-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać1
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2023-01-11
2021-12-30
Nie lubię. No nie lubię i już! Zombiaków nie lubię. Nie wiem czy to jakiś uraz z lat dziecięcych i konsekwencje przedwcześnie obejrzanej „Nocy żywych trupów” (reż. G.A. Romero, 1968) czy to następstwo jakichś późniejszych kontaktów z motywem żywych trupów, ale faktem jest, że niewiele rzeczy na świecie przyprawia mnie o gęsią skórkę połączoną z obrzydzeniem i podprogowym strachem. Starannie omijam wszystko, co choćby tylko zalatuje wonią rozkładających się ciał, niepowstrzymanie prących przed siebie w poszukiwaniu świeżego ludzkiego mięsa. Darowałem sobie nawet dosyć powszechnie zachwalany wielosezonowy serial „The Walking Dead” i nagle dostałem propozycję od zaprzyjaźnionego dystrybutora.
– Weź, przeczytaj i powiedz co o tym sądzisz. Takie tam, niecałe trzysta stron o zombiakach, połkniesz w dwa wieczory”.
– Ale co to jest – zapytałem, zerkając niepewnie na okładkę – horror jakiś?
– Nie marudź, tylko weź i przeczytaj.
Wziąłem, przeczytałem, połknąłem haczyk, choć nic tego nie zapowiadało.
Zgodnie z moimi zasadami, nie przeczytałem blurbów. I choć widniejące w podpisach nazwiska Lamparskiej i Pilipiuka bardzo kusiły uważam, że dobrze zrobiłem, bo pozbawiłbym się przyjemności kilkukrotnego szerokiego, pełnego zdumienia rozwarcia „japy” przy okazji kolejnych zwrotów akcji. Ale zacznijmy od początku. Będzie trochę spoilerowania.
Świebodzice, to niewielkie miasto w powiecie świdnickim na Dolnym Śląsku. Pierwsze wzmianki o nim pochodzą już z początków XIII wieku, a zmiennymi kolejami losu można by obdzielić wiele miejscowości leżących w bardziej spokojnych okolicach. Szczęśliwie dla miasta i jego współczesnych mieszkańców leżące nieco na uboczu głównych szlaków komunikacyjnych Świebodzice, od zakończenia II WŚ nie były narażone na jakieś szczególne niebezpieczeństwa, nie licząc oczywiście dwóch wielkich powodzi z 1997 i 2002 roku, które okazały się kataklizmami dla całego Dolnego Śląska. I oto w bezpiecznej i nieco sennej atmosferze miasteczka wydarza się coś, na co nieprzygotowane są receptory współczesnego człowieka o zdrowych zmysłach.
Pewnego wrześniowego poranka w sali prosektorium świebodzickiego szpitala, celem przeprowadzenia rutynowych czynności związanych z ofiarą śmiertelnego wypadku komunikacyjnego, stawiają się: przedstawiciel Prokuratury Rejonowej ze Świdnicy, technik kryminalistyki i młody policjant ze świdnickiej Komendy Powiatowej Policji oraz miejscowy lekarz i jego asystent. Niekonwencjonalne i nie dające się w żaden sposób przewidzieć zachowanie denata, po którym przetoczyła się pięcioosiowa ciężarówka, w jednej chwili skasowało wszelkie funkcjonujące dotychczas reguły postepowania, a spirala zdarzeń poczęła rozkręcać się w kierunkach, których w normalnych okolicznościach często nawet nie próbowalibyśmy sobie wyobrażać.
Odgłosy mlaskania, towarzyszące konsumowaniu ciała młodego policjanta ze świdnickiej dochodzeniówki, długo dźwięczały w uszach prokuratora Palahniuka, który podejmuje się desperackiej próby ocalenia bliskich przed „tym czymś”. Zbieg różnych zdarzeń i brak paliwa w baku sprawiają, że uciekinierzy trafiają do malowniczego Zamku Książ. Tam przy pomocy ekipy remontowej i kilku argumentów, wśród których poczesną rolę odgrywał zabrany z mieszkania karabin G3 Heckler & Koch kal. 7,62 prokurator Palahniuk organizuje punkt oporu w oczekiwaniu na nieuniknione.
