późnym wieku dokonał on samodefinicji, która powołała do życia Edwarda Hyde’a. Sam Henryk Jekyll w jednym z przebłysków świadomości tak opisuje swoją przemianę: „A zatem raczej wysokie aspiracje niż upadek moralny przywiodły mnie do ówczesnego stanu i rozcięły niby nożem sfery dobra i zła, co dzielą, a zarazem łączą podwójną naturę ludzką (…) Byłem sobą, gdy zerwawszy tamy nurzałem się w brudzie. Byłem sobą, gdy w jasnym świetle dnia pracowałem nad postępami nauki lub niosłem ulgę cierpieniom i nędzy”. Nad tymi zdaniami roznosi się złowieszcze odium nietzscheanizmu i jego dwudziestowiecznych „interpretatorów”… W innym miejscu mówi Jekyll: „Gdyby każda z moich dwóch natur mogła zamieszkać w niezależnym ciele – (…) życie uwolniłoby się od tego, co jest nie do zniesienia”. A zatem Jekyll dobrowolnie i z premedytacją dokonuje rozszczepienia swojej natury, w przeciwieństwie do Medarda di Terralby z „Wicehrabiego przepołowionego” – tam owo rozdzielenie bohatera jest dziełem tragicznego przypadku. Dlatego bezcelowe wydaje mi się doszukiwanie się porównań między dziełami Stevensona i Calvina, które pomimo podobnej tematyki, mają jednak zupełnie inny wydźwięk. Powieść włoskiego pisarza traktowała jednak o zbawczej roli miłości, o tym, co mogło spowodować ponowne złączenie się dwóch połów. Stevenson nie daje swojemu bohaterowi łaski doświadczenia takiej zbawczej siły, a tym samym pozbawia go szansy na szczęśliwe zakończenie historii. Jekyll początkowo czerpał ze swojego rozdwojenia rodzaj masochistycznej satysfakcji, niepostrzeżenie przechylając się w stronę dominującej części swojej natury, aż w końcu ona dokonała wyboru za niego. Stał się tak zapamiętały w swoim źle, że nie mógł już dłużej udawać dobra.
Tematyka utworu Roberta Louisa Stevensona, by raz jeszcze zacytować Jekylla, jest „równie stara jak rodzaj ludzki. Podobne ponęty i trwogi mamią każdego grzesznika, co lęka się, lecz zarazem ulega pokusom”, dlatego też ciągle zachowuje on swoją aktualność. Pomimo iż nowela liczy już sobie ponad sto trzydzieści lat, niewiele zestarzała się także pod względem formalnym. Nadal nie sposób nie docenić kunsztu, z jakim Stevenson buduje napięcie, czemu sprzyjają zamglone uliczki Londynu epoki wiktoriańskiej. Szkot zręcznie żongluje polifoniczną narracją, między innymi poprzez wprowadzenie do utworu części epistolarnej.
„Przekleństwo ludzkości polega więc na tym, że dwie sprzeczne natury są ze sobą na wieki złączone, że w otchłani dręczonego sumienia muszą toczyć tragiczne, niekończące się boje”. Tym zdaniem kończę refleksję na temat utworu Stevensona, oczywiście polecając go serdecznie. To dzieło już dawno przestało być wyłącznie książką, a stało się archetypem, uniwersalnym i ponadczasowym portretem człowieka. Istoty, wewnątrz której znajdują się dwie natury, które toczą nieustanną walkę. Sensem życia wydaje mi się utrzymanie równowagi pomiędzy wewnętrznymi sprzecznościami, bo jedna definiuje drugą, nie mogą one istnieć bez siebie wzajemnie. Nadmierne wychylenie się w którąkolwiek ze stron (niestety również w stronę nieskazitelnego dobra) może się źle skończyć.
„JA TO KTOŚ INNY”
Na fali zachwytu nad ukończoną niedawno trylogią Itala Calvina „Nasi przodkowie”, a w szczególności pierwszym jej tomem, zatytułowanym „Wicehrabia przepołowiony”, który ze względu na podejmowaną tematykę dwoistości ludzkiej natury bywa często przyrównywany do „Doktora Jekylla i Pana Hyde’a”, postanowiłem odświeżyć swoją znajomość pierwowzoru.
Powiedzieć...
2018-03-12
PIĘŚĆ I PRZYZWOITOŚĆ
„Za dzień, za dwa,
Za noc, za trzy,
Choć nie dziś.
Za noc, za dzień,
Doczekasz się,
Wstanie świt”.
I oto wstał świt z piosenki wykonywanej przez Edmunda Fettinga do słów Agnieszki Osieckiej. Wstał świt, ale wszystko było jeszcze spowite w powojenne ciemności. Jest rok 1945, ocalały z obozu w Buchenwaldzie nauczyciel Henryk Koenig musi zacząć życie na nowo. Wymyślił, że „jedyny sposób, żeby żyć z ludźmi, to żyć bez nich”. Początkowo chce zająć się leśnictwem, zamieszkać w lesie, którego zapachu nie pamięta. Zostaje zaangażowany do grupy mającej za zadanie zabezpieczyć Siwowo (Graustadt) – uzdrowiskowe miasteczko na Ziemiach Odzyskanych, w rzeczywistości jednak trafia do grupy bandytów, kierowanej przez doktora Mieleckiego, bardziej zainteresowaną szabrem (urządzeń sanatoryjnych, jak również ukrytych w miasteczku arcydzieł polskiego malarstwa) niż zabezpieczaniem czegokolwiek. „Już zapomnieli. Już znowu są we władzy swoich taniutkich żądz” – stwierdza Koenig i musi opowiedzieć się po jednej ze stron.
Bohaterowie to postaci naznaczone wojennymi traumami. Koenig zapomniał, jak pachnie las, wszędzie czuje zaś „słodkawy odór trupów i ostry chloru, swąd palonych ciał”. Jego towarzyszka Anna, nazywa swoje ciało kloaką i kubłem pomyj, była obozową prostytutką i „miał ją każdy za miskę zupy”. Zaś inna z kobiet, Janka, spędza intymną noc z Koenigiem, wyobrażając sobie, że to jej narzeczony, o którym słuch zaginął w roku 1939. Wobec niespodziewanego ocalenia, postaci muszą zmierzyć się z trudną „poetyką następnego dnia” – i tylko po oczach widać, że coś w nich zostało, że odbijają się w nich te wszystkie przeżycia, a także wątpliwość, czy nie lepiej jednak było zginąć. „Nie mamy nic, ale mamy wolność”. Bandyci zaś nie mają takich wątpliwości – skoro mamy wolność, to znaczy, że wszystko wolno. „(…) smród od trupów szedł na pół świata, człowiek człowiekowi bebechy wypruwał, kto miał michę makaronu, był arystokratą (…) To co wart twój człowiek? Wszystko wolno, Heniek!” – mówi Czesiek, były więzień Oświęcimia. Obrywa się również zakłamaniu i podwójnej moralności – gdy Koenig próbuje przeciągnąć na swoją stronę niejakiego Smółkę, jako ostatecznego argumentu używa stwierdzenia, że kradzież to nie tylko przestępstwo, ale również grzech: „Bóg zapamięta, kto się oparł, a kto poszedł za głosem zła. Nie pomoże żadne rozgrzeszenie”. W odpowiedzi słyszy zaś: „Zalewasz. Jak ksiądz da rozgrzeszenie, to się liczy. Szef obiecał załatwić”. Józef Hen stawia ważną tezę: fakt posiadania ciężkich doświadczeń, nawet tych najbardziej dotkliwych, traum wojennych, nie usprawiedliwia zła (odwetów, rewanżów), nie uprawnia do jego czynienia i nie może dać człowiekowi większych praw. Wręcz przeciwnie, trudne doświadczenia powinny stać się swoistym mementem dla pamięci, cezurą dla czynów, by nie przejść na drugą stronę barykady, by pięść nie była odpowiedzią na pięść.
Postaci w „Prawie i pięści” są niezwykle przejmujące i wyraziście zarysowane, wynikają, jak się zdaje, z doświadczeń autora. Istnieje na przykład sporo podobieństw łączących drugoplanową postać Izaaka Cukiermana z ojcem Józefa Hena. Prawdziwe nazwisko Hena to bowiem właśnie Cukier. Izaak Cukierman wspomina, że czeka na powrót córki z wojennej zawieruchy. Miała ona na imię Mirka, tak samo jak siostra pisarza, która zginęła w 1942 roku. Jedyna tylko różnica, ojciec Hena nie przeżył obozu w Buchenwaldzie. Najbardziej wyrafinowaną postacią w „Prawie i pięści” jest niewątpliwie główny bohater, Henryk Koenig – ucieleśnienie sprawiedliwości, jeden przeciwko wszystkim. Ciekawą formę przyjmuje narracja, za każdym razem, gdy Koenig się pojawia – do relacjonowanych przez siebie wydarzeń, ekstradiegetyczny narrator wplata tu i ówdzie (bez żadnego rozróżnienia) zapis przeżyć wewnętrznych bohatera w postaci zdań powiedzianych do siebie, wymruczanych pod nosem. Do tego stopnia, że niekiedy trudno jest stwierdzić, kto w danej chwili właśnie mówi w utworze. Józef Hen obdarzył Henryka Koeniga najbardziej rozbudowaną psychologią, a ja nie potrafię wyobrazić sobie tego bohatera inaczej, jak z twarzą Gustawa Holoubka, co zresztą sugeruje nam już okładka, na której widnieje fotos z ekranizacji powieści z 1964 roku, w reżyserii Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego.
Od jakiegoś czasu można zaobserwować nieobecność Józefa Hena w dyskursie o literaturze, powszechny ostracyzm wobec jego dorobku. Winny nie jest wyłącznie podeszły wiek pisarza (ur. 1923), lecz również zawłaszczanie historii przez jedną opcję polityczną, a coraz częściej pisanie historii na nowo. Wyobrażam sobie, że Hen, jako żołnierz armii Berlinga (nie został przyjęty do armii Andersa z powodów zdrowotnych) z definicji jest zaliczany w poczet artystów podlegających dekomunizacji. W serwisie Youtube w komentarzach pod ekranizacją powieści większość stanowią niewybredne inwektywy i oskarżenia, że film jest komunistyczną propagandą. Moim zdaniem to nadużycie, podobnie jak nie jest „Prawo i pięść” żadnym „polskim westernem”. To po prostu wartościowa opowieść o moralnych wyborach, jak i o tym, że warto być przyzwoitym – niezależnie od okoliczności.
