-
ArtykułySEXEDPL poleca: najlepsze audiobooki (nie tylko) o seksie w StorytelLubimyCzytać1
-
ArtykułyTom Bombadil wreszcie na ekranie, nowi „Bridgertonowie”, a „Sherlock Holmes 3” jednak powstanie?Konrad Wrzesiński2
-
Artykuły„Dzięki książkom można prawdziwie marzyć”. Weź udział w akcji recenzenckiej „Kiss cam”Sonia Miniewicz4
-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński40
Biblioteczka
2019-01-18
2018-09-02
JADĄC DO STASIUKA
Ta niewielka książeczka pierwotnie ukazała się pod tytułem „Jak wędrowaliśmy do Stasiuka (próba kroniki), jako posłowie do czeskiego przekładu powieści Andrzeja Stasiuka „Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej)”, autorstwa nieżyjącego już poety Václava Buriana. Sam Stasiuk często i chętnie obiera za azymut podróży miejsca związane ze swoimi ulubionymi pisarzami. I tak, śladami Andrieja Płatonowa pojechał do Woroneża i Osady Pocztyliońskiej, do Szymbarku śladami Zygmunta Haupta, do Drohobycza – rzecz oczywista – by szukać śladów Brunona Schulza. Tak zainspirował Topola i jego przyjaciół, że celem ich podróży stał się jego Wołowiec. Ślady tej niecodziennej wizyty można odnaleźć w felietonie Stasiuka zatytułowanym „Jáchym”, w „Kronikach beskidzkich i światowych”, tym samym, w którym zachwalał recenzowaną przeze mnie poprzednio powieść Topola „Warsztat diabła”. „Przyszli do nas kiedyś we czterech, obdarci, ubłoceni, z jakimiś zabytkowymi plecakami na grzbietach. Stanęli przed furtką i powiedzieli «My jesteśmy kretyni z Pragi». On i jego trzech przyjaciół, w tym jeden Bułgar. Granice wtedy były jeszcze pilnowane, na przejściach po jednej i po drugiej tkwili tak samo ponurzy strażnicy, ale «kretyni z Pragi» przeszli przez zieloną. (…) Zrobiliśmy wielką jajecznicę. Potem rozpaliliśmy ognisko niedaleko domu. Piliśmy słowacką borovičkę (…) i całą noc słuchaliśmy muzyki rumuńskich Cyganów. Świt zastał nas śpiących w mokrej trawie przy wygasłym ogniu”.
Jednak Stasiuk nie jest w mikropowieści Topola najważniejszy. Sama lakonicznie opisana wizyta w Wołowcu zajmuje ledwie cztery i pół strony niedużego formatu, podczas których pisarz ledwie kilka razy się odzywa – i to w dodatku w mowie zależnej. Najwyraźniej Topolowi bliska jest ta sama filozofia podróżowania, której wyraz w swoich książkach wielokrotnie dawał Stasiuk – a mianowicie, że to droga jest celem. „Supermarket bohaterów radzieckich” to właśnie powieść drogi, podróż do Wołowca staje się zaledwie pretekstem dla sportretowania południowego skrawka Polski. Skrawka, co należy zauważyć, szczególnie pokiereszowanego przez historię lat okołowojennych. Dużą część marszruty Topola i jego wesołej ferajny wyznaczają miejsca związane z dramatycznymi wydarzeniami historycznymi – pomniki ku czci poległych lotników, obeliski itp. Nasi wędrowcy szli szlakiem armii generała Ludvíka Svobody. Już sam roboczy tytuł książki zdaje się jednoznacznie wskazywać, że czytelnik będzie miał tu do czynienia z próbą parodii pisarstwa Andrzeja Stasiuka. Topol próbuje patrzeć na beskidzkie okolice tak samo, jak czyni to Stasiuk, podróżujący po rozmaitych wschodnich rubieżach, udowadniając „wyższość złomowisk nad kurortami”.
Ze względu na podróżniczy charakter „Supermarketu…”, nie sposób, przynajmniej dla mnie, było myśleć o tej mikropowieści w oderwaniu od niewątpliwego arcydzieła, jakim jest „Moskwa-Pietuszki”. Duch Jerofiejewa unosi się nad książką Topola bardzo wyraźnie. I to nie tylko dlatego, że bohaterowie ciągle coś piją, a narrator właściwie bez przerwy jest w stanie wskazującym. Ale głównie dlatego, że cichym bohaterem utworu jest fatalizm czeskiego losu, o którym Topol mówi mimochodem, patrząc na swoją ojczyznę z polskiej perspektywy. Wczytując się dokładniej w rwaną narrację „Supermarketu…” można odnieść wrażenie, że Polska od zawsze była dla Czechów ważnym punktem odniesienia, wzorem, a w latach słusznie minionego systemu – przykładem komunizmu z ludzką twarzą. Pisze Topol rzecz ujmującą: „Polskie psy biegały do Czech się nażreć, my do Polski biegaliśmy szczekać. Wietrzyć wolność”. Albo, gdy wspomina swoją pierwszą wizytę w naszym kraju: „Pierwszy raz szedłem do Polski przez Ziemię Kłodzką. Akurat nie puszczali nikogo z długimi włosami, więc na granicę poszedłem w nocy sam. Polska była dzika i wywrotowa. Pociągiem można było jechać cały dzień. Chodzić daleko”. Raz jeszcze wracając do Stasiuka i posługując się jego metodyką – Polska, choć leży od Czech na północ, była dla nich Zachodem.
Formułowane pod adresem powieści zarzuty, że jest ona niczym więcej, jak tylko zapisem wielkiej popijawy, alkoholowego tripa, uważam za, oględnie mówiąc, niezbyt trafione. Owszem, alkoholu w „Supermarkecie bohaterów radzieckich” leje się sporo, ale chyba nie to jest w tej książce najważniejsze. Ciekawe, czy o „Moskwie-Pietuszki” mówiono to samo? Myślę, że winę tu ponosi pisarstwo Jaroslava Haška (a szczególnie jego opus magnum), które przyczyniło się do stworzenia w polskiej świadomości nieprawdziwego stereotypu Czecha. Pucułowatego, głupawo uśmiechniętego, wiecznie pijanego piwem bądź rumem, poczciwego idioty. A często do tego jeszcze zdemoralizowanego, bo te Czechy takie teraz, panie dziejku, bezbożne. Jednym słowem, spora część z nas w każdym Czechu widzi dobrego wojaka Szwejka. Niezależnie od tego, jak naprawdę wyglądała podróż Topola et consortes do Wołowca, wydaje mi się, że Jáchym Topol świadomie „zagrał” tym stereotypem. Tymczasem, ten pijany i bezbożny Czech ciekawie i ożywczo opisał południowy skrawek naszej ojczyzny, zauważył rzeczy, których niejeden trzeźwy i bogobojny kompatriota zauważyć by nie potrafił. Zresztą o Hašku nasi podróżnicy też rozmawiają – w kontekście jego zesłania do Rosji, literackim nieistnieniu i abstynencji, mówią, że był to smutny tułacz, porównywalny z Rimbaudem, co jest zaskakujące i pokazuje, jak wielowymiarową postacią był autor „Przygód dobrego wojaka Szwejka”.
„Supermarket bohaterów radzieckich” ukazał się po polsku w 2005 roku – dlatego też blurba na tylną stronę okładki zdążył jeszcze napisać Mirosław Nahacz – pisarz z tamtych stron, tragicznie i przedwcześnie zmarły dwa lata później. Nazwał on bohaterów powieści Topola – „Czeskimi Argonautami poszukującymi złotego runa skrytego gdzieś w okolicach Dukli”. Jak się wydaje, nie jest to opinia na wyrost. Dalej napisał: „Galicja przefiltrowana przez frazę Topola przypomina halucynację lub sen tak mocny, że kiedy się z niego budzimy, czujemy się tak, jakbyśmy zasypiali. Zapis wędrówki po Beskidzie Niskim? Nie ma szans. Chodzi o coś więcej. Gdybym się tam nie wychował, pomyślałbym, że Topol wszystko zmyślił”. Nawet pomimo tego, że czeski pisarz często bywa radykalny w swoich opiniach, „Supermarket bohaterów radzieckich” bardzo przypadł mi do gustu, choć to zupełnie inny rodzaj prozy niż „Warsztat diabła”. To zabawna i zarazem poważna opowieść z kluczem, wszystkie postaci posiadają swoje pierwowzory w rzeczywistości. Właśnie dlatego lektura „Supermarketu…” sprawi więcej przyjemności czytelnikowi przynajmniej umiarkowanie obeznanemu we współczesnej literaturze środkowej Europy. Jeśli jednak ktoś dostrzeże w tym utworze jedynie bełkot stale pijanego narratora, to nic nie szkodzi – na tym poziomie mikropowieść Jáchyma Topola też można czytać i czerpać z lektury satysfakcję.
