-
ArtykułySEXEDPL poleca: najlepsze audiobooki (nie tylko) o seksie w StorytelLubimyCzytać1
-
ArtykułyTom Bombadil wreszcie na ekranie, nowi „Bridgertonowie”, a „Sherlock Holmes 3” jednak powstanie?Konrad Wrzesiński1
-
Artykuły„Dzięki książkom można prawdziwie marzyć”. Weź udział w akcji recenzenckiej „Kiss cam”Sonia Miniewicz1
-
Artykuły„Co dalej, palenie książek?”. Jak Rosja usuwa książki krytyczne wobec władzyKonrad Wrzesiński25
Biblioteczka
2018-12-27
2018-10-23
WSTAĆ PO TURGIENIEWIE
W zgodnej opinii literaturoznawców „Ojcowie i dzieci” to najlepsza powieść, jaka wyszła spod pióra Iwana Turgieniewa (1818-1883). Tymczasem dzieje jej recepcji w Polsce od początku były burzliwe. Dość wspomnieć, że powieść ukazała się w 1862 roku, czyli niejako w przededniu powstania styczniowego, później zaś do jej szerszego nieistnienia przyczyniły się lata komunizmu. Proza Turgieniewa została zatem w czytelniczej świadomości sprowadzona do „literatury wroga”. Trudno o bardziej krzywdzące stwierdzenie w przypadku tak wielowymiarowej powieści. Do nielicznych polskich zwolenników uznania „Ojców i dzieci” za dzieło wybitne należał Józef Ignacy Kraszewski.
Turgieniew przedstawia w swoim dziele konflikt pokoleń, coś w rodzaju, by nazwać rzecz z francuska „la querelle des anciens et des modernes” (sporu starych i młodych). Tymczasem, już sama publikacja powieści wywołała podobne konflikty w świecie rzeczywistym. Co ciekawe, najgłośniej protestowały ówczesne środowiska lewicowe, które zarzucały Turgieniewowi, że jego powieść jest niesprawiedliwą karykaturą młodego pokolenia, że jej autor żyje sobie spokojnie na emigracji we Francji w oderwaniu od rosyjskich realiów. Na drugim planie w powieści pojawia się jeszcze kwestia zniesienia pańszczyzny, a główny bohater „Ojców i dzieci” bardziej dba o swoje interesy niż o dobro uwłaszczonego chłopstwa.
Rosyjskiemu pisarzowi przypisuje się pierwsze w historii użycie terminu „nihilizm” w dziele literackim. „Nihilista to człowiek, który nie schyla głowy przed żadnymi autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę, nawet gdyby ten pryncyp był otoczony największym szacunkiem”. Taką postacią jest u Turgieniewa Eugeniusz Wasiliewicz Bazarow, określany przez ówczesną krytykę mianem połączenia Hamleta i Don Kichota. Myślę, że w powieści Turgieniewa widać coś, co o wiele wyraźniejsze było w opowiadaniach Czechowa – mianowicie zalążki przyszłej rewolucji. W „Ojcach i dzieciach” już nieśmiało głowy podnoszą ci, którzy nieco ponad pół wieku później staną się realną siłą, odmieniającą oblicze Europy. Można to wyczuć w niektórych stwierdzeniach Bazarowa, który mówi, że zadaniem siły jest niszczyć. Dochodzi do tego jeszcze pogarda dla świata sztuki – Bazarow neguje na przykład geniusz Aleksandra Puszkina (jakby nie patrzeć – twórcy o statusie narodowego wieszcza), twierdzi też, że „porządny chemik jest stokroć pożyteczniejszy od każdego poety”. Do tego jeszcze należy wspomnieć o znamiennym stwierdzeniu Bazarowa na temat swoistego rosyjskiego „cyklu zagłady”, który sprawia, że systematycznie co kilka lat kraj ten musi stanąć w płomieniach. Nihilizm Bazarowa zostanie jednak poddany próbie rodzącego się uczucia do Anny Odincowej – bogatej wdowy i dziedziczki. Dobitnie dowodzi to jednego – że w przypadku Bazarowa mamy do czynienia z bardzo wątłym jeszcze nihilizmem. Bazarow z jednej strony „był wielkim amatorem kobiet i kobiecej urody, ale miłość w znaczeniu idealnym albo, jak powiadał, romantycznym nazywał niedorzecznością, niewybaczalną głupotą, rycerskie uczucia uważał za coś w rodzaju kalectwa czy choroby" z drugiej jednak strony łatwo uległ tym „niedorzecznościom”.
W „Moskwie-Pietuszki” Wieniedikta Jerofiejewa, jednej z moich najważniejszych lektur, pasażerowie pociągu zmierzającego z Moskwy do Pietuszek, by wypełnić czymś niespiesznie płynący czas, próbują sobie opowiadać historie utrzymane w turgieniewowskim duchu. Niespecjalnie jednak im się to udaje, zamroczonym alkoholem, czy też ideologią – co chwilę okazuje się, że tak naprawdę streszczają jakieś łzawe wykwity rodzimej kinematografii albo wzruszająco opowiadają o życiorysach miejscowych partyjnych notabli. Na pewnym poziomie twórczość Turgieniewa łatwo bowiem, jak to czynili pasażerowie słynnego pociągu, pomylić z produktem taniego sentymentalizmu, nie dostrzegając wyraziście zarysowanych postaci i głębi przedstawionego konfliktu społecznego. Odnoszę w ogóle wrażenie, że lektura „Ojców i dzieci” może skutkować zupełnie innym spojrzeniem na najsłynniejsze dzieło Jerofiejewa, który, jak się okazuje, do Turgieniewa wielokrotnie czynił aluzje w swoim utworze. Jest tutaj „czarny prawie xeres, kupiony przez Timofieicza, w mieście u znajomego kupca [który] zalatywał miedzią czy kalafonią” – ten sam xeres, którego zabrakło na Dworcu Kurskim, co uniemożliwiło Wieniczce podleczenie kaca. Anna Odincowa jest właścicielką majątku Nikolskoje, gdzie Wieniczka maluje w swojej wyobraźni idealny obraz Pietuszek i czekającej tam na niego płowowłosej dziewczyny. Pojawia się u Turgieniewa motyw czkawki, na temat której bohater Jerofiejewa wysnuwał teorie niemalże naukowe. U Jerofiejewa staje się Turgieniew symbolem jakiejś bezmyślnej apologii przeszłości – by po raz ostatni odwołać się do bohatera „Moskwy-Pietuszki”, który mówi: „Przecież nie można tak po prostu: wstać i pójść. To kwestia samoograniczenia, czy ja wiem… Przymus wstydu, od czasów Turgieniewa… I ta jego przysięga na Wróblich Górach… I po tym wszystkim wstać i powiedzieć: «Chłopaki, idę»… Toć to uwłaczające…”
Nie na darmo nazywa się Turgieniewa łącznikiem pomiędzy romantyzmem a złotym wiekiem rosyjskiej powieści. W „Ojcach i dzieciach” na pierwszy plan wysuwa się klasyczna w swojej formie, dziewiętnastowieczna, tołstojowska wręcz narracja. Staje się ona wyzwaniem dla czytelnika, który musi dostosować rytm czytania do rytmu życia bohaterów. Zorientowałem się, że pomimo iż czyniłem w lekturze dość długie przystanki, zupełnie nie rzutowało to na odbiór utworu i nie przeszkadzało mi w ponownym podjęciu lektury. Dlatego też lektura „Ojców i dzieci” zajęła mi o wiele więcej czasu niż przypuszczałem. Trzeba przyznać, zdarzają się u Turgieniewa passusy dosyć usypiające, składające się z ideologicznych dysput bohaterów, jak też ciągłych konnych podróży na trasie Mariin-Nikolskoje. Zdaje się, że kiedyś Jerzy Pilch wyraził się w ten sposób, że są pisarze wielcy i udręczający, którzy cię udręczą i olśnią – otóż Iwana Turgieniewa śmiało można dołączyć do tego zacnego grona. Nieco przeszkadzały mi – rzadkie na szczęście – momenty, w których narrator zwraca się bezpośrednio do czytelnika, czyniąc dygresje lub zapowiadając, że zamierza streścić jakąś historię, czym nieco unieważniał „dobrowolne zawieszenie niewiary”.