PIĘŚĆ I PRZYZWOITOŚĆ
„Za dzień, za dwa,
Za noc, za trzy,
Choć nie dziś.
Za noc, za dzień,
Doczekasz się,
Wstanie świt”.
I oto wstał świt z piosenki wykonywanej przez Edmunda Fettinga do słów Agnieszki Osieckiej. Wstał świt, ale wszystko było jeszcze spowite w powojenne ciemności. Jest rok 1945, ocalały z obozu w Buchenwaldzie nauczyciel Henryk Koenig musi zacząć...
2018-02-18
UDAWAĆ GREKA?
Nikos Kazantzakis (1885-1957) był pisarzem rozdartym. Jak gdzieś wyczytałem, fascynował się zarówno myślą Henriego Bergsona, jak i Fryderyka Nietzschego. Z jednej strony więc witalizm, z drugiej zaś nihilizm. Dwoistość ta doskonale została odzwierciedlona w narracji „Greka Zorby”. Mamy tu dwie skrajnie różne od siebie postaci – Aleksy Zorba, hedonista pełną gębą i Szef – nihilista, gryzipiórek. Tym, co ich łączy, jest bez wątpienia skrajny mizoginizm, przedmiotowe traktowanie kobiet, ale nie to jest w tej opowieści najważniejsze. Powieść Kazantzakisa nie bierze jeńców – jednym słowem zmusza czytelnika, by opowiedział się po jednej ze stron. Zorba żyje tak, jakby nie miał nigdy umrzeć, za to Szef – jakby miał umrzeć w każdej chwili. Zorba wyznaje złotą zasadę: „wino, kobiety i śpiew”, Szef zaś, wiecznie pochylony nad jakąś książką, przeżywa duchowe rozterki. Jak pisał inny wielki Grek, Konstandinos Kawafis: „Na poniektórych z nas przychodzi taki dzień, że trzeba się opowiedzieć po stronie wielkiego Tak, albo wielkiego Nie. Kto jest gotowy na Tak, widać to gołym okiem. I ledwo je wymówi, nabiera pewności siebie i wspina się ku zaszczytom. Kto rzekł Nie, nie żałuje. Zapytany ponownie, powtórzyłby to samo. A jednak właśnie to Nie, to jakże słuszne Nie, naznacza go na zawsze”. Jednak, w trakcie lektury, coraz bardziej jaskrawo uświadamiałem sobie, że na pewnym etapie życia nie sposób dokonać w tej kwestii jednoznacznych wyborów. Nic w życiu nie jest czarno-białe, oprócz szachownicy. Poglądy Zorby są ujmujące, jest w nich jakaś taka buntowniczość, bergsonowski witalizm, ale jednocześnie i naiwność. Myślę, że gdybym przeczytał „Zorbę” dziesięć, piętnaście lat temu, byłbym bardziej zachwycony.
Aleksy Zorba wyżej cenił przeżycia nad doświadczenia duchowe, intelektualne, kpił z pisarskich aspiracji swojego współtowarzysza, nazywając go „gryzipiórkiem”: „(…) ja przeżywam te wszystkie cuda, o których ty mówisz, i nie mam czasu na bazgraninę. Raz to jest wojna, raz kobiety, kiedy indziej wino czy santuri. Gdzie znaleźć czas, by chwycić za to kretyńskie pióro? Zresztą cała sprawa dostała się w ręce gryzipiórków. Ci, co przeżywają dziwy, nie mają czasu, a ci, co mają czas, nie przeżywają nic”. Jednocześnie jednak, jak się wydaje, miał Zorba świadomość pozorności swojego buntu przeciwko upływającemu czasowi: „Wstydzę się, że jestem stary, robię wszystko, co mogę, żeby nikt tego nie zauważył, skaczę, tańczę, bolą mnie nerki, jednak tańczę dalej, piję, w głowie mi się kręci, ale nie poddaję się, że to niby nic”. I dlatego właśnie bardzo dobitnie odczułem przemyślenia, które wygłasza Szef: „Czujemy, że zostaliśmy stworzeni, aby wymówić parę sylab, czasem nie sylab, ale nieartykułowanych dźwięków, jakichś «a», «o», «u» – po czym obracamy się w nicość”.
Za to niezwykle silnie przemawiają do mnie przemyślenia Zorby, wynikające z jego doświadczeń wojennych: „Buddowie, bogowie, ojczyzny, idee… Biada temu, kto nie zdoła zrzucić z siebie jarzma Buddów, bogów, ojczyzn i idei!”, „Kiedyś dzieliłem ludzi na Bułgarów, Turków, Greków. Dokonywałem w imię swej ojczyzny takich rzeczy, że na samą myśl o tym włosy stanęłyby ci dęba (…) patrząc na ludzi, myślę: «Ten jest dobrym człowiekiem, ten zaś łobuzem. Wszystko jedno, Bułgar, czy Grek – pytam: dobry, czy zły?» Dziś tylko to mnie obchodzi”. Niezwykle to przejmujące i aktualne.
Jest oczywiście w powieści Kazantzakisa jeszcze jedna ciekawa płaszczyzna – portret Grecji początku XX wieku, piękna przyrody, radości życia, dionizyjskiej filozofii, optymizmu. Daje to niezwykle ciekawy efekt – wydaje się, jakby bohaterowie ze swoimi intelektualnymi sporami byli jedynie tłem, dodatkiem do niezmienności przyrody, niezależnie od tego, który z nich w ostatecznym rozrachunku będzie miał rację, co być może jest jakąś odpowiedzią na postawioną w utworze dychotomię. Ale ponieważ, jako się rzekło, nic nie jest czarno-białe, są w opisanej krainie również ciemne zakamarki – wspomniana już nienawiść do kobiet (w szczególności do wdów), zabobony, upadek moralności (wyczyny zakonników w nieodległym klasztorze), czy brak zwykłej przyzwoitości (udawany żal płaczek nad śmiertelnym łożem madame Hortensji, które tak naprawdę czekały na moment śmierci, by móc zacząć szabrować dobytek zmarłej).
Zorba twierdzi, że Bóg i diabeł to jedno i to samo. Co ciekawe, odnajduję w „Greku Zorbie” niemal identyczne podejście do tej kwestii, jak w przeczytanej niedawno „Matce Joannie od Aniołów” Iwaszkiewicza – lepiej mieć w sobie diabła, niż być całkowicie pustym: „Jego diabeł zdechł. Teraz biedak jest pusty, zupełnie pusty! Stał się taki, jak wszyscy inni”.
Przeżywając ostatnio coś, co nazywam „zaduszkowym stanem psychicznym”, poszukiwałem dzieła literackiego, które pomogłoby mi przezwyciężyć ten stan, książki emanującej tzw. pozytywną energią. Duże nadzieje pokładałem w „Greku Zorbie”. Choć to bardzo dobra, klasyczna już powieść, nie zmieniła specjalnie stanu mojego ducha. Myślę, że nie jestem już na takim etapie życia, by bezkrytycznie przyjmować prawdy wygłaszane przez Zorbę. Zatem – udawać Greka (Zorbę), czy nie? Nie mam na razie jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Dziś wiem na pewno jedynie to, że warto było poświęcić tych kilka dni, by poznać losy Aleksego Zorby i Szefa, że mimo kilku ziejących nudą narracyjnych interludiów jest to kawał wielkiej literatury. Za późno? A może za wcześnie? Jestem teraz mniej więcej w wieku Szefa, a może właśnie trzeba będzie dożyć wieku Zorby, by znaleźć odpowiedź? Myślę, że wrócę do Kazantzakisa za wiele, wiele lat i mam nadzieję, że wtedy już nie będę miał żadnych wątpliwości. Opowiem się po stronie wielkiego Tak, albo wielkiego Nie. Zapytany ponownie, powtórzę to samo.
UDAWAĆ GREKA?
Nikos Kazantzakis (1885-1957) był pisarzem rozdartym. Jak gdzieś wyczytałem, fascynował się zarówno myślą Henriego Bergsona, jak i Fryderyka Nietzschego. Z jednej strony więc witalizm, z drugiej zaś nihilizm. Dwoistość ta doskonale została odzwierciedlona w narracji „Greka Zorby”. Mamy tu dwie skrajnie różne od siebie postaci – Aleksy Zorba, hedonista pełną...
2018-02-10
IWASZKIEWICZA PROZA JAK DUSZA
„Matka Joanna od Aniołów” Jarosława Iwaszkiewicza (1894-1980) jest nowelą opartą na faktach, nawiązującą do prawdziwych wydarzeń, tzw. afery demonów z Loudun, która miała miejsce we Francji w latach trzydziestych XVII wieku. Afera ta w rzeczywistości miała nieco inny przebieg, bo, jak się wydaje, była sprytnie uknutą przez kardynała Richelieu prowokacją. Rzekome opętania Urszulanek z Loudun mogły być sfingowane w celu pozbycia się politycznego przeciwnika, miejscowego proboszcza Urbaina Grandier (u Iwaszkiewicza – ksiądz Garniec) za sprzeciwienie się królowi Ludwikowi XIII w sprawie protestantów. Iwaszkiewicz przeniósł te wydarzenia na wschodnie rubieże ówczesnej Polski, do Ludynia, fikcyjnej miejscowości w województwie smoleńskim, pomijając zupełnie polityczny aspekt tej historii. Niemniej, pojawiają się tu i ówdzie delikatne aluzje, co do wątpliwej wiarygodności Urszulanek. Jako pierwszy o sprawie pisał w 1826 roku Alfred de Vigny w swojej powieści „Cinq-Mars, czyli spisek za Ludwika XIII”. Warto jednak zauważyć, że Iwaszkiewicz swoją nowelą o całą dekadę wyprzedził najsłynniejsze dzieło, poświęcone tym zdarzeniom, a mianowicie, „Diabły z Loudun” Aldousa Huxleya.
