-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/03/panikujace-tygrysy-recenzja-ksiazki.html
Dziś rano z zaskoczeniem zauważyłam, że niebo na zewnątrz ma kolor niebieski, a słońce jest ostre i ciepłe. W ogrodzie wrzeszczały ptaki i przez chwilę poczułam się tak, jakby było już lato. Ale tylko przez chwilę, bo chwilę potem zorientowałam się, że drzewa nie mają jeszcze liści. Przez jakiś czas leżałam jednak nieruchomo w łóżku i wyobrażałam sobie, jak wspaniale będzie mieć tyle wolnego czasu i jak produktywnie go wykorzystam. Jak na ironię, chwilę później zadzwonił budzik i wszystkie przyjemne obrazy w mojej głowie zamieniły się na listę tego, co mam dzisiaj zrobić. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak było mi przykro – już oblizywałam się na myśl, jakie książkowe cegły będę sobie czytać, a tu ten wredny budzik przypomina, że zaczął się kolejny, wspaniały dzień, na koniec którego będę przypominać trupa i nie będę miała okazji, żeby zastanowić się nad sprawą tak odległą i nieprawdopodobną jak wakacje. Zresztą nad czym się tu zastanawiać? Podróże jakoś mnie nie nęcą, tak samo jak jakieś szalone przygody – wolę sobie o nich poczytać, popisać, ewentualnie obejrzeć coś, co będzie opowiadało o jakiejś z nich. Tak samo z aktywnością fizyczną spin (chyba że długie spacery i birdwatching się liczą). Bez żadnych zwinę się w kłębek na moim łóżku i to będą moje idealne, wymarzone wakacje. Może jedynie pojadę w nasze zacne, polskie góry, ale i tam będzie trudno o materiał na blogową opowiastkę, o książce nie mówiąc. Ale czy w spokoju nie odpoczywa się najlepiej?
Tak, jestem jednostką leniwą i bezużyteczną. Przyznaję się. Chociaż gram trochę w paintballa, chodzę na długie spacery i do aquaparku oraz interesuję się birdwatchingem, z chęciami uprawiania jakiegokolwiek sportu w czasie wolnym jest bardzo ciężko. Oczywiście, podziwiam skaterów i zachwycam się przystojnymi surferami na amerykańskich filmach oraz piłkarzami bez koszulek, ale to wszystko, na co mnie stać. Istnieją ludzie, którzy będą grać w piłkę nożną nawet na najmniejszym skrawku zieleni w moim mieście i wykorzystają na to każdą wolną chwilę, albo którzy pójdą popływać na położonym niedaleko jeziorze, które – szczerze mówiąc – do tych celów zupełnie się nie nadaje, ale ja zdecydowanie do nich nie należę. Szczególnie że z natury jestem bardzo strachliwa, a każdy sport wymaga odwagi i pewności siebie, o tych ekstremalnych nie mówiąc. Brr! Mam znajomą, której brat skacze na bungee i kuzyna, który hobbystycznie uprawia wspinaczkę. Trzęsę się nieustannie o ich życie, kręci mi się w głowie, kiedy widzę ich na wysokościach odpowiednich do ich sportów i mam koszmary, od kiedy ów znajomy zaproponował skok i mnie. Jak się domyślacie, odmówiłam, ale dość niejasno sformułowałam wytłumaczenie i wydaje mi się, że on mnie nie zrozumiał. Nic w tym dziwnego, bo istnieją ludzie, dla których słowo strach oznacza niewiele albo nic. Którzy, kiedy stoją na stromej krawędzi, nie czują tego dziwnego, strasznego uczucia, które odbiera rozsądek – paniki.
Panika to słowo, które pochodzi z języka greckiego, a konkretnie z mitologii. Jest tam historia o bożku nazywającym się Pan, który był taki brzydki, że uciekały od niego wszystkie nimfy, a w tym jego ukochana –Syrinks (według innej wersji: Daphne) - która przez ową miłość była bardzo nieszczęśliwa. Kiedy zrozumiała, że nie sposób pozbyć się natręta, nimfa w rozpaczy poprosiła bogów o możliwość zamiany w trzcinę. Zrozpaczony Pan zrozumiał wtedy, jaki jest brzydki i z owej trzciny sporządził sobie instrument, nazywany syryngą. Jednak z czasem zaczęto przypisywać Panowi bardziej demoniczne funkcje – w najgorętszej godzinie dnia, nazywanej godziną Pana, starano się nie zakłócać ciszy głośnym śpiewem czy rozmową, bo wtedy bożek budził się zły i wywoływał coś nazywanego panicznym strachem, przez co pasterze i owce uciekali w popłochu. Ile w tej historii prawdy to pozostawiam już waszej fascynacji zjawiskami niewytłumaczalnymi, w każdym razie nazwa (tak jak wizerunek Pana, który stał się pierwowzorem średniowiecznego diabła) przetrwała do naszych czasów i oznacza strach tak wielki i nagły, że pozbawiający człowieka zdolności logicznego myślenia. Rzecz w takich przypadkach jak opisywany powyżej mój lęk wysokości pozbawiona żadnych poważniejszych skutków (poza kilkoma krzywymi uśmiechami i strachem), ale czasami będąca wielkim zagrożeniem. Bo tłum ogarniętych paniką ludzi jest zagrożeniem sam dla siebie i prowadzi do dezintegracji. Ale najgorszym, co może nas spotkać to panika w sytuacjach niebezpiecznych dla naszego życia, kiedy potrzeba logicznego myślenia i zimnej krwi – tak, w takich sytuacjach panika niemal zawsze jest śmiercionośna.
O tym przekonuje się Heather, główna bohaterka powieści, aczkolwiek w dość nietypowych okolicznościach. W jej miasteczku bowiem, zapadłym Carp gdzieś w Stanach Zjednoczonych, co wakacje dzieciaki bawią się w Igrzyska Śmierci… nie, przepraszam, grają w coś, co nazywane jest właśnie Paniką. Chodzi po prostu o przejście przez trudne konkurencje, wymagające zimnej krwi, sprawności fizycznej i szczęścia; nagrodą natomiast są pieniądze i prestiż. W przeciwieństwie jednak do swojej przyjaciółki Natalie, Heather nie miała zamiaru brać udział w rywalizacji, ale zdecydowało złamane serce i trudne położenie dziewczyny. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że gra to nie tylko konkurencje kiedy do głosu dochodzą ambicje, trudne emocje, osobiste problemy i zranione uczucia, a dziewczyna będzie musiała stawić czoła większym problemom od przejścia po wąskiej kładce między dwoma wieżami ciśnień, przy okazji ucząc się wiele na temat życia, miłości i innych ludzi, a także zmieniając własny los. Ale czy na lepsze, skoro dziewczyna nie wierzy, że w życiu może spotkać ją coś dobrego? I jak gra wpłynie na życie jej przyjaciół, którzy mają podobne problemy?
Mówiąc szczerze, nie wiem, co skłoniło mnie do pochylenia się nad książką. Może zdecydowany wzrok dziewczyny na okładce, który przyciąga uwagę czytelnika i kojarzy się ze świetnymi przecież Igrzyskami Śmierci. Pewnie też i opis, w którym zaznaczono, że Heather nie oczekuje już niczego dobrego od życia, co sprawiło, że poczułam przypływ empatii i pewnego poczucia solidarności. A może po prostu miałam ochotę na lżejszą lekturę, która wprowadziłaby do stanu przedwiosennego zawieszenia nieco letniej atmosfery? Nie należy zapominać, oczywiście, o nazwisku Autorki, która – o ile orientuję się w blogowym świecie – jest bardzo lubiana i doceniania przez wielu czytelników, w tym wielu wiarygodnych blogerów, co oznacza, że warto poznać jej twórczość (choć na razie mam jeszcze przed sobą czytanie owej słynnej debiutanckiej trylogii). Nie oczekiwałam jednak książki ambitnej, epokowej czy po prostu będącej ucztą dla duszy i szarych komórek tylko wciągającej opowieści, angażującej emocjonalnie, może z jakimś przesłaniem, drugim dnem, mówiącym coś o świecie dorastających ludzi. Innej, nowatorskiej, ciekawej, może odkrywczej (jeśli pozostało jeszcze coś do odkrycia), niszczącej jakieś schematy, a może w interesujący sposób przetwarzającej istniejące archetypy. Książki, w której wybuchnę śmiechem, a może nawet się zasmucę, zdenerwuję się czy będę obgryzać paznokcie, bojąc się o życie bohaterów. Albo czegokolwiek innego, czego od zawsze szukam w książkach dla młodzieży i nie mogę odnaleźć, prawdopodobnie dlatego, że dokładnie nie wiem, co to jest (tak, w tym miejscu możecie się śmiać się z mojej inteligencji). W każdym razie pewnego dnia sięgnęłam po tę powieść i zaczęłam czytać. Co z tego wyniknęło?
Porównując wydanie polskie i oryginalne, bardzo łatwo dojść do wniosku, że tym razem nasi rodacy spisali się na medal. Nie ma tu żadnych potrząsających włosami dziewoj i depresyjnych brązów, które jakoś średnio pasują do tematyki książki, przynajmniej w moim odczuciu. Jest za to brudny turkus (zajeżdżając prywatą, turkus jest jednym z moich ulubionych kolorów) i kontrastujące z nim żółte paski, co jest połączeniem ryzykownym, ale tutaj wyglądającym zadziwiająco dobrze. I, przede wszystkim, eksponuje twardy wzrok ładnej dziewczyny na okładce (która może nie przypomina opisu Heather, ale prezentuje się naprawdę dobrze), który skutecznie, myślę, przyciąga wzrok czytelnika i intryguje. Po jej twarzy przeciągnięto żółty pasek, co trochę kojarzy się z wojskiem i maskowaniem za pomocą rysowania sobie na twarzy plam w kolorach ziemi i co w połączeniu z wojowniczym wyrazem twarzy nasuwa skojarzenia z walką, chociaż pewnie żółty jest tam po to, że wszystko dzieje się w lato, które z założenia jest słoneczne. Równie mocno zaciekawia enigmatyczny tytuł, wydrukowany żółtą czcionką bez specjalnych udziwnień; co najważniejsze, jest on nieco większy niż imię i nazwisko Autorki (napisane białą czcionką), co oznacza, że mimo sukcesu poprzednich książek Wydawnictwo nie zamierza przyciągać czytelników na znane nazwisko, co się oczywiście bardzo im się chwali. Tak samo jak minimalistyczny blurb, pozbawiony natrętnych recenzji, co – paradoksalnie – zachęca do lektury. Na przyjemnym, ciemno-turkusowym tle, poza paskiem żółci i cytatem, mamy tylko równie enigmatyczne streszczenie z książki, wydrukowane bardzo estetyczną, białą czcionką, po którym chyba każdy bardziej zainteresowany będzie miał chętkę na lekturę. Wydanie zostało wyposażone jeszcze w dwa skrzydełka, oba będące – zaskoczenie – żółte z turkusowymi paskami (na pierwszym z nich widać zamazane sylwetki kąpiących się ludzi, co nasunęło mi skojarzenia z porą wakacji, chociaż z zasady wody nie lubię). Na jednej z nich krótko napisano o Autorce, natomiast na drugiej, oprócz okładek dwóch poprzednich książek pisarki, umieszczono po prostu fotografię siedzącej nad rzeką dziewczyny, zanurzoną w delikatnych turkusach. Grzbiet, również turkusowy, wygląda bardzo ciekawie i wyróżnia się, kiedy postawimy książkę między innymi pozycjami na półce, ale najważniejsze jest chyba to, że dzięki estetycznemu wydaniu aż chce się sprawdzić, co kryje się za wojowniczym wyrazem twarzy dziewczyny z okładki i co z tym wspólnego mają melancholijne obrazki ze skrzydełek.
