-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel16
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik267
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2014-01-20
2013-12-18
2013-12-11
2013-12-09
2013-11-13
Życie jest sztuką pamięci
Notes. Dziś przedmiot nieco anachroniczny, zastąpiony przez elektroniczne nośniki danych. W „digiświecie” nawet taki notes zbyt wielki, a w dodatku się rozlatuje. „Ostatnie rozdanie” jest także książką nieco anachroniczną. Wiesław Myśliwski zachowuje się tak, jakby obce mu były wszelkie przepisy na bestseller, ignoruje wszelkie powieściowe zasady, a przede wszystkim - o zgrozo - pisze książkę o rozlatującym się notesie. Boże, dzięki Ci za Wiesława Myśliwskiego i jego twórczość! I za to, że mogłem przeczytać jeszcze jedną jego powieść!
Z takich modnych ostatnio określeń wyświetla mi się w związku z tą książką takie - „slow reading”, coś na wzór „slow food”, że zamiast się spieszyć, zwalniamy, żeby móc się lepiej skoncentrować. W wypadku książki Wiesława Myśliwskiego to sama powieść skłania czytelnika do takiego właśnie „powolnego czytania”. Czyżby nestor polskiej epiki był paradoksalnie arcynowoczesnym, doskonale wyczuwającym tendencje na rynku księgarskim, graczem?
Powyższy trop wcale nie jest tak irracjonalny, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Sam tytuł nawiązuje do gry w karty - „Ostatnie rozdanie”. Narrator, człowiek, o którym dowiadujemy się w trakcie powieści całkiem wiele, a jednak cały czas nie wiemy nic, grywa w pokera niemal zawodowo, choć najważniejsze są te partie, które rozgrywa z szewcem Mateją o marne stawki. To one są symbolem przemijania i pozornie zmarnowanych chwil, które w ogólnym rozrachunku okazują się najważniejsze. Podobnie jak symboliczne jest prucie odzieży, któremu nasz bliski i nieznajomy zarazem bohater oddaje się, ucząc się krawiectwa w zakładzie Radzikowskiego.
Bohater odniósł sukces. Powinien być z siebie zadowolony. Nie jest. Rozpadający się notes mówi mu o wszystkim, czego w życiu nie zrobił, o tym jak mało ważne są rzeczy, do których tak wielką wagę na co dzień przywiązywał. Czas przepływa nam przez palce, a my nie umiemy dostrzec tego, co istotne. Nie potrafimy zrozumieć sami siebie, a co dopiero świata, który nas otacza. Nie mniej wszystko jest ważne. Czasem prosty gest wart więcej niż kariera, sława, sukces. Tylko jak zrozumieć tę banalną w sumie prawdę?
Piękny jest u Myśliwskiego wątek miłosny, który jest miłosny, a jakby całkiem obok tej miłości. Jakby ta miłość była czymś niemożliwym, jakby prawdziwa miłość była tylko marzeniem o niej, jakby jej istota płynęła z niemożliwości zaistnienia, jakby samo życie sprowadzało ją do funkcji czegoś pośledniejszego, biologicznego, społecznego, wszystkiego co skazuje ją na niespełnienie. Wzajemne przyciąganie i odpychanie pierwiastka męskiego i kobiecego. I może wydawać się to strasznie staroświeckie, niemodne, wytarte, ale sposób, w jaki mówi o tym Myśliwski jest tak cudownie anachroniczny, że aż wyjątkowy, dziś już niespotykany. Jakbyśmy zdążyli z tą nieszczęsną miłością zrobić już wszystko, ale nie to, co powinniśmy.
Powieść Myśliwskiego to notes, zbliżenia, skojarzenia i dygresje. Ledwie ujdziemy kilka kroków do przodu, zaraz musimy wracać, zbaczać, wchodzić w boczne uliczki naszego życia. Kluczymy w tym modnym dziś „slow reading” we wszystkich kierunkach nie więcej niż 50 stron dziennie. Razem z bohaterem wahamy się i podejmujemy decyzje, które i tak okazują się bez znaczenia. „Ostatnie rozdanie” to głównie powieść o działaniu ludzkiej pamięci, bowiem tylko ona pozostanie z nami do samego końca.
Życie jest sztuką pamięci
Notes. Dziś przedmiot nieco anachroniczny, zastąpiony przez elektroniczne nośniki danych. W „digiświecie” nawet taki notes zbyt wielki, a w dodatku się rozlatuje. „Ostatnie rozdanie” jest także książką nieco anachroniczną. Wiesław Myśliwski zachowuje się tak, jakby obce mu były wszelkie przepisy na bestseller, ignoruje wszelkie powieściowe zasady,...