Co sprawiło, że w spokojnych dotąd Świebodzicach pojawiły się krwiożercze bestie? Skąd się tam wzięły? Jaki zasięg ma to zjawisko? Czy znów coś wydostało się z jakiegoś utajnionego laboratorium pod jakimś „Wuhan”, czy to może początek końca świata, zapowiadany w jedynej proroczej księdze Nowego Testamentu?
Do pewnego momentu wiemy tyle samo, co główny bohater, czyli nic, ale wtedy autor zaczyna odkrywać kolejne karty, które kierują opowieść na całkiem nowe tory. I zdecydowanie są to tory rollercoastera, a nie jakiejś górskiej ciuchci sapiącej z wysiłku na byle podjeździe. Lubię być tak zaskakiwany, życzę tego również innym czytelnikom, więc zwrócę uwagę na jeszcze tylko jeden element całej układanki, który dla wielu osób może okazać się istotną zachętą do lektury. To miejsce akcji - tajemniczy Dolny Śląsk. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu był on dla III Rzeszy tak głębokimi peryferiami, że do dziś krążą setki legend i opowieści na temat wielu niemieckich tajemnic pogrzebanych w tych okolicach wraz z tysiącami ciał nieszczęśników z leżącego nieopodal Gross-Rosen.
A już tak całkiem na zakończenie: Oskarżam! Oskarżam Pana Franciszka Moore o niewyobrażalne okrucieństwo! Bo jak inaczej nazwać sytuację, w której znalazłem się mniej więcej o godzinie 4:30 nad ranem, trafiając po zaledwie 280 stronach na wers z tekstem „Koniec części pierwszej”?! Zachowując proporcje, dzięki temu wiem chyba, jak może czuć się wygłodniały zombiak. Żądam kontynuacji!
Nie lubię. No nie lubię i już! Zombiaków nie lubię. Nie wiem czy to jakiś uraz z lat dziecięcych i konsekwencje przedwcześnie obejrzanej „Nocy żywych trupów” (reż. G.A. Romero, 1968) czy to następstwo jakichś późniejszych kontaktów z motywem żywych trupów, ale faktem jest, że niewiele rzeczy na świecie przyprawia mnie o gęsią skórkę połączoną z obrzydzeniem i podprogowym...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-10
2020-10-27
2020-03-31
2018-11-28
Błąd Pelagiusza
Czytając artykuł na temat herezji gnozy, czyli obietnicy samozbawienia, natrafiłem na frazę, która może być kluczem do zrozumienia jednego z przesłań, zawartych w powieści Thomasa Olde Heuvelta, „Hex”. Chodzi mianowicie o sformułowane przez średniowiecznego (IV i V w. n. e.) mnicha Pelagiusza twierdzenie, że „człowiek jest z natury dobry”.
Podobne stanowisko prezentują współcześnie obowiązujące trendy w psychologii, wedle których wystarczy stworzyć człowiekowi odpowiednie warunki, a sam zrealizuje własne cele. Tkwi w tym pewna pułapka, czego drastycznym wyrazem były wyniki słynnego eksperymentu stanfordzkiego, przeprowadzonego w 1971 r. przez Philipa Zimbardo. Pomijając dosyć dramatyczne szczegóły, jego wynikiem był wniosek, że „ludzie zdrowi psychicznie” w „odpowiednich warunkach” mogą wcielać się w rolę oprawców i ofiar. Spójrzmy zatem, jakie warunki stworzył dla bohaterów swojej opowieści Thomas Olde Heuvelt.