Panika? Gra? Skojarzenia z Igrzyskami Śmierci były aż zanadto czytelne. Czytając pierwsze zdanie zakładałam, że to kolejne młodzieżowe SF, której główna bohaterka, już przecież na okładce przypominająca Katniss Everdeen, stanie do mniej lub bardziej uzasadnionego fabularnie turnieju na śmierć i życie, znajdzie miłość a może i obali jakiś kolejny reżim, co oczywiście będzie do bólu powtarzalne i nudne. I muszę powiedzieć, że w tym aspekcie zostałam miło zaskoczona – fabuła jest zupełnie przyziemna, a bohaterom nawet do głowy nie przychodzi ratowanie czegokolwiek, bo powody do startowania w niebezpiecznej zabawie są zupełnie osobiste, a czasami egoistyczne. Całość dzieje się najprawdopodobniej w XXI wieku, w smutnych realiach zapuszczonego, odciętego od świata miasteczka, pełnego ludzi, dla których wyjazd do Nowego Jorku na stałe jest szczytem marzeń i niewielu udaje się go zrealizować (swoją drogą opisywanie owego Carp jako zapadłej dziury i miejsca, o którym mało kto spoza niego wie, zupełnie nie tłumaczy, dlaczego CIA albo FBI nie zajęło się jeszcze Paniką, ale może się czepiam). Mieszkańcy to nie ludzie sukcesu znani z innych powieści dla młodzieży i rodzice, którzy mają mnóstwo wypasionych kart kredytowych – tutaj mamy do czynienia z czymś dokładnie przeciwnym, bo niemalże w rodzinach wszystkich bohaterów patologia jest na porządku dziennym. Oczywiście nie wspominam o tak skrajnym przypadku jak sytuacja Heather i jej młodszej siostry, Lily, którą poradziłaby sobie nawet nasza niesprawnie działająca pomoc społeczna, ale gdyby Natalie była moją córką na pewno nie pozwoliłabym jej na jeżdżenie po castingach w centrach handlowych i oblizywanie się z jakimiś starszymi facetami, którzy proponowali jej zostanie aktorką czy modelką. Jednak poza tymi rewelacjami, które w pewien sposób podtrzymywały moje zainteresowanie fabułą, cała reszta była mocno szablonowa i przewidywalna. Większość schematów fabularnych przewija się przez większość tego typu książek, a przecież i tak wszystko musi skończyć się happy endem, przynajmniej częściowym, nie ważne jak bardzo nieprawdopodobny miałby on być. Nie będę tu zdradzać wszystkiego, bo jest jakaś przyjemność w bawieniu się w wróżbitę i satysfakcja z domyślenia się prawdy zanim bohater ogarnie o co chodzi, ale przecież nie w tym rzecz. Nawet literatura popularna i dla młodzieży (stereotypowo mało wymagającej) powinna zawierać w sobie coś, co zainteresuje czytelnika, sprawi, że ze wstrzymanym oddechem, a przynajmniej z przyjemnością, będzie odwracał kolejne strony. Nie mówiąc już o tym, żeby treść odcisnęła się w pamięci i wracała nawet w nocy (większość drukowanej teraz literatury to, niestety, książkowe fast-foody, które nie pozwalają na chwilę refleksji), bo to kryterium dla takich książek jak ta za ostre. Ale to naprawdę boli. To trochę tak, jakby po raz setny czytać to samo, tylko w trochę innej konfiguracji i ze zmienionymi rekwizytami czy zdarzeniami ułożonymi w innej kolejności. Tym gorzej, że cała konstrukcja jest bardzo naiwna – Autorka idzie po najsłabszej linii oporu serwując dość dużą dawkę sentymentalnych uczuć, pragnienia zemsty, smutku i czegoś, co nazywa odwagą, a co dla mnie jest zwykłą głupotą. Ja wiem, że stara podejmować trudne tematy, takie jak zemsta czy bezwarunkowa miłość, ale mogłaby to przecież zrobić w inny, bardziej bliski dla czytelnika sposób, chyba że w wakacje dla sprawdzenia swojej odwagi ktoś z was przebiega przez ruchliwą szosę z zamkniętymi oczyma - o wartości edukacyjnej tej książki wolę więc nie wspominać. Tak samo jak o kwestii tygrysów przetrzymywanych w prywatnej posesji, bo to jeszcze bardziej absurdalne niż brak kontroli sytuacji rodzinnej Heather przez odpowiednie służby. I ta Anne myślała jeszcze, że ukarzą ją za złe warunki w jakich przetrzymują biedne kociaki, a nie za to, że je w ogóle ma. Halo, policja? Przyjeżdżajcie do tej książki, bo ja zaczęłam się naprawdę bać.
Tu pojawia się także refleksja o sensie całej tej Paniki, kwestia bardzo ważna, bo dotycząca najważniejszej w książce rzeczy. Igrzyska Śmierci w trylogii Suzanne Collins były odpowiednio i wiarygodnie uzasadnione jako narzędzie siana strachu wśród obywateli Panem, nieco słabiej było z innymi podobnymi książkami, których Autorki na siłę próbowały być oryginalne, wymyślając jakieś naciągane, dramatyczne historie, które choć na kilometr pachniały brakiem pomysłu i kreatywności, to jednak były. A tutaj? Panika po prostu jest – bez szerszych wyjaśnień, chociażby takich, że wygrana jest przepustką do teoretycznie lepszego życia, co wynika z kontekstu i co może być jedynym logicznym argumentem prowadzenia takich rozgrywek. Chociaż już dawno przekonałam się, że ludzka głupota i bezsensowna brawura są odpowiedzią na wszystko, szczególnie kiedy ma się w sobie tą żyłkę rywalizacji, a nagroda jest bardzo obiecująca. Ale z powieści wynika, że nie jest to gra prosta jak budowa cepa – jest dwóch sędziów, którzy nie mogą ujawnić swojej tożsamości, zadania personalne (o których dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy jedna z bohaterek musiała mu sprostać) i w niewiadomy sposób niemożliwość powstrzymania graczy przez policję. To wszystko musiało się kiedyś zacząć, mieć jakąś swoją tradycję; nie przekonuje mnie fakt, że to wszystko kiedyś zostało wymyślone i już, jeszcze w ramach rozrywki młodzieży z Carp, która nudzi się tak bardzo, że gra w bardziej urozmaiconą wersję rosyjskiej ruletki (która również pojawiła się w książce). Zresztą to nie jedyny wątek, który nie został wystarczająco rozwinięty, tyle że ten najbardziej się rzuca w oczy, bo – jakby nie było – jest to jedna z najważniejszych spraw w książce, o czym świadczy nawet tytuł (chyba że ma jakiś metaforyczny sens, który dla mnie jest za bardzo skomplikowany). I choć – jeśli miałabym być zupełnie szczera – większość rozwiązań powyższego problemu byłaby naciągana, jak sama Panika zresztą, ale przynajmniej by coś było, co zawsze jest jakimś plusem. Wystarczyłoby, że Autorka spytałaby się uczniów – oni wiedzą, że byle jaka praca domowa jest zawsze lepsza od jej kompletnego braku oraz że ta zasada zawsze się sprawdza.
Z tego też powodów powieść do najgrubszych, niestety, nie należy. Może to samo w sobie minusem nie jest, ale jest to spowodowane tym, że wątki nie należą do specjalnie rozwiniętych, a historie bohaterów do rozbudowanych i ciekawych. Dostajemy tylko to, co w zostaje wykorzystane w fabule, która i tak nie zmierza w jakimś nieprzewidywalnym kierunku, a przynajmniej takim, który satysfakcjonowałby czytelnika i pozostawiałby coś w nim po zakończeniu lektury. Najuboższy wątek, ten dotyczący Natalie, nie daje nam o niej wielu podstawowych informacji, szkicując jej postać pobieżnie i w nudny, szablonowy sposób. Podobnie jest Dodge’em: naprawdę chciałabym wiedzieć nieco więcej o jego rodzinie, historii siostry przed wypadkiem, ojcu i powodach jego nieobecności (chyba że coś przeoczyłam). O Heather wiemy dość dużo, chyba najwięcej, ale nic nie szkodziłoby, gdyby Autorka przedstawiła jej problem nieco szerzej, choć w tym wypadku można by się nieco domyślić. Szczątkowe informacje o nieznajomym ojcu dziewczyny i wybrykach matki nie wystarczą jednak, by współczuć bohaterce na tyle, na ile zasługuje, a przynajmniej poznać ją jeszcze bardziej. Zresztą każdemu czytającemu byłoby miło, gdyby – skoro poświęca więcej miejsca codziennemu życiu bohaterów niż tytułowej grze, jak to się dzieje na kartach tej powieści – pokazał nam ich bogaty, pełen szczegółów świat, a nie tylko pojedyncze, wydaje się, wyrwane z kontekstu sceny. Czyta się wtedy przyjemniej i dłużej, już o przywiązaniu do bohaterów nie mówiąc.