2013-10-31
2013-10-23
2013-10-22
Zerżnąć Joyce'a do samych nut
Po "brawurowym" przekładzie nieprzekladalnego utworu Jamesa Joyce'a "Finnegans wake", którego dokonał Krzysztof Bartnicki, narodziły się pytania o sens - o sens tekstu, o sens tłumaczenia. Dla tłumacza było to doświadczenie podobne do toczenia bitwy, co opisał w swoim dziele "Fu wojny", gdzie pracę tłumacza porównał do taktyki wojennej, stosując stylizację na starochińskie teksty poświęcone prowadzeniu walki, odwołując się przy tym m.in. do klasycznej "Sztuki wojny" Sun Tzy. Pytania pozostały bez odpowiedzi. Tekst "Finnegans wake", miast otwierać się na czytelnika, stawał się coraz bardziej hermetyczny, rozłaził się w odnogi pojedynczych "słów-waliz".
Bartnicki w poszukiwaniu nadrzędnego sensu tekstu Joyce'a odszedł w "Da Capo al Finne' od słów i skierował się ku muzyce. Odsączył tekst "Finnegans wake" pozostawiając tylko litery znaczące "muzycznie", czyli ABCDEFGH - la, b, do, re, mi, fa, sol, si. Po takim przepuszczeniu przez sito tekst Joyce'a zaczął brzmieć, szumieć różnorakimi dźwiękami. Sensy stały się bardziej abstrakcyjne, tak jak abstrakcyjna jest muzyka, której nie sposób przypisać jednoznacznych znaczeń.
Moje odczytanie "Da Capo al Finne", które de facto jest partyturą z "Finnegans Wake" poprzedziłem nauką czytania nut na głos na podstawie "Małego solfeżu" Józefa Lasockiego. Wysiłek opłacił się - tekst zaczął buzować i szumieć jak fermentujące wino, emitując tysiące melodii, także tych dobrze znanych. Poczułem jak schodzę do kategorii subiektywnego pre-tekstu, do archetypicznych wartości języka, zawartych w emitowanych dźwiękach, czyli akustycznych drgnieniach powietrza, odchodzących od sensu, zmierzającego do nieznanego odbiorcy meta-wymiaru. Tekst Joycce'a poddany temu zabiegowi przestaje opisywać, w pewnym sensie umiera, odchodzi ze sfery materii (świata) w sferę absolutu. W tym ujęciu, które Bartnicki eksperymentalnie zastosował do powtórnego "przetłumaczenia" dzieła Joyce'a, tekst zostaje zabity i zmartwychwstały. Urzeczywistnia się w tym podejściu wymowa tytułu, który odnosi się do irlandzkiej legendy o Tomie Finneganie, który się upił, wlazł po drabinie, spadł i się zabił, ale zmartwychwstał.
Sam próbowałem także odczytać dzieło Joyce'a nieczytając go wcale, o czym tutaj http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/671/brnac-pod-tekstu-prad
Joyce pragnął stworzyć powieść nocy, powieść z pogranicza snu i jawy, gdzie słowa budzą się pod progiem świadomości. Bartnicki zdekonstruował tekst "Finnegans Wake" poprzez dźwięk,dokonując jego ostatecznego demontażu i unieśmiertelnienia jednocześnie. Z tekstu niemożliwego uczynił tekst potencjalny, dowyobrażeniowy.
Owa dowyobrażeniowość może owocować konkretnymi odczytaniami. Czytając partyturę "Finnegans wake" usłyszymy ścieżkę dźwiękową "Gwiezdnych wojen" lub fragmenty melodii z filmów o Bondzie. zabrzmi Rachmaninow i Haydn, Szopen i pamiętny motyw z "Ojca chrzestnego". Ostatnim ekstraktem z FW, który już niebawem zabrzmi publicznie jest "A redivivus of paganinism", czyli wariacja Lutosławskiego na temat Paganiniego, która zaistniała w dziele Joyce'a dzięki dekonstrukcji i dekonspiracji Krzysztofa Bartnickiego. Premiera tego dzieła będzie miała miejsce 20. października w Częstochowie na Festiwalu Dekonstrukcji Słowa "Czytaj!"http://www.czytaj.festiwal.info/2013/?page_id=301. Wzbogaci ona tegoroczne obchody Roku Lutosławskiego http://lutoslawski.culture.pl/kalendarz
Na koncercie będzie obecny sam de-kompozytor. Zapraszam gorąco, gdyż będzie to jedna z nielicznych okazji, by spotkać twórcę i porozmawiać o jego niemożliwym projekcie.