Black Spring to – na pierwszy rzut oka – niczym nie wyróżniające się amerykańskie miasteczko w dolinie rzeki Hudson. Położone opodal West Point, niespełna godzinę jazdy od Wielkiego Jabłka, wśród malowniczych wzgórz, powinno być ulubionym miejscem developerów i pośredników w obrocie nieruchomościami. Ci jednak dosyć skutecznie odstręczani są przez HEX, tajemniczą organizację rządową, agencję monitoringu i ochrony. Głównym zadaniem HEX jest utrzymanie tajemnicy. Nie przed mieszkańcami Black Spring, bo ci nieszczęśnicy wiedzą, że stanowią żywą tkankę trwającego od trzech stuleci eksperymentu, przy którym pomysł Pana Zimbardo jawi się jako niewinna gra towarzyska. Chodzi o utrzymanie tajemnicy przed światem zewnętrznym. Chodzi o to, aby nikt z zewnątrz nie dowiedział się, że życiem mieszkańców Black Spring zawiaduje wiedźma. Po serii spektakularnych wydarzeń oraz po wielu bezowocnych próbach pozbycia się jej, rząd postanowił otoczyć miasto niewidzialnym kordonem.
I wydaje się, że wszystko jest pod kontrolą. Starucha od lat porusza się tymi samymi trasami, jej ruchy są monitorowane za pomocą specjalnej aplikacji, a każdy chętny do jej zainstalowania może liczyć na nowego iPhonea. HEX wraz z mieszkańcami świetnie radzi sobie z ukrywaniem tajemnicy przed przyjezdnymi, a coroczne palenie na stosie Katherine van Wyler, bo tak nazywa się wiedźma, robi za miejscową turystyczną atrakcję. Oczywiście nikt z przyjezdnych nie wie, że jest prawdziwa i nikt nie ma pojęcia z jakim w istocie niebezpieczeństwem mają do czynienia. Zapomnieli o tym również mieszkańcy Black Spring.
Wiele lat wcześniej zaszyto wiedźmie oczy i usta, bo wedle historycznych przekazów jej szept doprowadzał do szaleństwa, a pełne wyrzutu spojrzenie do śmierci. Jednak ludzie mają tendencję do przekraczania granic, których pod żadnym pozorem nie powinni przekraczać. Spirala wydarzeń zaczęła nakręcać się od głupiego, choć w sumie dosyć błahego wybryku kilku młodzieńców, którzy postanowili zrobić wiedźmie psikusa. Potem zrobili kolejny i jeszcze jeden, a w końcu ją ukamienowali. Był występek, była i okrutna kara. A potem ktoś usunął szew z ust wiedźmy. A potem ktoś uwolnił ją z łańcuchów. A potem ktoś uwolnił jej oczy…
Idylliczne na pozór miasteczko, w którym wszyscy się znali i wszyscy znali brzemię, z jakim przeznaczone było im żyć, okazało się być pełne podskórnego zła, skrywanych urazów i namiętności, które czekały tylko aby znaleźć ujście w niepohamowanej agresji.
Abstrakcyjne pytanie, zadane przy niedzielnym obiedzie, a więc kogo być ocalił - własne dziecko czy całą wioskę w Sudanie? - nagle zyskało nowy, przerażający wymiar. Kogo byś wybrał "o padre mio" – syna swojego pierworodnego czy pozostałych mieszkańców miasta? A gdybyś miał zabić jedno swoje dziecko, aby ocalić drugie?
Przed takim właśnie wyborem postawili Katherine van Wyler przodkowie obecnych mieszkańców Black Spring. A ona, spoglądając po latach ślepoty na potomków swoich oprawców, uwolnionymi od szwów ustami dała im tylko szansę na naprawienie grzechów sprzed lat.
Bóg nie stworzył zła. Wszystko, co stworzył jest dobre, a zło to po prostu brak dobra w nas ludziach. A Ty kogo byś wybrał?
Recenzja opublikowana również w dwumiesięczniku Lady's Club Nr 58 (2019)
Błąd Pelagiusza
Czytając artykuł na temat herezji gnozy, czyli obietnicy samozbawienia, natrafiłem na frazę, która może być kluczem do zrozumienia jednego z przesłań, zawartych w powieści Thomasa Olde Heuvelta, „Hex”. Chodzi mianowicie o sformułowane przez średniowiecznego (IV i V w. n. e.) mnicha Pelagiusza twierdzenie, że „człowiek jest z natury dobry”.
Podobne...