Trzeba przyznać, że stary dobry Iwaszkiewicz w swojej prozie wykazał się mistrzowską umiejętnością budowania sugestywnego klimatu. Sprzyja temu czas akcji utworu– wczesna jesień, koniec września, powoli zamierająca, jak co roku przyroda, której zmartwychwstanie jest niepewne. Niespiesznie rozwijająca się akcja potęguje wrażenie dusznej atmosfery panującej na rubieżach siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej. W rozstajnej karczmie ksiądz Suryn słyszy przepowiednię karczmarki („Spotka pannę, która będzie matką” i „Horbatu polubisz” (pokochasz garbatą). Następnie kompan księdza, Wołodkowicz potyka się o siekierę opartą o ścianę – i zaczyna się historia, która w końcu okaże się spełnieniem przepowiedni. Siekiera pełni funkcję podobną do rewolweru, który jeśli już pojawia się w jakiejś powieści, wiadomo że po to, by w finale wystrzelić.
Recepcja nowelę Iwaszkiewicza od początku spłycała i traktowała utylitarnie. Ataki nasiliły się jeszcze po premierze filmu Jerzego Kawalerowicza w 1961 roku, ponieważ niefortunnie zbiegła się ona w czasie z atakami na Kościół przez ówczesną władzę. „Matka Joanna od Aniołów” wywołała sprzeciw całego Episkopatu, z kardynałem Wyszyńskim włącznie. Nie mogło być inaczej, skoro główny bohater, ksiądz Józef Suryn, nie mogąc sobie poradzić z demonami, udaje się po poradę do miejscowego rabina, reba Isze z Zabłudowa. Trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że gdyby Iwaszkiewicz żył w dzisiejszych czasach, spotkałby się z takimi samymi zarzutami – z tą różnicą, że dodatkowo oberwałoby mu się za miejsce akcji utworu, jakim jest mała miejscowość pod Smoleńskiem. Z drugiej zaś strony – reżimowe czasopisma widziały w prozie Iwaszkiewicza „front walki społeczeństwa średniowiecza, czyli walkę chłopstwa z mieszczaństwem”. Tymczasem, jak słusznie zauważa ks. Andrzej Luter – to zwykła historia o miłości między kobietą a mężczyzną, tyle że oboje są w habitach”.
„Matka Joanna od Aniołów” dziś jest już klasyką literatury polskiej, stąd mija się z celem streszczanie tego dzieła. Przedstawienie historycznych wydarzeń posłużyło Iwaszkiewiczowi do podjęcia kwestii bardziej fundamentalnych, jak istota zła, przyrodzonego człowiekowi. Niech za trop posłużą w tej kwestii dwa cytaty: „- Cóż się stanie ze mną, gdy nie pozostanie we mnie ani jeden szatan? Stanę się z powrotem znudzoną, złą mniszką, która nie wie, czy dostąpi wiecznej szczęśliwości!” (Matka Joanna), „- Na diabła mam znak krzyża – powiedział Suryn, a księżom krzyż niestraszny”. To także przecież piękna opowieść o miłości, mimo iż słowo „kocham” nie pada ani razu.
Kończę cytatem, który z pewnością zostanie ze mną na dłużej, jest on niezwykle poetycką hipotezą budowy ludzkiej duszy: „(…) dusza ludzka nie ma kształtu szklanki. Podobna jest raczej do włoskiego orzecha, tyle tam kawałków, części, zakamarków, zagłębień. I jeżeli diabeł, uchodząc z duszy ludzkiej, zostawi w głębinie samej, w oddalonej jakiejś cząstce duszy choć kroplę swojego diabelstwa, to kropla ta zepsowa wlewającą się miłość bożą, jak kropla inkaustu psuje cały kielich wina”. I taka jak ta dusza właśnie jest proza Jarosława Iwaszkiewicza – pełna tajemnych nisz i enklaw, tkwi w niej niejedna kropla szaleństwa.
IWASZKIEWICZA PROZA JAK DUSZA
„Matka Joanna od Aniołów” Jarosława Iwaszkiewicza (1894-1980) jest nowelą opartą na faktach, nawiązującą do prawdziwych wydarzeń, tzw. afery demonów z Loudun, która miała miejsce we Francji w latach trzydziestych XVII wieku. Afera ta w rzeczywistości miała nieco inny przebieg, bo, jak się wydaje, była sprytnie uknutą przez kardynała Richelieu...
2017-12-29
SPEŁNIENIE W SAMOUNICESTWIENIU
Mnóstwo jest w „Dzikich palmach” ciemnych zakamarków. Niby to historia o miłości, ale czytelnik nie znajdzie tu choćby pierwiastka typowego romansowego banału. To powieść o miłości trudnej, absurdalnej, niemożliwej. On – Harry Wilbourne, staroświecki idealista (uważa na przykład, że mężczyzna nie powinien spać w piżamie i palić papierosów zamiast cygar, bo to niemęskie), raczej parweniusz, z niedokończonymi studiami medycznymi, dwudziestosiedmiolatek, który zakochał się po raz pierwszy, w związku z czym przeżywa spóźnione o co najmniej dekadę uczuciowe rozterki. „Jeżeli kiedyś będę miał nieszczęście mieć syna, zaprowadzę go osobiście do porządnego, czyściutkiego burdelu, kiedy skończy dziesięć lat” – powiedział McCord, przyjaciel Wilbourne’a, słuchając wynurzeń głównego bohatera. Ona – Charlotte Rittenmeyer, starsza od niego, zbuntowana, wywodząca się z nowoorleańskiej bohemy artystycznej, kobieta doświadczona przez życie, matka dwóch córek. Posiadaczka złowrogiego „żółtego spojrzenia”, zdecydowała się związać z Wilbournem i wyruszyć z nim w podróż po Stanach, dopiero wtedy, gdy ten znalazł na śmietniku portfel z tysiącem dwustoma dolarami zawartości. Związek Charlotte z Harrym od samego początku zapowiada się na toksyczny – ona chcąc go obudzić, ciągnie go za włosy, a on, gdy leży obok niej w łóżku, zostaje przez narratora porównany do sarkofagu. W przeciwieństwie do Harry’ego, Charlotte od początku pozbawiona jest złudzeń i już na pięćdziesiątej stronie książki przepowiada ich losy, losy miłości dążącej do samounicestwienia, mimowolnie streszczając całą powieść, mówiąc że: „(…) miłość i cierpienie to jedno i to samo i że wartość miłości mierzy się sumą, jaką trzeba za nią zapłacić; i zawsze, jeśli to wypada zbyt tanio, to znaczy, że człowiek oszukuje sam siebie”. Harry i Charlotte zapłacili bardzo wysoką cenę, co dowodzi, że raczej się kochali, mimo iż zupełnie nie było tego widać.
Nie wiem doprawdy, jak tego William Faulkner dokonał, ale spośród postaci występujących w „Dzikich palmach” naprawdę nikogo nie da się polubić, z nikim nie sposób się utożsamić. Dlatego też jest to lektura bardzo ciężka i wymagająca – powieść niewątpliwie stoi pod znakiem niekończących się zapisów myśli i przeżyć Harry’ego Wilbourne’a, kompletnie niezrozumiałych postaw i posunięć bohaterów, a także wielu zupełnie absurdalnych epizodów. Na przykład: Charlotte wyjmuje z lodówki i zawija w papier dwa kotlety, które bohaterowie mieli zjeść na kolację „- Straciliśmy robotę – powiedziała mu. – Więc szukamy psa (…) w słabym świetle gwiazd mogli widzieć wyraźnie odlanego z żelaza psa z góry Św. Bernarda, z głową przypominającą jednocześnie cesarza Franciszka Józefa i bankiera z Maine z roku 1859. Charlotte położyła kotlety na żelaznym piedestale, między żelaznymi łapami”. Ujmująca, specyficzna groteskowość tej sceny da się, moim zdaniem, wytłumaczyć jedynie ukrytym rymem zdania w oryginale otwierającego epizod:„We've lost our job. So we're looking for a dog.” Jest również w „Dzikich palmach” niezbyt chlubny, ale wart odnotowania, wątek polski – otóż w kopalni w Utah, w której Harry Wilbourne otrzymał etat dyżurnego lekarza, pracują nasi rodacy: „(...) w pobliżu nie było widać nikogo oprócz jakiegoś niechlujnego olbrzyma, którego wygląd zdumiał ich i zaskoczył. Miał na sobie barani kożuch, jego blade oczy wyglądały tak, jakby od dawna nie spał, a w niechlujnej twarzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa od szeregu dni nie golonej i nie mytej, malowała się duma, dzikość i trochę histerii. Był to Polak, nie mówił po angielsku, ale bełkocząc coś i gwałtownie gestykulując wskazywał przeciwną stronę kanionu (…) to złudzenie olbrzymiego wzrostu stwarzała jakaś atmosfera wokoło nich, promieniująca z nich wszystkich dziecięca naiwność i łatwowierność”. I jeszcze: „(…) złudzeniami można żyć dość długo i być szczęśliwym. To znaczy, kiedy się jest Polakiem i nie umie się nic prócz zakładania dynamitu pięćset stóp pod ziemią”.
William Faulkner nadał powieści tytuł „Dzikie palmy” wbrew swojej intencji, zmuszony do tego przez wydawcę, Random House. Książka oryginalnie miała nosić tytuł „If I Forgot Thee, Jerusalem” („Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”) i składać się z przeplatających się dwóch opowiadań – „Dzikie palmy” oraz „Stary”. Choć późniejsze amerykańskie wydania, zwracają hołd Faulknerowi, używając zgodnego z jego zamierzeniem tytułu – „The Wild Palms [If I Forget Thee, Jerusalem]”, w Polsce pozostano przy „Dzikich palmach”. Nie jest tajemnicą, że proza Faulknera dotarła do Polski po odwilży 1956 roku, niejako na przekór, głównie po to, by ukazać czytelnikowi biedotę amerykańskiego południa, oraz to, że jak to się mówi kolokwialnie „w Ameryce Murzynów biją”. Oceniam wydanie z serii „Koliber” z 1977 roku, gdzie zupełnie wycięto nowelkę pt. „Stary” i zignorowano właściwy tytuł. Rozumiem, że niespełna dekadę po antysemickim spektaklu 1968 roku, w Polsce nie mogłaby się ukazać książka pod tytułem „Jeśli cię zapomnę, Jerozolimo”. Nawet jeśli, a może tym bardziej, że słowa te pochodzą z biblijnej Księgi Psalmów, Psalm 137. Szkoda, bo myślę, że efekt byłby ciekawszy, a może i zrozumienie pełniejsze, gdyby można było czytać „Dzikie palmy” na przemian ze „Starym”, gdzie główny bohater toczy nierówną walkę z morskimi falami, by udzielić pomocy ciężarnej kobiecie.