Ciekawą recenzję „Ojców i dzieci” napisał francuski pisarz Prosper Mérimée (1803-1870), kolega Turgieniewa z emigracji i domniemany autor pierwszego przekładu omawianej powieści na język francuski: „W tym niewielkim utworze p. Turgieniew zaprezentował się, jak zwykle, jako wnikliwy i subtelny obserwator; lecz obrawszy za przedmiot swoich studiów dwa pokolenia swych współziomków, popełnił pewien błąd, nie pochwalił bowiem żadnego z nich. Każde pokolenie znajduje portret innego pokolenia za nadzwyczaj udany, lecz podnosi krzyk, że jego pokolenie zostało skarykaturowane. (...) Ojcowie głośno protestowali, a dzieci, jeszcze bardziej obraźliwi niż ojcowie, podnieśli larum, zobaczywszy swe odbicie w pozytywnym Bazarowie”. Mérimée zwraca uwagę na rzecz moim zdaniem zasadniczą – że dwie strony konfliktu niewiele się od siebie różnią, a późniejsze wydarzenia w Rosji należy złożyć na karb nie tylko gniewu młodych, ale i opieszałości starych.
Z jednej strony pokazuje Turgieniew młodych – gniewnych, buntowniczych i obrazoburczych, którzy chcą „ruszyć z posad bryłę świata”, z drugiej zaś starych ojców – cokolwiek zblazowanych, skostniałych i zacofanych. Trudno dzisiaj opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron, jednak włos na głowie się jeży, gdy czyta się choćby kwestię wypowiedzianą przez Pawła Pietrowicza Kirsanowa: „(…) dawniej młodzi musieli się uczyć; jeśli nie chcieli uchodzić za ignorantów, musieli pracować. A teraz dość powiedzieć; wszystko na świecie głupstwo! - i sprawa załatwiona. Młodzież przyjęła to z radością. Doprawdy przedtem byli zwykłymi durniami, a teraz otrzymali nagle miano nihilistów”. Jakże aktualne wydają się przemyślenia Turgieniewa sprzed półtora wieku , zwłaszcza w kontekście powszechnego w dzisiejszych czasach populizmu, antyintelektualizmu, czy – jak by to określił Witkacy „aprenuledelużyzmu”. Między innymi dlatego jest to tak dobra, niesłusznie zapomniana powieść, która przecież odnosi się do kwestii jak najbardziej fundamentalnych i uniwersalnych. Bo zawsze najpierw jest się „młodym i gniewnym”, by później niepostrzeżenie przejść na drugą stronę barykady.
WSTAĆ PO TURGIENIEWIE
W zgodnej opinii literaturoznawców „Ojcowie i dzieci” to najlepsza powieść, jaka wyszła spod pióra Iwana Turgieniewa (1818-1883). Tymczasem dzieje jej recepcji w Polsce od początku były burzliwe. Dość wspomnieć, że powieść ukazała się w 1862 roku, czyli niejako w przededniu powstania styczniowego, później zaś do jej szerszego nieistnienia przyczyniły...
2018-09-17
O SMUTKU I ROZUMIE
Lektura esejów Josifa Brodskiego (1940-1996), laureata literackiego Nobla w 1987 roku, wzbudziła we mnie sprzeczne odczucia. Bowiem z jednej strony nie podlega dyskusji, że są to zapisy niezwykle erudycyjne, pełne błyskotliwych myśli i zaskakujących skojarzeń, że – jednym słowem – jest to eseistyka wybitnego intelektualisty. Z drugiej jednak strony jest to, czemu w znakomitej przedmowie, zatytułowanej „Poeta Wielkiej Odmowy”, wyraz dała Irena Grudzińska-Gross, pisząc, że Brodski miał w Nowym Jorku „opinię wielkiego aroganta”. Kiedy w 1964 roku w Leningradzie Josif Brodski był sądzony za pasożytnictwo (skazany na przymusowe roboty, a osiem lat później pozbawiony obywatelstwa i wydalony z ZSRR), zapytany, czy posiada jakikolwiek dokument poświadczający fakt bycia poetą, odpowiedział: „myślę… że to od Boga”. Moim zdaniem owa replika, która była niczym innym, jak wynikiem ironii połączonej z zażenowaniem absurdem całego procesu, w późniejszych latach nabrała wymiarów mimowolnie spełniającej się przepowiedni. Brodski nie chciał zostać wieszczem, a jednak w pewnym wymiarze stało się odwrotnie. Eseje, zamieszczone w „Pochwale nudy”, są znakomite w swoim gatunku, jednak większość z nich jest nieznośnie solipsystyczna. Myślę, że poecie, wbrew jego własnym słowom, wyrażonym w jednym z esejów, zdarzało się „pomylić własny głos z jego echem”. By raz jeszcze zacytować autorkę przedmowy: „Jego oryginalność daje się jednak łatwo zauważyć w połączeniu eseistycznej formy z poetycko-erudycyjnym stylem. Przyprawionym solą arogancji”.
Owszem, Brodski w kilku miejscach jawi się jako wielki ironista – choćby wtedy, gdy swoje wspomnienia lat wojennych, które, jak by się mogło zdawać, powinny narzucać patetyczny ton narracji, zaczyna zdaniem: „Na początku była wołowina w puszkach”. Lub wtedy, gdy z pikantnymi szczegółami relacjonuje swój pobyt w Brazylii w latach siedemdziesiątych na międzynarodowym literackim kongresie. Tyle, że tym próbom nabrania dystansu wobec samego siebie stopniowo coraz trudniej jest uwierzyć. Ponieważ po przeciwnej stronie barykady mamy eseje, w których Brodski wchodzi w dialog z Markiem Aureliuszem, czy uznaje się za równego Horacemu. Poeta przemawia z wysokości swojego Parnasu, ex cathedra i lubi to robić – duża część tekstów zawartych w omawianym tomie, to coś, co pozwalam sobie nazwać „eseistyką epistolarną”. Oprócz wspomnianego listu do Horacego, Brodski stale się do kogoś zwraca – a to do Václava Havla, a to do absolwentów Darmouth College, których straszy, mówiąc: „istotną częścią tego, co Państwa czeka w przyszłości, zawładnie nuda, nerwica i depresja”, a to w jeszcze innym przemówieniu do absolwentów Uniwersytetu Michigan, gdy jego przemowa przybiera formę współczesnych przykazań.
W eseju „Stan zwany wygnaniem” dokonuje również i dziś ważnego rozróżnienia między emigrantem, a uchodźcą, wygnańcem, odmawiając samemu sobie określenia tym mianem. Choć sam zasłużył na miano dysydenta, kwestionuje konieczność istnienia narodu. Choć doświadczony przez historię, twierdzi, że „powszechna zgoda co do definicji tego, czym jest historia, nie jest możliwa, a nawet konieczna”. Choć był antysowiecki, był proimperialny – jak przypomina w przedmowie Grudzińska-Gross „był za wolnością Polski czy Litwy, ale nie Ukrainy”, co zresztą było przedmiotem jego polemiki z Czesławem Miłoszem. Nie jest, trzeba przyznać najlepszym futurologiem. W refleksji nad kwestią, jak rozwiązać problem braku zainteresowania poezją, noblista postuluje, by tomiki poetyckie wydawać w nakładzie 2,5 miliona egzemplarzy, chce budować księgarnie u bram fabryk, sprzedawać klasykę w supermarketach i aptekach, uważa, że tomiki poetyckie powinny się znajdować w każdej hotelowej szufladzie, obok Biblii. Urocze, ale bardzo idealistyczne są marzenia poety o przekształceniu narodu w „demokrację oświeconą”.
Wątki polskie? W pamięci utkwił mi zwłaszcza jeden – w eseju „Jak czytać książki”, będącym odczytem wygłoszonym z okazji otwarcia targów książki w Turynie w 1988 roku – Brodski stawia tam tezę, że aby wyrobić sobie gust w literaturze, należy czytać poezję. Wygłasza następnie swoją subiektywną listę najlepszych poetów każdego z najważniejszych europejskich języków. Gdy przychodzi kolej polszczyzny, Brodski nie ogranicza się do wymienienia nazwisk – Staffa, Miłosza, Herberta i Szymborskiej, ale również dodaje, że „najbardziej niezwykła poezja naszego stulecia powstała w języku polskim”. Oczywiście, miło jest czytać taką apologię naszego języka, ale znów trudno jest oprzeć się wrażeniu, że sądy wygłaszane przez poetę są zanadto akademickie i kategoryczne, by nie rzec - autorytatywne.