2017-11-26
2015-03-26
2014-05-21
2014-04-09
2014-03-31
Zaliczyłem drugą dniówkę w Fabryce Słów. W trakcie pierwszej towarzyszył mi Eugeniusz Dębski z jego „Raptownym brakiem fartu”. Na towarzysza drugiej wybrałem sobie „Smokobójcę” Tomasza Pacyńskiego i jakkolwiek miedzy pierwszą a drugą „dniówką” minęło już ponad osiemnaście miesięcy odniosłem wrażenie, że wiele się w Fabryce nie zmieniło. Ale to wcale nie wada. Kolejka górska, o której wtedy pisałem, wciąż działa bez zarzutu i daje sporo frajdy z obcowania z wytworami kombinatu. Nauczony doświadczeniem nie oczekiwałem literatury przez wielkie „eL” ale chciałem zabawy przez wielkie „Zet” i absolutnie się nie zawiodłem. Co prawda nabywając „Smokobójcę” znów szykowałem się na soczystą, grubą powieść a otrzymałem „półpowieść” i trzy świetne – moim zdaniem – opowiadania ale… może zacznę od początku.
Tytułowym pogromcą jaszczurów jest szlachetny sir Roger z Mons, dumnie obnoszący na swych znakach sylwetki kilkunastu smoków, którym pomógł definitywnie rozstać się z nudną średniowieczną Europą kierując je do Krainy Wiecznych Łowów. Sposoby, jakich się imał, wskazywać mogły, że nieobce mu był rady zawarte w ulubionej, także przeze mnie, „Sztuce Wojny” tajemniczego Sun Tzu. Owszem, można by próbować złośliwie sprowadzić je do swojskiego powiedzenia: „jak dają to bierz, jak biją to uciekaj” ale byłoby to zbyt wielkie i niesprawiedliwe dla naszego bohatera uproszczenie. Kiedy już naprawdę nie było innego wyjścia, sir Roger potrafił poradzić sobie równie dzielnie i mężnie z plującym ogniem gadem, jak i ze zgotowanym mu przez rozzłoszczoną wiedźmę niespodziewanym zaproszeniem do alkowy… księcia. Ach, te kobiety.
To ostatnie– między innymi - doświadczenie skłoniło szlachetnego rycerza z Mons do udania się na granice cywilizowanego świata, gdzie autor zgotował mu równie atrakcyjne przygody. Najpierw trafił do zagubionej wśród lasów i jezior komturii krzyżackiej, gdzie właśnie braciszkowie dochodzili do siebie po jatce, jaką kilka dni wcześniej zgotował im pewien narwany Mazur doszczętnie demolując jadalnię i jej wyposażenie, a potem – poszukując godnego siebie zajęcia, czyli jakiegoś smoka - udał się do stolicy dziwnego kraju, gdzie podobno – u podnóża królewskiego zamku – bestia zażywała nienależnych jej przecież wywczasów.
Nieraz śmiałem się głośno czytając i odnajdując w historii opowiadanej przez Pacyńskiego cytaty ze znanych od dziecka podań, legend i powieści. Śmiech zamarł mi na ustach natychmiast po tym, jak rozpocząłem drugą część książki. Już pierwsze zdania opowiadania „Komu wyje pies”, które dało tytuł temu mini zbiorkowi, wyrwało mnie brutalnie z dosyć frywolnego i beztroskiego nastroju. Powiało grozą i klimatem niczym z klasycznych slasherów. I tu autor zgrabnie operuje znanymi nam doskonale motywami, wielokrotnie już wykorzystywanymi przez różnego rodzaju twórców.
Wycie psa towarzyszy przemierzającemu hrabstwo Nottingham płatnemu walijskiemu zabójcy a kolejne dwie historie widzimy oczami kuzyna jegomościa z Cheshire i nieprzerwanie uśmiechającej się księżniczki. Jest groźnie i tajemniczo na tyle, że o towarzyszącym czytaniu pierwszej części książki rozbawieniu możemy definitywnie zapomnieć.