Podsumowując – jednak lekturę „Dzikich palm” polecam, choć po nobliście z 1949 roku, niewątpliwym klasyku współczesnej literatury, spodziewałem się znacznie więcej. Pomimo całej patologicznej psychologii tej powieści, warto ją przeczytać, by zobaczyć bohaterów szamoczących się z przeznaczeniem, jak palmy na wietrze. Po to, by sprawdzić, czy zamiast włosów nie rosną nam liście, czy od stóp nie odbijają się już kokosy.
SPEŁNIENIE W SAMOUNICESTWIENIU
Mnóstwo jest w „Dzikich palmach” ciemnych zakamarków. Niby to historia o miłości, ale czytelnik nie znajdzie tu choćby pierwiastka typowego romansowego banału. To powieść o miłości trudnej, absurdalnej, niemożliwej. On – Harry Wilbourne, staroświecki idealista (uważa na przykład, że mężczyzna nie powinien spać w piżamie i palić papierosów...
2016-10-23
Przyszedł czas, by nieco nadrobić uniwersyteckie lektury. "Colas Breugnon" powinienem był przeczytać (w oryginale) na trzecim roku studiów, czyli jakieś 7 lat temu, w ramach kursu literatury francuskiej XX wieku. Żałuję, że zrobiłem to tak późno, bo myślę, że przez wszystkie lata dusznych psychicznych klimatów książka Rollanda mogłaby być pomocą, uświadamiając, że świat może być piękny i prosty. "Colas Breugnon" to dzieło wręcz emanujące dobrą energią i pozytywnym przesłaniem - śmieszy, buduje i wzrusza. I choć, jak przyznaje sam Romain Rolland (1866-1944) we wstępie, napisał "Colas Breugnon" niejako przypadkiem, chcąc stworzyć coś innego po kilkunastu latach pracy nad siermiężnym i wielotomowym "Janem Krzysztofem", to jednak właśnie to dzieło zapisało się na trwałe w historii literatury. I myślę, że na dalszy plan można zepchnąć te wszystkie analogie rabelaisowskie, czy łotrzykowskie - ważny jest ten wszechobecny optymizm i laudacja dla świata. I choć "Colas Breugnon" to proza już blisko stuletnia (1919 r.), to nadal świetnie się trzyma.
Przyszedł czas, by nieco nadrobić uniwersyteckie lektury. "Colas Breugnon" powinienem był przeczytać (w oryginale) na trzecim roku studiów, czyli jakieś 7 lat temu, w ramach kursu literatury francuskiej XX wieku. Żałuję, że zrobiłem to tak późno, bo myślę, że przez wszystkie lata dusznych psychicznych klimatów książka Rollanda mogłaby być pomocą, uświadamiając, że świat...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-11-23
ZANIM OBCY STAŁ SIĘ „OBCYM”
Podejmując wyzwanie zrecenzowania „Głodu”, należy w moim przekonaniu przede wszystkim pamiętać o sugestii Jerzego Giedroycia, by oddzielać dzieło od osoby autora. Knut Hamsun (1859-1952) to bowiem postać o dość odrażających poglądach – noblista od początku do końca popierał Hitlera (w 1942 roku spotkał się z nim osobiście), gloryfikował nazizm, a nawet podarował swój medal noblowski Goebbelsowi, jeszcze w maju 1945 pisał artykuły pochwalne na cześć Adolfa H. Za to wszystko po wojnie został poddany powszechnemu ostracyzmowi – a w końcu, skazany za zdradę ojczyzny i umieszczony w szpitalu psychiatrycznym.
„Głód” to jednak literatura największa z możliwych, bo naznaczona pierwiastkiem wizjonerstwa. Powieść Hamsuna, mimo iż napisana w 1890 roku, jest utworem niesamowicie nowatorskim – autor odszedł bowiem od modnego podówczas naturalizmu opisu i skoncentrował całą narrację jedynie na wewnętrznych przeżyciach bohatera, zapisie jego myśli, monologów, a wreszcie halucynacji. To przecież sensu stricte powieść psychologiczna, egzystencjalna. Proza Hamsuna to w pewnym sensie wstęp do dzieła Franza Kafki – dla głównego bohatera „Głodu” cały świat jest kafkowskim „Zamkiem”, a jego odpowiedź na pytanie „kto?”, brzmi zawsze – „ja sam”. Tytuł powieści może okazać się mylący – głód to akurat najmniejszy problem, z jakim boryka się bohater. Nie przyczyna, a skutek jego problemów. Proza Hamsuna jest tak naprawdę oskarżeniem skierowanym w stronę przypadkowości, bezcelowości i płycizny międzyludzkich kontaktów. „Głód” to więc przede wszystkim dogłębne studium samotności. Camusowskie odium unosi się tu bardzo wyraźnie.
Główny bohater, biedny, za to utalentowany i obdarzony niezwykłą przenikliwością literat, którego imienia nie poznajemy, włóczy się po ulicach Christianii (dawna nazwa Oslo), włócząc za sobą „ów wór z molami, zwany ciałem”. Jedynym źródłem jego utrzymania są drobne artykuły, które pisuje dla różnych czasopism. Większość dnia upływa mu jednak na poszukiwaniach pracy i miejsca do spania, co jednak jest mocno utrudnione zważywszy na stan jego zdrowia. Jest „młody i zdecydowany, zapomniawszy już jak wygląda szczęście”. Wadzi się z Bogiem: „(…) dumałem o wszystkim, coraz to bardziej rozgoryczony udręką, zadawaną mi przez Boga. Obrał złą metodę, jeśli sądził, że w ten sposób pociągnie mnie ku sobie i uczyni lepszym”. Uważa, że został dotknięty Boskim palcem, ale poprzez coś na kształt antyobjawienia, w sposób negatywny: „Ów palec boski, wetknięty z lekka w sieć moich nerwów, wywołał pewien nieład w drutach. Potem Bóg wyjął palec i oto zostały na nim drobniutkie niteczki nerwów. Po owym palcu została dziura, została rana w mózgu po palcu boskiej opatrzności”.
Wzruszające są zmagania głównego bohatera, by za wszelką cenę zachować własną godność. Bowiem pomimo najróżniejszych przykrości i przeciwności losu, jakie go spotykają, nie szuka litości. Za wszelką cenę stara się zachowywać moralnie, pilnując, by nie stać się typowym żebrakiem. Często wręcz konfabuluje na temat swojej sytuacji życiowej, celowo przedstawiając ją w niewłaściwym, lepszym świetle. Nazywa się nawet „bezdomnym radcą dworu”.
Powieść, pomimo wielu lat, które upłynęły od jej pierwszego wydania, nie straciła na aktualności, a myślę, że wręcz zyskała. Tak, jak bohater „Głodu”, żyją dziś na świecie miliony ludzi. Hamsun zwrócił nade wszystko uwagę na fakt, że tacy ludzie też mają prawo do posiadania własnej godności. Niezależnie od tego, czy nazwiemy ich, za Camusem, „obcymi”. Były, są i będą na świecie „natury delikatne, żyjące subtelnością, a umierające od brutalnego słowa”. Złościłem się na książkę norweskiego noblisty, nawet czasem popłakując pod nosem. Wstrząsające wrażenie spotęgowała bowiem świadomość, że za kilka-kilkanaście lat, moje życie może wyglądać podobnie do tego, które wiódł bohater „Głodu”. Z tą jednak różnicą, że w dzisiejszych czasach, czasopisma nie nagradzają autorów honorariami, a często wręcz sami ich żądają.
ZANIM OBCY STAŁ SIĘ „OBCYM”
Podejmując wyzwanie zrecenzowania „Głodu”, należy w moim przekonaniu przede wszystkim pamiętać o sugestii Jerzego Giedroycia, by oddzielać dzieło od osoby autora. Knut Hamsun (1859-1952) to bowiem postać o dość odrażających poglądach – noblista od początku do końca popierał Hitlera (w 1942 roku spotkał się z nim osobiście), gloryfikował nazizm,...
2017-10-18
„Wilk stepowy” Hermanna Hessego to podwójne lustro – nie dość, że odbija się w nim cała epoka, to jeszcze każdy człowiek może się w niej przejrzeć i w losach głównego bohatera, Harry’ego Hallera, dostrzec cząstkę siebie. Już na wstępie pozwolę sobie na zwrócenie uwagi, jak dalece i niepokojąco prorocze jest to dzieło – pacyfista Hesse już w 1927 roku uważał, że kolejna wielka wojna jest nieunikniona. Ktoś napisał, że „Wilkiem stepowym” mogą zachwycić się ludzie posiadający cząstkę schizofrenicznego umysłu, sami będący takimi właśnie „wilkami stepowymi”. Ja odnalazłem zaskakująco wiele, zbyt wiele podobieństw, co spowodowało, że lektura książki zafundowała mi wiele różnych, często skrajnych emocji. To opowieść przede wszystkim o nieprzystosowaniu do świata i panujących w nim norm, złożoności ludzkiej psychiki. Otóż Hesse postuluje, że człowiek często ma w sobie, nie jak uważa się powszechnie, dwie przeciwstawne natury, ale ich całe mnóstwo. Perypetie głównego bohatera są bardzo bliskie moim dotychczasowym przemyśleniom. Jednak myślę, że przy lekturze „Wilka stepowego” niezbędna jest ostrożność, momentami roznosi się nad nią niebezpieczne odium nietzscheanizmu – każdy bowiem podświadomie jest skłonny uznać się za jednostkę wybitną, która ma prawo negować zastane normy społeczne, tak jak Harry Haller. Tymczasem to musi się „w ogniu przepalić”, samemu sobie trzeba udowodnić, że jest się człowiekiem krańcowym. Nie napiszę niestety zbyt wiele, być może tak to już jest, że najtrudniej pisze się o dziełach najwybitniejszych. Sądzę, że nie pomylę się wiele, konkludując, że oto za sprawą „Wilka stepowego, napotkałem jedną z najważniejszych lektur dla mojej tożsamości, nie tylko czytelniczej.