JADĄC DO STASIUKA
Ta niewielka książeczka pierwotnie ukazała się pod tytułem „Jak wędrowaliśmy do Stasiuka (próba kroniki), jako posłowie do czeskiego przekładu powieści Andrzeja Stasiuka „Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej)”, autorstwa nieżyjącego już poety Václava Buriana. Sam Stasiuk często i chętnie obiera za azymut podróży miejsca związane ze...
2018-09-01
POWIEŚĆ O CUDZYCH BLIZNACH
Kasjer w księgarni obrzucił mnie złowieszczym spojrzeniem. Widać było, że zdusił w sobie przekleństwo i wszystkie popularne frazesy o zdrajcach narodu. Bo rzeczywiście zarówno okładka książki, jak i sam jej tytuł są mocno obrazoburcze. Jednak sam chyba „Warsztatu diabła” nie czytał, bo powieść ta nie ma w sobie nic z prymitywnej prowokacji. Jej istotą jest raczej przestroga.
Powieść Jáchyma Topola (ur. 1962) opowiada o posiadaczach „cudzych blizn”. Czeski pisarz podejmuje w „Warsztacie diabła” istotną kwestię – mianowicie, czy możliwe jest, by echa najokrutniejszej z wojen rozbrzmiewały nawet w umysłach osób, które jej bezpośrednio nie doświadczyły. Topol portretuje tak zwanych „poszukiwaczy prycz”, grupę młodych ludzi wielu narodowości, którzy, by poradzić sobie z odczuwaną przez siebie historyczną traumą, poszukują prawdy o swoich przodkach, zamęczonych w Holokauście. Ale to jeszcze nie ma za wiele wspólnego z obrazoburczością, bowiem jest to dla Topola jedynie pretekst, punkt wyjścia do dalszej historii.
Oto z więzienia na Pankracu po długoletnim wyroku, wychodzi mężczyzna, mimowolny ojcobójca, który cudem uniknął kary śmierci. Wraca do swojego rodzinnego Terezina – miasta, w którym podczas wojny znajdował się nazistowski obóz koncentracyjny. Wspólnie z charyzmatycznym Lebem, cudownie ocalałym z Zagłady staje tam na czele obłąkanej społeczności, można by wręcz powiedzieć – komuny pod nazwą Comenium, której celem jest ocalenie upadającego miasteczka, niegdyś okalającego obóz. Zamieniają obóz koncentracyjny w maszynkę do robienia pieniędzy – zaczynają sprzedawać getto pizzę oraz t-shirty z napisami „Theresienstadt” i „Gdyby Kafka żył dłużej, zabiliby go tutaj!”, organizują „Warsztaty Radości” dla potomków zamordowanych. Na co dzień palą zioło, wylegiwują się w czerwonej trawie, a jeszcze częściej na pryczach, na których umierali więźniowie obozu. Powieść Topola zdaje się zwracać uwagę na coraz bardziej modną w naszych czasach komercjalizację zbrodni, jest dosadnym oskarżeniem zewsząd nas zalewającej popkultury.
Na tym jednak nie koniec, to zaledwie pierwszy krąg piekielnej wizji Jáchyma Topola. Albowiem działalność Comenium traci przychylność władz i pewnego dnia wszystko zostaje zrównane z ziemią. Główny bohater ucieka na Białoruś, gdzie z pomocą poznanego w Terezinie Aleksa, ma wziąć udział w budowaniu tytułowego „Warsztatu diabła”. Tam już instrumentalne wykorzystywanie historii nabiera dosłownego wymiaru, bowiem celem tamtejszej społeczności jest budowa „Parku Jurajskiego Grozy, skansenu totalitaryzmów”. Tu już nie chodzi o rewitalizację miasteczka, a o wskrzeszanie umarłych, którzy mieliby sami opowiadać turystom swoje historie.
Wiecznym pytaniem poszukiwaczy jest: „skoro się to stało, skoro zdarzyła się Zagłada, to czy może zdarzyć się znowu?”. Odpowiedź na tak postawione pytanie wydaje się oczywista, ale rzecz jest o wiele bardziej skomplikowana, jeśli zastanowimy się nad przyczynami takiego stanu rzeczy. Otóż u podstaw całego tego instrumentalnego traktowania przeszłości, jakie w swojej powieści ukazuje Jáchym Topol, leżały, jak się wydaje, szlachetne pobudki – kultywowanie pamięci, szacunek dla ofiar. Jednak w którymś momencie coś poszło nie tak i owa pamięć uległa takiemu wynaturzeniu, że stała się swoim własnym zaprzeczeniem. Widzimy na przykład, jak na ulicy w Pradze dokonuje się quasi-pogrom miejscowych Romów, „(…) chamy w kurtkach Straży Patriotycznej z kijami i nożami pędzą za nimi. Parę osób wychyla się z okien domów na ulicy, klaszczą i kibicują tej pogoni, pokazują dokąd ścigani uciekli”. Myślę, że nazwa „Straż Patriotyczna” nie wymaga komentarza. Historiocentryzm to pozytywna idea, jednak robi się groźna wtedy, gdy mocą oficjalnej propagandy staje się obowiązkowa. Bez trudu można sobie bowiem wyobrazić na przykład grupę rekonstrukcyjną, która będzie chciała tak wiernie oddać ducha odtwarzanego wydarzenia, że zrekonstruuje wszystko co do joty, łącznie z ofiarami. Które przecież zawsze się znajdą. To właśnie jest istota „nowego zła”, o którym mówi jeden z bohaterów „Warsztatu diabła”: „Zapomnieć o okropieństwach przeszłości znaczy przyjąć także nowe zło”. Świat w powieści Topola to dystopia, ale do pewnego stopnia jak najbardziej realna. Aby jak najdobitniej pokazać to zjawisko, Topol musiał wejść na grząski grunt fantastyki, ale wnioski są nadzwyczaj proste – jednostkom czy też krajom, które szukają dla siebie miejsca na mapie świata wyłącznie „dzięki worom naszych kości, tobołom krwi i ropy” nie chodzi o kultywowanie pamięci, ale o użycie jej do własnych szemranych celów. Że te wszystkie głęboko zranione kraje muszą użyć swojego własnego bełkotu, żeby ktoś mógł je zrozumieć. „Zmartwychwstać mogą jedynie trupy. Żywym trudniej”. Nie wiem, dlaczego, ale jedna z „myśli nieuczesanych Leca pasuje w tym miejscu z wielu powodów.
Przeczytałem „Warsztat diabła” dlatego, że onegdaj polecał go Andrzej Stasiuk w jednym z felietonów z cyklu „Kroniki beskidzkie i światowe”, określając tę powieść jako „buffo, rolerkoster groteski podszyty najczarniejszą czernią wziętą wprost z rzeczywistości”, autora zaś nazywając wizjonerem. Gdzieś na marginesie powieści Topola, obok jej aspektu (miejmy nadzieję) fantastycznego, znajdziemy wiele sensownych komentarzy na temat istoty tożsamości Europy Wschodniej, czyli tematu, który tak bardzo zajmuje autora „Murów Hebronu”. W terezińskiej komunie spotkało się międzynarodowe towarzystwo – wprost idealna to okazja do zaznaczenia różnic występujących między tożsamością wschodnią a zachodnią. Wyrazicielką tych poglądów jest jedna z „poszukiwaczek prycz”, Szwedka Sara – to właśnie jej słowami, Topol prezentuje swój pogląd, że Europa Wschodnia tak naprawdę nie istnieje. Nie istnieje, gdyż przez lata narosła wokół niej pejoratywna mitologia – teraz każdy uważa, że prawdziwy Wschód jest dalej. Świadectwem tego niech będzie podróż Sary przez Europę, w wyniku której dotarła aż do Władywostoku, gdzie miejscowi powiedzieli jej: „Jaki Wschód, czy pani oszalała? Tu jest przecież Zachód, prawdziwy koniec Zachodu, tu jest koniec Europy!”. Posługując się tą samą bohaterką, Jáchym Topol zarysowuje kontrast pomiędzy społeczeństwami szczęśliwymi i nieszczęśliwymi. Sara mówi, nie bez racji o różnicy, którą wytworzyły dziesiątki lat terroru, ucisku i poniżenia. Puszy się, mówiąc, że jako przedstawicielka społeczeństwa nietkniętego komunizmem, neutralnego w czasie wojny, czuje się na Wschodzie kimś wyżej postawionym. Przedkłada wartość osobistych kompleksów nad kompleksy narodowe. Twierdzi wreszcie: „Do was w ogóle w tej Europie Wschodniej nie dociera w jakim obciachu tkwicie…”. Niewątpliwą wartością dodaną „Warsztatu diabła”, przy całej oniryczności tej powieści, są te interesujące społecznie komentarze, które z pewnością nie wzięły się znikąd.