Opinię piszę z perspektywy profana, bo zapewne wielbicielom tego typu literatury nazwisko autora mówi wszystko, mnie zaś nie mówiło nic. Tomasz Pacyński nie żyje już od dziewięciu lat, ale jak wyczytałem w krótkiej notce biograficznej, zostawił po sobie co najmniej dwie powieści i całkiem sporo opowiadań. „Smokobójca” jest dla mnie wystarczającą zachętą aby się za nimi rozejrzeć i przeczytać.
Zaliczyłem drugą dniówkę w Fabryce Słów. W trakcie pierwszej towarzyszył mi Eugeniusz Dębski z jego „Raptownym brakiem fartu”. Na towarzysza drugiej wybrałem sobie „Smokobójcę” Tomasza Pacyńskiego i jakkolwiek miedzy pierwszą a drugą „dniówką” minęło już ponad osiemnaście miesięcy odniosłem wrażenie, że wiele się w Fabryce nie zmieniło. Ale to wcale nie wada. Kolejka...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-04-17
Piszę chyba z poczucia obowiązku, żeby mi się „biała plama” w biblioteczce nie pojawiła. A może jednak pod wpływem Dextera? Bo przecież - jak zwykł mawiać - „tylko trzymanie się zasad pozwala utrzymać życie w ryzach” - prawda? Gdzieś przeczytałem, że drugi sezon serialu odbiegł znacząco od literackiego pierwowzoru z korzyścią dla tego pierwszego – podobno. Nie wiem, nie oglądałem. „Dekalog…” przeczytałem z rozpędu i w zasadzie mógłbym do tej książki odnieść opinię skreśloną dla pierwszego tomu „przygód” Dexa (http://lubimyczytac.pl/ksiazka/32688/demony-dobrego-dextera/opinia/468877#opinia468877).
Z małym wszakże wyjątkiem. Jest tu jeszcze jeden bardzo interesujący „bohater”. Był i w pierwszej części, ale – moim zdaniem - nie aż tak wyeksponowany. Tu doszedł do głosu wskutek swego rodzaju ograniczeniom w realizacji Dexterowego hobby, których przyczyną stał się złośliwy kolega z pracy i które biedny Dexter musiał znosić. Ten bohater to alter ego Dexa – Mroczny Pasażer a przepychanki z nim stanowią jedne z najciekawszych momentów książki. Tak sobie myślę, że każdy z nas wozi na tylnym siedzeniu swojego Mrocznego Pasażera. I to jest dosyć niepokojąca myśl. Lektura zdecydowanie dla ludzi o mocnych nerwach i niewrażliwym żołądku.
Piszę chyba z poczucia obowiązku, żeby mi się „biała plama” w biblioteczce nie pojawiła. A może jednak pod wpływem Dextera? Bo przecież - jak zwykł mawiać - „tylko trzymanie się zasad pozwala utrzymać życie w ryzach” - prawda? Gdzieś przeczytałem, że drugi sezon serialu odbiegł znacząco od literackiego pierwowzoru z korzyścią dla tego pierwszego – podobno. Nie wiem, nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-04-15
Hmm… Dobry, stary Dexter. Naczekała się ta książka na swoją kolej, oj naczekała. Ładnych parę lat stała spokojnie w towarzystwie „Dekalogu Dobrego Dextera” i dwóch książek Simona Becketta. Już się nawet zdarzyło, że pojechała ze mną w jakąś podróż, ale konsumpcja nie nastąpiła i wróciła na półkę. W międzyczasie był serial, któremu nie dałem się pochłonąć, bo go po prostu nie oglądałem a nasłuchałem się jedynie ochów i achów, jakiż to świetny, ożywczy(sic!), niebanalny i takie tam. Serial też w poczekalni, leży sobie gdzieś na półce z płytami DVD, bo kolejność musi być zachowana – najpierw książka. Tyle, że po lekturze mam ochotę zacytować Shreka: „To se jeszcze poczeka”. Skończyłem czytać jakiś miesiąc temu i właściwie zapomniałem o czym to było. No może nie całkiem, pozostały mi w pamięci ludzkie kadłubki… brrr. Dexter to w sumie sympatyczny młody człowiek z bardzo wyrazistym hobby, ale gdybym miał dzisiaj odwołać się do akcji – to wiem, że bez ponownego przekartkowania książki – nie ma szans. Coś tam chłopcu w duszy gra, ale do Hannibala Lectera to mu jednak sporo brakuje. Samo zamiłowanie do czynienia dobra przez „wyrywanie chwastów” połączone z perfekcyjną znajomością ludzkiej anatomii to trochę za mało, aby zainteresować na dłużej niż minutę po zamknięciu przeczytanej książki . Czyta się nieźle – na tyle, że i „Dekalog DD” się przeczytał z rozpędu ale do fanklubu Dexa to ja raczej nie wstąpię. Książka - bez wątpienia – dla pasjonatów tego typu literatury.