„Wilk stepowy” Hermanna Hessego to podwójne lustro – nie dość, że odbija się w nim cała epoka, to jeszcze każdy człowiek może się w niej przejrzeć i w losach głównego bohatera, Harry’ego Hallera, dostrzec cząstkę siebie. Już na wstępie pozwolę sobie na zwrócenie uwagi, jak dalece i niepokojąco prorocze jest to dzieło – pacyfista Hesse już w 1927 roku uważał, że kolejna...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-11-28
"Zazdrość i medycyna" Michała Choromańskiego (1904-1972) to interesujące studium zdrady małżeńskiej, zazdrości, paranoi. Choć, mimo wszystko powieść ta okazała się rozczarowaniem, wbrew obiegowej opinii, określającej ją jako dzieło ze wszech miar kultowe. Postępowanie bohaterów jest często tak sprzeczne z jakąkolwiek logiką, że nie sposób go wytłumaczyć nawet obłędem. Fabrykant Widmar wydaje mi się trochę takim Wokulskim drugiego sortu, a jego wiarołomna żona Rebeka - trochę mniej udaną Izabelą Łęcką.
Na uwagę zasługuje niewątpliwie strona formalna powieści. "Zazdrość i medycyna" jest skonstruowana w ciekawy, nowatorski (przynajmniej jak na rok wydania - 1932) sposób. Mamy tu wiele ciekawych sztuczek formalnych - inwersję, pasaże retrospekcyjne, klamrę kompozycyjną. Również w ciekawy sposób - poprzez symultanizm czasowy Choromański oddaje w swojej narracji subiektywizm pamięci i uczuć. Zdarzenia raz już opisane, powracają na kolejnych kartach powieści, zrelacjonowane przez zupełnie inną postać, bądź też widziane z perspektywy tej postaci i - co najważniejsze - różnią się one detalami wspomnień, niekiedy nawet inne są dialogi zapamiętane i przytaczane przez poszczególne postaci. Te zabiegi z pewnością mają pozytywny wpływ na ocenę dzieła, jednakże to wszystko niestety sprawia również, że momentami trudno mi było czerpać przyjemność z lektury. Wydaje się, że dziś, po 84 latach od publikacji "Zazdrość i medycyna" nie przekazuje nam już nic oryginalnego. Może poza studium "miłości jako choroby", ukazania tragizmu człowieka ogarniętego paranoją domniemanej zdrady. Przede wszystkim zaś powieść Choromańskiego to swojego rodzaju proroctwo, podkreślające wielką władzę kobiety nad mężczyzną. Poza tym "Zazdrość i medycyna" wydaje mi się przerostem treści nad formą - która, jak wiadomo pojawia się wtedy, gdy słabnie duch.
"Zazdrość i medycyna" Michała Choromańskiego (1904-1972) to interesujące studium zdrady małżeńskiej, zazdrości, paranoi. Choć, mimo wszystko powieść ta okazała się rozczarowaniem, wbrew obiegowej opinii, określającej ją jako dzieło ze wszech miar kultowe. Postępowanie bohaterów jest często tak sprzeczne z jakąkolwiek logiką, że nie sposób go wytłumaczyć nawet obłędem....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-10
PRZYPADEK? NIE SĄDZĘ…
Słynna powiastka filozoficzna Denisa Diderota (1713-1784) jest w gruncie rzeczy rozbudowaną rozprawką na temat roli przypadku w życiu człowieka. Kubuś co chwilę przytacza słowa swojego kapitana, który mawiał, że „wszystko zapisane jest w górze”. Diderot również ustami tytułowego bohatera nawiązuje do teorii Panglosa, przytoczonej przez Woltera w „Kandydzie”, w myśl której suma złego i dobrego na świecie musi się zgadzać, a ostatecznie dobro i tak zatriumfuje. To ewidentne świadectwo inspiracji Diderota myślą Leibniza – pozwala to uważać „Kubusia Fatalistę” za dzieło prekursorskie dla powstałego później pojęcia determinizmu. Ale to nie jedyny preskursorski aspekt dzieła Diderota – stało się ono inspiracją dla nowoczesnej powieści, poprzez zastosowanie tzw. chwytu metanarracyjnego. Narrator nie ogranicza się bowiem do roli organizatora świata przedstawionego, ale nieustannie go komentuje, projektuje na swoją modłę, prowadzi z czytelnikiem specyficznym rodzaj gry, dając mu jasno do zrozumienia , że ma do czynienia z fikcją. Jest to również pewne nawiązanie do arystotelejskiej szkoły perypatetycznej – uczniowie prowadzili z mistrzem dialogi filozoficzne, przechadzając się – Kubuś i jego Pan, czynią podobnie, podróżując konno w kierunku bliżej nieokreślonym. Pozwala to sądzić o tzw. otwartym charakterze dzieła Diderota, stwarzającym pole do swobodnej interpretacji.
Mawiano o Diderocie, że był bezbożnikiem, ateistą itp. Prawdą jest jednak, że z biegiem lat jego poglądy ewoluowały z deistycznych, później teistycznych, w stronę ateizmu. Świadectwo tych poszukiwań odnaleźć można właśnie w filozoficznych dysputach na temat przypadku, prowadzonych przez bohaterów. Już na początku powieści bohaterowie dochodzą do wniosku, że istnieje gdzieś w górze „wielki zwój, gdzie wszystko jest zapisane”. Istotą sporu jest tylko to, kto, jaka ręka jest tego zwoju autorem. Ale przecież istnienie dzieła implikuje istnienie Autora… Kryptoteologia Diderota jest jednym z najbardziej fascynujących elementów „Kubusia…”.
Jednocześnie nawiązuje Diderot do wielu aktualnych wówczas wydarzeń, jak konflikt jezuitów z jansenistami, czy też swój własny spór z Janem Jakubem Rousseau. Ale jest też oczywiście u Diderota komizm najwyższej próby, często tożsamy ze śmiesznością, nadal aktualny, nadal budzący uśmiech. Polecam również zauważyć jak dalece proroczy okazał się „Kubuś Fatalista i jego Pan” w temacie hierarchii społecznej mającej się niedługo na nowo przetasować. Tu bowiem sługa nie jest do końca sługą, pan zaś nie do końca panem. Diderot pisał swojego „Kubusia Fatalistę i jego Pana” przez 15 lat (1765-1780), nie doczekawszy jego wydania, co zdarzyło się dopiero 12 lat po jego śmierci. Przez tak długi okres czasu, świadomość człowieka piszącego musiała ulegać zmianom, nawet w XVIII wieku, toteż jest to widoczne, nie wszystkie fragmenty odznaczają się taką samą lekkością pióra. Dlatego też, pomimo niekwestionowanej arcydzielności dzieła Diderota, jednego z najważniejszych tekstów w historii nie tylko literatury, ale i kultury, dziś należy mu się nieco niższa nota.
PRZYPADEK? NIE SĄDZĘ…
Słynna powiastka filozoficzna Denisa Diderota (1713-1784) jest w gruncie rzeczy rozbudowaną rozprawką na temat roli przypadku w życiu człowieka. Kubuś co chwilę przytacza słowa swojego kapitana, który mawiał, że „wszystko zapisane jest w górze”. Diderot również ustami tytułowego bohatera nawiązuje do teorii Panglosa, przytoczonej przez Woltera w...
2017-08-27
MYSIE SŁOWA, LUDZKIE PISKI
„Myszy i ludzie” Johna Steinbecka (1902-1968) to kolejny dowód na to, jak nośny fabularnie był czas tzw. Wielkiego Kryzysu w Stanach Zjednoczonych lat trzydziestych. Jest to proza, obchodząca w tym roku osiemdziesięciolecie powstania, a jednak nadal wzrusza, budzi reakcje i kontrowersje. Twórczość Steinbecka bywa zaliczana (m.in. przez Kazimierza Brandysa) do gatunku zwanego, novel of violence („powieść okrutna”), co w opinii Czesława Miłosza upodabnia ją do francuskiej powieści naturalistycznej i najsłynniejszych twórców tego prądu – Emile’a Zoli, czy Guy de Maupassanta. Wiktor Woroszylski, nazwał prozę późniejszego noblisty „patologicznym naturalizmem”, a omawiane dzieło – „drugorzędnym”. Steinbeck – amerykańskim Zolą? Nie jest to wcale odległe skojarzenie – ze wzruszającą konsekwencją maluje on portrety biedoty, najemnych robotników, wędrujących po całych Stanach. Takich, jak główni bohaterowie „Myszy i ludzi” – Lennie Small i George Milton.
„Myszy i ludzie”, choć to książka o tak skromnej objętości, jest arcybogata znaczeniowo. Dzieło Steinbecka jest oskarżeniem, skierowanym pod adresem tzw. „american dream” (będącym mitem skompromitowanym już w latach trzydziestych) , ale przede wszystkim to rodzaj przypowieści, baśni dla dorosłych o poświęceniu, przyjaźni, braterstwie. O przyjaźni, już w tamtych latach uznawanej za coś rzadkiego – w opiniach postaci, które na swojej drodze spotykają George i Lennie. O przyjaźni totalnej, bezgranicznej, której najwyższym i ostatecznym dowodem są tragiczne wydarzenia z finału powieści.
Lennie Small jest nieco upośledzonym dorosłym mężczyzną o mentalności małego dziecka. Kocha zwierzęta, uwielbia głaskać myszy, króliki i szczeniaki – ale z powodu swoich gabarytów często niechcąco pozbawia je życia. Wydaje mi się jednak, że postać ta jest rodzajem symbolu – Lennie z innej, wyższej perspektywy sam przypomina małą myszkę, na co dzień poruszającą trybikami, ściśniętą między łapami systemu. Płynące z powieści przesłanie nadal pozostaje aktualne. Być może dlatego tak krytycznie o Steinbecku wyrażali się komuniści – wspominany już powyżej Woroszylski zarzucił pisarzowi, że „nie wierzy w możliwości rewolucji społecznej”. Kto miał w tym sporze rację – osądzi(ła) historia.
Choć nie jest to do końca „moja” proza – zabrakło mi w niej przede wszystkim jakiegokolwiek, choćby minimalnego psychologizmu postaci - to jednak nie sposób nie zauważyć jej walorów dzieła ponadczasowego, dziś już bez wątpienia zasługującego na miano klasyki.
MYSIE SŁOWA, LUDZKIE PISKI
„Myszy i ludzie” Johna Steinbecka (1902-1968) to kolejny dowód na to, jak nośny fabularnie był czas tzw. Wielkiego Kryzysu w Stanach Zjednoczonych lat trzydziestych. Jest to proza, obchodząca w tym roku osiemdziesięciolecie powstania, a jednak nadal wzrusza, budzi reakcje i kontrowersje. Twórczość Steinbecka bywa zaliczana (m.in. przez Kazimierza...