Bo ciężko się tu do czegokolwiek przywiązywać, nawet jak bardzo się chce. Przede wszystkim cała historia powinna być rozwinięta, dogłębnie napisana i przemyślana, dzięki czemu bohaterowie staliby się pełnoprawnymi ludźmi w nieco większym stopniu. Przecież już nie wymagam od Autorki powieści liczącej osiemset stron, na kartach której postacie przechodzą skomplikowane metamorfozy i analizują własne charaktery. Marzyłabym tylko o bohaterach żywych, ciekawych, takich, z jakimi człowiek w każdym wieku mógł się utożsamić, a młodzież odnaleźć w nich cząstkę siebie. Ale nie. Heather, notabene główna bohaterka, to postać technicznie naszkicowana ledwie poprawnie. Ma jakiejś emocje, owszem, ale wydają się one sztywne, nieprawdziwe i płaskie; książkę czyta się tak, jakby w ogóle ich nie było. Niby się złości na matkę i niepokoi się o siostrę, przeżywa strach, rozpacz, zakochuje się, odkochuje się etc., jednak wszystko to dla czytelnika pozostaje obojętne a nawet nudne. Nijakie. I nie dlatego, że Heather była nijaką dziewczyną z przyczepy kempingowej (zgodnie ze wszystkimi schematami gatunku), ale dlatego, że Autorka nie potrafiła wydobyć z bohaterki tego co ciekawe, żywe czy charakterystyczne, poprzestając na ckliwych, sztampowych i boleśnie powierzchownych schematach używanych w zdecydowanej większości powieści tego rodzaju. Tak jest ze wszystkimi bohaterami, których nie jest dużo, bo większość z nich robi za postacie epizodyczne, rozmyte tło, o którym trudno powiedzieć więcej nad to, że po prostu jest. O Natalie już wspominałam, ale warto jeszcze nadmienić, że pisarce – o dziwo – doskonale udało się wyostrzyć cechy typiary, która cynicznie wykorzystuje uczucie chłopaka do własnych gierek (nie wiem jak wy, ale ja zawsze dziwię się takim ludziom, bo człowiek siedzi w Internetach i tyje, czekając na jakikolwiek sygnał zainteresowania od płci przeciwnej, a taka z uśmiechem łamie serca dla jakieś oślizgłego typa), przez co wszystkie te jej problemy, ukryte w niezbyt zręcznych aluzjach, giną i szybko zostają zapomniane. Największą szansę pisarka zmarnowała jednak w postaci Dodge’a, w gruncie rzeczy sympatycznego chłopaka z jakimś tam dość wiarygodnym charakterem i poważnym problemem, czego nie jestem skłonna jej przebaczyć. Aż mam ochotę napisać drukowanymi literami, że to był ten wątek, dzięki któremu nie odłożyłam książki na bok, zmęczona wszystkimi jej niedociągnięciami. Ogarnięty chęcią zemsty za zniszczenie życia siostrze, z każdą chwilą podejmuje coraz gorsze decyzje, ryzykując życie i zatapiając się w swoim zaciętym gniewie, w którym już nawet nie rozumie, że zemsta nie jest Daynie potrzebna. To rzecz bardzo ciekawie zarysowana, szkoda tylko, że Autorka nie postarała się bardziej tego rozwinąć, uzupełnić niektóre fragmenty, pogłębić portret psychologiczny bohatera i rozstrzygnąć wszystkiego w bardziej widowiskowy sposób, który by może bardziej jednoznacznie… potępiał taką postawę. Żeby potem rodzice się nie martwili, że ich pociechy po przeczytaniu książki nie tylko biegają po podwórku chorego psychicznie gościa, który ma pokój wytapetowany bronią, ale i planują krwawą zemstę, uważając, że to nie jest aż tak złe. Oczywiście, w sensie dosłownym. No dobra, przesadzam. Ale cały wątek, który zapowiadał się najlepiej z całej książki, był jednym wielkim niewypałem, łącznie z rysunkiem psychologicznym Dodge’a, co rozczarowało mnie bardzo. W każdym razie w książce jest kilka scen, w których można bohatera nawet nieco polubić, a przynajmniej docenić go, jako najciekawszego w całej tej nijakości. Wydaje się mieć najpoważniejsze problemy i rozterki, co sprawia, że – jak na standardy tej powieści – jest nawet interesującą postacią. Ale czy to wystarczy, żeby uratować resztę?
Jak w wielu, wielu innych książkach młodzieżowych i nie tylko, powyżej opisane problemy są wielkiej mierze spowodowane przez słabą warstwę językową książki – bohaterowie, wydarzenia, całe wątki a nawet fabuła są po prostu źle napisane. To potem sprawia, że bohaterowie sprawiają wrażenie papierowych, a nawet najbardziej fascynujące, jak mogłoby się wydawać, rzeczy okazują się mało porywające a nawet nudzące (podczas gdy prawdziwi mistrzowie pióra opisują cegłę i jest to opis piękny); może to brzmi jak paradoks, ale pisarzom brakuje słów i często, niestety, umiejętności, by opisać to, chcą. Nie wiem, jak jest w tym przypadku, bo nie znam owego słynnego debiutu, o którym wszyscy wypowiadają się w samych superlatywach, nie potrafię więc stwierdzić, czy jest to chwilowy zanik weny i umiejętności czy też normalny stan rzeczy; faktem jest jednak to, że z pewnością nie jest to książka dobrze napisana. Nawet jak na powieść młodzieżową, choć suchą i niezbyt sprawną narrację, opartą na relacjonowaniu tego, co robią bohaterowie trudno przełknąć tak w ogóle. Zresztą po co ja się czepiam suchej narracji, skoro – tak jak w przeważającej części dzisiejszej literatury – jest ona tylko komentarzem do dialogów i służy do opisywania akcji, wypełniając niewielkie przestrzenie tekstu pomiędzy kolejnymi dialogami. Ale nawet w tych dialogach nie ma co szukać czegokolwiek ciekawego, nowego czy wybitnego – ot, tradycyjne poduchy przeważnie młodych bohaterów, napisane prostym, komunikatywnym stylem, który choć sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko, to nie wnosi do niej zupełnie nic (jeśli odliczyć tony iście kartonowej sztywności bez nawet najmniejszego sucharka, o porządnych żartach nie mówiąc) i po jakimś czasie niemiłosiernie nudzi. Ani to nie jest jakoś różnicowane, ani zdynamizowane, już nie mówiąc o naturalnym brzmieniu wszystkich tych rozmów, nadających przecież całości bardziej ludzki, zwyczajny wydźwięk (bo to książka o robotach nie jest, prawda?). Najbardziej jednak razi językowy konwencjonalizm Autorki, jej ubogie słownictwo i te wszystkie kalki językowe, które już tak naprawdę nie wiadomo skąd się wzięły, bo znajdziemy je w niemal wszystkich tego typu pozycjach. Czy pisarka nie wiedziała, że kiedy wysiliłaby się trochę i wzbogaciła swój sposób pisania i swoje słownictwo, powieść posiadałaby więcej barw, co sprawiłoby, że czytanie byłoby o wiele bardziej przyjemne?
Bynajmniej nie odczuwam jakiegoś wielkiego rozczarowania książką; nie obiecywałam sobie po niej dużo dobrego. Nie dziwi mnie też, że za ciekawą, przyciągającą wzrok okładką czai się zupełnie nijaka treść, która ani nie skłania do jakichś przemyśleń, ani nie pozostaje z pamięci, ani nie dostarcza spodziewanej rozrywki, pozostając tak czy siak daleką kuzynką Igrzysk Śmierci, delikatnie wymieszaną z nurtem new adult, przynajmniej w kwestii ambicji pokazywania dramatów młodych ludzi. Nie przynosi ze sobą także zapachu lata, wakacji i tych wszystkich szalonych wyczynów, jakie zamierzają robić niektórzy, nie sprawia, że za tą porą zaczynam bardziej tęsknić, nie przynosi nawet kilku nowych myśli, przynosząc łatwe i płytkie zakończenie. Ba, zamiast tego wszystkiego sprawia, że razem z myślami na temat fabuły pojawia się uczucie głębokiego znudzenia, co oznacza też, że powieść ta należy do tego najgorszego rodzaju, który nie wywołuje żadnych uczuć. Są bowiem książki tak złe, że, gdybym nie szanowała czyjeś pracy i słowa pisanego, z radością rzuciłabym nimi o ścianę, co jeszcze nie odzwierciedliłoby siły mojej złości; są i książki tak dobre i tak kochane, że nie widzę świata poza nimi, stanowią treść mojego życia i powód, dla którego żyję. Tę najwyżej odłożę na półkę, w kątek, gdzie nie będzie zbierać kurzu i gdzie nikt ją nie zobaczy, zapominając o niej po jakimś czasie. Chociaż nie, bo w planach mam ową słynną trylogię pisarki, którą niemal wszyscy chwalą, a której zaczynam się bać. Ale nie panicznie, bo po tylu bojach jestem w stanie przeczytać już niemal wszystko. Nawet o tygrysach, które przebywają poza miejscem strzeżonym przez ludzi wykwalifikowanych do opieki nad tego typu zwierzętami, daleko od najbliższego szpitala i tysiące kilometrów od swoich naturalnych siedlisk w Azji. Brr! Ja już czuję ogarniającą mnie panikę, a wy?
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/03/panikujace-tygrysy-recenzja-ksiazki.html
Dziś rano z zaskoczeniem zauważyłam, że niebo na zewnątrz ma kolor niebieski, a słońce jest ostre i ciepłe. W ogrodzie wrzeszczały ptaki i przez chwilę poczułam się tak, jakby było już lato. Ale tylko przez chwilę, bo chwilę potem zorientowałam się, że drzewa nie mają jeszcze liści....
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/03/wszystkie-odcienie-sniegu-recenzja.html
Każdy przyzna, że pomiędzy wyobrażaniem sobie czegoś a przeżywaniem tego w realnym świecie istnieje ogromna różnica. Przyzna to każdy fan choćby Titanica, bo to, co na ekranie jest wzruszające, w rzeczywistości stałoby się koszmarem. Fani historii mają jeszcze gorzej. Bo w sumie ciekawie jest czytać o dynastiach, spiskach i pięknych księżniczkach, ale wątpię, czy ktokolwiek chciałby naprawdę być takim następcą tronu, który mając szesnaście lat musi poprowadzić swoją armię do boju, obawiając się wrogiego miecza tak samo jak sztyletu czy trucizny własnej kuzynki. No właśnie. W moim przypadku psuje to całą przyjemność – za każdym razem, kiedy zaczynam marzyć o życiu w średniowieczu, zdaję sobie sprawę, że w tamtych czasach ludzie mieli tak samo przechlapane jak my, a może jeszcze bardziej. Kiedy jednak dochodzę do wniosku, że wobec tego lepiej żyć w XXI wieku bo prawo jest w miarę normalne i jakoś bezpiecznej jest chodzić po ulicach, to moja Mama włącza właśnie telewizyjne Wiadomości. A tam co? Drama za dramą, za wschodnią granicą car Władimir Władimirowicz (Ras)Putin, a trochę dalej IS. W nagłym przypływie czarnego humoru pomyślałam sobie, że za ileś tam lat ludzie będą się fascynować dzisiejszą polityką, a jakiś fanatyk będzie chciał poczuć na sobie oddech bezwzględnego syryjskiego terrorysty. Cóż, to właśnie tak zwana ironia historii.
Z drugiej strony, zastanawiam się, czy przypadkiem nie dostałam tego co chciałam. Nie od dziś wiecie, że pasjonuję się Orientem, a szczególności historią europejskich kolonii na Bliskim Wschodzie w Średniowieczu, a oto właśnie, niemal na własnej skórze, doświadczę ciągu dalszego tej historii. I może i fajnie, tyle że tym razem jest w odwrotną stronę – Europejczycy (w szczególności Francuzi… czy to przypadek?) są atakowani przez mieszkańców Półwyspu Arabskiego. Sprawa jest już bardzo poważna, szczególnie po ostatnich zamachach w Paryżu, ale wydaje mi się, że Europa i USA jakoś nie mają pomysłu na zwalczenie IS. I w sumie to nic nowego, bo zawsze wykazywaliśmy się mniejszą lub większą ignorancją w sprawach związanych z Bliskim Wschodem. Ignorancją, ale także po prostu niezrozumieniem, wynikającym z faktu, że Wschód i Zachód to zupełnie dwie różne kultury.