Pasjonująca była dla mnie zwłaszcza druga, białoruska część powieści. Ten, w dużej mierze przecież oparty na faktach portret dusznego Mińska, zdepersonalizowanego tłumu protestującego przeciwko nienazwanej po imieniu głowie państwa, tych wszystkich prostaków, jak dieżurne, połączenie stróżek i blokowych korzystających z danej im władzy. W tej części świat, który wykluł się w wyobraźni Topola nabiera już wprost wymiaru jakiejś przerażającej dystopii, tu powieść zostaje odarta z resztek blagi. Intensywność złowieszczej wizji nakreślonej przez czeskiego pisarza nie pozostawia obojętnym i na długo odciska się w czytelniczej pamięci. Pokłady osobliwej groteski i czarnowidztwa powodują, że jest to pozycja niemalże obowiązkowa dla każdego, kto uważa, że to właśnie niezagojone rany definiują środkowoeuropejską tożsamość. „Warsztat diabła” niezwykle sugestywnie ugniata świadomość, może stać się budulcem dla wielu nocnych koszmarów, ale, miejmy nadzieję, że nie dla przyszłej rzeczywistości.
POWIEŚĆ O CUDZYCH BLIZNACH
Kasjer w księgarni obrzucił mnie złowieszczym spojrzeniem. Widać było, że zdusił w sobie przekleństwo i wszystkie popularne frazesy o zdrajcach narodu. Bo rzeczywiście zarówno okładka książki, jak i sam jej tytuł są mocno obrazoburcze. Jednak sam chyba „Warsztatu diabła” nie czytał, bo powieść ta nie ma w sobie nic z prymitywnej prowokacji. Jej...
2018-06-20
FATALIZM, CZYLI NIEZŁOMNOŚĆ NIEODWRACALNEGO
Zdarzają się książki, które intrygują czytelnika już w pierwszym, incydentalnym zetknięciu, już przy pomocy samego tytułu. „Białe zwierzęta są bardzo często głuche” mocno zaznaczają swoją przynależność do tej grupy dzieł literackich. Pod intrygującym tytułem i niezwykłą okładką kryje się zbiór jedenastu opowiadań Ivany Myškovej (ur. 1981) – jeśli wierzyć notce redakcyjnej, jednej z najciekawszych czeskich pisarek młodego pokolenia. Książki wydawane przez wydawnictwo Dowody na Istnienie, a w szczególności te wchodzące w skład serii prowadzonej przez Mariusza Szczygła, są gwarantem literatury najwyższej próby.
Głównym bohaterem opowiadań Myškovej jest według mnie fatalizm, jakaś „niezłomność nieodwracalnego”. Prozę tę zaludniają postaci, które utraciły kontrolę nad własnym życiem, zostały jego więźniami – i to wyłącznie z własnej winy. Wiele mówiącą metaforą jest występujący w tytułowym opowiadaniu biały jeleń, który włożył głowę w starą oponę, którą utknęła na jego szyi, a ponieważ nie potrafił jej zdjąć, pozostała ona z nim aż do śmierci. Fatalizm u czeskiej pisarki przybiera dziwną, zdegenerowaną formę, bo częściowo skrzyżowaną z jakimś rodzajem marazmu, niemożności zrobienia kroku. Zupełnie jak w zamykającym zbiór opowiadaniu „Długa czerwona nić” – gdzie widzimy młodą hrabiankę, haftującą zbyt długą nicią. Za każdym razem, gdy igła przebija się przez materiał, asystująca jej pokojówka musi biec wraz z igłą i nitką do drugiej komnaty, a następnie, biegiem, wrócić. A przecież wystarczałoby skrócić nitkę. Co ważne, zarówno arystokratka, jak i służąca zdają sobie z tego doskonale sprawę, ale nie robią nic, by ułatwić sobie życie.
Takie właśnie indywidua są bohaterami opowiadań czeskiej pisarki – pielęgnują „nieskończoność każdego osobistego kosmosu” i nie robią nic, by otwartymi na oścież drzwiami wyjść z matni, do której dobrowolnie się dostali. Można by z łatwością zrzucić to na karb zbytnio wybujałej wyobraźni autorki, albo podkreślić dokręconą do granic śrubę absurdu, najłatwiej zaś byłoby uznać bohaterów Myškovej za wariatów, pomyleńców i w ogóle najgorszy sort człowieka. Ale to nie takie proste – bo ileż uniwersalnej prawdy pisarka pomieściła w tych pozornie groteskowych życiorysach! Sama zresztą tak powiedziała o swojej książce w rozmowie z Mariuszem Szczygłem: „Przecież nie piszę o wariatach! Wobec wariata trudno być empatycznym, dlatego że jego przeżywanie jest nam w większości niedostępne. Może w swoim pragmatyzmie tak upraszczamy świat, że czyjąś większą wrażliwość zbyt łatwo nazywamy szaleństwem? (…) Szaleńcy (…) swojego szaleństwa nie analizują, a moi bohaterowie są wręcz uzależnieni od refleksji na własny temat”. Zatem, wygląda na to, że nie zawsze należy upraszczać, dokładnie odwrotnie niż twierdził Georges Perec w swoim słynnym dziele. Oczywiście, są to opowiadania naznaczone dużą dozą groteski, ale jednocześnie mocno zakorzenione w naszej codziennej rzeczywistości, dzięki czemu bardzo zyskują na uniwersalności. Ponad wszelką wątpliwość Ivana Myšková udowadnia, że nie trzeba wymyślać fantastycznych, onirycznych i ciemnych światów, by oddać absurd egzystencji.
Każde z opowiadań Ivany Myškovej rozpoczyna się cytatem z klasyki europejskiej literatury, co daje czytelnikowi pojęcie na temat tego, jakie są inspiracje pisarki i określa jej postawę wobec rzeczywistości. Myškova cytuje „Bakakaj” Gombrowicza, „Idiotę” Dostojewskiego, „Podróż do kresu nocy” Céline'a, „Mróz” Bernharda, „Śmierć w Wenecji” Manna, „Człowieka bez właściwości” Musila i „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. A także samą siebie – przypomina mi się w tym kontekście, jak Boris Vian w swojej powieści „Jesień w Pekinie” opatrzył jeden z rozdziałów mottem z własnych „myśli dotąd niepublikowanych”: „Tylko od czasu do czasu wtrącę taki dzyndz-michałek, bo to się robi cholernie nudne”. Myškova jednak, co widać również po specyficznym doborze inspiracji, jest podobnie, jak Vian, daleka od optymizmu, jeśli chodzi o charakter przyrodzonej człowiekowi natury. Tu bardzo mocno przemawia zwłaszcza opowiadanie pod tytułem „Zapach domu”.
Za najwybitniejszy utwór zbioru uważam natomiast opowiadanie tytułowe, które zaczyna się niczym jeden z horrorów kolejowych Stefana Grabińskiego, jednak wraz z biegiem akcji okazuje się przejmującą opowieścią o tęsknocie za bliskością. Bohaterka zdobywa się na odwagę, by wreszcie zadać swojemu ojcu pytania, na które od dawna poszukiwała odpowiedzi. Jest to utwór inny od pozostałych dziesięciu, ponieważ można domniemywać, że jego bohaterka, w przeciwieństwie do innych postaci, wykonała jakiś krok naprzód, odniosła jakieś drobne, może nieważkie, może tymczasowe, ale jednak zwycięstwo.
Powiedzmy, że „Białe zwierzęta są bardzo często głuche”, to czeska odpowiedź na „Opowiadania bizarne” Olgi Tokarczuk. Oczywiście są to rozważania teoretyczne, bo „Białe zwierzęta…” ukazały się w 2017 roku, zbiegiem okoliczności czytelnik polski otrzymuje przekład utworu w tym samym roku, co opowiadania Tokarczuk. Myślę jednak, że oklaski należą się wydawcy, który pokazał, że w literaturze czeskiej istnieje nowy, młody głos, który powinien współbrzmieć z głosem „świętych starców” i wielkich klasyków, jak Hrabal, Kundera, czy Hašek. „Białe zwierzęta są bardzo często głuche” to krzywe zwierciadło, w którym warto się przejrzeć po to właśnie, by móc pewne rzeczy w sobie wyprostować. Opowiadania Ivany Myškovej, choć nieidealne, przypominają, trawestując słowa narratora z „Zewu galasów” – „żelatynowego misia wielkości pięcioletniego dziecka o równie pięknej lazurowej barwie, w którym można sobie wygryzać własne korytarze”.
FATALIZM, CZYLI NIEZŁOMNOŚĆ NIEODWRACALNEGO
Zdarzają się książki, które intrygują czytelnika już w pierwszym, incydentalnym zetknięciu, już przy pomocy samego tytułu. „Białe zwierzęta są bardzo często głuche” mocno zaznaczają swoją przynależność do tej grupy dzieł literackich. Pod intrygującym tytułem i niezwykłą okładką kryje się zbiór jedenastu opowiadań Ivany Myškovej...