Tom zawiera piętnaście tekstów z lat 1978-1995, spośród których większość, bo aż dwanaście powstała już po przyznaniu Brodskiemu literackiego Nobla, stąd być może bierze się wrażenie, że przemawia do nas poeta laureatus. Wypada jednak zauważyć, że „Pochwała nudy” w takim wydaniu, w jakim proponuje nam ją Wydawnictwo Znak, niewiele ma wspólnego z oryginalnym, opublikowanym na rok przed śmiercią Brodskiego, tomem „On Grief and Reason”, a na pewno z kompozycyjnym zamysłem samego autora. Z niejasnych powodów, w polskim wydaniu zdecydowano się pominąć aż sześć esejów, które były integralną częścią wersji oryginalnej. Wątpliwości budzi nawet tytuł – w polskim przekładzie wykorzystano tytuł jednego z esejów, o ileż lepsze byłoby tłumaczenie dosłowne – „O smutku i rozumie”.
Wydanie ostatniego zbioru esejów rosyjskiego noblisty, w dwudziestą rocznicę jego śmierci, z pewnością jest wyłomem w luce, która powstała na rynku wydawniczym. Od wielu lat, twórczość Brodskiego jest nieobecna w księgarniach, a jego książki nierzadko osiągają zaporowe ceny na różnych internetowych aukcjach. Sam od wielu lat, bezskutecznie poszukuję „Wierszy bożonarodzeniowych” Brodskiego, skromnego tomiku, wydanego przez „Znak” w 2006 roku. Z uwagą przeczytałem list otwarty do wydawców Josifa Brodskiego „Reszty nie trzeba?” autorstwa Michała Stańka, w którym apeluje on o wydanie dzieł zebranych rosyjskiego noblisty. W tekście tym możemy przeczytać również, że tłumaczka wielu utworów Brodskiego, Katarzyna Krzyżewska, trzyma w szufladzie przekład ostatnich wierszy poety, roboczy zatytułowany „Wyspa przeznaczenia”. Nie wiem, czy to bezmyślna rusofobia, czy też usankcjonowana propagandą obecnej władzy niechęć do tzw. „elit”, ale podobno brak w naszym kraju wydawców zainteresowanych późnymi książkami Brodskiego. Podobnie, jak żadnego odzewu nie wywołała publikacja wspomnianego listu otwartego na łamach portalu LC.
Zdaję sobie sprawę z faktu, że krytykowanie tak wielkiego intelektualisty jest aktem niebezpiecznie bliskim samobójstwu, ale być może taki właśnie był zamysł Brodskiego, co znajduje odzwierciedlenie w słowach Grudzińskiej-Gross: „[Brodski] Walczył, byśmy my, jego czytelnicy, nie wygładzili go, nie zapeklowali. Dlatego stara się nas drażnić. Ale my się tak łatwo nie poddajemy”. Otóż stwierdzam ponad wszelką wątpliwość, że w „Pochwale nudy” Josif Brodski drażnił mnie wielokrotnie, ale się nie poddałem. Z drugiej jednak strony, gdzieś tam w głębi serca Brodskiego rozumiem – żył krótko, ciężko chory na serce, był świadom faktu, że ma mało czasu. I gdy pisze list do Horacego, zastanawiając się, czy rzymski poeta go w zaświatach rozpozna, to tak, jakby Brodski pośpiesznie budował sobie pomnik. Niekoniecznie trwalszy niż ze spiżu, ale może trwalszy niż ze… słowa? By, jak sam pisze, „nawet umierając, nie składać broni”? Pomimo wszelkich zastrzeżeń i niezależnie od opinii o samym Josifie Brodskim stwierdzam, że „Pochwała nudy” to bardzo wartościowa lektura, która prowokuje do myślenia, a nierzadko wywraca do góry nogami utarte poglądy, obnażając ich prostotę. Jednym słowem: Brodskiego warto czytać – temu właśnie powinno służyć wznowienie dzieł zebranych poety – choćby po to, by nas drażnił, i byśmy my, czytelnicy jeszcze bardziej się nie poddawali.
O SMUTKU I ROZUMIE
Lektura esejów Josifa Brodskiego (1940-1996), laureata literackiego Nobla w 1987 roku, wzbudziła we mnie sprzeczne odczucia. Bowiem z jednej strony nie podlega dyskusji, że są to zapisy niezwykle erudycyjne, pełne błyskotliwych myśli i zaskakujących skojarzeń, że – jednym słowem – jest to eseistyka wybitnego intelektualisty. Z drugiej jednak strony jest...
2018-09-10
CZASY, KIEDY ROSJANIE MÓWILI PO FRANCUSKU
Antoni Czechow (1860-1904), klasyk literatury rosyjskiej, wybitny dramaturg i prozaik przez znaczną część swojego życia praktykował jako wiejski lekarz – pozwoliło mu to poznać od podszewki ówczesne rosyjskie społeczeństwo, głęboko wniknąć w jego tkankę i obserwować szerokie spektrum osobowości i postaw, które później stawały się częścią jego utworów. Celował zwłaszcza w krótkiej formie prozatorskiej, uważał bowiem, że „sztuka pisania jest sztuką skracania, a zwięzłość jest siostrą talentu.”. Bohaterami swoich utworów czynił ludzi nieskomplikowanych charakterologicznie, by nie powiedzieć wręcz prostych – mieszczan, chłopów, urzędników, radców, asesorów itp. Czechow to przede wszystkim krytyka społeczna – posługując się specyficzną mieszanką groteski i liryzmu, celnie punktował coraz bardziej postępujący upadek ducha ówczesnego społeczeństwa. Tych wszystkich ludzi, którym jak Miełkinowi w opowiadaniu „Podrzutek” : „kłębiły się w głowie kwestie socjalne, a w piersiach doskwierało sumienie”. Wierność, z jaką Czechow opisywał rosyjską burżuazję u schyłku XIX wieku, czyni z jego pisarstwa bardzo cenne źródło dokumentalne na temat tamtych czasów.
Krótkie opowiadania Antoniego Czechowa napawają mnie specyficznym rodzajem nostalgii. Przedstawiają one bowiem drobne rosyjskie mieszczaństwo u schyłku swego istnienia. Większość z nich konstrukcyjnie oparta jest na dychotomii – konflikcie (których przedmiotem najczęściej są wartości) pomiędzy dwiema postaciami – wśród których, oczywiście w uproszczeniu, możemy rozróżnić z jednej strony, kosmopolitów, wykształconych i staroświeckich mieszczan, spadkobierców arystokracji, posługujących się na przykład wtrąceniami z języka francuskiego, z drugiej zaś strony – zwolenników „nowej moralności” z czasów, w których znacząco staniała odwaga. Jednym słowem, uważny czytelnik może u Czechowa zaobserwować wykluwanie się nowego człowieczeństwa, które w późniejszych latach tak bardzo dało się we znaki całej Europie. W opowiadaniu „Partia winta” bohater, Andriej Stepanowicz wraca z teatru i myśli o tym, jaki by to pożytek przynosiły teatry, gdyby wystawiano w nich sztuki o treści moralnej. Zaledwie trzynaście lat po przedwczesnej śmierci Czechowa do głosu doszli ci drudzy, postulujący nową moralność spod znaku sierpa i młota. Wraz z caratem przestała istnieć rosyjska arystokracja, jak i drobna burżuazja, Rosjanie używający galicyzmów, a wraz z nimi skończyła się kosmopolityczna Rosja. Pierwsze oznaki rewolucji, która miała dokonać się w 1917 roku, opisywał pod przykrywką komizmu w swoich krótkich prozach nie kto inny, jak właśnie Antoni Czechow. Być może jako pierwszy odkrył absurd nowomowy oficjalnych pism i specyficzną poetykę tak zwanych ksiąg zażaleń. W omawianym tomie znajduje się jedno opowiadanie, w całości skonstruowane z tego rodzaju zapisków. Krytykował coraz bardziej wszechobecną biurokrację. Zalążki totalitaryzmu są w tej prozie głęboko ukryte, ale przecież z dzisiejszej perspektywy zauważalne – tkwią w głupocie, zawiści i obłudzie, serwilizmie wobec władzy, a nawet w nazwiskach postaci. Choćby elementarna znajomość rosyjskiego wystarczy, by przekonać się, że są one u Czechowa bardzo istotne i wiele mówią na temat charakteru danego bohatera.
