W swoim dorobku Tomasz Różycki (ur. 1970) - poeta, tłumacz i krytyk - posiada pięć tomów wierszy (Vaterland, 1997; Anima, 1999; Chata umaita, 2001; Świat i Antyświat, 2003; Kolonie, 2007 - w finale „Nike"),poemat epicki Dwanaście stacji (2004 - Nagroda Fundacji im. Kościelskich) oraz zbiór Wiersze (2004). Laureat licznych nagród - m.in. „Zeszytów Literackich" im. Josifa Brodskiego (2006),Arts & Literary Prize 3 Quarks Daily (2010). Książki Różyckiego ukazały się we Francji, Niemczech, Włoszech, na Słowacji i w Stanach Zjednoczonych. On sam tłumaczył m.in. Artura Rimbaud i Victora Segalena, w 2006 roku opublikował Rzut kośćmi Stéphane'a Mallarmégo. Poeta mieszka w Opolu, gdzie wykłada literaturę i język francuski. Obecnie zasiada w jury Nagrody Fundacji im. Kościelskich.
Tak to już bywa, że jesteśmy zwykle niezadowoleni z naszej twarzy i wydaje nam się, że tę prawdziwą skrywamy przed tłumem, a widok w lustrze...
Tak to już bywa, że jesteśmy zwykle niezadowoleni z naszej twarzy i wydaje nam się, że tę prawdziwą skrywamy przed tłumem, a widok w lustrze zdaje się ułudą. s. 89
Okazuje się, że niewielkiej objętości książka może być rozlazła. Całość wygląda na pretekst do duchologicznej podróży pełnej nostalgii, choć nie tęsknoty, do czasów meblościanek, imienin i ogólnie, młodości, która wypadła akurat na szare czasy. Ta szarzyzna pięknie oddana, jest klimat, jest spostrzegawczość; jednak pozostawia wrażenie zlepku scen bez żadnej osi napędzającej historię, ba, braku historii nawet. Jakby ktoś napisał same didaskalia, same tło. Ale dość przyjemna w tej podróży, choć zabrakło satysfakcji.
Na początku zachwycił mnie język; giętki i pełen ornamentów. Później ucieszył mnie powrót do czasów słusznie minionych - gdy Autor przeprowadza czytelników przez komunistyczne wspomnienia od ogonków kolejek, po braki na półkach. A finalnie wszystko to bardzo mnie zmęczyło, gdyż odkryłam, że za formą i nastrojem nic właściwie nie stoi. Ma być onirycznie, surrealistycznie, i momentami można wpaść w pułapkę takiego myślenia, jednak po chwili okazuje się, że tak mocno trzymał się Autor kostiumu i konstrukcji formalnej, że zabrakło fabuły, treści, esencji. Strojne opakowaniu kryjące ubóstwo znaczeń. Tak to widzę, tak to czuję.
Muszę też przyczepić się do nieznośnej maniery tłumaczenia niektórych słów, a jeszcze bardziej irytujące były nazwiska sąsiadów, które jak żywo wyciągnięte są ze szlacheckich annałów i książek dotycząćych historii kultury i sztuki. Jeśli to miało być zabawne lub błyskotliwe - nie wyszło. Sromotna porażka ocierająca się o żałość.
Poszukiwanie młynka do kawy, koniecznego do zmielenia tych kilku garści, jakie udało się wystać w kolejce, jest przyczynkiem do całej fabuły. Fabuły, która kluczy i popada w dygresje, łączy bogów i śmiertelników, snuje rozważania dotyczące blokowych zsypów i sposobów na ratowanie przed kradzieżami współdzielonych żarówek. Same te wspomnienia są w pewnym stopniu urokliwe i przywracające niektóre składowe PRL-owskiego żywota. Dla kogo to będzie czytelne, kto się tym zachwyci? Tak jak w pierwszym akapicie - strojne opakowanie kryjące siermiężność treści. Takie rozczarowanie!