2018-04-07
YIN I YANG, CZYLI EKSKREMENTY NIE PŁONĄ
„Gówno się pali” czeskiego pisarza Petra Šabacha (1951-2017) to idealna egzemplifikacja powiedzenia, że nie należy oceniać książki po okładce. Pod bardzo wątpliwym estetycznie opakowaniem kryje się kawałek porządnej prozy. Kontrowersje budzić może również tytuł – domyślam się, że to, co w języku polskim razi wulgarnością, po czesku może mieć zupełnie inną siłę rażenia. A przecież na pewno dałoby się przetłumaczyć ten tytuł inaczej – aż się tu prosi o patos w stylu Bułhakowa – „Ekskrementy nie płoną”.
Koncepcyjny zamysł tego zbiorku opowiadań opiera się na chęci pokazania różnic w postrzeganiu świata przez kobiety i mężczyzn. Rozpoczyna Šabach swoją książkę osobliwym prologiem, opisującym dzieci wracające autobusem do Pragi z wycieczki do Paryża. Podczas, gdy dziewczynki podawały sobie z rąk do rąk pluszowego zwierzaka i zachwycały się nim, chłopcy roztrząsali kwestię: „czy gówno się pali?”. „Dwa światy rozdzielone tylko wąskim przejściem” – konkluduje czeski pisarz, ujawniając tym samym, o czym będzie ta książka. Zbiór niniejszy składa się z trzech części – dwóch opowiadań i jednej nowelki. Pierwsze, najkrótsze opowiadanie, pt. „Zakład”, opowiada o dwóch staruszkach, którzy w knajpie, przy piwie, zakładają się, który z nich na dłużej jest w stanie wstrzymać oddech. Bohaterem drugiego opowiadania jest wielopokoleniowa wiejska rodzina. Peryskopem tego utworu jest dziewczynka siedząca na gałęzi, obserwująca i komentująca poczynania domowników. (Opowiadanie nosi tytuł „Bellevue”, co po francusku oznacza „piękny widok”). Przy śniadaniu, niespodziewanie zadeklarowała, że jak dorośnie, to zmieni sobie płeć. Wszyscy członkowie rodziny mają swoje problemy – ojciec kowal ma kompleksy z powodu wątpliwej męskości i obawia się podkuwania narowistego konia, którego mają doń przyprowadzić, dziadek po wypiciu kilku piw w gospodzie dostaje ataku kamicy, starszego syna rzuca dziewczyna, a młodszy próbuje trafić piłką stojącą na murku puszkę. Matka zaś w tym czasie przebywa w kuchni i lepi knedliki. I wreszcie część trzecia, najdłuższa i najbardziej złożona – nowelka pt. „Woda z sokiem” – historia pewnego małżeństwa. Na początku są to rozłączne i niezwiązane ze sobą epizody z życia dwojga młodych ludzi, którzy jednak w pewnym momencie się poznają i historia staje się ich wspólną opowieścią. Rzecz jest napisana z punktu widzenia mężczyzny, pisarza, streszczającego historię swojego małżeństwa (wątek autobiograficzny?). Jednak żona narratora często się wtrąca, komentuje i koryguje opisane wydarzenia, nierzadko strofując swojego męża.
Zresztą, we wszystkich trzech opowiadaniach, zamieszczonych w zbiorku „Gówno się pali”, występuje postać obserwatorki zdarzeń – w „Zakładzie” jest to kelnerka, w „Bellevue”, jako się rzekło – dziewczynka, siedzący na gałęzi drzewa, w „Wodzie z sokiem” zaś żona narratora. Można się tylko zastanawiać – kto tu jest widzem, a kto aktorem, kto czyją obecność sankcjonuje? Notka redakcyjna na okładce mówi o „odwiecznej walce płci”, ja nie wysnuwałbym jednak zbyt daleko idących wniosków i wolałbym mówić o współistnieniu i wzajemnym uzupełnianiu się. Jak yin i yang, czy raczej przyjmując typowo czeską optykę – jak piwo i knedlik.
Groteskowy klimat prozy Petra Šabacha, opis lat słusznie minionego systemu w Czechosłowacji ze wszystkimi nieodłącznymi absurdami życia – to wszystko należy do wyjątkowo sugestywnych doznań wpisujących się w zjawisko, jakim jest literatura czeska. Tak o nieżyjącym już pisarzu wypowiedziała się Julia Różewicz, tłumaczka jego utworów na język polski: „Ostatni, który pisał z humorem, ironią jak Hrabal czy Hašek”. Rzeczywiście, sporo jest w tej prozie hrabalowskich klimatów, przy lekturze nieustannie przypominała mi się legenda o okolicznościach narodzin Hrabala – gdy jego matka oznajmiła rodzicom, że jest w ciąży, a jej absztyfikant nie zamierza się żenić, dziadek wyciągnął strzelbę, zapędził córkę na podwórze i krzyknął „klękaj, zastrzelę cię”. Całą sytuację w porę rozładowała babcia, która akurat ugotowała zupę i zawołała „dajcie już spokój i chodźcie jeść, bo wystygnie!”.
O ile pierwsze dwa opowiadania są znakomicie wycyzelowane i literacko precyzyjne, o tyle mam wrażenie, że nowela „Woda z sokiem”, momentami zaczyna ześlizgiwać się w stronę banału, rodem z pospolitych dowcipów o nieudanych małżeństwach. Mimo iż jest to również opowieść niezwykle groteskowa i zwyczajnie zabawna, dzięki dziesiątkom śmiesznych anegdot. Patrząc całościowo, „Gówno się pali” wydaje mi się nieznacznie słabszym dziełem niż „Pijane banany” – pierwsza książka Petra Šabacha, jaką dane mi było przeczytać. Jednak godzi się zauważyć, że omawiana książka ukazała się w Czechach o siedem lat wcześniej niż wspomniane „Pijane banany” (1994 vs. 2001). Oznacza to, że w pisarstwie Šabacha daje się zauważyć progres. Mimo wszystko polecam, bo to znakomite pióro. Tomasz Pindel uważa, że Šabach w naszym kraju ma albo fanów, albo tych, którzy go nie znają. Nawet jeśli nie zostaną Państwo jego fanami, to z pewnością poznać go warto.
YIN I YANG, CZYLI EKSKREMENTY NIE PŁONĄ
„Gówno się pali” czeskiego pisarza Petra Šabacha (1951-2017) to idealna egzemplifikacja powiedzenia, że nie należy oceniać książki po okładce. Pod bardzo wątpliwym estetycznie opakowaniem kryje się kawałek porządnej prozy. Kontrowersje budzić może również tytuł – domyślam się, że to, co w języku polskim razi wulgarnością, po czesku...
2018-03-02
SZAMAN, ALTER EGON
Egon Bondy (właśc. Zbyněk Fišer, 1930-2007) to prawdziwa legenda czeskiego undergroundu. Poeta, prozaik, filozof, antyglobalista, rzadki przypadek połączenia marksisty z buddystą. Postać na tyle oryginalna, że istniało co do niego podejrzenie, jakoby był tylko wytworem wyobraźni Bohumila Hrabala, który uwiecznił go w „Czułym barbarzyńcy”. Jego wiersze śpiewała legendarna czeska grupa „The Plastic People of the Universe”. Polskiemu czytelnikowi postać Bondy’ego przypomniał Mariusz Szczygieł, czyniąc zeń bohatera jednego z reportaży w zbiorze „Zrób sobie raj”.
Bondy zasłynął specyficznymi frazami, którymi niewątpliwie wzbogacił czeską poezję: „Dzisiaj wypiłem dużo piw/ nie chwyci mnie więc żaden syf” i „Wszystko do dupy przyjaciele/
i w dzień powszedni i w niedzielę”. Nic więc dziwnego, że biorąc do ręki „Szamana” spodziewałem się rzeczy dowcipnej, groteskowej, utrzymanej w co najmniej haszkowskim stylu. Co prawda początek powieści, a konkretnie scena wypróżniania się tytułowego bohatera zdawała się potwierdzać moje przypuszczenia, jednak z biegiem czasu uświadamiałem sobie jak odmienna jest wymowa całości utworu. Czytelnik otrzymuje bowiem angażującą intelektualnie, metafizyczną opowieść o wewnętrznej walce, o życiu w zgodzie z przekonaniami.
Bondy umieścił akcję swojej dystopijnej prozy w czasach neolitu, opisuje on życie prehistorycznej wspólnoty, do złudzenia przypominającej społeczność zniewoloną przez komunizm. Trudno jednak dopatrywać się w „Szamanie” powieści z kluczem, nie chodzi o to, by wyszukiwać aluzje, gdyż totalitarna paralela jest od samego początku czymś oczywistym w tej fikcji. O wiele ciekawsza jest sama tytułowa postać. Szaman jest bowiem postacią bardzo niejednoznaczną. Starzeje się, coraz bardziej podupada na zdrowiu, najchętniej już z własnej woli opuściłby ten świat. Jego opieszałość coraz częściej zaczyna być wskazywana jako przyczyna nieudanych zbiorów i polowań. Kolaboruje z Urzędem Bezpieczeństwa, nie waha się przed niszczeniem niewinnych współplemieńców. Z drugiej strony uzdrawia ludzi, uczestniczy w zakazanych przez władze obrzędach, uważa się za obrońcę przebrzmiałych ideałów, ostatniego, „który coś tam chyba wiedział”. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy szaman jest antybohaterem, czy wręcz przeciwnie. Można w tytułowym bohaterze upatrywać alter ego samego autora, który również był postacią kontrowersyjną, między innymi sam, podobnie jak Szaman, przez wiele lat był tajnym współpracownikiem czechosłowackich służb. „Szaman” byłby więc próbą rozliczenia się autora z traumami własnego życiorysu, próbą balansowania na granicy samooskarżenia i apologii.