Dużo nas łączy, ale jeszcze więcej dzieli. I są to rzeczy ważne takie jak historia, religia, polityka, moralność. Nie są to może tak wielkie różnice jak pomiędzy Majami a średniowieczną Anglią chociażby, ale skutecznie niszczą wszelkie próby porozumienia. Szczególnie jeśli do wspólnego stołu zasiadają ludzie wpatrzeni w siebie, przekonani o wyższości swojej cywilizacji, mający niewiele pojęcia o stronie przeciwnej. Albo tacy, którzy celowo chcą doprowadzić do konfrontacji, która tylko wyostrzy różnice. Jedni mają Boga, który każe przebaczać; drudzy Boga, który obiecuje raj dla tych, którzy będą zabijać. Jedni mają supernowoczesny sprzęt, drudzy fanatyzm religijny, który nie zna litości…
Odrębnym dramatem są kraje, które stoją pomiędzy tym wszystkim. I to nie tylko te, które znajdują się na skraju Zachodu i Wschodu, ale także te, które przeżywają ten kryzys wewnątrz. Tutaj dobrym przykładem może być współczesna Turcja – rozdarta pomiędzy dawnym Imperium Osmańskim i ostoją islamu oraz nowoczesną, ateistyczną republiką stworzoną przez Mustafę Kemala Atatürka. Turcja, która chce do Unii Europejskiej i Turcja, w której muezzin trzy razy dziennie nawołuje każdego pobożnego muzułmanina do modlitwy. Turcja bogaczy i Turcja biednych osadników Kurdyjskich. Można naprawdę się w tym wszystkim pogubić i nic dziwnego, sami Turcy niezbyt rozumieją swojego kraju. Świadczą o tym wojskowe przewroty i ciągłe zmagania pomiędzy zwolennikami liberalnej, świeckiej republiki i państwa wyznaniowego z szariatem stanowiącym podstawę prawa; dążenie do bycia krajem bardziej europejskim, nowoczesnym a wiernością chlubnym przecież tradycjom Imperium Otomańskiego. Nie wspominając już o zagładzie Ormian, do czego Turcy nie przyznają się do dzisiaj (Autorowi tej książki wytoczono sprawę sądową, kiedy publicznie oskarżył swoich rodaków), utrzymując, że ci ludzie wyginęli z powodu epidemii panującej w czasie ewakuacji. Zresztą o czym my mówimy – kiedyś największe miasto dzisiejszej Turcji, Stambuł, było nieodżałowaną stolicą Cesarstwa Bizantyjskiego, Konstantynopolem, barbarzyńsko zdobytym przez sułtana dopiero w wieku XV, a więc stosunkowo niedawno. To również stawia pod znakiem zapytania wiele kwestii narodowościowych tego państwa i zasmuca pewną entuzjastkę wszystkiego, co bizantyjskie. Nic dziwnego więc, że życie przeciętnego Turka nie jest tak kolorowe i barwne jak mógłby przypuszczać europejski turysta. A przynajmniej taki obraz tego państwa wyłania się z tej powieści, która – w intencji jej Autora, będącym zachwalanym noblistą – ma obrazować tamtejszą rzeczywistość sprzed kilku lat.
Ka, poeta przebywający przez dłuższą część swojego życia w Niemczech na emigracji, wraca do miasta swojego dzieciństwa – Karsu, który swoją świetność utraciło już dawno. Ma napisać artykuł o serii samobójstw wśród dziewcząt, ale właściwie chce poszukać miłość swojej młodości – piękną Ipek, która wciąż mieszka tu z siostrą i ojcem. Jakiś czas po przyjeździe wszystkie drogi do miasta zostają zablokowane przez śnieżycę i bohater zostaje uwięziony w mieście, w którym zaczyna robić się niebezpiecznie. Wybucha przewrót wojskowy skierowany przeciw muzułmanom, a Ka zostaje wplątany w niebezpieczną grę, zarówno tę polityczną, jak i z piękną, ale skrywającą wiele sekretów Ipek. Czy ma jakąś szansę wygraną, albo choćby ocalenie swojej skóry? I czy w tym całym chaosie jest miejsce na jakieś resztki ludzkich uczuć?
Mówiąc szczerze, w otchłaniach Internetu czytałam rozmaite recenzje. Byli tacy, którzy zachwycali się nad książką dla zasady, że co dostało Nobla to jest genialne, ale spotkałam się z opiniami osób, które książką były po prostu znudzone (to drugie przeraziło mnie bardziej, bo nie ma nic gorszego niż spanie nad książką). Zdania umotywowane lepiej albo gorzej, z wystarczającą ilością argumentów i nie, ale brakowało mi jakiejś interpretacji, refleksji nad treścią. Bo albo ja jestem szlachetną idealistką, albo w literaturze chodzi więcej niż o to, czy dana pozycja słusznie otrzymała jakąś nagrodę. A szkoda, bo już po pierwszych stronach książki widać, że jest to powieść oryginalna, nietuzinkowa a przede wszystkim wielowarstwowa i ciekawie byłoby, gdyby inni podzielili się swoimi spostrzeżeniami – kto wie, może ktoś zauważyłby coś ciekawego, co pomogłoby w zrozumieniu całości innym czytelnikom. No ale taki mamy klimat: ilość statuetek jest ważniejsza od przekazu jakiegoś dzieła i nic nie można na to poradzić.
Książka nie jest jednak zwykłą powieścią kryminalno-polityczną, społeczną czy nawet psychologiczną. To rzecz raczej zmierzająca w kierunku absurdalnego, koszmarnego snu, jednej z tych mrocznych i niesamowitych opowieści dziejących się w miejscu odciętym od świata, daleko od cywilizacji i pomocy zewnątrz, gdzie zdarzyć się może wszystko. Mocno nawiązuje także do mrocznych baśni, albo utworów, które ogólnie nazywa się baśnią, w których rzeczywistość niebezpiecznie zlewa się z iluzją, te dwie płaszczyzny zlewają się tak, że właściwie nie można ich odróżnić. Dlatego traktowanie wydarzeń z Karsu zupełnie na serio może się skończyć źle – albo skończymy przygodę z książką na jednej z pierwszych stron, albo stwierdzimy, że książka ta, napisana przez człowieka, który musi brać jakieś srogie piguły, nie zasługuje na wydanie, a co dopiero na taką nagrodę jak literacki Nobel. Zresztą wątpię, czy jakiś oswojony z literaturą czytelnik będzie miał tego typu wątpliwości. Od pierwszej strony powieści wylewa się z niej bowiem tajemniczy, mroczny klimat złego snu; może coś podobnego do uczucia, z jakim czytamy Proces Franza Kafki. Jeśli polubimy głównego bohatera, albo poczujemy do niego chociaż szczątkową litość, po jakimś czasie z wielkim prawdopodobieństwem popadniemy w paranoję, całkiem zresztą usprawiedliwioną, obawiając się na każdej karcie książki o życie bohatera i kruche, ulotne szczęście, jakiego doznał przez te trzy dni. Bo zdarzyć się może wszystko, a bohaterowie mają tysiące niejednoznacznych i skomplikowanych twarzy, a także swoje tajemnice, które nie wyjawią przybyszowi z Niemiec. Przybyszowi, który w gruncie rzeczy nie rozumie swoich współrodaków, tak samo jak średnio rozgarnięty czytelnik z Europy. Ale nie musi, bo jest to książka, która nic nie objaśnia, prowokując tylko do zadawania pytań i do samodzielnego myślenia, które – jak udowadnia Autor – czasem może sprawić, że wszystko stanie się jeszcze bardziej tajemnicze, otulone płaszczykiem groteski jak kilogramami śniegu.
Dużo jest tu winy samego pisarza. Tego magika, który chociaż pisze w sposób nieskomplikowany, zwykły, czasami przybierający formę luźnej opowieści, potrafi czarować swoimi książkami i przenosić do opisywanych miejsc. Melodyjne linie napisanego przez niego tekstu tym razem prowadzą na mroczne, przysypane śniegiem uliczki Karsu, z pozoru puste i przygnębiające widokami szyldów herbaciarni, w których zazwyczaj nie ma nikogo. Ten sam tekst żongluje też naszymi emocjami – na początku czujemy melancholię Ka, wędrującego z dworca w padającym śniegu, zastanawiającego się nad miastem swojego dzieciństwa i młodości; z każdym rozdziałem jednak umiejętnie stopniowany i podtrzymywany niepokój rośnie, razem z bohaterem czujemy na plecach oddech wrogów. Jakich wrogów? Dezorientację czytelnika, oczywiście zamierzoną, powodują liczne niedopowiedzenia, zarówno w warstwie fabularnej jak i językowej. Czy to realna rzeczywistość? Czy to sen po całodniowym ryciu psychiki w Internetach? Czy to mroczna baśń najeżona symbolami i alegoriami, próbująca w ten sposób mówiąc o problemach świata Bliskiego Wschodu, skoro wprost nie można (jak wspomniałam wcześniej, za zbyt jawne mówienie o ludobójstwie Ormian pisarz miał wytoczoną sprawę sądową)? Czy po prostu doskonała kreacja artystyczna? Kto wie, może wszystkie odpowiedzi są poprawne. To wie tylko pisarz, bo widać, że doskonale panuje nad swoją opowieścią, a wszystkie jej elementy są niezwykle przemyślane, podporządkowane artystycznemu celowi, jaki Autor chce osiągnąć, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się tak nie wydawać. My po prostu musimy się zadowolić tym co mamy: hipnotyzującą opowieścią, z granicy iluzji i rzeczywistości, pięknie i ciekawie napisaną oraz, co najważniejsze, przenikliwie szkicującą sytuację w Turcji, państwie, które naprawdę ciężko zrozumieć.
Narracyjny punkt widzenia jest bardzo oryginalny i w pewnym momencie książki bardzo mnie zaskoczył. Otóż opowieść snuje jeden z najlepszych przyjaciół Ka, pisarz będący alter ego Autora, który przyjeżdża do Karsu jakiś czas po opisanych w książce wypadkach, pragnąc bardziej zrozumieć, co wydarzyło się podczas tamtych trzech dni, które zdeterminowały życie poety i w pewien sposób zdecydowały o tym, co działo się z nim podczas powrotu z Turcji. Aby nie być na bakier z logiką i pewnym powieściowym realizmem, Autor skrupulatnie unikał tego, czego nikt inny nie mógłby się o nas dowiedzieć – w tym myśli bohaterów i głębszych, psychologicznych motywacji, który Ka nie potrafił bądź też nie chciał rozgryźć czy też nie pozostawił ich w swoich zapiskach. Dlatego narracja koncentruje się bardziej na zewnętrznych cechach bohaterów i skutkach i wewnętrznych wyborów, a postacie drugoplanowe czyni niedostępnymi i niezrozumiałymi. Aura tajemniczości staje się wtedy większa i bardziej przytłaczająca – nie wiemy przecież, komu mamy wierzyć, bo obserwujemy tylko niewielką część ich osobowości, a całość przypomina teatr, w którym przecież nawet monologi bohaterów nie oddają tak naprawdę ich charakteru. Inne delikatne zabiegi narracyjne, jak na przykład zmieszczenie całej akcji w przeciągu trzech dni sprawia, że momentami ma się wrażenie, że obcuje się z sztuką w prozie. A takie wrażenie w tym przypadku jest dla odbioru powieści bardzo ważne. Wiele scen w powieści łudzącą przypomina estetykę teatru, a niektóre dialogi przypominają raczej pełne ekspresji kwestie teatralne niż te, które na ogół stosuje się w powieściach. Nie jest to jednak książka pełna sensacyjnych zwrotów akcji, płonących samochodów i amerykańskich agentów z licencją na zabijanie – rzeczami, które tak przyciągają naszą uwagę; całość rozwija się hipnotycznie wolno, ale konsekwentnie, z dawkowaniem napięcia. Pojawiają się sceny mocniejsze, gdzie trup ścieli się gęsto, ale nawet wtedy nie wkrada się tam niepotrzebny chaos, a wszystkie szybsze zwroty akcji są gruntownie przygotowane przez sceny bardziej statyczne (niektóre wręcz liryczne, jak fragmenty o uczuciu łączącym Ka i Ipek, niewątpliwie ładnie napisane i bez niepotrzebnego sentymentalizmu), mające swoją fabularną logikę i dopracowane szczegóły, które tworzą razem zamkniętą, spójną fabularnie całość, logiczną na poziomie dosłownym, a także tym metaforycznym. Fabuła ani na chwilę nie traci swojej tajemniczości, pewnego mroku nawet, tego dziwnego posmaku, który sprawia, że wszystko wydaje się niepokojącym dziwnym snem; snem klaustrofobicznym, gdzie otacza cię śnieg, wrogowie i niezbyt inteligentni ludzie, których ulubioną wieczorną rozrywką jest oglądanie brazylijskiego tasiemca o przygodach uroczej Marianny. Wrażenie to zostaje skontrastowane z przyziemnym realizmem w opisie Niemiec, gdzie Ka żył przez następne lata po wydarzeniach w Karsie i nawet samym miasteczkiem po owych koszmarnych trzech dniach, kiedy drogi znów zostają odblokowane. Tak jakby tytułowy śnieg nie tylko stał się jednym z powodów przeprowadzenia zamachu wojskowego i jego zakończenia, ale w pewien tajemniczy sposób wpływał na mieszkańców miasta; jest symbolem chwilowej destabilizacji, popadnięcia w szaleństwo? Świadczyć może o tym także nagły przypływ weny u Ka, który w trzy dni zebrał w swoim zielonym zeszycie kilkanaście wierszy i to, że po powrocie do swojego niemieckiego mieszkania nie potrafi je zrozumieć, jak zresztą większość jego słuchaczy. A może to oznacza coś głębszego, coś co nawet nie ma związku z koncepcją nigdy nie wydanego tomiku wierszy Ka, wynikającą z budowy płatka śniegu? Coś, czego nie rozumiem i nie ma nic w tym dziwnego. W końcu w jednej scen książki, która zapadła mi mocno w pamięć, bohater mówi, że ich nie może zrozumieć nikt spoza ich państwa, nawet jeśli z urodzenia jest Turkiem. A co dopiero Polka, blogerka o blond włosach, która patrzy na całość z dalekiej perspektywy kulturowej, religijnej i w dodatku przez powieść, która nie daje gotowych odpowiedzi na postawione przez nią pytania?