Autor „Wiśniowego sadu” chętnie i często posługuje się niedopowiedzeniem, urywa akcję swoich opowiadań w kluczowym momencie, pozostawiając czytelnikowi możliwość samodzielnego dopowiedzenia dalszych wypadków. Czechow nie zwraca się do czytelnika bezpośrednio – nie komentuje poczynań swoich postaci, jego ambicją nie jest otwarta krytyka społeczeństwa, czechowowscy bohaterowie niejako „mówią sami za siebie”. W liście do jednego ze swoich przyjaciół, Antoni Czechow skomentował swoją pisarską filozofię, pisząc, że artysta nie może być sędzią swoich postaci ani tego, co mówią, lecz powinien być jedynie bezstronnym świadkiem ich poczynań, osąd pozostawiając czytelnikowi.
Prostota tych utworów, niemal zupełny brak metafor, sprawia, że są to opowiadania dla każdego. Zdaję sobie sprawę z faktu, że następne zdanie, którym się posłużę należy do najbardziej nadużywanych w krytyce literackiej, ale ponad wszelką wątpliwość należy stwierdzić, że opowiadania Czechowa, pomimo faktu, że liczą sobie już blisko półtora wieku, nadal zachowują niepokojącą aktualność. Najwyraźniej kondycja człowieka, która stała się naczelnym czechowowskim tematem jest ponadczasowa. Posunąłbym się nawet do postawienia tezy, że naszym trudnym i niejednoznacznym czasom jak nigdy potrzeba nowego Czechowa, który opisałby i nazwał występujące w polskim społeczeństwie zjawiska i wywołał jakąś dyskusję, specyficzny rodzaj katharsis – co akurat Czechowowi się nie udało, w przeciwnym razie być może historia Rosji potoczyłaby się innym torem. Myślę, że neoczechowowski potencjał tkwi w kilku polskich pisarzach, choćby na przykład w takim Jacku Dehnelu, który, choć bardziej utożsamia się z Honoriuszem Balzakiem, mógłby z powodzeniem napisać, jaka przyszłość kryje się głęboko ukryta w naszych nazwiskach.
Na tom „Dyrektor pod kanapą i inne opowiadania” składa się 51 utworów, napisanych przez Czechowa w latach 1882-1887 i wybranych z przedwojennych, wydanych w polskim przekładzie w 1926 roku tomów: „Partia winta” i „Śmierć urzędnika”. Mamy więc do czynienia z nowym wyborem opowiadań w starym tłumaczeniu. Mimo iż pośród tych miniatur zdarzają się również rzeczy słabsze, to jednak kompozycja tomu robi bardzo dobre wrażenie. W moim przekonaniu, dobrze się stało, że za pośrednictwem tego tomu przywrócono polskiemu czytelnikowi opowiadania Antoniego Czechowa, praktycznie nieobecnego w ostatnich latach na półkach księgarskich. Miniatury zgromadzone w zbiorze „Dyrektor pod kanapą i inne opowiadania” to perełki, prawdziwe literackie smakołyki. Tymi przypowieściami można się karmić – dlatego też, aby uniknąć przejedzenia, dobrze jest umiejętnie je sobie dawkować. Choć, jak sugeruje czas trwania audiobooka „Dyrektora pod kanapą…”, można tę książkę przeczytać w niespełna osiem godzin, ja jednak poświęciłem wersji papierowej aż osiem dni – dlatego, aby nie skończyła się zbyt szybko. Przeczytanie ponad dwustu stron Czechowa na jedno posiedzenie może rozmydlić efekt, zneutralizować ich siłę rażenia. Wobec mnogości czechowowskich postaci lektura jednym cięgiem może nieść ze sobą ryzyko, że się nam te wszystkie charaktery do siebie upodobnią, zleją w jedną ciemną masę. A przecież, jak mi się wydaje, nie taki był zamysł Czechowa – ostatecznie upadek ducha Rosji poprzedzony był milionami osobistych upadków.
CZASY, KIEDY ROSJANIE MÓWILI PO FRANCUSKU
Antoni Czechow (1860-1904), klasyk literatury rosyjskiej, wybitny dramaturg i prozaik przez znaczną część swojego życia praktykował jako wiejski lekarz – pozwoliło mu to poznać od podszewki ówczesne rosyjskie społeczeństwo, głęboko wniknąć w jego tkankę i obserwować szerokie spektrum osobowości i postaw, które później stawały się...
2018-03-19
CZARODZIEJSKI DÓŁ
„Zejście pod wodę” to prawdziwa, nieodkryta perełka literatury rosyjskiej. To nie przypadek, że to dzieło, pisane w latach 1949-1957 tak późno trafiło do świadomości czytelniczej (pierwsze polskie wydanie w 2010 roku) – jego autorka, Lidia Czukowska (1907-1996) przez lata skazana była na milczenie i przymusowe pisanie do szuflady za antykomunistyczne poglądy, występowanie w obronie atakowanych przez reżim rosyjskich intelektualistów – m.in.. Pasternaka, Sołżenicyna, Brodskiego, czy Sacharowa. Utwory Czukowskiej ujrzały światło dzienne w oficjalnym obiegu dopiero w 1987 roku, na fali głasnosti i pierestrojki Gorbaczowa.
Akcja utworu rozgrywa rozgrywa się na przełomie lutego i marca 1949 roku w Litwinowce, sanatorium dla literatów. W celu podreperowania zdrowia i pracy nad przekładem przybywa tam pisarka Nina Siergiejewna. Utwór przybiera formę intymnego dziennika pisarki. Zastana na miejscu atmosfera jest przychylna, wręcz sielankowa i rzeczą oczywistą jest, że ten stan nie może trwać zbyt długo. Pobyt w uzdrowisku staje się dla pisarki okazją do ucieczki od zgiełkliwego moskiewskiego świata. Może ona poświęcić się rozmyślaniom i kultywowaniu pamięci podczas seansów, które sama nazywa „zejściami pod wodę” – stąd właśnie bierze się tytuł powieści. W zaciszu sanatoryjnego pokoju, powracają traumy z przeszłości, szczególnie zaś wydarzenia z 1937 roku, czyli czasy tzw. „jeżowszczyzny”, momentu wielkich stalinowskich czystek, w wyniku których aresztowano męża Niny Siergiejewny, Aloszę. Skazano go na obóz karny i dziesięć lat bez prawa do korespondencji, co de facto było eufemizmem kary śmierci. Jednocześnie, tłem powieści jest potężna antysemicka nagonka, jaka rozpętała się w ZSRR pod koniec lat czterdziestych. Polowanie na „zgniłych burżujów” i kosmopolitów, prymitywne ataki skierowane przeciwko ludziom kultury, którzy nie utrwalali socjalizmu, jak chociażby na wspomnianego powyżej Borysa Pasternaka. To czas wielkiej propagandy i wielkiego terroru – Czukowska opisuje m.in. przypadek tzw. „powtórników” – tych, którzy powrócili z zesłania, a teraz obawiają się, że mogą zostać skazani ponownie za samo mówienie o swoich obozowych przeżyciach.
Czukowska w sposób niebywale dobitny stała się wyrazicielką głosu pokolenia. Tych wszystkich kobiet, które orędowały za swoimi mężami, podejmowały wysiłki o ich uwolnienie, lub przynajmniej starały się uzyskać jakąkolwiek informację na temat ich losów, stojąc „nocami w kolejkach do więzień, do prokuratury, do Wielkiego Domu (siedziby NKWD w Leningradzie)”. „Zejście pod wodę” to proza silnie autobiograficzna, wiele elementów łączy autorkę z główną bohaterką. Podobny los stał się bowiem udziałem Lidii Czukowskiej, która po aresztowaniu jej męża, Matwieja Bronsteina, podejmowała starania o uwolnienie go. Część powieści stanowi „książka w książce” – jako, że „Zejście pod wodę” przybiera formę dziennika, a „łatwiej ukrywać jeden zeszyt, niż dwa”, główna bohaterka przepisuje tam fragment swojej, pozbawionej tytułu powieści. Nina Siergiejewna mówi: „Piszę książkę, żeby znaleźć braci – choćby tylko tam, w niewiadomej dali”.
Kontrapunktem dla strasznego świata stalinowskich represji stają się poruszająco piękne opisy przyrody, zwłaszcza znajdującej się w pobliżu pensjonatu brzeziny, gdzie bohaterka szuka ukojenia od rzeczywistości. W tym momencie proza Czukowskiej nieuchronnie przechyla się w stronę prozy poetyckiej. „Ścieżka wiła się i kluczyła. Brzozy rozstępowały się posłusznie, ale tylko z pozoru, po to, żeby zwabić, bo w istocie otaczały mnie coraz ciaśniej, a ścieżka musiała uciekać się do podstępów, żeby obchodzić ich stojące w kręgach rodziny”. To antropomorfizujące zdanie, już na samym początku powieści utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z czymś niezwykłym na poziomie narracyjnym.