To, że Egon Bondy był legendą jest faktem nie podlegającym dyskusji. Ale czy na pewno był wielkim pisarzem? Nawet po skończonej lekturze „Szamana” nie mam pewności w tej kwestii. Sam Czech tak wypowiadał się o swoim pisarstwie: „Jako prozaik jestem totalnym inwalidą. Nie potrafię sklecić fabuły. Nie umiem napisać powieści. Nie umiem stworzyć historii, zawiązać intrygi… Dlatego najchętniej umieszczałem akcję na tle historycznym. Na tym mogłem się oprzeć”. Moim zdaniem w powieść Bondy’ego jest wpisana pewna dysharmonia – tak, jak trudno jednoznacznie scharakteryzować jej bohatera, o tyle jeszcze trudniej o wygłaszanie sądów wartościujących jakość tej prozy. Są tu fragmenty genialne, uniwersalne, skłaniające do refleksji, są też zwyczajnie nudne i zahaczające o grafomanię. Z całą pewnością jednak Bondy dostarcza czytelnikowi kawał znakomitego materiału do przemyśleń, powieść ta jest niezwykłym tyglem idei, mieszaniną elementów chrześcijańskich, komunistycznych i buddyjskich. Książka przez niektórych uznawana jest za kultową – tak o „Szamanie” wypowiada się jej tłumacz, Arkadiusz Wierzba: „«Szaman» mnie wychował. Po «Szamanie» nie mogę być już tak śmiertelnie poważny, jak cały ten Kraków, papież, brzoza, Smoleńsk, zielona wyspa, Katyń i Andrzej Wajda razem wzięci”.
Myślę, że głównym przesłaniem powieści Egona Bondy’ego jest to, by jak tytułowy bohater, żyć w zgodzie z prawdą i własnymi przekonaniami. Książkę zamykają pieśni, skomponowane przez Szamana, ostatnia z nich kończy się jakże ważnymi słowami: „Ledwo zdania kleił/ na gwiazdach się nie znał/ niemal gówno wiedział// Że prawda nie/ przeminie wiedział/ choć wyrazić nie umiał”. Bondy nie udziela czytelnikowi jednoznacznych odpowiedzi na pytania, jakie pojawiają się z biegiem lektury. Do końca nie wiemy, jaki był dalszy los Szamana, czy został zabity, czy może sam odszedł z tego świata. Zakończenie powieści jest otwarte. Szalę, wahającą się między „jest” i „nie ma”, między „tak” a „nie” musi przeważyć sam czytelnik. I to czytelnik musi stwierdzić, czy kunszt literacki Egona Bondy’ego jest wart tyle samo, co legenda, jaką po sobie pozostawił.
SZAMAN, ALTER EGON
Egon Bondy (właśc. Zbyněk Fišer, 1930-2007) to prawdziwa legenda czeskiego undergroundu. Poeta, prozaik, filozof, antyglobalista, rzadki przypadek połączenia marksisty z buddystą. Postać na tyle oryginalna, że istniało co do niego podejrzenie, jakoby był tylko wytworem wyobraźni Bohumila Hrabala, który uwiecznił go w „Czułym barbarzyńcy”. Jego wiersze...
2018-02-12
CZŁOWIEK ROZDARTY NA OPOWIEŚCI
Emil Hakl (właśc. Jan Beneš, ur. 1958), bywa nazywany „mistrzem mowy niezależnej”. I choć z początku uważałem takie stwierdzenie za dość ryzykowne, jego proza zdaje się potwierdzać ten fakt. „Zasady śmiesznego zachowania” najkrócej można podsumować jako trzy epizody z życia mężczyzny. Honza, będący u progu pięćdziesiątki i ewidentnie przeżywający kryzys wieku średniego, to osobnik, którego najlepiej podsumowała związana z nim kobieta: „Jesteś wiecznie niezadowolony, podkurwiony, nieokreślony, nie można się do ciebie zbliżyć, nie dasz się nabrać, robisz z siebie gwiazdę, chlejesz, rżysz jak koń, w środku cały się trzęsiesz, potem bierzesz stilnox, żeby zasnąć”. W pierwszej części powieści poznajemy bohatera, który odurzony prochami lata na paralotni i snuje monologi o swoich straconych latach. W tytułowej części drugiej podtrzymuje na duchu umierającego ojca, opowiadając mu o samolotach. Zaś część trzecia, pt. Cmentarz na plaży, jest relacją ze spływu w dół delty Dunaju, by zgodnie z ostatnią wolą ojca, wysypać jego prochy do morza. O ile części pierwsza i trzecia w sposób humorystyczny opowiadają o alienacji Honzy, o tyle część druga stanowi dramatyczne interludium, które ową alienację uzasadnia, uwiarygadnia bohatera, a także powoduje, że czytelnik nabiera do niego nieco sympatii i współczucia. „Zasady śmiesznego zachowania” to druga książka autora przetłumaczona na język polski, obok „O rodzicach i dzieciach”. Sugeruje to pewną spójność tematyczną obu utworów, rodzaj kontynuacji, choć znajomość poprzedniej powieści Hakla nie jest konieczna do zrozumienia „Zasad śmiesznego zachowania”.
Jednym z najczęściej pojawiających się wobec powieści Emila Hakla zarzutów jest to, że nic się w niej nie dzieje. Ale, co właściwie ma się dziać? To samo życie, a życie niezwykle rzadko dostarcza nam skrajnych emocji, czy silnych wrażeń. Pisze Hakl: „(…) w normalnym życiu historie, rzec by można, nie przydarzają się”. Andrzej Bursa pisał o „tysiącach dni, tysiącach godzin, podczas których nic się nie dzieje”, proza Hakla jest pod tym względem podobnie buntownicza, z tym, że u Czecha mamy do czynienia z innym kierunkiem tego samego buntu. Bohater Hakla nie dąży do (samo)unicestwienia, postanawia właśnie jakby na przekór przeżyć te wszystkie puste chwile, by odnaleźć samego siebie. Wśród przemyśleń Honzy znajduję wiele takich, pod którymi gotów byłbym się podpisać: „Dlatego teraz przedzieram się przez biblioteczkę, dlatego łykam nieswoje słowa. Otulam się w wyświechtane, gryzące starym potem larwy cudzych historii, żeby zagłuszyć trzaski we własnej skrzynce rozdzielczej”. Jego myśli co chwila przeplatają się z cytatami z różnych książek, których autorów niezmiennie nie może sobie przypomnieć. Honza żyje w fikcji, w uśpieniu, w czymś w rodzaju wewnętrznej emigracji. W fikcji, bo jego życie jest niczym innym jak fikcją właśnie, bardzo nieudaną ekranizacją młodzieńczych marzeń. „Za dziesięć lat zesrasz się z przerażenia, że wszystko zmarnowałeś. Przyjdzie czas, że będziesz wdzięczny za każdy przypadkowy spam, bo będzie ci odwalało z samotności” – takie oto słowa napisała w SMS-ie przyjaciółka Honzy. Żeby tak ktoś napisał mi coś podobnego dziesięć lat temu…
„Jak być dowcipnym?” – taki monolog w formie wykładu wygłaszał dawno temu Janusz Weiss w Salonie Niezależnych. Zastanawiam się, czy jest ktoś, kto kupił tę książkę, biorąc jej tytuł dosłownie, myśląc że będzie miał do czynienia z poradnikiem. I jaka była reakcja tego kogoś. Na pierwszy rzut oka powieść Hakla rzeczywiście przypomina poradnik, bo poszczególne rozdziały wewnątrz każdej z części opatrzono numeracją, tak jakby to były właśnie te zasady. Tymczasem bohater bowiem w każdej możliwej sytuacji kompromituje się, nie jest śmieszny, tylko żałosny. Wiele jego wyczynów to w gruncie rzeczy zbiór tego wszystkiego, czego czynić nie należy, ale mam wątpliwości, czy wolna wola ma tu cokolwiek do powiedzenia. A jednak, jak się wydaje, Honza odnajduje samego siebie, śmierć ojca, a później rozpoczynający powieść lot na paralotni daje mu możliwość spojrzenia na siebie z dystansu, z jakiegoś „mentalnego lotu ptaka”. „Tak powinno być, myślę. Być w ruchu. Szukać, którędy iść dalej. Narzucić sobie zadanie, spełnić je i narzucić kolejne (…) Katodę wsadź do zbiornika NIENAWIDZĘ, anodę do KOCHAM, wszczep początek, koniec i serwuj”. Ten cytat z pewnością zostanie ze mną na długo.