Tak jak napisałam już wcześniej, przez specyficzny, rzadko spotykany rodzaj narracji niewiele można powiedzieć o bohaterach, chociaż przez taki zabieg stają się oni bardziej intrygujący. O samym Ka możemy powiedzieć właściwie niewiele – z pewnością był człowiekiem wrażliwym, przyzwyczajonym do względnego dobrobytu, cierpiącym na przewlekłą samotność, z europejskim sposobem bycia, a mimo wszystko, gdzieś w głęboko w sercu, będącym wciąż Turkiem. Nie potrafi jednak zrozumieć swoich rodaków, znaleźć z nimi wspólny język, nie porzucając przy tym zachodnich przyzwyczajeń. Nie jest wystarczająco elastyczny, za łatwo ufa ludziom i za wiele myśli, a przy tym zupełnie niepotrzebnie wplątuje się w politykę, którą, jeśli miałby trochę wyczucia, z łatwością mógł ominąć. Jego własne marzenia, czasami utopijne, jak wyjazd z Ipek do Niemiec, przesłaniają mu rzeczywistość, sprawiają, że źle odczytuje intencje ludzi i ich charaktery. A przy tym wszystkim jest bardzo naiwny – a przynajmniej wtedy, kiedy przyjeżdża do miasteczka, bo wydarzenia, jakie tam się rozegrają, obdzierają go z tej niewinności zupełnie, zmieniają jego charakter. Ale nie na lepsze – Ka jest jedną z takich postaci, które lubimy nawet dlatego, że są niezbyt sympatyczne, na ogół uważane za skupione na sobie, burkliwe i ponure, jednak poznane od drugiej, tej bardziej intymnej strony, stają się godne sympatii i litości. Litości, bo to samotność i wszystko, czego Ka był świadkiem, sprawia, że jest osobą zgorzkniałą. Ale i tak pod połami jego charakterystycznego, europejskiego płaszcza, który w Karsie staje się bardzo rozpoznawalny, bije serce zagubionego i zdezorientowanego dziecka, które jednak nie poznało definicji szczęścia.
Szczęścia szczególnie u boku powieściowej femme fatale, Ipek. Kobiety tajemniczej, poranionej, złej. Wzbudziła moje podejrzenia już na początku, a potem tylko moje obawy potwierdzały się, chociaż powinnam przyznać, że w tym wszystkim, co się wydarzyło, nie było dużo jej winy. Po prostu sekwencja przypadków, zbiegi okoliczności, polityka – standardowe sprawy, które wiele książkowych romansów przemieniły w łzawy dramat. Wydaje mi się, że Ipek była kobietą wyrachowaną, obłudną, ukrywającą swoją wrażliwość przed ludźmi, a może nawet przed samą sobą, bardzo głęboko. Chce być szczęśliwa, ale tak jak w przypadku Ka, nie wie, co to naprawdę oznacza, a to, czego chciała tak naprawdę, jest dla niej nieosiągalne. W przeciwieństwie do poety znajduje jednak w sobie tyle siły (prawda, że w sytuacji krytycznej, ale zawsze lepiej), żeby przyznać to przed samą sobą i pogodzić się z tym. To jednak tylko moje wydumane teorie, które po prostu przyszły mi na myśl podczas refleksji nad książką, które najprawdopodobniej w rzeczywistości nie mają żadnego zaczepienia. Ipek jest bardzo tajemniczą postacią, zagadkową nawet dla samego Ka i narratora, który po przyjeździe do Karsu jest zachwycony jej urodą, ale nic ponadto. Przez to czuje się ogromny niedosyt i pewne rozdrażnienie, ale dodaje powieści jeszcze więcej mroku, fatalizmu i klimatu rodem z jakichś niewyraźnych snów, w których nie widać pogrążonych w ciemnościach i rozmytych twarzy postaci. I to jest właściwie jedyny argument, który sprawia, że nie chcę dowiedzieć się więcej o tej bohaterce.
Jak dużo wiemy o Ipek przekonujemy się, gdy przyjrzymy się pozostałym postaciom. Trudno jednak zarzucić Autorowi, że nie przyłożył się do kreacji bohaterów, pozwalając, żeby książkę wypełniały cienie i papierowe sylwetki, o których czytanie boli – to nie ten typ pisarza. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest odwrotnie: każdego bohatera Autor przygotowywał bardzo starannie, dbając o wszystkie, nawet najdrobniejsze, szczegóły i szlify, tworząc sylwetki pełnowymiarowe i ciekawe. Całą tajemnicą tego, że poznajemy ich tylko w niewielkim stopniu jest pokazywanie bohaterów bardzo fragmentarycznie, wyrywkowo, pozostawiając dużo pomiędzy wierszami, a tyle samo ukrywając. Dzięki takiemu zabiegowi powieść staje się jeszcze bardziej wieloznaczna, niepokojąca, ale też prawdziwa w swoim pesymistycznym wydźwięku. Ludzi nigdy nie uda się poznać do końca, zawsze będą wydawać nam się w pewnym stopniu tajemniczy, nieprzewidywalni; zawsze pozostanie w nich pewne ciemne miejsce, do którego nie mamy dostępu. Ważna i ciekawa w tym kontekście jest scena kiedy Ka obserwuje gwiazdki śniegu i podziwiając ich skomplikowaną strukturę przypomina sobie, że nie są jednakowe – każdy z nich ma swój niepowtarzalny wzór. Czy tak samo nie jest z ludźmi? Ze wszystkimi bohaterami tej książki, którzy w pewnym sensie są nieco żałośni, łącznie z głównym bohaterem. Bo na przykład taka Kadife – chwiejna w poglądach małolata, która zrobi wszystko, by przestać być w cieniu lepszej siostry albo jej ojciec, który egzystuje oglądając telenowele. Albo Sunay Zaim, postać, która zafascynowała mnie najbardziej, może z racji wykonywanego zawodu i niezwykłej charyzmy, którą Autor wręcz uwypukla. To aktor, który miał zagrać samego Atatürka, a skończył na jarmarkach; mimo wszystko jednak nie rezygnuje z kariery, marząc o rewolucji, która w pewnym sensie upodobniłaby go do Ojca Turków, nawet jeśli miałby przepłacić za to własnym życiem. Niewątpliwie szalony, ale genialny; to on sprawia, że granice pomiędzy teatralną fikcją a rzeczywistością skutecznie się zacierają (inna sprawa, że jego teatralna rewolucja nieodparcie kojarzy się z Młodoturecką Rewolucją Burżuazyjną) tak dokładnie, że jest w stanie zrealizować swój plan aż do ostatniego aktu, oczywiście w znaczeniu dosłownym. Czy Necip, uczeń szkoły koranicznej z poważnymi wątpliwościami co do istnienia Boga, który przed swoją tragiczną śmiercią zadaje to podstawowe i niepokojące pytanie dotyczące sensu cierpienia człowieka w przypadku, gdy Bóg to tylko wymysł ludzi. I to tajemnicze miejsce, o którym opowiadał Ka, powstałe po części w wrażliwej wyobraźni chłopaka, gdzie podobno nie ma Boga. Cóż, muszę wam powiedzieć, że aż oblizuję się na myśl ile tutaj może być różnych interpretacji… Przede wszystkim myślę też, że między wierszami mówiącymi o polityce i Turcji przeplata się także delikatny wątek kondycji ludzkiej, oczywiście o pesymistycznej wymowie – w końcu nieważne, jak bardzo płatek śniegu jest skomplikowany i piękny, to i tak wszystkie ostatecznie upadną na ziemię by w końcu się roztopić, po czym już nikt nie będzie się nimi przejmował.