A jest od czego uciekać – choćby od szczekliwych komunikatów radiowęzłów, które informują na przykład o zgniłych Żydach- internacjonalistach, którzy przez lata „przemycali antynarodowe idejki”. Nina Siergiejewna daje w końcu upust swoim emocjom: „Mnie zaś (…) kiedy czytam gazety, zdumiewa coś zupełnie innego – to, że wszystko, co pisze się o tych ludziach, jest oczywistą nieprawdą. Zdumiewa, wręcz rzuca się w oczy właśnie ta oczywistość. (…) To nie słowa, tylko jakaś słowna plewa. Wydmuszki. Czy wiecie, że niemowlętom daje się do ssania puste smoczki? Bez mleka… To samo z tymi słowami: nie mają w sobie żadnej zawartości. Nie są wypełnione. To nie zdania, to kombinacje znaczków”. Nie przypadkowo „Zejście pod wodę” opatrzone jest mottem, słowami Lwa Tołstoja – „moralność człowieka widać w jego stosunku do słowa”.
Powieść Lidii Czukowskiej to, jak nadmieniłem na wstępie, prawdziwa, nieodkryta i niewystarczająco doceniona perełka literatury. Napisana w niezwykły, efemeryczny, pełen niedomówień sposób. Czukowska pisała „Zejście pod wodę” przez osiem lat i po zakończeniu pracy nad powieścią nie była pewna jej wartości: „Opowiadanie istotnie skończyłam (piszę je dwa tygodnie w roku od 49.),ale kiedy skończyłam, mocno zwątpiłam w jego walory. Bardzo to wszystko kobiece i bardzo «bebechy i nerwy na wierzchu». Moje pierwsze było powściągliwe, nie o sobie i nie od siebie, a to – w formie dziennika – bardzo szczere”. Moim jednak zdaniem, w „Zejściu pod wodą” broni się każde pojedyncze zdanie. To wysublimowana i efemeryczna proza. Psychologizm postaci nie jest nachalny, pełno w nim niedomówień, tak jakby rzeczywiście powieść była przepisana do zeszytu, który trzeba ukrywać, a w razie aresztowania – zniszczyć. Poza oczywistym skojarzeniem z monumentalnym dziełem Sołżenicyna, wyczuwam u Czukowskiej pewne powinowactwo klimatu z „Czarodziejską górą” Tomasza Manna. Oczywiście, postawienie hipotezy paraleli między Litwinowką a Berghofem wydaje się mocno dyskusyjne – bohaterowie Manna byli naprawdę chorzy, u Czukowskiej zaś chory jest cały otaczający bohaterkę świat, a ona sama potajemnie jest enklawą wolności – w swojej głowie, w swojej pamięci.
CZARODZIEJSKI DÓŁ
„Zejście pod wodę” to prawdziwa, nieodkryta perełka literatury rosyjskiej. To nie przypadek, że to dzieło, pisane w latach 1949-1957 tak późno trafiło do świadomości czytelniczej (pierwsze polskie wydanie w 2010 roku) – jego autorka, Lidia Czukowska (1907-1996) przez lata skazana była na milczenie i przymusowe pisanie do szuflady za antykomunistyczne...
2017-06-30
ANDRIEJ PŁATONOW – KLASYK ZAPOMNIANY?
Zapomniany – ale z pewnością nie przez wszystkich. Wszak to właśnie do jego twórczości nieustannie odnosi się Jerzy Pilch, uważając za niedoścignioną: „Kupiłem więc jego książkę, przeczytałem i to było przeżycie, którego nigdy potem, ani przedtem, nie miałem”. Pilch powiesił nawet portret pisarza na swojej ścianie: „Cały szereg wielkich pisarzy jest dla mnie ważnych (…) – ale portret na ścianie mam jeden”. To właśnie do Płatonowa często nawiązywał Andrzej Stasiuk w swojej powieści „Wschód”: „Mój egzemplarz «Wykopu» przebył, lekko licząc, dwadzieścia tysięcy kilometrów. Skromne wydanie z 1990 roku z reprodukcją obrazu Hieronima Boscha na okładce. Jak na takie odległości, stepy i pustynie nawet nieźle się trzyma. (…) Wyobrażałem sobie, że gdy zabiorę go w te strony, historia nabierze właściwego ciężaru. Stanie się jakimś rodzajem prawdy, podobnym do rzeczywistych wydarzeń. Chciałem mieć Płatonowa przy sobie, gdy będę na to wszystko patrzył. (…) gdyby nie «Wykop», nigdy bym tu nie przyjechał i nie wspinał się na stoki Kurajskiego chriebietu, by popatrzeć z góry na człowiecze siedziby. Sto sześćdziesiąt stron opowieści o upadku przywodzącym na myśl jakieś drugie, rozpaczliwe Genesis”. To zresztą sam Stasiuk odpowiada za wydanie „Dołu” („Wykop” w nowym tłumaczeniu Adama Pomorskiego) – Monika Sznajderman, zapowiadając na swoim facebookowym profilu nowe wydanie Płatonowa w wydawnictwie „Czarne”, napisała: „mąż się uparł”.
Bohaterami „Dołu” są ludzie zindoktrynowani. Jeśli istnieje jakiś wzorzec, niczym wzorzec metra z Sèvres, pojęcia „homo sovieticus”, to trudno o lepszą jego egzemplifikację niż postaci wymyślone przez Płatonowa. W ZSRR, w okresie planu pięcioletniego, grupa budowniczych otrzymuje zadanie wykopania dołu pod fundamenty, na którym stanąć ma w przyszłości tzw. „ogólnoproletariacki dom”. Jednak budowa stopniowo opóźnia się, a robotnicy zaczynają mieć wątpliwości co do sensu egzystencji. Drugim planem opowieści są losy Nastii, bezdomnej sieroty, mieszkającej wraz z robotnikami na budowie. Już w młodym wieku zadeklarowana komunistka i głosicielka walki klasowej, dziewczynka (będąca najpewniej alegorią przyszłości), umiera nie doczekawszy końca budowy. Znamienny i wstrząsający jest fakt, jak wiele Andriej Płatonow przewidział w 1930 roku – roku ukończenia powieści: późniejsze bankructwo idei komunistycznej, okrucieństwo i bezmyślną głupotę systemów totalitarnych, propagandę, nowomowę, partyjniactwo i upadek moralności.
Andriej Płatonow do dziś pozostaje pisarzem osobnym, swoistym, a to przede wszystkim dzięki niespotykanej i niepodrabialnej stylistyce swoich dzieł, krytykujących Związek Sowiecki. Do tej kwestii nawiązuje w posłowiu tłumacz „Dołu”, Adam Pomorski, opisując jak to podjętą przez Maksyma Gorkiego próbę przerobienia maszynopisu innego utworu Płatonowa „z przestrzeni apokaliptycznej w powszedni konkret”. Próba ta została zarzucona w połowie, ponieważ okazało się, że proza Andrieja Płatonowa, po przełożeniu na stylistykę konkretu, bardzo wiele traci na swojej wartości. „Kołowacizna mnożonych tautologii, bełkot frazeologiczny, składniowy, gramatyczny, ba, nawet gwałt na ortografii” – dla pisarza żyjącego w tamtym systemie są to poważne zarzuty, nic więc dziwnego, że taka postawa nie dawała Płatonowowi najmniejszych szans na zostanie „architektem dusz. Leopold Awerbach, redaktor jednego z najpoczytniejszych ówczesnych czasopism literackich pisał, że literatura Płatonowa „daje wyraz nihilistycznej swawoli i anarcho-indywidualistycznej frondzie, obcej rewolucji proletariackiej w nie mniejszym stopniu niż otwarta kontrrewolucja pod faszystowskimi hasłami”. O wiele bardziej lapidarna była recenzja samego Stalina, który po przeczytaniu jednej z książek Płatonowa powiedział po prostu: „Świnia!”. Skazany na literacką banicję, konieczność pisania „do szuflady”, za życia opublikował niewiele. „Dół” (ros. Котлован) został po raz pierwszy opublikowany dopiero w 1987 roku, czyli za czasów pierestrojki Gorbaczowa.