2017-07-07
HENRI MICHAUX – POETA ŁASKOCZĄCY
Z przyjemnością powróciłem do perypetii Pana Piórki, dlatego że to króciutka i przyjemna lektura, a przede wszystkim – arcydzieło literatury francuskiej, jeden z najważniejszych tekstów w historii kultury europejskiej. „Niejaki Piórko” Henriego Michaux (1899-1984) to zbiór makabresek, króciutkich historyjek z pogranicza jawy i koszmaru. Tytułowy bohater to typowy everyman, człowiek niepozorny, skromny, nijaki, wiecznie przepraszający, że żyje. Staje się on dla autora idealnym „kozłem ofiarnym” – żyjąc w brutalnym i nieprzyjaznym świecie, doświadcza najróżniejszych przykrości. A to podczas snu kradną mu dom, (a ponieważ jego łóżko stało akurat na torach kolejowych – ginie jego żona), a to zostaje aresztowany w restauracji za to, że na jego talerzu leżał kotlet, którego nie było w karcie, a to lekarz musi amputować mu palec, w wyniku czego nie może napisać listu do matki, a to znowu trzech mężczyzn wyzywa go na pojedynek.
Piórko żyje w miniaturowym kafkowskim świecie, jednak tylko na pozór, gdyż nie jest do końca bezbronny, ani niewinny – ma na swoim sumieniu zabójstwo wszystkich mężczyzn na pewnym balu (tych, którzy niesłusznie chcieli się pojedynkować), współudział w zabójstwie pięciu Bułgarów w przedziale nocnego pociągu, niejasny jest także jego udział w zorganizowanej grupie przestępczej kradnącej ludziom głowy.
Zaiste, autor znęca się nad swoim bohaterem ponadprzeciętnie. Doskonałe podsumowanie „Niejakiego Piórki” możemy odnaleźć w innym utworze Henriego Michaux – wierszu pt.: „Moje zajęcia”, cytuję w tłumaczeniu Julii Hartwig:
"Rzadko mogę patrzeć na kogoś i nie uderzyć. Inni wolą monolog wewnętrzny. Ja nie. Wolę bić.
Są ludzie, którzy siadają naprzeciw mnie w restauracji i nie mówiąc nic siedzą tak jakiś czas, postanowili bowiem coś zjeść.
Oto jeden z nich.
Więc chwytam go, bęc.
I jeszcze raz, bęc.
Wieszam go na wieszaku.
Zdejmuję.
Znów wieszam.
Znów zdejmuję.
Kładę na stół, ugniatam i duszę.
Brudzę go i zalewam wodą.
Odżywa.
Płuczę go, rozkładam (zaczynam się denerwować, trzeba z tym skończyć), ugniatam, wyciskam, wyżymam, wkładam do mojej szklanki, wyrzucam ostentacyjnie zawartość na ziemię i mówię do kelnera: «Proszę jednak o czyściejszą szklankę.»
Ale czuję się źle, płacę szybko rachunek i wychodzę.”
Uwaga na marginesie: w 1969 roku, Krystyna Zachwatowicz wygłaszała w Piwnicy pod Baranami monolog pt.: „Ciach, trach”. Miał on być fragmentem wspomnień niejakiej Jadwigi Mrozowskiej. Jednak już na pierwszy rzut oka widać, że jest on niczym więcej, jak tylko przerobionym na formę żeńską pierwszym opowiadaniem ze zbioru o Piórce, pt. „Spokojny człowiek”. Sprawdziłem: chodzi tu najprawdopodobniej o Jadwigę Mrozowską-Toeplitz (1880-1966), aktorkę, muzę Tadeusza Boya-Żeleńskiego i jej wspomnienia pt.: „Słoneczne życie”, opublikowane w 1963 roku. Mało prawdopodobne wydaje się więc, że to Michaux odpisywał od Mrozowskiej, a nie odwrotnie.
Henri Michaux był bez wątpienia twórcą niezwykle oryginalnym, o niespotykanej wręcz stylistyce. Jego twórczość w prostej linii wywodzi się z surrealizmu, co doskonale widać właśnie w przypadku „Niejakiego Piórki” – zapis marzenia sennego (koszmaru) był jedną z podstawowych zasad estetyki surrealistycznej, postulowanej przez André Bretona (1896-1966) w słynnym manifeście z 1924 roku. Istnieje pewna bardzo łatwa do zaakceptowania tendencja, polegająca na tym, że gdy czytelnik napotyka na swojej drodze dzieło szokujące, budzące sprzeciw i niezrozumienie (na poziomie tematyki, stylistyki, słownictwa, formy), najprostszym wyjaśnieniem jakie znajduje jest to, że powstało ono w wyniku nadużywania przez autora środków psychoaktywnych. W wielu przypadkach jest to koncepcja niesłuszna i krzywdząca dla autora, ale nie w przypadku Henriego Michaux, który do eksperymentów z narkotykami i tworzenia pod ich wpływem przyznawał się expressis verbis. Michaux przez całe swoje życie pozostawał także pod silnym wpływem twórczości Comte de Lautréamonta (1846-1870), francuskiego poety, duchowego ojca surrealizmu, który definiował piękno jako „przypadkowe spotkanie parasola i maszyny do szycia na stole sekcyjnym”. Ta fascynacja jest w „Niejakim Piórce” doskonale widoczna.
Niezwykła oryginalność tego dzieła, swoisty melanż tonacji tragicznej z komiczną sprawiają, że „Niejaki Piórko” to nadal fascynująca lektura. Niezwykle krótka, skondensowana (13 opowiadań, małoformatowe wydanie razem ze wstępem Jerzego Lisowskiego liczy niewiele ponad 80 stron). Pan Piórko i jego perypetie prowokują, zasiewają w głowie czytelnika specyficzny ferment. A Henri Michaux tym swoim Piórką – łaskocze tak, jak to potrafią tylko surrealiści.
HENRI MICHAUX – POETA ŁASKOCZĄCY
Z przyjemnością powróciłem do perypetii Pana Piórki, dlatego że to króciutka i przyjemna lektura, a przede wszystkim – arcydzieło literatury francuskiej, jeden z najważniejszych tekstów w historii kultury europejskiej. „Niejaki Piórko” Henriego Michaux (1899-1984) to zbiór makabresek, króciutkich historyjek z pogranicza jawy i koszmaru....
2017-06-30
ANDRIEJ PŁATONOW – KLASYK ZAPOMNIANY?
Zapomniany – ale z pewnością nie przez wszystkich. Wszak to właśnie do jego twórczości nieustannie odnosi się Jerzy Pilch, uważając za niedoścignioną: „Kupiłem więc jego książkę, przeczytałem i to było przeżycie, którego nigdy potem, ani przedtem, nie miałem”. Pilch powiesił nawet portret pisarza na swojej ścianie: „Cały szereg wielkich pisarzy jest dla mnie ważnych (…) – ale portret na ścianie mam jeden”. To właśnie do Płatonowa często nawiązywał Andrzej Stasiuk w swojej powieści „Wschód”: „Mój egzemplarz «Wykopu» przebył, lekko licząc, dwadzieścia tysięcy kilometrów. Skromne wydanie z 1990 roku z reprodukcją obrazu Hieronima Boscha na okładce. Jak na takie odległości, stepy i pustynie nawet nieźle się trzyma. (…) Wyobrażałem sobie, że gdy zabiorę go w te strony, historia nabierze właściwego ciężaru. Stanie się jakimś rodzajem prawdy, podobnym do rzeczywistych wydarzeń. Chciałem mieć Płatonowa przy sobie, gdy będę na to wszystko patrzył. (…) gdyby nie «Wykop», nigdy bym tu nie przyjechał i nie wspinał się na stoki Kurajskiego chriebietu, by popatrzeć z góry na człowiecze siedziby. Sto sześćdziesiąt stron opowieści o upadku przywodzącym na myśl jakieś drugie, rozpaczliwe Genesis”. To zresztą sam Stasiuk odpowiada za wydanie „Dołu” („Wykop” w nowym tłumaczeniu Adama Pomorskiego) – Monika Sznajderman, zapowiadając na swoim facebookowym profilu nowe wydanie Płatonowa w wydawnictwie „Czarne”, napisała: „mąż się uparł”.
Bohaterami „Dołu” są ludzie zindoktrynowani. Jeśli istnieje jakiś wzorzec, niczym wzorzec metra z Sèvres, pojęcia „homo sovieticus”, to trudno o lepszą jego egzemplifikację niż postaci wymyślone przez Płatonowa. W ZSRR, w okresie planu pięcioletniego, grupa budowniczych otrzymuje zadanie wykopania dołu pod fundamenty, na którym stanąć ma w przyszłości tzw. „ogólnoproletariacki dom”. Jednak budowa stopniowo opóźnia się, a robotnicy zaczynają mieć wątpliwości co do sensu egzystencji. Drugim planem opowieści są losy Nastii, bezdomnej sieroty, mieszkającej wraz z robotnikami na budowie. Już w młodym wieku zadeklarowana komunistka i głosicielka walki klasowej, dziewczynka (będąca najpewniej alegorią przyszłości), umiera nie doczekawszy końca budowy. Znamienny i wstrząsający jest fakt, jak wiele Andriej Płatonow przewidział w 1930 roku – roku ukończenia powieści: późniejsze bankructwo idei komunistycznej, okrucieństwo i bezmyślną głupotę systemów totalitarnych, propagandę, nowomowę, partyjniactwo i upadek moralności.