„Zasady śmiesznego zachowania” Emila Hakla to w moim przekonaniu bardzo wartościowa proza, angażująca emocjonalnie i intelektualnie. Potrzebowałem kilku dni, by po skończonej lekturze uporządkować doznania i napisać tych kilka słów. Książka napisana jest znakomitym, ostrym językiem, narracja zaś jest żywa, anegdotyczna, siejąca ferment. Myślę, że spora zasługa w tym tłumaczki powieści, Julii Różewicz, która potrafiła spolszczyć męski świat prozy Hakla. A poza tym – last but not least – jak to u Czechów, specyficzny melanż tonacji, poważna egzystencjalna tematyka przystrojona w komediowe szaty. Emil Hakl, dotychczas mi nieznany, dołącza do grona naszych południowych sąsiadów, których cenię za humor, dystans do siebie i oryginalność.
CZŁOWIEK ROZDARTY NA OPOWIEŚCI
Emil Hakl (właśc. Jan Beneš, ur. 1958), bywa nazywany „mistrzem mowy niezależnej”. I choć z początku uważałem takie stwierdzenie za dość ryzykowne, jego proza zdaje się potwierdzać ten fakt. „Zasady śmiesznego zachowania” najkrócej można podsumować jako trzy epizody z życia mężczyzny. Honza, będący u progu pięćdziesiątki i ewidentnie...
2018-01-15
BUSZUJĄCY W CZECHOSŁOWACJI
Znakomita książka. Napisana w brawurowym stylu, w którym można dostrzec wpływy Haška i Hrabala. I choć sam jestem raczej zdeklarowanym kunderowcem niż hrabalowcem, to bawiłem się świetnie. Powieść „Pijane banany” zabiera nas do Pragi, w sam środek lat osiemdziesiątych. Towarzyszymy trzem szesnastolatkom – Honza Břečka, głuchoniemy Wicio i bezimienny bohater, pełniący funkcję narratora, spędzają całe godziny na podwórku, przeżywając typowe dla tego wieku pierwsze miłości, rozczarowania, wybryki (czy wręcz ekscesy). Snują pierwsze poważne marzenia i plany, chcą za wszelką cenę wyrwać się z przewidywalnej rzeczywistości, jaka ich otacza, uciec od zatęchłych mieszkań w blokowiskach i niewylewających za kołnierz ojców, a jeszcze częściej – ojczymów. Alkohol w „Pijanych bananach” rzeczywiście leje się gęsto, ale z pewnością nie jest głównym bohaterem powieści. „Pijane banany” to według mnie przede wszystkim opowieść o marzeniach i dojrzewaniu do nich. Trudno nie zauważyć pewnego powinowactwa głównego bohatera powieści Šabacha z Holdenem Caulfieldem z „Buszującego w zbożu” Salingera.
Myślę, że Czesi mają coś, czego bardzo brakuje nam, Polakom – mianowicie poczucie humoru i dystans do siebie samych. Właśnie te dwie zalety pozwoliły Petrowi Šabachowi (1951-2017) na stworzenie tak doskonałej, rozhuśtanej emocjonalnie narracji. Choć to opowieść pełna dygresji, opisująca w większości zabawne perypetie trójki młodocianych bohaterów, tak że trudno miejscami powstrzymać wybuchy śmiechu, to autor nie unika również tematów trudnych, opisując je w groteskowy co prawda, ale niezwykle sugestywny i zapadający w pamięć sposób. Mam tu na myśli przewlekły alkoholizm Bedřicha, zwanego też Bedziem – ojczyma głównego bohatera. „(…) dopadło mnie gorzkie wspomnienie, jak kiedyś mama cieszyła się na urlop w Bułgarii, mieliśmy jechać, ale koniec końców nic z tego nie wyszło, bo Bedzio przepił wszystkie oszczędności. – Głos! Jakiś głos! – bełkotał, kiedy zdejmowałem mu zaszczane spodnie. – To on kazał mi to zrobić! (…) Tego dnia znaleźliśmy go z mamą w piwnicy. Siedział w ciemnościach. Pamiętam, że matka zszokowała mnie, bo zapytała tylko: - Czemu siedzisz po ciemku? (…) odpowiedział nieobecnym głosem: - Żebym nie widział, ile zostało w butelce”. Takich wahnięć jest w „Pijanych bananach” sporo – Šabach lubi w swojej prozie mieszać tonacjami i czyni to w dobrym stylu. Tylko surrealizmem nie sposób tego nazwać, bo przecież jest to realizm, często aż do bólu.
Petr Šabach zasługuje z pewnością na miano znakomitego satyryka prozy, mistrza anegdoty. Swoją przygodę z pisarstwem rozpoczął późno, bo w 1986 roku, czyli w wieku 35 lat. W tym czasie imał się różnych zawodów, był między innymi sanitariuszem, bibliotekarzem, czy stróżem nocnym i, jak się wydaje, „zbierał” różne historyjki, opowieści i zdarzenia, które później mógł literacko wykorzystać w swoich utworach. Dykteryjek w „Pijanych bananach” jest mnóstwo – że wspomnę tylko o dwóch – o rzeźbiarzu, który poszedł na dworzec, by samego siebie przywitać na peronie, czy o pijanym doktorze nauk prawnych, który wynajął jednego z bohaterów, by powiedział za niego słowo „rododendron” – hasło, które musiał powiedzieć wyraźnie, by jego żona otworzyła mu drzwi mieszkania.
„Bo jak niby odróżnić mądrą książkę od normalnej?” – zastanawia się bohater. „To proste jak drut. Ja rozpoznaję mądrą książkę po tym, że zwykle jej nie rozumiem”. Otóż posługując się tą metodologią, stwierdzam, że „Pijane banany” to książka bardzo mądra, mimo że lekka, łatwa, przyjemna i niestwarzająca problemów ze zrozumieniem (jedyne trudne i ważne dla akcji powieści słowo, które może wprawiać współczesnego czytelnika w zakłopotanie – „ceczki”, jest wyczerpująco wyjaśnione przez autora w posłowiu). Jest w niej bowiem nie tylko specyficzny czeski humor, groteska i jajcarskie anegdoty, ale też i sporo ciemnych zakamarków, do których trzeba umieć się przebić. Za sprawą „Pijanych bananów” odkryłem twórczość niezwykle interesującego pisarza, którego dorobek niestety przedwcześnie się zamknął, ale już z niecierpliwością oczekuję momentu, w którym poznam pozostałe jego utwory.
BUSZUJĄCY W CZECHOSŁOWACJI
Znakomita książka. Napisana w brawurowym stylu, w którym można dostrzec wpływy Haška i Hrabala. I choć sam jestem raczej zdeklarowanym kunderowcem niż hrabalowcem, to bawiłem się świetnie. Powieść „Pijane banany” zabiera nas do Pragi, w sam środek lat osiemdziesiątych. Towarzyszymy trzem szesnastolatkom – Honza Břečka, głuchoniemy Wicio i...
2016-09-08
Uroczy, optymistyczny zbiór opowiadań sportowych Oty Pavla to według mnie świadectwo bezpowrotnie, niestety, minionej epoki. Dziś już nikt tak jak Pavel nie pisze o sporcie i, poza nielicznymi wyjątkami, nie ma już takich sportowców, z których można by zrobić bohaterów literatury.
Uroczy, optymistyczny zbiór opowiadań sportowych Oty Pavla to według mnie świadectwo bezpowrotnie, niestety, minionej epoki. Dziś już nikt tak jak Pavel nie pisze o sporcie i, poza nielicznymi wyjątkami, nie ma już takich sportowców, z których można by zrobić bohaterów literatury.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-09-11
MILAN FATALISTA I JEGO KUBUŚ, CZYLI KUNDERA CZYTA DIDEROTA
Milan Kundera napisał „Kubusia i jego Pana” w 1971 roku, w reakcji na bezsilność spowodowaną „wiecznością rosyjskiej nocy” – radzieckiej inwazji na Czechosłowację, która miała miejsce trzy lata wcześniej. Dzieło Diderota, uważane przez Kunderę za jedną z najwybitniejszych powieści w historii literatury, stało się dla czeskiego pisarza symbolem ducha wolności, rozumu, zachodniej cywilizacji, czyli wszystkiego tego, czego pozbawiły Czechosłowację wydarzenia 1968 roku. Sztuka Kundery nie jest adaptacją powieści Diderota, a wariacją na jej temat, połączoną z hołdem dla jej autora. Kwestię fatalizmu, wielokrotnie przez Diderota podejmowaną, Kundera sprowadza na jeszcze wyższy poziom abstrakcji – otóż postaci, a zwłaszcza Kubuś, nadal chętnie powtarzają, że „wszystko zapisane jest w górze”, ale są w pełni świadome faktu, że ich losy zostały napisane na nowo, że ich panem jest sam Diderot, a autorem tego, co jest zapisane w górze, jest tym razem ktoś inny. Postaci zatem wiedzą, że ktoś inny kieruje ich losem, a ich powinnością jest odegrać na nowo swoje perypetie. Diderot prowadził nieustanną grę z czytelnikiem, Kundera całkowicie już eliminuje tzw. suspension of disbelief („zawieszenie niewiary”), redukując niektóre wydarzenia jedynie do roli retrospekcji, używając chwytu tzw. „podwójnej inscenizacji” – Oberżystka na moment staje się Markizą de la Pommeraye, a Kubuś – Markizem des Arcis. W ten sposób Kundera daje do zrozumienia wprost, że czytelnik ma do czynienia z grą pozorów postaci, które muszą odegrać swoją rolę.