Wydanie, które posiadam, i którego okładkę prezentuję, jest już drugim w Polsce. Pierwsze było dawno i nie grzeszyło smakiem, o przyciągnięciu wzroku Czytelnika nie mówiąc, ale z tym jest zupełnie inaczej. Stylistycznie pasuje do również niedawno wydanych od nowa dwóch innych książek Autora (mam nadzieję, że Wydawnictwo zapoczątkowało w ten sposób serię z książkami noblisty, co wydaje się bardzo nęcącą perspektywą) i przyciąga wzrok dość niecodzienną okładką. Chociaż fakt, pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłam uwagę biorąc ją do ręki, to oczywiście nazwisko pisarza – w pewnych kręgach bardzo znane, więc przyciągające uwagę. Wydrukowano je na białym pasku u góry (który zresztą ładnie kontrastuje się z ciemniejszymi barwami powyżej, dzięki czemu jeszcze łatwiej nam go zauważyć) czerwonymi wyraźnymi literami. Już chyba wyraźniej nie mogło być, szczególnie że kiedy chcę dostrzec tytuł muszę bardziej wysilić moje niedowidzące ślepia. Na samej okładce jest niewiele – na szczęście wszystkie pochlebne recenzje znajdują się na blurbie, co pozwala utrzymać estetyczny i minimalistyczny wygląd okładki. Znajduje się tam jedynie niezbyt ładny widoczek – wysokie, ośnieżone góry sięgające do ponurego nieba i miasto pod nimi, które nie sprawia dobrego wrażenia i raczej sprawia wrażenie opuszczonego (szczegół: między owym widokiem a tą dziwną tkaniną znajdują się dwa małe ludziki, które prawdopodobnie znalazły się tam przez przypadek albo symbolizują głównego bohatera). Na pierwszym planie, oprócz tej figury geometrycznej, w którą wpisano tytuł książki, znajdują się jeszcze jakieś … materie, które chyba są śniegiem czy coś takiego. Ciekawostką jest jeszcze zielony sześcian (być może ta bryła tak się nie nazywa, ale dla mnie to zawsze była czarna magia), który frunie sobie nad górami, co wygląda dość abstrakcyjnie. Owe sześciany znajdują się zresztą na pozostałych książkach z tej serii, a te dwa – bo zauważyłam jeszcze jednego, podstępnie kryjącego się za maleńkim ludzikiem – to w porównaniu z innymi okładkami bardzo mało. Intrygujące. Na skrzydełkach okładki znajduje się krótka notka o Autorze i fragment książki, a więc klasyka. Szkoda, że nie umieszczono jeszcze jego zdjęcia – byłoby wtedy mniej standardowo, za to bardziej ciekawie. W blurbie też nie ma nic ciekawego, przynajmniej nic zaskakującego – na jaśniejszym polu znajduje się streszczenie, a na ciemniejszym kilka fragmentów recenzji. Biała czcionka wygląda dość nieprzyjemnie na tle z kilkoma białymi elementami, bo w pewnym momencie wszystko się delikatnie zlewa, ale na razie nie stanowi to dla mnie problemu. Hm. Jeśli jesteśmy już przy temacie oczu, warto dodać, że czcionka w książce jest bardzo przyjazna i wygodna dla oka, a papier miły w dotyku. Może powiecie, że to nic wielkiego, taki szczegół, ale naprawdę o wiele lepiej się czyta, poświęcając uwagę nie na ekstrawagancki krój czcionki ale na tekst. A przecież w tym wypadku jest to bardzo ważne, bo – jak prawdopodobnie wiecie z mojej gadaniny – ta książka wymaga od czytelnika uwagi i dużo pomyślunku.
Turcja kojarzyła mi się z Imperium Osmańskim, Bizancjum, Kurdami, nieszczęsnymi Ormianami, zamachami terrorystycznymi, Panem Wołodyjowskim Sienkiewicza a przede wszystkim z egzotycznymi wakacjami w kraju przecież śródziemnomorskim. Dlatego też wielka śnieżyca w kontekście Turcji sama w sobie jest dużym zaskoczeniem dla mnie, nie mówiąc już o samej treści, która – jak zapewne wnioskujecie z mojej powyższej paplaniny – zafascynowała mnie swoim mrocznym klimatem (zupełnie w moim stylu) i zmusiła do przemyśleń, z których wynikło jeszcze mniej niż po przeczytaniu książki. Chociaż z drugiej strony lubię takie książki, które zamiast niszczyć szare komórki rozwijają je, dostarczając wiele intelektualnej przyjemności w odkrywaniu ich kolejnych warstw, znaczeń, literackich i historycznych nawiązań, czytaniu pomiędzy wierszami, a przede wszystkim zanurzaniu się w nietuzinkowej opowieści. Książki, gdzie każdy szczegół może być odczytywany na wiele sposobów, za każdym razem będąc czymś innym, a nawet śnieg ma wiele różnych, czasem zaskakujących odcieni, a przy tym całość jest aktualna (szczególnie w kontekście świeżych jeszcze zamachów w Ankarze i wojny z IS) i do bólu prawdziwa. Pokazuje też, jak głęboka jest przepaść między Zachodem a Wschodem i jak trudno jest się jej pozbyć, dojść do jakiegoś, chociaż trochę satysfakcjonującego porozumienia. Ale tak czy siak łączy nas jedna rzecz – wszyscy jesteśmy płatkami śniegu, na pierwszy rzut oka podobnymi, jednak tak naprawdę zupełnie inni, niepowtarzalni, dlatego tak trudni do zrozumienia przez drugiego człowieka.
Tytuł: „Śnieg”
Autor: Orhan Pamuk
Moja ocena: 8/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/03/wszystkie-odcienie-sniegu-recenzja.html
Każdy przyzna, że pomiędzy wyobrażaniem sobie czegoś a przeżywaniem tego w realnym świecie istnieje ogromna różnica. Przyzna to każdy fan choćby Titanica, bo to, co na ekranie jest wzruszające, w rzeczywistości stałoby się koszmarem. Fani historii mają jeszcze gorzej. Bo w sumie...
Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać. Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia. Oświadczenie lekarza, że jesteśmy stuprocentowo zdrowi. Ale także coś niezwykłego, historycznego. Na przykład UFO (nie, żartuję). Albo lądowanie Amerykanów na Księżycu. Czy też wojna. A może nawet przeprowadzka do nowego lokum. Dużo tego jest, a wszystko wydaje się lepsze niż to, co teraz przeżywamy. Choć tak naprawdę wspomnienia są dużym zafałszowaniem tamtej rzeczywistości, chociażby dlatego, że są wybiórcze i przefiltrowane przez nasze emocje – te, które przeżywamy wspominając i te, które pamiętamy. Przecież nawet nie wiemy, dlaczego jedne rzeczy pamiętamy, a inne zlewają się w szaroburą całość. Tak jak ja – pamiętam, jak uciekł mi czerwony balon napełniony helem; pamiętam, jak spacerowałam wśród kwiatów w ogrodzie (to wspomnienie jest tak wyraźne, że kojarzy mi się nawet z pewną piosenką); pamiętam swego rodzaju łąkę za domem i w lato, i zimą; pamiętam czytanie moich ukochanych baśni Andersena … i wiele innych podobnych. Ale wszystkie lata szkoły zlewają się w jedną, wielką szarą plamę, z której z niejakim trudem wydobywam kolejne krótkie przerwy, zwane wakacjami i feriami (niestety, zapamiętałam tylko te, które przeleżałam w łóżku, chorując na zapalenia oskrzeli i czytając Nędzników, oraz te, w czasie których wpadałam w panikę, próbując nauczyć się czegoś na konkurs z historii). Może dlatego, że codziennie było to samo, tylko czasami z drobnymi zmianami w postaci złych i dobrych ocen, które dostawałam. Nuda, przyznacie sami. Dlatego, nie mając sama mnóstwa ciekawych wspomnień, uwielbiam zajmować się czyimiś.
To doskonale tłumaczy fakt, że generalnie żyję życiem postaci z książek i – niekiedy – filmów, a przy okazji uwielbiam, jak oni wspominają swoje życie, co czyni ich przede wszystkim bardziej rzeczywistymi i kompletnymi, również dlatego, że to, co pamiętamy i jak pamiętamy mówi dużo o nas samych. W książkach przeważnie jest tak, że jedna z postaci ma zapierające dech w piersiach wspomnienia albo mroczną, tajemniczą przeszłość, którą trzeba odkryć. Albo przeszłość któregoś bohatera zaczyna się upominać o teraźniejszość. Ciekawsze jednak od fikcji, powstałej przecież od początku do końca w mózgu pisarza, może tylko trochę inspirowanej prawdziwym życiem, są autentyczne wspomnienia ludzi, którzy coś ciekawego – i zazwyczaj groźnego – przeżyli i chcą, by te historie nie zniknęły razem z nimi. Opowieści bohaterów wojennych – tych, którzy walczyli, przeżyli Syberię, może dokonali czegoś bohaterskiego. Historie byłych mafiosów, żołnierzy wysłanych na drugi koniec świata, komandosów, agentów specjalnych, podróżników do źródeł Amazonki, którzy natknęli się na prymitywne plemiona żyjące jeszcze jak w prehistorii, autobiografie wyjątkowo zasłużonych polityków (jeśli w ogóle tacy istnieją), w których z dumą piszą o tym, jak to rozwalali system czy rządzili państwem pełnymi szczęśliwych obywateli. Ale wszystkie te przykłady dotyczą ludzi, którzy w swoim życiu dokonali czegoś ciekawego, mają inne wspomnienia niż zwykli obywatele, tacy jak ja. Ludzi niezwykłych, których dzieje zaciekawią ludzi nawet wtedy, kiedy zostaną spisane nieciekawie bądź – ze strony technicznej – po prostu źle. Bo to zawsze coś, co nie przeżyliśmy i raczej są marne szanse, że przeżyjemy. Coś innego od naszych – w znakomitej większości – nudnych, zwykłych wspomnień, które często sami uważamy za zbyt nudne do wspominania, a co dopiero do spisywania!
Nie wszyscy tak myślą i dowodem na to jest ta książka. Autobiograficzna opowieść, która potem rozwinie się w cykl, będący opus magnum i jednym dziełem pisarza, który już od długiego czasu uważany jest za wybitnego, godnego wymienienia jego nazwiska obok Victora Hugo, Stendhala i innych genialnych Francuzów, chociaż bezdyskusyjnie różni się od tamtych wszystkim. Podczas gdy inni motali swoje fabuły, budowali misterne konstrukcje czy też śmiali się swoich bohaterów (ach, Julianie Sorelu ze Stendhala, wciąż o tobie pamiętam!) ten Autor napisał tylko, że pewnego razu zjadł magdalenkę maczaną w herbacie lipowej i ów smak wywołał u niego falę wspomnień. Tak samo jak te ułamki sekund pomiędzy obudzeniem się a uświadomieniem sobie miejsca, w jakim się znajduje. Ta szczątkowa fabuła jest jednak tylko pretekstem do nieskończonych wspomnień bohatera zbudowanych na zasadzie nawiązań i skojarzeń oraz jednej kompletnej historii, dotyczącej przyjaciela rodziny, pana Swanna. I nie, nie są to jakieś zapiski z niezwykłego dzieciństwa czy jakieś traumy w młodości (co jest z lubością eksploatowane przez ten cały dzisiejszy postmodernizm) ani też studium polityki i stosunków społecznych z punku widzenia inteligentnego dzieciaka, chociaż wiele tego rodzaju wątków w książce się pojawia. To po prostu zwykłe wspomnienia ze zwykłego, różniącego się niewiele od naszego, życia. Zaskoczeni? Ja też na początku byłam.
Uczucie, szczególnie dla niedoświadczonego w bardziej wymagających lekturach czytelnika, jest takie, jakby wpadło się do zimnej, bardzo głębokiej wody, wiedząc, że zaraz się utonie, a nigdzie nie ma pomocy. A przynajmniej tak to opisywali moi znajomi i inne ludziki, które książkę czytały utonęły, najdalej docierając do połowy objętości. Ich makabryczne opowieści sprawiły, że zabierałam się do powieści jak pies za jeża, szczególnie że wszystko jakby uprało się powstrzymać mnie przed lekturą. Znajomi, recenzje w Internecie, niezbyt pochlebne słowa osoby, które w swojej niechlubnej przeszłości uważałam za literackie guru. A zresztą było tyle innych książek, które warto było przeczytać! I ciągle się spieszyłam, a słusznie podejrzewałam, że to nie jest dobra książka na szybkie zjedzenie i przetrawienie, jak można zrobić to z innymi literackimi fastfoodami. Dopiero kiedy leżałam chora i świat za oknem jakoś zwolnił, nabrałam ochoty na coś, co tak kochałam dawno temu: leniwe, całodzienne czytanie czegoś niezwykle dobrego i trudnego, w co można się z przyjemnością wgryźć, rozkoszując się niebiańskimi smakami. Otworzyłam więc książkę z niejakim zaciekawieniem i nadzieją, zastanawiając się co będzie ze mną – czy pójdę pod wodę jak kamień, czy będę przyjemnie pływać, czerpiąc z tego wszystkie korzyści.