Andriej Płatonow do dziś pozostaje pisarzem osobnym, swoistym, a to przede wszystkim dzięki niespotykanej i niepodrabialnej stylistyce swoich dzieł, krytykujących Związek Sowiecki. Do tej kwestii nawiązuje w posłowiu tłumacz „Dołu”, Adam Pomorski, opisując jak to podjętą przez Maksyma Gorkiego próbę przerobienia maszynopisu innego utworu Płatonowa „z przestrzeni apokaliptycznej w powszedni konkret”. Próba ta została zarzucona w połowie, ponieważ okazało się, że proza Andrieja Płatonowa, po przełożeniu na stylistykę konkretu, bardzo wiele traci na swojej wartości. „Kołowacizna mnożonych tautologii, bełkot frazeologiczny, składniowy, gramatyczny, ba, nawet gwałt na ortografii” – dla pisarza żyjącego w tamtym systemie są to poważne zarzuty, nic więc dziwnego, że taka postawa nie dawała Płatonowowi najmniejszych szans na zostanie „architektem dusz. Leopold Awerbach, redaktor jednego z najpoczytniejszych ówczesnych czasopism literackich pisał, że literatura Płatonowa „daje wyraz nihilistycznej swawoli i anarcho-indywidualistycznej frondzie, obcej rewolucji proletariackiej w nie mniejszym stopniu niż otwarta kontrrewolucja pod faszystowskimi hasłami”. O wiele bardziej lapidarna była recenzja samego Stalina, który po przeczytaniu jednej z książek Płatonowa powiedział po prostu: „Świnia!”. Skazany na literacką banicję, konieczność pisania „do szuflady”, za życia opublikował niewiele. „Dół” (ros. Котлован) został po raz pierwszy opublikowany dopiero w 1987 roku, czyli za czasów pierestrojki Gorbaczowa.
„Encyklopedia Powszechna PWN”, w wydaniu z 1988 roku, podaje: „PŁATONOW Andriej P. (1899-1951) pisarz ros.; czł. grupy lit. Pieriewał; autor prozy utrzymanej w liryczno-satyr. tonacji; stosował metodę kontrastywnego widzenia świata, pozostawał gł. w kręgu problematyki etycznej; opowiadania, powieści; opracowania bajek lud. i scenariusze film.; wybory pol.: Utwory wybrane (1965), Osada pocztyliońska (1968), Dżan i inne opowiadania (1969), Gliniany dom (1981)”. Pomijając fakt, że na cud zakrawa obecność pisarza w tejże encyklopedii, warto zwrócić uwagę na inną, istotną sprawę. Otóż Płatonow jest tu błędnie określony jako autor prozy o tonacji satyrycznej. Jeszcze raz oddajmy głos Adamowi Pomorskiemu: „Nie był satyrykiem (z równym powodzeniem można by satyrykiem mianować Gombrowicza). Nie dbał o dydaktyczną perswazję, nie dopisywał do niej satyrycznego morału. Był w swojej twórczości literackiej antyutopistą”.
Wielokrotnie, w trakcie lektury Płatonowa, próbowałem znaleźć jakiś klucz do zrozumienia postaci. Co nimi kierowało? Dlaczego nie potrafili (nie chcieli) przeciwstawić się wszechogarniającej propagandzie i indoktrynacji? Stawiam tu hipotezę – Czyklin, Woszczew, Kozłow, Safronow i reszta zgrai – to reinkarnacja jurodiwych, tzw. „świętych idiotów” – jednego ze wzorów świętości w dawnej Rosji. Wtedy jurodiwi byli „szaleńcami w Chrystusie” – Płatonow zaś pokazuje -„szaleńców w Stalinie”. Profesor Cezary Wodziński, w swojej książce „Św. Idiota”, poświęconej fenomenowi „szaleńców Chrystusowych”, tak ich opisuje: „ten obnażony, bełkoczący, bluźniący, znieważający, urągający i wieszczący, obłędny jurodiwyj” – wszystkie te epitety jak najdobitniej charakteryzują płatonowowskich robotników – z tą różnicą, że są one skierowane w zupełnie przeciwną stronę – Boga zastąpił Stalin, świętość zastąpił komunizm, ewangelię zaś propaganda. Nastia o sensie swojego istnienia mówi wprost: „-Główny jest Stalin, a drugi – Budionny. Kiedy ich nie było, a żyli sami burżuje, to się nie rodziłam, bo nie chciałam! A teraz, jak się stał Stalin, ja też się stałam!”.
Proszę Państwa, na nic nie zdadzą się tu recenzje, streszczenia czy silenie się na analizy – czytając „Dół” stajemy w obliczu dzieła tak wielkiego, tak wielowymiarowego, że musi tu wystarczyć kompilacja myśli osób bardziej kompetentnych. Proza Płatonowa jest obłędna i naturalistycznie brutalna, ale nie została ona napisana po to, by się podobać. Ma przede wszystkim uświadamiać. W bohaterach – robotnikach, pracujących przy wykopie nie odnajdziemy ani krztyny człowieczeństwa, w ich oczach ani ułamka ludzkich uczuć. Żaden z nich nie daje się polubić, nie sposób się utożsamić z którymkolwiek (może najbliżej tego był Czyklin, przez swoje wątpliwości i opiekę nad Nastią, ale to bardzo kontrowersyjne). Znamienne są słowa Andrzeja Stasiuka ze wstępu do omawianego wydania: „Po prostu są takie książki, w których nie ciekawi nas «ciąg dalszy», bo już kilka stron, kilka zdań buduje świat tak mocny, że dalsza lektura wydaje się zbędna albo wręcz niemożliwa. Zwyczajnie brak na nią sił. Oczywiście potem powracamy, by zażyć kolejną dawkę narkotyku albo i trucizny”. „Dół” to wybitna, „apokaliptyczna” antyutopia, której wielkość można zmierzyć bezlitosną miarą celności przepowiedni, które sprawdziły się Płatonowowi co do joty – i to w bardzo niedługim, zatrważająco niedługim czasie.
ŹRÓDŁA CYTATÓW:
Encyklopedia Powszechna PWN, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1988
Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Stasiuk Andrzej, „W dole” w: Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Stasiuk Andrzej, „Wschód”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014
Pomorski Adam, „Słowo od tłumacza” w: Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Pietrowiak Ewelina, Pilch Jerzy, „Zawsze nie ma nigdy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016
Wodziński Cezary, „Św. Idiota. Projekt antropologii apofatycznej”, Słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2009
ANDRIEJ PŁATONOW – KLASYK ZAPOMNIANY?
Zapomniany – ale z pewnością nie przez wszystkich. Wszak to właśnie do jego twórczości nieustannie odnosi się Jerzy Pilch, uważając za niedoścignioną: „Kupiłem więc jego książkę, przeczytałem i to było przeżycie, którego nigdy potem, ani przedtem, nie miałem”. Pilch powiesił nawet portret pisarza na swojej ścianie: „Cały szereg...
2017-06-14
KICZ ZREHABILITOWANY
Oceniam wydanie II, z 1976 roku, nakładem „Czytelnika” – okładkę zaprojektował Jan Młodożeniec (1929-2000), wybitny artysta malarz, grafik i plakacista. To z wierzchu, a w środku? W środku mamy „Kronikę wypadków miłosnych” Tadeusza Konwickiego (1926-2015), jedną z najsłynniejszych polskich powieści XX wieku, dziś już zaliczaną do klasyki, powieść, o której powiedziano i napisano tak wiele, że trudno dodać od siebie cokolwiek nowego, tak by nie popaść w banał.
Z pewnością można zaryzykować stwierdzenie, że jest coś fascynującego w opisywanym w „Kronice wypadków miłosnych” okresie – bezpośrednio poprzedzającym wybuch drugiej wojny światowej, w tym lecie, które, jak pisał Gałczyński „było piękne tego roku”, w tej jesieni, kiedy „było tyle wrzosów na bukiety”. Jest to bowiem zapis doświadczenia odchodzącego świata, pisany z wielką nostalgią za minionym. Szczególnie charakterystyczne są tutaj refleksyjne fragmenty narracji, pisane z perspektywy późniejszej, powojennej, z całą bolesną wiedzą i doświadczeniem wynikłymi z tamtych tragicznych lat. Wymowny jest na przykład opis przedwojennych koni: „Były też konie bogate, rozpustne, pełne kaprysów oraz zachcianek. Ale były też konie żebracy, nędzarze, obozowi muzułmanie” (str. 39). Narrator wyraźnie używa tu określenia, które ukuło się dopiero w czasie wojny, w obozach koncentracyjnych. Albo, gdy stwierdza, jak rzadko w tamtych latach można było zobaczyć na niebie samolot: „W tamtych latach wszyscy chłopcy śnili samoloty. Nikt nigdy nie widział samolotu z bliska (…) Śnili je nisko lecące tuż nad ziemią, a właściwie między domami, i śnili je jako ogromne przerażające stworzenia, które budzą duszny lęk, straszliwą grozę” (str. 72-73). Bohaterowie prozy Konwickiego żyją chwilą, ale jest to życie chwilą jak na cykającej bombie, w sposób niejasny uświadamiają sobie, że czeka ich straszna przyszłość. Konwicki dobrze oddaje jednak atmosferę tamtych dni, pokazując sceptycyzm bohaterów, co do krążącej już w powietrzu i mającej niebawem wybuchnąć wojny: „- Nie będzie żadnej wojny. Wojna jest nie do pomyślenia w dzisiejszym świecie. Już nigdy nie będzie wojen” (str. 116) – mówi jeden z bohaterów, Rosjanin Lowa. Gdzie indziej rok 1939 zostaje nazwany „datą nie do zapamiętania”.
I jeszcze inna refleksja na temat przyszłości, tym razem nieco innego rodzaju:
„- Jak myślicie, dożyjemy dwutysięcznego roku?
- Ja bym musiał mieć osiemdziesiąt lat – rzekł Wicio.
- Ja siedemdziesiąt osiem – odezwała się Greta.
- A pani? (…)
- Mnie wystarczy zginąć w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym.
- Dlaczego zginąć?
- Bo wtedy będzie koniec świata.” (str. 116)
Bohaterka, Olimpia wieszczy koniec świata w 1975 roku, czyli w rok po pierwszym wydaniu „Kroniki wypadków miłosnych”, to czy Konwicki chciał przez to przekazać, że atmosfera, w której pisał omawianą książkę była swoim tragizmem i nieuchronnością podobna do atmosfery przedwojennej? Polecam to samodzielnej refleksji czytelnika.