W rozumieniu wariacji autorstwa Kundery najważniejsze nie jest poszukiwanie podobieństw i budowanie porównań z tekstem Diderota – lektura sztuki czeskiego pisarza może sprawiać przyjemność nawet bez znajomości oryginału. Ważne jest to, na co w posłowiu uwagę zwraca François Ricard: „ (…) ta steatralizowana lektura wzmaga spójność samej powieści Diderota, ujawnia ją pogłębia, jeszcze bardziej uwydatnia”. Nie sposób jednak przemilczeć faktu, iż Kundera dokonał kilku istotnych modyfikacji w stosunku do oryginału – między innymi oddając głos kilku postaciom, które w oryginale pozostawały nieme, jak również (co oczywiste w przypadku dramatu) eliminując z uniwersum powieści jednego z narratorów – tego najważniejszego tożsamego z Diderotem, organizującego całą fikcję i komentującego ją. Ten zabieg sprawił niestety, że tekst Kundery ma nieco inny wymiar, upraszczający całość. „Kubuś” w wydaniu kunderowskim bowiem uwypukla komizm, jednocześnie spychając na dalszy plan filozoficzny element powieści Diderota.
W tej wariacji widać jak na dłoni, że w takiej formie mogła ona zostać napisana jedynie przez człowieka zza żelaznej kurtyny, z kraju ogarniętego wirusem totalitaryzmu. Raz jeszcze nawiązując do „napisania historii bohaterów na nowo”, zacytujmy Kubusia: „Proszę pana, przerobiono nie tylko naszą historię, lecz wiele innych rzeczy. Wszystko, co zdarzyło się na tym padole, zostało już przerobione setki razy i nikomu do głowy nie przyszło sprawdzać, co wydarzyło się w rzeczywistości. Dzieje ludzkie pisane są na nowo tak często, że ludzie, nie wiedzą już, kim są”. Jakże aktualne to pozostaje, kiedy wciąż ludzie nie wyciągają z tych słów żadnych wniosków, na nowo pisze się historię, bohaterów mieszając ze zdrajcami, a „ciemny lud i tak to kupi”. Nie bez przyczyny zaznacza Kundera we wstępie: „Najszlachetniejsze uczucia narodowe gotowe są usprawiedliwić najgorsze potworności; i z piersią przepełnioną lirycznymi uczuciami człowiek dopuszcza się plugastw w święte imię miłości”.
Mimo wszystko przygoda z lekturą jest warta podjęcia, gdyż jednocześnie powieść Diderota to, jak pisał Kundera w swojej „Sztuce powieści”: „książka (…) we Francji (…) skandalicznie niedoceniona: zawiera ona wszystko, co Francja utraciła i czego odzyskać nie chce”. Rzeczywiście, gdy w czerwcu prowadziłem wykład dla studentów III roku filologii romańskiej i opowiadałem o elemencie fatalistycznym u surrealistów i znalazłem w „Jesieni w Pekinie” Viana fragment nawiązujący do zdań rozpoczynających najsłynniejszą powieść Diderota, dla studentów (wśród nich także kilku Francuzów) aluzja była nieczytelna, nie wiedzieli co cytuję, nawet gdy dosłownie przytoczyłem im pierwsze zdania „Kubusia Fatalisty i jego Pana”. Jest to też dużo więcej niż dialog dwóch wielkich pisarzy i filozofów (bo przecież Kundera jest filozofem par excellence) – to nade wszystko dialog między stuleciami – „optymistycznym” wiekiem XVIII i „pesymistycznym” wiekiem XX. Wszystko to skłania do dalej idących refleksji, a mianowicie, że wiek XVIII był w sensie ścisłym ostatnim optymistycznym stuleciem.
Wariacja jest pojęciem zapożyczonym z terminologii muzycznej. Utwory Denisa Diderota i Milana Kundery wzajemnie się uzupełniają, tworząc harmoniczną całość, podobną do sonaty. Zatem, nawiązując do formy sonatowej: Dzieło Diderota to ekspozycja, Kundery zaś – przetworzenie. Pytanie: czy i kiedy znajdzie się pisarz, artysta zdolny napisać repryzę tego tematu, który stanowczo domaga się kontynuacji?
MILAN FATALISTA I JEGO KUBUŚ, CZYLI KUNDERA CZYTA DIDEROTA
Milan Kundera napisał „Kubusia i jego Pana” w 1971 roku, w reakcji na bezsilność spowodowaną „wiecznością rosyjskiej nocy” – radzieckiej inwazji na Czechosłowację, która miała miejsce trzy lata wcześniej. Dzieło Diderota, uważane przez Kunderę za jedną z najwybitniejszych powieści w historii literatury, stało się...
2017-02-25
2015-10
2013
2014
2015-08
Rzeczywiście, wydaje się, że to już pożegnalna książka Milana Kundery. "Święto nieistotności" to końcowy etap w stawaniu się Francuzem Kundery, z biegiem lat jego książki stawały się coraz bardziej izolujące od kultury czeskiej, coraz bardziej lakoniczne, filozoficzne, zachodnioeuropejskie. Dalej może być już tylko całkowite milczenie pisarza. Jednak, abstrahując od tego zjawiska w twórczości Kundery, trzeba przyznać, że "Święto nieistotności" to nadal bardzo dobry kawałek literatury - z pozoru zwyczajna historia czterech przyjaciół, opowiedziana w oryginalny sposób, z nieodłączną, dającą wiele do myślenia szczyptą filozofii.
Rzeczywiście, wydaje się, że to już pożegnalna książka Milana Kundery. "Święto nieistotności" to końcowy etap w stawaniu się Francuzem Kundery, z biegiem lat jego książki stawały się coraz bardziej izolujące od kultury czeskiej, coraz bardziej lakoniczne, filozoficzne, zachodnioeuropejskie. Dalej może być już tylko całkowite milczenie pisarza. Jednak, abstrahując od tego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-02
2015-10
2016-02
2015-06
Jerzy Pilch w wywiadzie przeprowadzonym w 1998 roku, wyrażając uznanie dla Kundery, stwierdził, że ostatnich książek tego autora nie sposób w spokoju doczytać do końca, a "Powolność" przeczytał tylko dlatego, że jest niezwykle krótka. Ja zacząłem moją przygodę z twórczością Kundery w porządku zbliżonym do odwrotnie chronologicznego i dlatego książka ta podobała mi się bardzo. Pod przykrywką dość banalnej historii, Kundera rozwija przed czytelnikiem prawdziwy traktat filozoficzny.
Jerzy Pilch w wywiadzie przeprowadzonym w 1998 roku, wyrażając uznanie dla Kundery, stwierdził, że ostatnich książek tego autora nie sposób w spokoju doczytać do końca, a "Powolność" przeczytał tylko dlatego, że jest niezwykle krótka. Ja zacząłem moją przygodę z twórczością Kundery w porządku zbliżonym do odwrotnie chronologicznego i dlatego książka ta podobała mi się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-03
"Życie jest gdzie indziej" to dla mnie rzecz o egoizmie. O egoizmie wspartym na fundamencie ideologii totalitarnej. O tym, że świat, człowiek nie może do końca być pozbawiony wartości. Że nawet pozornie tych wartości pozbawiony, tworzy sobie inne, zastępcze, erzace wartości, a najczęściej w takiej sytuacji sam siebie stawia na piedestale.
Myślę o głównym bohaterze Jaromilu, jako o reinkarnacji Doriana Graya. Groźniejszej, bo bardziej współczesnej, ze stojącą za swoimi plecami masą podobnych mu "Adamów nowego człowieczeństwa".
"Życie jest gdzie indziej" to dla mnie rzecz o egoizmie. O egoizmie wspartym na fundamencie ideologii totalitarnej. O tym, że świat, człowiek nie może do końca być pozbawiony wartości. Że nawet pozornie tych wartości pozbawiony, tworzy sobie inne, zastępcze, erzace wartości, a najczęściej w takiej sytuacji sam siebie stawia na piedestale.
Myślę o głównym bohaterze...