Mimo że kiedyś w moje ręce wpadł jakiś tekst o życiu pisarza, z ciekawością przeczytałam rozbudowaną przedmowę tłumacza, którym jest, jak zwykle, doskonały Tadeusz „Boy” Żeleński, który wnikliwie omawia powieść i rysuje przed czytelnikiem portret Autora – nieuleczalnie chorego samotnika, który całe swoje dorosłe życie spędził w mieszkaniu obitym korkiem pisząc swoje opus magnum i jedyny powieściowy cykl, nad którym prace przerwała dopiero śmierć. Niezwykła to postać. Wychowany w cieplarnianym klimacie człowiek, który przywykł do bezpiecznego życia i samotności, o którym najwięcej możemy dowiedzieć się z jego powieści, zastanawiająco autobiograficznych. I choć to może nie jest zupełnie poprawne politycznie to czytaniu książki towarzyszy uczucie, że jest to dzieło pisane wyłącznie dla siebie, rodzaj czystej sztuki dla sztuki. Bo granice wymyślonej powieści i prawdziwego życia Autora zacierają się nie tylko w kwestii imienia głównego bohatera. Nad tekstem unosi się intymna, introwertyczna wręcz atmosfera zwierzeń i szczerości. Poznając dość nieuporządkowane wspomnienia głównego bohatera czy historię miłości Swanna, widzimy świat mocno subiektywny, pełen demonów (które można zauważyć tylko wtedy, kiedy znamy biografię pisarza) i metafor, może odnoszących się do jakiś konkretnych wydarzeń z życia Autora i – z pewnością – ludzi. Bo świat zewnętrzny, czyli ten istniejący poza tym zbudowanym przez głównego bohatera z wyobrażeń i artystycznych doznań, jest przerażająco okrutny i pozbawiony upiększeń, jakimi zwykło się go owijać. Szczególnie w tej części o Swannie i Odecie, gdzie pisarz odsłania głupotę, zgniliznę moralną i małostkowość francuskiej arystokracji. Ba, to w pewnej mierze dotyczy także rodziny głównego bohatera, ludzi płaskich i spędzających czas na gościnach, nawet wtedy, kiedy wiedzą, że ich własny syn nie potrafi zasnąć bez pocałunku matki (w ogóle ten wątek, zastanawiająco rozbudowany, jest bardzo ciekawy i dość zagadkowy; nie ulega wątpliwości, że Autor był bardzo wrażliwym dzieckiem, co rozumiem, bo ja miałam podobnie, prawdę mówiąc). Te niezbyt sympatyczne obrazy równoważy niezwykła wrażliwość narratora na sztukę, szczególnie – ku mojemu zainteresowaniu – tę średniowieczną, której we Francji przecież nie mało, i naturę. Dzięki tej wrażliwości i szczegółowych opisów otrzymujemy niezwykle ciekawy obrazy tych dwóch spraw, stanowiących razem ciekawy aspekt książki. Ciekawy również dlatego, że nad całością unosi się ten dziwny, mroczny i zwiewny klimat, jaki jest znany tym wszystkim, którzy mieli to (nie)szczęście być nadwrażliwymi dzieciakami z niezdrowo dużą wyobraźnią. Przy okazji warto też zwrócić uwagę na fakt, że powieść jest wiwisekcją uczuć takiego dziecka, delikatną i dyskretną, ale również niezwykle szczerą – tak, odnalazłam tam wiele prawdy i o własnym dzieciństwie, do którego nawet powróciłam, odkrywając, że mój przypadek nie jest – na szczęście – zupełnie odosobniony i skoro z małego, dziwnego Marcela wyrósł taki wielki pisarz, to i może ze mnie będą ludzie (hehe). To samo zresztą dzieje się w przypadku Swanna, tyle że tu Autor rozkłada na czynniki pierwsze miłość. Nie tę romantyczną i wielką, ale mroczną, opętaną, w której więcej jest zazdrości i głupoty niż sentymentów. Ba! Nie jest to nawet fascynacja cielesna… Ale widzę, że tu już mój wywód skręca z opisu treści do opisów poszczególnych wydarzeń, więc bezpieczniej będzie przejść dalej.
Powodem mojej bałwochwalczej czci dla pisarza i takiej samej zazdrości (mówi to niespełniona pisarka, która utknęła na jakimś marginalnym blogu marginalnej części blogosfery) jest język, jakim posługuje się Autor. Dla ścisłości dodam, że poza fabułą, w której teoretycznie się nic nie dzieje (a co, jak udowodniłam wyżej, jest nieprawdą), to właśnie styl pisarza jest powodem licznych utonięć i uznania książki za aczytalną. Ba, Żeleński i tak przetłumaczył całość w prostszej formie, bo w oryginalne jest jeszcze gorzej. Znaczy bardziej skomplikowanie. Bo to nie jest książka z gatunku tych, w których tekst cieknie nam przez palce, a całość kończymy w jedno popołudnie, a może i noc. I nie polecam czytania jej w ramach relaksu po ciężkim dniu, chyba że jest się sadystą, których chce doprowadzić swój mózg do zupełnego wyczerpania; zresztą to nie ma wielkiego sensu, bo i tak większości się nie zrozumie. Książka stawia czytelnikowi duże wymagania i dyktuje warunki, szczególnie te dotyczące jakości wyobraźni odbiorcy. Ale i tak trzeba niektóre zdania czytać kilka razy, a całość śledzić uważnie, bo każde słowo ma tu wielką wartość i ogromne znaczenie. Tylko wtedy można docenić styl pisarza i ogromną plastyczność tekstu. Precyzję opisu. Trafność dobieranych słów. Wypowiedzenie i nazwanie tego, co dla wielu pisarzy jest nieprzekraczalną granicą umiejętności i odwagi. Roztaczanie krajobrazów, które chce się poznawać wszystkimi zmysłami, które żyją bardziej niż na fotografiach w jakości HD. Po pierwszych kilku stronach, kiedy zorientowałam się, z czym mam do czynienia, szczęka opadła mi na ziemię i pozostała tam przez całą lekturę powieści. A to jeszcze część najmniej redagowana przez Autora. To co może się dziać w tych, które pisarz w nieskończoność poprawiał i rozbudowywał, myśląc zapewne, że są to rzeczy niezbyt dobre (sic!)? Muszę powiedzieć, że chociaż czasami irytowałam się, że czytanie książki jest procesem tak powolnym i nie widziałam w swojej czytaninie jakiegokolwiek efektu, który widać dopiero po zakończeniu (myślę, że te dwie rzeczy są naturalne podczas czytania tej powieści) cieknie mi ślinka, gdy pomyślę o następnych tomach, będących jeszcze większymi grubaskami. Chociażby dla tej prozy, będącej prawdziwą sztuką samą w sobie, nawet gdyby układały się w opowieść nudną i nie tak wielowarstwową jak ta. Dla słów, które układają się w piękne, zaskakujące obrazy, zapierające dech swoją plastyką i trafnością. Ba, to właśnie one sprawiają, że ta książka jest tym, czym jest – to właśnie one nadają przeszłości narratora pierwiastek magii i niezwykłości, szkicują ciekawe perspektywy, dzięki którym książka wciąga w niezwykły sposób. Nadają całości nastrój, który spaja poszczególne historie, wspomnienia, ciągi skojarzeń w coś, co trudno postrzegać potem jako części. A także nadają tej z pozoru błahej historii coś głębszego, wielowarstwowego, zmuszającego do refleksji. Coś, o czym ja już pisać nie będę, bo jednak zamierzam kiedyś skończyć ten twór, a i każdy musi sam odkryć to, o co mi chodzi. A może odkryje coś zupełnie innego, bo przecież na właściwie nieskończonych możliwościach takiej interpretacji polega piękno literatury. A szczególnie tej, która nie jest nią tylko z nazwy. Już o arcydziełach, takich jak te (którym zresztą jest, jak widzimy, zupełnie słusznie) oczywiście nie mówiąc.
Ciężko jest pisać o bohaterach, nie zdradzając najciekawszych części fabuły, szczególnie jeśli chodzi o wątek Swanna i Odety, w którym jednak można o postaciach napisać najwięcej. W opowieściach snutych przez narratora na temat jego dzieciństwa bowiem jedynymi bohaterami jest najbliższa rodzina chłopca, stanowiąca jednak tło do wszystkiego, co tak naprawdę jest dla niego ciekawe. Owszem, czasem z dziecięcą naiwnością wspomina o słabostkach rodziców (którzy nie wydają się sympatycznymi personami) i innych członków rodziny, w tym ciotce-hipochondryczce, ale te spostrzeżenia niewinnego i naiwnego dziecka nie malują całkowitego obrazu tych osób. Psychika głównego bohatera również nie zostanie poddana dogłębnej analizie; poznajemy go przez to, o czym nam opowiada. Poza swoją nadwrażliwością i empatycznością jest wprawnym obserwatorem, ma oko pisarza czy też po prostu artysty, a niezwykłej pamięci do barw, kształtów i zapachów można mu tylko pozazdrościć. Trochę więcej dowiadujemy się o nim w części ostatniej, kiedy cała wrażliwość chłopaka zostaje poddana pierwszemu poważniejszemu uczuciu, ale to bardziej analiza tego uczucia niż bohatera (i znów w tym momencie każdy wrażliwiec, który coś takiego przeżył odnajdzie tu dużo swoich emocji i doskonale zrozumie narratora). Zresztą na poznanie Marcela, spodziewam się, przyjdzie jeszcze czas w kolejnych tomach. Tutaj raczej wypadałoby się skupić na wątku prawdziwie miłosnym, ale opowiadając cokolwiek o charakterze Odety czy Swanna, zdradziłabym może chociaż trochę najsmaczniejsze rzeczy w książce, co byłoby bardzo złe, bo przecież ten dziwny tekst ma za zadanie zachęcić kogokolwiek za zabranie się za powieść. Bo przecież to, co najbardziej pikantne zawsze najbardziej ciekawi. Swoją drogą jestem bardzo ciekawa co do inspiracji Autora, który, jak już wiemy, raczej (delikatnie mówiąc) był domatorem i w innych miejscach niż swój dom pojawiał się nadzwyczaj rzadko. Musiał wobec tego bardzo dużo czytać i przede wszystkim być niezwykle spostrzegawczym i wrażliwym człowiekiem, by szybko i trafnie odkrywać największe tajemnice swoich rozmówców, rozwikływać skomplikowane uczucia jak owa miłość, której wielu innych twórców technicznie i praktycznie nie dałoby rady, a także szybko diagnozować poziom głupoty danego osobnika. Chociaż to ostatnie jest dość łatwe, bo ludzka głupota ma to do siebie, że wyłazi z nawet najbardziej starannych, kulturalnych przebrań, co również doskonale pokazują przykłady z powieści. Zresztą, jeśli uważnie przeczytacie wstęp Tłumacza i może coś wiarygodnego w Internecie, w wielu miejscach dostrzeżecie sprytnie poukrywane życiowe demony Autora, z którymi próbował walczyć i pewien związany z nimi powracający maniakalnie motyw, jak mi się wydaje, nie będący tylko kolejnym przykładem bezpardonowego przedstawiania upadku moralnego wyższych warstw francuskiej arystokracji. Cóż, to jest rzecz podobna do trójwymiarowych obrazków; zmieniająca się, w zależności, z której strony spojrzymy, dająca możliwość na wieloraką i skrajnie różną interpretację, a jednocześnie niezwykle lekka w swojej koronkowej konstrukcji. Możemy to odczytywać jako dogłębną, niezwykłą i mądrą opowieść o dziwnej miłości ale i jako pełną metafor część pamiętnika narratora-pisarza. A może i coś jeszcze, tyle że tego nie dostrzegam, bo naprawdę ciężko jest ogarnąć to wszystko po jednym przeczytaniu i jeszcze to opisać, kiedy jeszcze ma tak się kulejący styl. Cóż, takie książki służą też temu, żeby kiedy się myśli, że jest się na tyle fajnym, żeby pisać bloga i udawać, że się to dobrze, przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nie zrobiło się w życiu niczego pożytecznego. Bo gdybym była Autorem tej książki to przecież mogłabym się chwalić z czystym sumieniem.