„Encyklopedia Powszechna PWN”, w wydaniu z 1988 roku, podaje: „PŁATONOW Andriej P. (1899-1951) pisarz ros.; czł. grupy lit. Pieriewał; autor prozy utrzymanej w liryczno-satyr. tonacji; stosował metodę kontrastywnego widzenia świata, pozostawał gł. w kręgu problematyki etycznej; opowiadania, powieści; opracowania bajek lud. i scenariusze film.; wybory pol.: Utwory wybrane (1965), Osada pocztyliońska (1968), Dżan i inne opowiadania (1969), Gliniany dom (1981)”. Pomijając fakt, że na cud zakrawa obecność pisarza w tejże encyklopedii, warto zwrócić uwagę na inną, istotną sprawę. Otóż Płatonow jest tu błędnie określony jako autor prozy o tonacji satyrycznej. Jeszcze raz oddajmy głos Adamowi Pomorskiemu: „Nie był satyrykiem (z równym powodzeniem można by satyrykiem mianować Gombrowicza). Nie dbał o dydaktyczną perswazję, nie dopisywał do niej satyrycznego morału. Był w swojej twórczości literackiej antyutopistą”.
Wielokrotnie, w trakcie lektury Płatonowa, próbowałem znaleźć jakiś klucz do zrozumienia postaci. Co nimi kierowało? Dlaczego nie potrafili (nie chcieli) przeciwstawić się wszechogarniającej propagandzie i indoktrynacji? Stawiam tu hipotezę – Czyklin, Woszczew, Kozłow, Safronow i reszta zgrai – to reinkarnacja jurodiwych, tzw. „świętych idiotów” – jednego ze wzorów świętości w dawnej Rosji. Wtedy jurodiwi byli „szaleńcami w Chrystusie” – Płatonow zaś pokazuje -„szaleńców w Stalinie”. Profesor Cezary Wodziński, w swojej książce „Św. Idiota”, poświęconej fenomenowi „szaleńców Chrystusowych”, tak ich opisuje: „ten obnażony, bełkoczący, bluźniący, znieważający, urągający i wieszczący, obłędny jurodiwyj” – wszystkie te epitety jak najdobitniej charakteryzują płatonowowskich robotników – z tą różnicą, że są one skierowane w zupełnie przeciwną stronę – Boga zastąpił Stalin, świętość zastąpił komunizm, ewangelię zaś propaganda. Nastia o sensie swojego istnienia mówi wprost: „-Główny jest Stalin, a drugi – Budionny. Kiedy ich nie było, a żyli sami burżuje, to się nie rodziłam, bo nie chciałam! A teraz, jak się stał Stalin, ja też się stałam!”.
Proszę Państwa, na nic nie zdadzą się tu recenzje, streszczenia czy silenie się na analizy – czytając „Dół” stajemy w obliczu dzieła tak wielkiego, tak wielowymiarowego, że musi tu wystarczyć kompilacja myśli osób bardziej kompetentnych. Proza Płatonowa jest obłędna i naturalistycznie brutalna, ale nie została ona napisana po to, by się podobać. Ma przede wszystkim uświadamiać. W bohaterach – robotnikach, pracujących przy wykopie nie odnajdziemy ani krztyny człowieczeństwa, w ich oczach ani ułamka ludzkich uczuć. Żaden z nich nie daje się polubić, nie sposób się utożsamić z którymkolwiek (może najbliżej tego był Czyklin, przez swoje wątpliwości i opiekę nad Nastią, ale to bardzo kontrowersyjne). Znamienne są słowa Andrzeja Stasiuka ze wstępu do omawianego wydania: „Po prostu są takie książki, w których nie ciekawi nas «ciąg dalszy», bo już kilka stron, kilka zdań buduje świat tak mocny, że dalsza lektura wydaje się zbędna albo wręcz niemożliwa. Zwyczajnie brak na nią sił. Oczywiście potem powracamy, by zażyć kolejną dawkę narkotyku albo i trucizny”. „Dół” to wybitna, „apokaliptyczna” antyutopia, której wielkość można zmierzyć bezlitosną miarą celności przepowiedni, które sprawdziły się Płatonowowi co do joty – i to w bardzo niedługim, zatrważająco niedługim czasie.
ŹRÓDŁA CYTATÓW:
Encyklopedia Powszechna PWN, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1988
Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Stasiuk Andrzej, „W dole” w: Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Stasiuk Andrzej, „Wschód”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014
Pomorski Adam, „Słowo od tłumacza” w: Płatonow Andriej, „Dół”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017
Pietrowiak Ewelina, Pilch Jerzy, „Zawsze nie ma nigdy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016
Wodziński Cezary, „Św. Idiota. Projekt antropologii apofatycznej”, Słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2009
ANDRIEJ PŁATONOW – KLASYK ZAPOMNIANY?
Zapomniany – ale z pewnością nie przez wszystkich. Wszak to właśnie do jego twórczości nieustannie odnosi się Jerzy Pilch, uważając za niedoścignioną: „Kupiłem więc jego książkę, przeczytałem i to było przeżycie, którego nigdy potem, ani przedtem, nie miałem”. Pilch powiesił nawet portret pisarza na swojej ścianie: „Cały szereg...
2017-05-03
ZAPISKI Z POSTĘPUJĄCEGO KOŃCA
Często wydajemy opinie na temat Rosji, posługując się naszymi wyobrażeniami, stereotypami, czy osobistą niechęcią, wynikającą z historii. „Rosyjska apokalipsa” to niezwykle interesujący obraz współczesnego rosyjskiego społeczeństwa, pokazujący jak różnorodny i niejednoznaczny jest to kraj. Wiktor Jerofiejew (ur. 1947), popularny rosyjski pisarz, przyjaciel Polski i Polaków, w swojej ojczyźnie posądzany o wszystko, co najgorsze u pisarza (pornografia i antyrosyjskość to najłagodniejsze zarzuty) – z pewnością jednak posiada lepszy ogląd sytuacji na kondycję współczesnego Rosjanina.
„Rosyjska apokalipsa” to zbiór różnych tekstów Jerofiejewa, typowe silva rerum, pełne spektrum twórczości – od esejów, przez felietony, z opowiadaniami włącznie. Są tu teksty wielkie i ważne, jak na przykład historia najpopularniejszego w świecie alkoholu („Rozszczepienie wódki”), historia tzw. „matiernych słów”, czyli rosyjskich przekleństw („Pole bitwy rosyjskiej”). Znajdziemy, jak zwykle u Jerofiejewa, trochę obsceniczności – całą część drugą, zatytułowaną „Dlaczego tanieją rosyjskie piękności?”, a także zbiór felietonów podróżniczych pod zbiorczym tytułem „Cienkie pędy apokalipsy”, które zrobiły na mnie wrażenie odwrotności prozy Andrzeja Stasiuka – Jerofiejew jako człowiek Wschodu, podróżujący po Zachodzie i zachwycający się nim. Ale to, jak powiadam typowe :silva rerum”, wiele tekstów, momentami nudnych, wydaje się wrzuconych do zbiorku „na siłę”, choć tu i ówdzie można wyłowić zapadające w pamięć ciekawostki, jak chociażby koncepcję uczynienia z nazwiska Orwell jednostki, w której można by mierzyć „mrok reżimów dyktatorskich” („Despotyzm dojrzałego stalinizmu określiłbym najwyższą miarą 100 orwellów”), opis spotkania z Michelem Houellebecqiem w Pradze, z którego wyłania się co najmniej niekorzystny obraz francuskiego pisarza, czy choćby inną koncepcję, w myśl której, aby powstrzymać upadek obyczajów, należałoby wszystkich Rosjan, łącznie z policjantami i hutnikami ubrać w smokingi.
Warto zaznaczyć, że omawiany zbiór pochodzi z 2006 roku (tłumaczenie polskie – 2008), czyli z czasów, w których jeszcze można było zachowywać pewne złudzenia, co do dobrych intencji Putina, tym należy tłumaczyć moralizatorsko-ostrzegawczy, ale niejednoznacznie pesymistyczny ton „Rosyjskiej apokalipsy”. Wydaje się, że dziś złudzeń już nie ma – „Rosyjska apokalipsa" postępuje. Podsumowując – tom szkiców Wiktora Jerofiejewa to lektura niełatwa, ale bez wątpienia pożyteczna. Wydaje się jednak, że w odróżnieniu od poprzedniego zbioru tego autora, pod tytułem „Bóg X”, proporcje między utworami pobudzającymi intelektualnie a zwykłym gadulstwem i nudziarstwem w „Rosyjskiej apokalipsie” wypadają mniej dla Jerofiejewa korzystnie.