Hmm… Dobry, stary Dexter. Naczekała się ta książka na swoją kolej, oj naczekała. Ładnych parę lat stała spokojnie w towarzystwie „Dekalogu Dobrego Dextera” i dwóch książek Simona Becketta. Już się nawet zdarzyło, że pojechała ze mną w jakąś podróż, ale konsumpcja nie nastąpiła i wróciła na półkę. W międzyczasie był serial, któremu nie dałem się pochłonąć, bo go po prostu...
więcej mniej Pokaż mimo to2003-02-01
1992-01-01
1991-01-01
Franciszku! Autorze! Zakładam, że nie należysz do żadnego Czarnego Słońca, ani jakiejkolwiek innej organizacji znaczącej się kielnią czy fartuszkiem, i wierzę, że tego nie chciałeś, ale dobrymi chęciami itd… Po raz kolejny OSKARŻAM! Stworzyłeś Pan właśnie czytelnicze zombie. Jeśli po zakończeniu lektury 280 stron pierwszego tomu poczułem pierwsze ryzyko przemiany, tym razem symptomy nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Ostatni raz czułem się tak lata temu, kiedy po skończeniu „Bożych Wojowników” Sapkowskiego dowiedziałem się, że na kontynuację będę musiał poczekać jakieś 18 miesięcy… no i teraz koszmar powrócił!
Drugi tom „Wszyscy zginiecie” zajął mi raptem kilka godzin, ale aby poczucie niedosytu i rozczarowania stanowczo zbyt krótką, jak na moje oczekiwania, opowieścią nie zdominowały mojej opinii, postanowiłem odłożyć jej pisanie na kilka dni i ochłonąć. I już.
Pan Moore znów mnie zaskoczył. Oczekiwałem oczywiście kontynuacji opowieści z pierwszego tomu, przy których poobgryzałem paznokcie do łokci. I owszem, dostałem zamówione danie, ale na stół wjechało całkiem nowe menu przyrządzone z wątków, których się nie spodziewałem. Do głównego – toczącego się w umownej teraźniejszości i do retrospekcyjnego z czasów, kiedy Dolny Śląsk należał do III Rzeszy, autor dołożył dwa kolejne.
Pierwszy z nich – całkiem nowy – rozwija się tuż po zakończeniu II WŚ, w 1946 r. kiedy na tzw. Ziemiach Odzyskanych panami życia i śmierci byli krasnoarmiejcy. Freiburg nie był jeszcze Świebodzicami ale Fryborkiem. Rodząca się w bólach polska administracja nie zdążyła tu jeszcze zapuścić korzeni, a dominującym uczuciem wśród starych (niemieckich) i nowych (polskich) mieszkańców Fryborka była tymczasowość i niepewność.
Dla tych nowych powojenna rzeczywistość była końcem koszmaru, dla tych starych – chwilami - wydawała się być tego koszmaru początkiem. Młode Niemki po zmroku nie wychodziły z domu, mężczyźni z niedawnej „rasy panów” zajmowali się głównie – często nie z własnej woli – najmniej wdzięcznymi pracami fizycznymi, ale życie powoli wracało do normalności. Praca, dom, zakupy, starzy chcieli świętego spokoju a młodzi zabawy. Mieszkańcy Fryborka zmagali się z codziennymi problemami, a nad ich głowami toczyła się nieustająca wielka gra, z której prawie nikt nie zdawał sobie sprawy.