Narracja „Kroniki…” jest wielopoziomowa, bliska kolażowi, pomyślana jako tzw. „podróż wyobraźniowa”. Mamy tu wszechwiedzącego, heterodiegetycznego narratora, streszczającego perypetie bohaterów. Ale główny bohater, Witold, spotyka też kilkakrotnie na swojej drodze Nieznajomego, czyli nikogo innego, jak siebie samego z przyszłości, któremu można przypisywać refleksyjne fragmenty narracji, pisane z późniejszej perspektywy, jak chociażby przytoczone wcześniej fragmenty o koniach i samolotach. Jest cały obszerny fragment, gdzie w rolę narratora wchodzi sam Bóg. Bóg, jednak dodajmy, dosyć specyficzny – odmawiający jakiegokolwiek wsparcia żyjącym na ziemi, zmęczony, chory na kamicę nerkową, Bóg który nikogo już nie będzie kochać. Intermedium narracyjnym są też w książce Konwickiego fragmenty autentycznych kronik kryminalnych z przedwojennych gazet, wszystkie cytowane historie są zbrodniami popełnionymi z miłości, co ostatecznie uzasadnia tytuł powieści. „Kronika wypadków miłosnych” była w zamyśle samego Autora pomyślana jako „próba rehabilitacji kiczu”, co czyni z niej nic innego jak tylko swoisty pastisz literatury młodzieżowej. Cała historia miłosna (przyznajmy szczerze – dość pretensjonalna) Witolda i Aliny jest tu więc tylko pretekstem do głębszych rozważań. Andrzej Wajda, w swojej ekranizacji „Kroniki…” z 1986 roku, kompletnie pominął owo drugie dno powieści, czyniąc z niej kicz par excellence. Książka ma zupełnie inne, o ileż bardziej pesymistyczne, o ileż głębsze zakończenie niż film Wajdy, gdzie, co prawda, wojna wybucha, ale wszystko kończy się dobrze. Nie zamierzam zdradzać zakończenia książki, chcąc zachęcić do samodzielnej lektury. „Kronika wypadków miłosnych” to, pomimo upływu już ponad 40 lat od pierwszego wydania, książka nadal godna polecenia.
KICZ ZREHABILITOWANY
Oceniam wydanie II, z 1976 roku, nakładem „Czytelnika” – okładkę zaprojektował Jan Młodożeniec (1929-2000), wybitny artysta malarz, grafik i plakacista. To z wierzchu, a w środku? W środku mamy „Kronikę wypadków miłosnych” Tadeusza Konwickiego (1926-2015), jedną z najsłynniejszych polskich powieści XX wieku, dziś już zaliczaną do klasyki, powieść, o...
NIE ŚPIĘ, BO CZYTAM BÖLLA
„Utracona cześć Katarzyny Blum” to niewielka powieść, ale jej siła rażenia jest wprost potworna. To utwór bolesny, prawdziwy i niezwykle potrzebny, szczególnie w dzisiejszych czasach.
Po zakończonych niepowodzeniem protestach studenckich w roku 1968, Niemcami Zachodnimi co chwila wstrząsały kolejne ataki terrorystyczne, przeprowadzane przez skrajnie lewicowe bojówki spod znaku RAF (Frakcja Czerwonej Armii, inaczej zwana grupą Baader-Meinhoff). Na początku lat siedemdziesiątych, bulwarówki w rodzaju „Bilda”, czy „Die Welt” próbowały zrzucić na tę terrorystyczną organizację odpowiedzialność za prozaiczny napad na bank. Heinrich Böll (1917-1985), zawsze bardzo aktywny w kwestiach społecznych, zaprotestował przeciwko oszczerstwom, nieopartym na solidnych dowodach. Odpowiedzią była brutalna kampania brukowców przeciwko pisarzowi, którego oskarżono o gloryfikację terroryzmu. Ataki przybrały na sile, gdy w 1972 roku Böll został uhonorowany Literacką Nagrodą Nobla. „Utracona cześć Katarzyny Blum” została napisana dwa lata później i trudno ukrywać, że była osobistą zemstą pisarza, co widać już w specyficznej przedmowie: „Osoby i akcja niniejszego opowiadania są całkowicie zmyślone. Jeśliby natomiast przedstawione w nim pewne praktyki dziennikarskie przypominały praktyki gazety «Bild», nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione”.
Fabuła powieści Bölla miała uderzać prawdopodobieństwem i dlatego właśnie jest niesłychanie prosta. Katarzyna Blum, dwudziestosiedmioletnia pomoc domowa, osoba ze wszech miar uczciwa, skrupulatna i pruderyjna (w pewnych kręgach nazywana była „Mniszką”) spędza noc z przypadkowo poznanym na ostatkowej prywatce mężczyzną, Ludwikiem Göttenem, który, jak się okazuje, jest poszukiwany przez policję w związku z podejrzeniami o zabójstwo i dezercję. W ten sposób Katarzyna zostaje wplątana w całą aferę, problem w tym, że jej zeznania zostają ujawnione publicznie, co w konsekwencji powoduje wściekłą nagonkę bulwarówek, kierowaną przez dziennikarza o nazwisku Tötges. Stawia się jej zarzuty o współudział, nielegalne przywłaszczenie sobie majątku, jest uważana za złodziejkę, komunistkę, prostytutkę. Znalazłszy się w samym środku typowo kafkowskiej sytuacji, całe jej życie legnie w gruzach. W ciągu zaledwie czterech dni Katarzyna Blum przekształca się w morderczynię.
Czynnikiem decydującym o skali całego zdarzenia okazał się nakład – niektóre czasopisma zadawały sobie trud rzetelnego opisywania sprawy Katarzyny Blum, ale, niezwykle wymowne jest retoryczne pytanie postawione przez tytułową bohaterkę: „kto to czyta?”. Wszyscy czytają GAZETĘ. To pokazuje jasno, że głównym sprawcą nie jest sama gazeta, a społeczeństwo, które wytwarza zapotrzebowanie na tego rodzaju „publicystykę”. Tak jak kiedyś chleba i igrzysk, u Bölla lud potrzebuje tak zwanej „prostej prawdy”. Tymczasem prawda nigdy nie jest prosta.
Może właśnie dlatego styl powieści Heinricha Bölla jest taki, jaki jest. Niezwykle wyrachowany i ascetyczny. Sprawozdawczy i rzeczowy. Po to, by ani na krok nie zbliżyć się do tego, przeciwko czemu jest skierowany. Morderca jest znany od początku, gdyż to nie jest powieść sensacyjna. Niemiecki noblista przyjął funkcję sprawozdawcy, ma streszczać, a nie wydawać wyroki. W powieści ani jedna kropla krwi nie zostaje przelana na oczach czytelnika, „jeśli coś ma tutaj w ogóle płynąć, to nie krew”. Zawiedzionych tym faktem odbiorców, pisarz odsyła „do telewizji i kina na dreszczowce i musicale”. Naprawdę, kontrast pomiędzy tym, o czym Niemiec opowiada a sposobem, w jaki to czyni, potęguje wstrząsające wrażenie. Böll, rzeczowością swojego opisu sięga najdalej, jak się da – aż do granic naturalizmu. Gdy relacjonuje konsekwencje sprawy, wspomina o dalszych losach adwokata Katarzyny Blum, Blorny, który w wyniku sprawy utracił poważanie, nie pomijając nawet opisu zaniedbanej przezeń higieny osobistej i zapachu z ust.
Böll, mimo że konstruuje fikcję, zdaje sobie sprawę z prawdopodobieństwa tego, iż może się ona wydarzyć naprawdę, dlatego jego narracja jest maksymalnie rzeczowa i rzetelna. Stąd wielokrotnie powtarzane przez narratora słowo „jakoby” i oparcie konstrukcji powieści na źródłach – fikcyjnych, ale przecież prawdopodobnych. Niemiecki pisarz poprzedza „Utraconą cześć Katarzyny Blum” swoistą teoretyczną podbudowę, która służy mu do szczegółowego opisu kompozycji książki. I tak, nawiązując do dziecięcej zabawy kałużami (łączenie za pomocą patyka), wprowadza pojęcie kondukcji – co nasuwa wniosek, że w celu zachowania jak najpełniejszego obiektywizmu Böll jest zmuszony do tkania narracji z wielu odrębnych dokumentów i zeznań. Z góry zaznacza, iż może się zdarzyć, że jego relacja zacznie się „rozpływać” – należy bowiem, pozostając w wodnej metaforyce, uwzględnić możliwe „zaczopowania, spiętrzenia, zapiaszczenia, chybione źródła nie dające się połączyć a także prądy podskórne itd.. itd.”.
Powieść Bölla jest oskarżeniem skierowanym pod adresem tabloidyzacji prasy, mam jednak wrażenie, że w kontekście polskim przestała ona być największym problemem. Tytuły artykułów w rodzaju „Nie śpię, bo trzymam kredens” (który starałem się sparodiować w tytule recenzji), czy „Kołdra chciała mnie udusić”, mogą budzić co najwyżej politowanie i każdy, nawet przeciętnie inteligentny człowiek będzie wiedział, z czym ma do czynienia. Większego zagrożenia upatrywałbym gdzie indziej – żyjemy bowiem w czasach, w których skrajnie relatywizuje się prawdę, podporządkowując ją poglądom politycznym i partyjnym interesom. Żyjemy w czasach postprawdy – nie żadnych „fake newsów”, bo trudno zaprzeczyć, że to popularne w ostatnich latach pojęcie używane jest przede wszystkim do określania prawdy niewygodnej dla drugiej strony sporu. Oczywiście, szczególne nasilenie tych zjawisk da się obserwować od ponad trzech lat, czyli po zmianie władzy na tak zwaną „prawą i sprawiedliwą”, ale należy uczciwie przyznać, że odpowiedzialność za obecny stan rzeczy spoczywa na obu stronach politycznego sporu w Polsce. Dlatego właśnie „Utracona cześć Katarzyny Blum” może być bronią obosieczną.
Czytajcie Państwo Heinricha Bölla, a w szczególności „Utraconą cześć Katarzyny Blum”. Póki czas, zanim przemoc doprowadzi do tego, do czego może doprowadzić. Być może twórczość niemieckiego noblisty stanie się drogą do opamiętania. Nie śpię, bo czytam Bölla? Przeczytałem Bölla, ale nadal nie śpię.
NIE ŚPIĘ, BO CZYTAM BÖLLA
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to„Utracona cześć Katarzyny Blum” to niewielka powieść, ale jej siła rażenia jest wprost potworna. To utwór bolesny, prawdziwy i niezwykle potrzebny, szczególnie w dzisiejszych czasach.
Po zakończonych niepowodzeniem protestach studenckich w roku 1968, Niemcami Zachodnimi co chwila wstrząsały kolejne ataki terrorystyczne, przeprowadzane przez...