ZAPISKI Z POSTĘPUJĄCEGO KOŃCA
Często wydajemy opinie na temat Rosji, posługując się naszymi wyobrażeniami, stereotypami, czy osobistą niechęcią, wynikającą z historii. „Rosyjska apokalipsa” to niezwykle interesujący obraz współczesnego rosyjskiego społeczeństwa, pokazujący jak różnorodny i niejednoznaczny jest to kraj. Wiktor Jerofiejew (ur. 1947), popularny rosyjski...
2017-03-28
2007-07
2004
2016-09-30
O istnieniu Jewgienija Wodołazkina i jego powieści "Laur" dowiedziałem się przypadkiem, za sprawą kolegi, doktoranta UJ, którego rozprawa doktorska dotyczy obrazów średniowiecznej Rusi, opisanych właśnie w "Laurze". I choć powieści historyczne zdecydowanie nie należą do moich ulubionych literackich klimatów, to zachęcony pozytywnymi opiniami postanowiłem nabyć egzemplarz.
I nie zawiodłem się, już dawno żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Na początku dowiedziałem się, że Wodołazkin na co dzień jest cenionym literaturoznawcą, profesorem uniwersytetu w Sankt-Petersburgu, i to właśnie takiego, właściwego literaturoznawcom nudnawego stylu się po nim spodziewałem. Nic z tych rzeczy - proza Wodołazkina jest znakomita, wciągająca - miejscami wściekle naturalistyczna, miejscami cudownie poetycka, wręcz medytacyjna. W wielu momentach można porównać ją do Ewangelii, lub przynajmniej do apokryficznych żywotów świętych. Ewangelia według Wodołazkina podzielona jest na cztery księgi: "Księgę poznania", "Księgę wyrzeczenia", "Księgę drogi" i "Księgę spokoju". W pierwszej z nich, autor zapoznaje czytelnika z terminem kafizmy - rozdziału psałterza, podzielonego zwykle na dwadzieścia kafizm. Pierwsze dwie księgi "Laura" mają właśnie po dwadzieścia rozdziałów, co zapewne nie jest przypadkiem, a tylko potwierdza fakt, że mamy do czynienia z czymś więcej, niż ze zwykłą powieścią historyczną. Uwagę zwraca też specyficzny sposób zapisu dialogów w powieści - w żaden sposób nie wyróżnionych w tekście, co na początku przeszkadza w lekturze, później jednak budzi oczywiste skojarzenia biblijne.
Wodołazkin wzbija się na wyżyny literackiego kunsztu, zwłaszcza za pośrednictwem opisów miejsc - najpierw Rusi, a później, za sprawą pielgrzymki głównego bohatera do Jerozolimy, wszystkich napotkanych po drodze miejscowości. Jako lokalny patriota nie mogę zapomnieć i nie docenić faktu, że na pokutnej drodze Laura pojawiło się także moje miasto - Rzeszów ("W mowie rzeszowian, tutejszych mieszkańców, zauważalne jest zwiększenie syczących głosek".)
Podsumowując, powieść "Laur" Jewgienija Wodołazkina zachwyciła mnie. Jest to literatura niezwykle wysublimowana, a poza tym napisana z niezwykłą starannością i dbałością. Zarówno piękna, wciągająca, wielowątkowa (za sprawą profetycznych wizji kilku bohaterów czasem przenosimy się do czasów późniejszych) jak i pouczająca. Krótko mówiąc, dzięki "Laurowi" odnalazłem zachwyt tam, gdzie zupełnie nie spodziewałem się go odnaleźć.
O istnieniu Jewgienija Wodołazkina i jego powieści "Laur" dowiedziałem się przypadkiem, za sprawą kolegi, doktoranta UJ, którego rozprawa doktorska dotyczy obrazów średniowiecznej Rusi, opisanych właśnie w "Laurze". I choć powieści historyczne zdecydowanie nie należą do moich ulubionych literackich klimatów, to zachęcony pozytywnymi opiniami postanowiłem nabyć egzemplarz....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-05
2009-07
Arcydzieło. Literatura mocna jak nie przymierzając "Łza Komsomołki", "Balsam kanaański", czy "Psia Krew" i "Duch Genewy". Deliryczna jazda pociągiem z Moskwy do Pietuszek, podlana morzem alkoholu i jedną kanapką ("pierwszej dawki nie przyjmuje bez zakąski, bo może rzygnąć"). Wieniczce jednak daleko od zwyczajnego moskiewskiego menela, to człowiek wielce oczytany, obyty w towarzystwie i różnych krajach ("zadziwia mnie łatwość z jaką pokonywał wszystkie granice państwowe") i kulturalny (tylko między Sierpem i Młotem a Karaczarowem bardzo długo się krzywił, walczył z mdłościami, przeklinał i posyłał wszystko do diabła - po pierwszej tego dnia ćwiartce, ale za to nie powiedział ani słowa, gdy w restauracji na dworcu Kurskim zabrakło kseresu). Bełkot pijanego Wieniczki daleki jest od bełkotu spod budki z piwem, zwłaszcza w Moskwie, gdzie piwo służy zazwyczaj w charakterze utrwalacza po czymś mocniejszym, a z braku odpowiedniej zagrychy miejscowi weterani "zawąchują rękawem" wypite procenty. Bełkot Wieniczki jest równy bełkotom największych filozofów. Wieniczka jest świadom beznadziei losu - tak swojego, jak i całej swej umiłowanej ojczyzny. Telepie się w nim ta słynna rosyjska dusza, ale wyjścia nie ma, więc jedynym, co pozostaje to zalewać ją regularnie. I nawet ta, licząca 125 kilometrów podróż, u kresu której na peronie miała czekać na niego ona, "z tym swoim warkoczem od karku do pupy", kończy się nie Pietuszkach, gdzie nigdy nie przekwita jaśmin, a na schodach jednej z moskiewskich kamienic z ciosem w gardło i czerwoną literą JU przed oczami.
Arcydzieło. Literatura mocna jak nie przymierzając "Łza Komsomołki", "Balsam kanaański", czy "Psia Krew" i "Duch Genewy". Deliryczna jazda pociągiem z Moskwy do Pietuszek, podlana morzem alkoholu i jedną kanapką ("pierwszej dawki nie przyjmuje bez zakąski, bo może rzygnąć"). Wieniczce jednak daleko od zwyczajnego moskiewskiego menela, to człowiek wielce oczytany, obyty w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
KROKODYLIADA I POMADOWSZCZYZNA
Połączenie tytułu i okładki wskazywało na powieść, dziejącą się w redakcji słynnego radzieckiego, propagandowego czasopisma o tym tytule – skoro Dymitr Szostakowicz potrafił w latach sześćdziesiątych skomponować „Pięć romansów do tekstów z tygodnika „Krokodił” na bas z fortepianem”, to dlaczego by ktoś nie miał napisać o tej gazecie powieści? Trop okazał się błędny – czasopismo „Krokodił” występuje co prawda w powieści Kantora, ale w zupełnie epizodycznej roli. Głównym bohaterem (choć bliżej mu do antybohatera) jest niejaki Lowa Pomadow – zbliżający się do pięćdziesiątki, wyłysiały, otłuszczony i skośnooki pracownik redakcji czasopisma filozoficznego. Nieudany naukowiec, który przez swój alkoholizm nie zrobił kariery. Akcja rozgrywa się pod koniec lat siedemdziesiątych w Moskwie, stąd też i całe historyczne tło powieści – schyłek epoki Breżniewa, zmagania z cenzurą, którą u Kantora symbolizuje redaktor naczelny, donosicielstwo, strach przed podsłuchami, słowem – totalitaryzm w pełnej krasie.
Pomadow, nie chcąc uchodzić za przedstawiciela burżuazji, co było podówczas najgorszą obelgą, brata się z ludźmi nie przystającymi do niego intelektualnie, rozróżniając ludzi niepotrzebnych i ludzi zbędnych. Ludzie zbędni, powtarza za Turgieniewem – to ci, którzy są „nośnikami myśli, a stąd i historii”. „A potem przyszli ludzie nowi, którzy napadli na zbędnych ludzi za to, że ci nie umieli pracować”. Pomadow, rzecz jasna sam zalicza się do zbędnych i być może dlatego musi pisywać artykuły naukowe za bardziej od niego utytułowanych naukowców. Dlatego też pije na umór, krzywdzi ludzi (zwłaszcza kobiety) i w nieustannym ciągu uprawia pijacką peregrynację po Moskwie, tak zwaną moscoviadę (skojarzenie z tytułem znakomitej powieści Jurija Andruchowycza jest jak najbardziej na miejscu). Powieść jest relacją z jednego, być może ostatniego dnia życia Lowy Pomadowa, którego zaczyna prześladować krokodyl. „Pijacki majak, sumienie, fatum czy kara boska?” – nie wiadomo, czym jest, ale gdy dochodzi do głosu przedstawia się jako biblijny Lewiatan.