Katalizatorem gwałtownych wydarzeń okazał się miłosny zawód Henryka Ciecierzycy, zdeklarowanego ateisty, aktywnego PPR-owca i funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej. Pewnym problemem w drodze do szczęścia był fakt, że konkurentem Henryka był funkcjonariusz miejscowego UB o swojsko brzmiącym nazwisku Chaim Lapid i nie można go było tak po prostu „zniknąć”. Jednak Ciecierzyca miał „plan doskonały” i gotów był go zrealizować za wszelką ceną, a przynajmniej tak mu się wydawało. Dopiero – w bardzo niekomfortowych okolicznościach - uświadomił sobie z kim, albo raczej z „czym” ma do czynienia. Bez wątpienia Henryk Ciecierzyca odegra jeszcze niepoślednią rolę w tej historii.
W tym wątku warto również zwrócić uwagę na innego milicjanta o jakże oryginalnym nazwisku. Chodzi o Jerzego Nowaka, działającego pod przykrywką, byłego egzekutora Polski Podziemnej i partyzanta oddziału Narodowych Sił Zbrojnych. Wiele wskazuje na to, że w kolejnych tomach może to być jedna z kluczowych postaci.
Drugi – nowy – wątek przenosi nas w czasy I wojny światowej. Hugo Neumanna, ambitnego, gorliwego funkcjonariusza Gestapo, poznaliśmy już w I tomie przy okazji pewnego incydentu na Wzgórzu Niedźwiadki w Waldenburgu. Teraz autor przybliżył nam przypadki nastoletniego Hugona, jego przedwojenne fascynacje starszymi siostrami i koszmar, który przeżył w kompanii karnej na froncie zachodnim. Rozrzucone elementy układanki zaczynają łączyć się w jedno. Już po pierwszym tomie przeczuwałem, że to będzie istotna postać w dalszej opowieści Pana Moorea. Pewnie będzie jeszcze niejedna okazja aby o nim napisać, przypomnę więc tylko, że rodzina Neumannów pochodziła z Dirschau, czyli z Tczewa – tu autor „puszcza wielkie oko” w stronę czytelników, a cechy charakteru Hugona i jego wcześniejsze doświadczenia sprawiły, że stał się wręcz modelowym gestapowcem.
Dosyć o treści. „Wszyscy zginiecie” jest świetnie napisana więc nie ma sensu czytać streszczeń i pozbawiać się przyjemności przyswajania tej historii w taki sposób, jak zamierzył to autor. Jeszcze tylko jedna refleksja dotycząca wątku Henryka Ciecierzycy – postaram się niczego nie zdradzić.
Zło jest ponadczasowe i działa jak pasożyt. Jeśli nosiciel wypełni już swoją rolę, pasożyt szuka sobie nowego. Podobnie w sytuacji, kiedy nosiciel „zawiedzie pokładane w nim nadzieje”.
Powszechnie przyjmuje się, że koniec II wojny światowej zburzył stary świat i zbudował podwaliny nowego. Pozornie wszystko się zmieniło, ale czy aby na pewno?
Książe Salina z powieści „Il leopardo” Giuseppe Tomasi di Lampedusy przeczuwając upadek Królestwa Obojga Sycylii i Państwa Kościelnego (Patrimonium Sancti Petri), a w konsekwencji zjednoczenie Włoch mawiał: „jeżeli wszystko ma pozostać tak jak jest, wszystko musi się zmienić”. Zło dobrze wie, jak zachować się w takiej sytuacji.
Franciszku! Autorze! Zakładam, że nie należysz do żadnego Czarnego Słońca, ani jakiejkolwiek innej organizacji znaczącej się kielnią czy fartuszkiem, i wierzę, że tego nie chciałeś, ale dobrymi chęciami itd… Po raz kolejny OSKARŻAM! Stworzyłeś Pan właśnie czytelnicze zombie. Jeśli po zakończeniu lektury 280 stron pierwszego tomu poczułem pierwsze ryzyko przemiany, tym razem...
więcej Pokaż mimo to