Czy wszystko jasne? Czy może są jakieś pytania? Jak są, to przyjeżdżajcie do Częstochowy.
A tutaj jeszcze link do muzycznych motywów z Joyce'a odkrytych przez Krzysztofa Bartnickiego https://soundcloud.com/gimcbart/
Zerżnąć Joyce'a do samych nut
Po "brawurowym" przekładzie nieprzekladalnego utworu Jamesa Joyce'a "Finnegans wake", którego dokonał Krzysztof Bartnicki, narodziły się pytania o sens - o sens tekstu, o sens tłumaczenia. Dla tłumacza było to doświadczenie podobne do toczenia bitwy, co opisał w swoim dziele "Fu wojny", gdzie pracę tłumacza porównał do taktyki wojennej,...
Co by tu o takiej książeczce w sumie rozrywkowej dla grona pisiorów, moherów albo jakichś inszych ciemnogrodzian? Ano to, że takiej rozrywki nam trzeba. Grzegorczyk miesza - faszyzm i pobożność. I to miesza doskonale, wszczynając intelektualny ferment w wypoczętych naszych kato-polskich jaźniach. Ksiądz Groser jak zwykle z krwi, kości i dobra. I dobra. Dobra rozrywka. Dobra rozrywka zawsze zmusza do myślenia. A napisany jest "Jezus z Judenfeldu" lekko, żwawo i nawet momentami do śmichu. Jak na tak poważne tematy jest to podejście unikatowe, ale własnie dlatego jest to wyjątkowa książka, nawet dla fanów księdza Wacława.
Co by tu o takiej książeczce w sumie rozrywkowej dla grona pisiorów, moherów albo jakichś inszych ciemnogrodzian? Ano to, że takiej rozrywki nam trzeba. Grzegorczyk miesza - faszyzm i pobożność. I to miesza doskonale, wszczynając intelektualny ferment w wypoczętych naszych kato-polskich jaźniach. Ksiądz Groser jak zwykle z krwi, kości i dobra. I dobra. Dobra rozrywka. Dobra...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09-18
Szału nie ma. Do Cormaca lata świetlne. Ale się czyta dobrze, miło, choć to jednak zbyt oczywista proza. Powieść dla fanów klasycznych, ale mrocznych, westernów jak najbardziej. Bracia i siostry jednak niczego nie urywają.
Szału nie ma. Do Cormaca lata świetlne. Ale się czyta dobrze, miło, choć to jednak zbyt oczywista proza. Powieść dla fanów klasycznych, ale mrocznych, westernów jak najbardziej. Bracia i siostry jednak niczego nie urywają.
Pokaż mimo to2013-09-05
2013-08-10
2013-07-28
No i nadszedł długo oczekiwany moment zmęczenia Pilchem. Nie mogę powiedzieć, że to zła powieść, bo jest to ręka mistrza - to widać, słychać i czuć w każdym zdaniu. Powiedzieć, że jest to powieść źle napisana byłoby herezją - Pilch nie jest w stanie napisać źle ani jednego zdania a co dopiero całej powieści. Pretensje należy tutaj mieć do zbytniej wiary w swą epicką wielkość. Tak mi się zdaje, że im pomysł wątlejszy tym autor więcej ma do powiedzenia, im bardziej wyczuwa miałkość historii tym bardziej zalewa czytelnika potoczystością misternie skomponowanych fraz. Pilch jakby nonstopem się odganiał od mysli, że ta powieść jest tak naprawdę o niczym. I to jest ten główny demon wyzierający z kart powieści, powieści rozwleczonych opisów i dialogów, pięknych opisów i pięknych dialogów, które jednak donikąd nas nie zaprowadzą.
No i nadszedł długo oczekiwany moment zmęczenia Pilchem. Nie mogę powiedzieć, że to zła powieść, bo jest to ręka mistrza - to widać, słychać i czuć w każdym zdaniu. Powiedzieć, że jest to powieść źle napisana byłoby herezją - Pilch nie jest w stanie napisać źle ani jednego zdania a co dopiero całej powieści. Pretensje należy tutaj mieć do zbytniej wiary w swą epicką...
więcej Pokaż mimo to