Ale to z pewnością nie jest tylko opowieść o alkoholizmie. Alkohol jest u Kantora zarówno przyczyną, jak i skutkiem. „Krokodyl” jest powieścią o rosyjskiej duszy, a konkretnie o jej słabościach, i o fatalizmie wschodniego losu, który niczym specyficzna roślina – rośnie, gdy jest obficie podlewany wyrobami monopolu spirytusowego. Na początku książki bohaterowie wpadają na trop staroruskiego poematu o „Niedoli-Złym Losie”. Mimo iż opowiada o zdarzeniach sprzed wieluset lat, Pomadow jednak na tyle się utożsamia się z tym tekstem, że zaczyna uważać się za jego bohatera. Wydaje mi się, że poemat o Niedoli-Złym Losie dobrze oddaje istotę książki Kantora.
Trudno uznać „Krokodyla” za arcydzieło, ale jest to powieść bardzo soczysta i dosadna. A także symboliczna i erudycyjna – w prozie Władimira Kantora można rozpoznać echa rosyjskich klasyków, jak Dostojewski, Bułhakow, czy Jerofiejew. Z tym, że atmosfera powszechnego imposybilizmu, jest w „Krokodylu” jeszcze bardziej dojmująca niż w „Moskwie-Pietuszki”. Wieniczka żył przynajmniej nadzieją na zobaczenie jaśminu kwitnącego w Pietuszkach, czy też na spotkanie z ukochaną na peronie. Lowa Pomadow snuje co prawda jakieś plany, niby rozwija jakieś widmowe teorie filozoficzne, ale już bezwładnie tonie- w mniej lub bardziej metaforycznych odmętach. Określeniem tego stanu jest wymyślony przez Kantora, a pochodzący od nazwiska głównego bohatera neologizm – „pomadowszczyzna”. Słowa tego, używają żartobliwie przyjaciele Lowy, zwłaszcza gdy jest on pijany, na odzwierciedlenie jego życiowej postawy. Pomadow jest osobą nieprzeciętnie inteligentną, marnuje jednak swój talent, pijąc z kim popadnie i nie dbając o własną przyszłość. Autor jednak nie sugeruje żadnych rozwiązań, ani też nie prawi wątpliwych morałów – ustawia czytelnika w roli bezwolnego obserwatora. Dlatego powieść ta jest czymś więcej niż prymitywną antyalkoholową agitką.
Pomimo tak poważnej tematyki, autor nie waha się w kilku miejscach posłużyć komizmem – tak elementarnym, jak i złożonym. Wystarczy chociażby spojrzeć na to, jak Kantor opisuje stypę. Widać za to wyraźnie, że w „Krokodylu” – co wynika pewnie po trosze z profesji autora – bardzo silny jest wątek filozoficzny. Zasygnalizuję tu jedynie snutą przez głównego bohatera teorię kalejdoskopu – w myśl której, jeśli potrząśniemy całym własnym życiem, jak kalejdoskopem – nieodwracalnej zmianie ulegnie cały wzór i nie wiadomo, co otrzymamy. „Krokodyl” jest książką, w której istotną rolę odgrywa symboliczna warstwa powieści. Jednym z najważniejszych symboli jest u Kantora bagno. Bagnem jest przede wszystkim życie Pomadowa, ale autor podsuwa nam inny ciekawy trop, jakoby Moskwa była miastem zbudowanym właśnie na terenach bagiennych, dlatego takie, a nie inne jest w niej życie, dlatego też może stać się wylęgarnią krokodyli. Zresztą, do rangi symbolu urasta również sam, nieustannie prześladujący Pomadowa krokodyl, który nie wiadomo, czym w istocie jest i czy spotkanie z nim jest doświadczeniem rzeczywistym, czy raczej wytworem pijanej jaźni bohatera.
Na osobny akapit tej refleksji zasługuje niecodzienne wydanie książki. Zupełnie nieznane mi warszawskie Wydawnictwo Akademickie Dialog postawiło na innowacyjność i zaproponowało czytelnikom kwadratową książeczkę o wymiarach 165x165 mm, wyposażoną w zakładkę w kształcie tytułowego gada. Nieparzyste strony książki podzielone zostały na dwie części – z lewej strony znajduje się inaczej sformatowany niż na stronach parzystych tekst powieści – obok, oddzielona kreską wyziera pusta przestrzeń. To, co może się wydawać karygodnym marnotrawstwem miejsca, pod koniec staje się przestrzenią do, całkiem realnej, obecności tytułowego krokodyla. „Pod koniec książki gad wchodzi na scenę. Z woli Czytelnika może się poruszać. W tym celu należy kartkować szybko za pomocą kciuka, nie spuszczając krokodyla z oczu”. Daje to czytelnikowi możliwość jeszcze pełniejszego uczestnictwa w losie Lowy Pomadowa, wejścia w stan jego prześladowanego umysłu. Książka została zilustrowana przez Bohdana Butenkę – wyjątkowy i niemożliwy do pomylenia z żadnym innym styl tego rysownika wywołuje u mnie spore pokłady nostalgii, jako że dobrze pamiętam jego rysunki z książek dzieciństwa, sygnowane „Butenko pinxit”.
W przypadku Władimira Kantora można zaryzykować stwierdzenie, iż twórczość beletrystyczna jest jedynie marginesem jego twórczej działalności, swoistym produktem ubocznym myśli. Na co dzień bowiem Kantor, doktor nauk filozoficznych i profesor Państwowego Uniwersytetu Ekonomicznej Szkoły Wyższej w Moskwie jest historykiem kultury rosyjskiej i zajmuje się kondycją rosyjskiej inteligencji. W 2005 roku jego nazwisko znalazło się w opublikowanym przez „Le Nouvel Observateur” rankingu dwudziestu pięciu znaczących myślicieli współczesności. Warto dodać, że ranking ten jest publikowany raz na czterdzieści lat i że nazwano go tam „twórczym kontynuatorem myśli Fiodora Dostojewskiego i Władimira Sołowiowa. Takich słów nie rzuca się na wiatr. Nie można odmówić Władimirowi Kantorowi umiejętności sprawnego konstruowania fabuły. Uwaga ta jest bardzo istotna, ponieważ wiem z doświadczenia, że naukowcy bardzo rzadko bywają dobrymi prozaikami, nie mogąc uwolnić się spod wpływu dusznych akademickich klimatów i związanego z tym hermetycznego fermentu. Tymczasem powieść Kantora czyta się naturalnie, płynnie i bez oporów.
„Krokodyl” Władimira Kantora to bardzo dobry przykład literatury pijackiej. Henryk Bereza stwierdził, że w dwudziestym wieku odkrycia w literaturze możliwe są już tylko na marginesach – i z marginesem dwudziestowiecznej rosyjskiej powieści mamy tu z całą pewnością do czynienia. Dwudziestowiecznej, bo choć „Krokodyl” dotarł do czytelnika polskiego w 2007 roku, to został opublikowany siedemnaście lat wcześniej, u schyłku ZSRR – w 1990 roku. Wielka szkoda, że to jak dotąd jedyny utwór rosyjskiego humanisty, który doczekał się swojego przekładu na język polski. Gdybym był wydawcą, z pewnością bez chwili wahania podjąłbym starania o prawa do przekładów kolejnych powieści Kantora. W kolejce czekają jeszcze: „Dwa domy”, „Pogromca szczurów”, „Pociąg Kolonia-Moskwa”, „Notatki z na wpół martwego domu” i „Twierdza”, która podobno podejmuje niektóre wątki, zasygnalizowane w omawianej powieści. Dla mnie „Krokodyl” jest dowodem na to, że warto czasem sięgnąć na margines literatury, bo można tam znaleźć bardzo wartościowe i nienależycie docenione utwory.
KROKODYLIADA I POMADOWSZCZYZNA
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toPołączenie tytułu i okładki wskazywało na powieść, dziejącą się w redakcji słynnego radzieckiego, propagandowego czasopisma o tym tytule – skoro Dymitr Szostakowicz potrafił w latach sześćdziesiątych skomponować „Pięć romansów do tekstów z tygodnika „Krokodił” na bas z fortepianem”, to dlaczego by ktoś nie miał napisać o tej gazecie powieści?...