COLAS BREUGNON Z PRAGI
Po dłuższej przerwie postanowiłem wrócić do Petra Šabacha (1951-2017), którego powieść „Pijane banany” była jednym z moich najciekawszych odkryć ubiegłego roku. Już na samym początku chciałbym postawić sprawę jasno – mam pełną świadomość faktu, że twórczość nieżyjącego czeskiego pisarza nie jest literaturą najwyższych lotów, najwyżej rodzajem miłego czytadła. Ktoś napisał tutaj wielokrotnie cytowane już słowa: „Hrabal to nie jest, ale zawsze”. Można dyskutować, czy to wada, a może właśnie zaleta tej prozy. Ja bardzo lubię Petra Šabacha właśnie dlatego, że przy lekturze jego powieści czuję się bezpieczny. Za cenę konfrontacji z nieco mniej skomplikowanym światem przedstawionym mam pewność, że nie zostanę nagle znokautowany na przykład mordowaniem kotów przy użyciu młotka („Auteczko”), świniobiciem („Postrzyżyny”) czy wykłuwaniem oczu bykowi („Pociągi pod specjalnym nadzorem”). Czasami po prostu potrzebuję tego rodzaju prozy i nie oznacza to bynajmniej pójścia na literacką łatwiznę. Nie jest moim celem kalanie najświętszego bodaj gniazda czeskiej literatury, chcę jedynie pokazać, że Hrabal bywa często traktowany bezkrytycznie.
Nie znaczy to jednak, że w powieści Šabacha brak jest jakiejkolwiek głębi. Jak możemy przeczytać na tylnej stronie okładki, „Masłem do dołu” jest kolejną próbą przekonania czytelników, uparcie umieszczających Czecha wśród „pisarzy popowych”, że „pod historią opowiadaną przez przyjemnie podchmielonego wesołka kryje się znacznie więcej niż śmiech”. Istotnie, by posłużyć się muzyczną metaforyką – Šabach to nie jest disco z samochodowego radioodbiornika, ani też neutralny fryzjerski jazz – w przypadku „Masłem do dołu” widać to bodaj jeszcze wyraźniej niż we wspominanych tu już „Pijanych bananach”. Niejako na marginesie Šabach mówi nam tu całkiem sporo o moralności, więzach rodzinnych, przyjaźni, odpowiedzialności i starzeniu się.
Bohaterami „Masłem do dołu” uczynił Petr Šabach dwóch dziarskich sześćdziesięciolatków – Arnošta i Evžena, których poznajemy w momencie, w którym dwa samoloty uderzają w wieże World Trade Center. Arnošt jest właścicielem nierentownego antykwariatu, ponadto w wolnych chwilach próbuje swoich sił jako dramaturg. Rozwiedziony z Marcelą, ojciec Julii, dziadek Mišy, na dodatek jeszcze opiekujący się zniedołężniałym ojcem. Evžen natomiast to karykaturalny amerykanofil, ubrany w wojskową kurtkę model M65 wzór Regiment. Niedoszły artysta plastyk, został zwolniony z egzaminu maturalnego, bowiem zachwycił komisję rekrutacyjną na ASP perfekcyjnie narysowaną kostką cukru. Utrzymuje się z rysowania samochodów. Na co dzień nie zajmuje się jednak niczym, poza filozofowaniem i przesiadywaniem w knajpie o nazwie „Cisza”, która w powieści staje niemalże areopagiem, miejscem wielu piwnych dyskusji. Przyczynkiem do fabuły (i tytułu) powieści jest refleksja wyżej wymienionego nad faktem, że niezmiennie od sześćdziesięciu lat towarzyszący piwu rogalik przewraca mu się na talerzyku masłem do dołu.
Powieść Šabacha to zatem książka o męskiej, piwnej atmosferze – tym większe słowa uznania należą się tłumaczce, Julii Różewicz, za znakomite, nieinwazyjne spolszczenie utworu. To, co prawda, książka męska, ale gdzieś na jednym z kilku poziomów, niesłychanie subtelna i uważna. Choć alkoholu, jak zwykle zresztą u czeskiego pisarza, leje się sporo, jego bohaterów po prostu nie sposób nie polubić. Bardzo mocno utkwiła mi w pamięci scena, w której Arnošt odwiedza swojego sędziwego, dotkniętego demencją ojca. Spotkania te pojawiają się w narracji cyklicznie i stanowią przeciwwagę do wartkiej i satyrycznej na ogół fabuły powieści. Ojciec przebywa w domu opieki społecznej, choroba uniemożliwia mu kontakt ze światem – starzec nie mówi, jest zdany na łaskę pielęgniarek, a jego życie przypomina wegetację. Jedna z takich wizyt kończy się dla głównego bohatera w sposób wyjątkowy: „Jestem u taty do wieczora. Pomagam mu przy jedzeniu, a kiedy już stoję w progu, słyszę nagle, jak zupełnie normalnym głosem mówi:
- Idź na urodziny i przestań zachowywać się jak kretyn!
Wracam do pokoju, żeby wykorzystać ten jego przebłysk, jednak nim zdążę się przysiąść znów tylko się uśmiecha. Chwilę czekam, ale na próżno, głaszczę go na pożegnanie i idę do «Ciszy»”. Tę scenę w pełni docenią jedynie ci, którzy, podobnie jak bohater oczekują na takie chwilowe przebłyski najbliższej starszej osoby i wykorzystują je, ze świadomością, że z biegiem czasu mogą się one zdarzać się coraz rzadziej.
Niewątpliwie „Masłem do dołu” jest również rodzajem manifestu w obronie osób starszych – dwóch sześćdziesięciolatków pokazuje, że wciąż są potrzebni światu, że jeszcze wiele mogą, że „jeszcze nie wieczór”. Arnošt, choć na początku wydaje się pogrążonym w marazmie antykwariuszem, to jednak potrafi wziąć los w swoje ręce i – na przykład ułożyć córce życie małżeńskie, licznymi intrygami sprawiając, by ta rozstała się z mężem. Ów tytułowy stale przewracający się na jedną stronę rogalik przyjmuje znaczenie najzupełniej symboliczne – wydaje mi się bowiem metaforą Arnošta i jemu podobnych, którzy mimo wieku, chcą ciągle żyć na stojąco i dyktować warunki. Jeśli talerzyk-świat powoduje, że rogalik się przewraca – trzeba go wymienić, a w ostateczności – wymyślić sobie swój własny, niezależny. Wydaje się, że najpełniejszą realizacją owej żywotności Arnošta i Evžena jest zakończenie powieści. Nie zdradzę oczywiście, o co dokładnie chodzi, powiem jedynie, że jest to jedyna scena w „Masłem do dołu”, która budzi moje zastrzeżenia. Człowiek, który poświęcił książkom całe dotychczasowe życie, pozbywający się, nawet w imię najskrytszych marzeń, gromadzonego latami księgozbioru – po prostu nie występuje w przyrodzie. Wiedzą o tym wszyscy zakochani w książkach To tak, jakby w powieści kryminalnej zabójcą okazała się postać, która wyskakuje znikąd i pojawia się po raz pierwszy w ostatniej scenie – teoretycznie coś takiego jest możliwe, jednak w praktyce – to błąd w sztuce.
„Masłem do dołu” to powieść z rodzaju tych, do których czeski pisarz zdążył nas przyzwyczaić – krótka, zwięzła, z wartką i dowcipną akcją. Šabach zwykł mawiać, że wszystkie te historyjki, którymi wypełniona jest jego proza, rodzą się niejako samoczynnie, a jego rola ogranicza się jedynie do ich zapisywania. Rzeczywiście, jest to książka gadana, złożona z wielu anegdot i humorystycznych sytuacji. Często okraszonych stosowną dozą absurdu – bo cóż innego można powiedzieć na przykład o scenie, w której jeden z bohaterów przebiera się za psa, aby uniknąć mandatu za brak biletu w kolejce podmiejskiej? Arnošt to taki współczesny Colas Breugnon. Choć to nie Burgundia, tylko Czechy, wiek nie siedemnasty, tylko początek dwudziestego pierwszego, to jednak w „Masłem do dołu” znaleźć można ten sam ponadczasowy optymizm, co u bohatera wykreowanego sto lat temu przez Romaina Rollanda.
Najcelniej o Šabachu wyraził się według mnie Tomasz Pindel, który stwierdził, że to literatura, która „więcej daje, niż obiecuje” Zgoda, jej fundamentem jest humor, śmiech, anegdota, ale to z pewnością nie jest jedyny jej budulec. Warto czytać Šabacha, szczególnie wczytując się w interteksty. Czyńmy to zatem, a jeśli rogalik nadal będzie się przewracał, nie zastanawiajmy się zbyt długo nad wymianą talerzyka.
COLAS BREUGNON Z PRAGI
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPo dłuższej przerwie postanowiłem wrócić do Petra Šabacha (1951-2017), którego powieść „Pijane banany” była jednym z moich najciekawszych odkryć ubiegłego roku. Już na samym początku chciałbym postawić sprawę jasno – mam pełną świadomość faktu, że twórczość nieżyjącego czeskiego pisarza nie jest literaturą najwyższych lotów, najwyżej rodzajem miłego...