A opisana wyżej całość kryje się w skromnej, acz ciekawej i eleganckiej oprawie Wydawnictwa, które – jak nie od dzisiaj wiadomo – specjalizuje się w oryginalnych i pięknych okładkach klasyków. A przede wszystkim dopasowanych do treści książek, co najbardziej cenię. W oprawie tej książki nie brakuje tych wszystkich elementów. Na czarnym tle, poza białymi napisami z tytułem książki i nazwiskiem Autora mamy żółtą wstążkę z tytułem serii (jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości), sylwetką pisarza i jego autografem. Wow. Całą ilustracją jest widmowa filiżanka z kawałkiem obrusa. Taki efekt uzyskano przez rozmycie konturów i pewną transparentność; w pewien sposób oddaje to istotę książki, będącej przecież zbiorem wspomnień narratora, które są przecież w pewien sposób widmowe, rozmyte, nietrwałe. A owa filiżanka na okładce jest pełna słynnej herbaty lipowej, w której bohater zanurzył jeszcze bardziej słynną magdalenkę (na jednym z portalów dla książkomaniaków znalazłam nawet przepis na owe ciastka). Tak, to idealna rzecz na okładkę tej książki – co bardziej się nadaje na to miejsce niż sztandarowy motyw, który zna prawie każdy, nawet ten, kto jeszcze powieści nie czytał? Tylna okładka książki jest jeszcze bardziej ascetyczna: mamy tam tylko biało-żółty tekst, będący po części fragmentem przedmowy Żeleńskiego. Ten pierwszy wydaje się jednak za bardzo sentymentalny i przegadany, obiecujący czytelnikowi kwiatki i motylki (a takich rzeczy w książce się nie uświadczy), natomiast z przedmowy Tłumacza wybrano fragment dotyczący legendy pisarza i jego niezwykłego losu. To dość intrygujący pomysł, chociaż wygląda to dość na zachęcanie za wszelką cenę do przeczytania, co z jednej strony jest szlachetne, ale z drugiej strony sprawi, że wielu czytelników, którzy nie dorośli do takiej literatury i potrzebują jeszcze czasu by zrozumieć ten klasyk, zbyt szybko zniechęci do prozy Autora. Jednak mimo wszystko to doskonała okładka dla tego dzieła, odpowiednio ładna, prosta i elegancka. Jak zawsze w tym Wydawnictwie – z wyczuciem.
Moja satysfakcja nie polega na odhaczeniu kolejnego klasyka z listy, bo nie czytam książek tylko dla tego, żeby je przeczytać. To radość tego rodzaju, kiedy pracujesz nad czymś w pocie czoła, żeby odkryć, że efekt jest genialny, a nawet lepszy od spodziewanego (bo, jak już wielokrotnie pisałam wyżej, powieść jest bardzo wymagająca, ale za swoje zaangażowanie i wytrwałość czytelnik otrzymuje tyle, że nie sposób żałować poświęconego na lekturę czasu). To radość możliwości obcowania z prawdziwą, namacalną Sztuką. Pięknem skończonym. Ale nie tylko chodzi tu o język czy mnogość interpretacji – skarbem tej powieści jest również jej treść, wypełniające je wspomnienia: szczegółowe, żywe, malownicze i wciągające tak samo lub lepiej niż fabuły, których zadaniem jest przykuć uwagę czytelnika. I jeśli naprawdę Autor czerpał ze swojej pamięci i swojego dzieciństwa, to sztuką jest również sposób, w jaki to wszystko pamięta i opisuje, co, wbrew pozorom nie jest rzeczą łatwą. Szczerze mówiąc, ja też chciałabym tak pamiętać. Bo kiedy zamknę oczy i skoncentruję się wystarczająco, bezpiecznie trzymając się teraźniejszości, uświadamiam sobie, że byłyby w moim dzieciństwie rzeczy, które można by przynajmniej spróbować opisać w podobny sposób. Ale ja nie posiadam tego daru co Autor. Moje wspomnienia już dawno wyblakły i zatarły się na tyle, że nie nadają się już na nic. Ale to może lepiej. Teraz bardziej doceniam prozę pisarza i jeszcze niżej chylę przed nim czoło.
Tytuł: „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna”
Autor: Marcel Proust
Moja ocena: 8,5/10
Ocena taka niska, bo mam nadzieję, że następne tomy będą jeszcze lepsze
Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać. Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/kot-w-smietanie-recenzja-ksiazki.html
Zdecydowanie nie należę do łasuchów – kiedy byłam mała problem jedzenia pożywnych kaszek spędzał sen z powiek mojej Mamy. Jeszcze kilka lat temu moje fochy wkurzały niejednego kelnera w eleganckich restauracjach, a moich znajomych i rodzinę w zakłopotanie wprawiały porcje jedzenia zostawione na moim talerzu. Z wiekiem jednak stałam się mądrzejsza (mam przynajmniej taką nadzieję), nie marnuję jedzenia, nakładając sobie małe porcje. Zrozumiałam, że podczas gdy wyrzucamy psu lub innym zwierzętom jakieś jedzenie, gdzieś na świecie dziecko umiera z głodu. Straszna to świadomość. I ta nie dająca spokoju myśl, co to byłoby, gdybym to właśnie ja była na miejscu tamtego człowieka. To, że z zasady nie potrzebuję dużo jedzenia nie znaczy, że czułabym się dobrze nie mając w ustach nic od kilku dni. Co prawda człowiek umiera szybciej od braku wody, ale śmierć z głodu jest długa i straszliwa. Szczególnie kiedy ma się świadomość, że gdzieś tam na świecie ludzie umierają z przejedzenia, wyrzucają mnóstwo dobrych rzeczy. Oczywiście nie wspominam o prawdziwej i mentalnej gimbazie, która wrzuca dobre kanapki do toalet i pisuarów (przyczyniając się tym samym do częstych awarii) oraz koszów na śmieci. Jednak z drugiej strony taka wiedza może też być marzeniem – dziecko wychowane w slumsach ma jakąś szansę na życie w świecie, w którym zabijającego szybko głód fast fooda można kupić za kilka euro. I chociaż dziecko to – czy dorosły – mieszka w skleconym byle jak domku w fawelach czy na afrykańskiej pustyni. Gorzej jest w czasie wojny, tym bardziej, że nowoczesne sposoby walki często niszczą zapasy poczynione przez cywilów i magazyny, niekiedy celowo. Głód zaczyna zaglądać w oczy, stając się największym wrogiem…
Takim konfliktem była największa dotychczasowa wojna – II Wojna Światowa. W przeciwieństwie do poprzednich konfliktów, prowadzonych dla osiągnięcia konkretnych celów politycznych, wojna była wcielaniem w życie dwóch chorych idei – komunizmu i nazizmu, a Hitlerowi i Stalinowi marzyło się panowanie nad światem. To był konflikt o wiele bardziej okrutny niż poprzednie. Na ulicach obleganego przez Niemców Leningradu zdarzały się przypadki kanibalizmu. Pracujący na Syberii w straszliwych warunkach ludzie otrzymywali tylko talerz cienkiej zupy i kawał chleba; tak samo amerykańscy i australijscy jeńcy Japonii. Oni mieli jednak na tyle dobrze, że psi kawałek chleba otrzymywali dla siebie i mogli go zjeść (o ile ktoś im nie ukradł) nie martwiąc się o przygotowywanie jedzenia ze składników, których nie było i wyżywienie innych osób, na przykład dzieci, które same jedzenia nie zdobędą. O to musiały się martwić gospodynie w innych krajach, jak na przykład w Generalnym Gubernatorstwie, utworzonym na zajętych przez hitlerowców terytoriach polskich. Niemcy z jasnych przyczyn dążyli do wyniszczenia naszego kraju, ograniczali więc przydziały pokarmu do niezbędnych podstaw, jednocześnie zmuszając do ciężkiej pracy. A nikt nie chciał przecież umrzeć; pragnienie życia i obiektywny brak szans zmuszały do sprytu i korzystania ze wszystkich dostępnych i niedostępnych środków, stwarzania czegoś z niczego jak Salomon. A to, jak głosi stare porzekadło, Polak potrafi.
Dowód na to znajdziemy w tej książce – historycznej opowieści o kuchni i jedzeniu w czasach okupacji niemieckiej. Autorka, skupiając się na mieszkańcach wielkich miast, a w szczególności Warszawie, w kilku rozdziałach opisuje panujące tam warunki i sposoby zapobiegania powszechnemu głodowi, jaki powoli zaczynał zaglądać w oczy mieszkańcom Generalnej Guberni. Na samym kartkowym chlebie, słusznie nazywanym dźwiękowcem (chodziło oczywiście o sensacje żołądkowe i związany z tym efekt dźwiękowy) i marmoladzie, która konsystencją i barwą przypominała bardziej masę z utartych buraków i brukwi człowiek nie wyżyje – szczególnie że codzienna dawka dla dorosłego, pracującego ciężko mężczyzny była za mała i trzeba było się jakoś ratować. Tak więc w następnych rozdziałach Autorka pisze o szmuglu czyli przemycaniu żywności ze wsi do miasta i, ponieważ za ten proceder groziły duże kary, technikach ukrywania cennych towarów przed Niemcami. Nie będę tu wyjawiać dużo, żeby nie psuć potencjalnym Czytelnikom zaskoczenia, jakie ich czeka podczas lektury – zdradzę tylko, że Niemcy bali się chorób zakaźnych, wymyślano więc wiele kreatywnych sposób przenoszenia mięsa, ale nie tylko. W każdym razie gwarantuję wielokrotne zbieranie szczęki z podłogi, pomieszane z oczywistym podziwem dla naszych utalentowanych przodków. W kolejnych rozdziałach opisuje także kwitnący czarny rynek i sposoby działania rekinów pokątnego biznesu, którzy – jak się okazuje – tworzyli niemalże przedsiębiorstwa zajmujące się kupowaniem i transportem zakazanych przez okupanta towarów, co bardzo się opłacało i było bardzo potrzebne – bez nich nie działaby kawiarnie, o których traktuje następny rozdział. Bo choć najbardziej luksusowe lokale były zarezerwowane dla Niemców, to Polacy też potrafili urządzić sobie niezłą restaurację. Na przykład taką, w której kelnerkami były przedwojenne gwiazdy, a czas spędzony na piciu erzacu kawy umilał głos Mieczysława Fogga. Nie brzmi przyjemnie? Ba, może na dzisiejsze standardy, ale w tamtych czasach nie każdy mógł sobie pozwolić na coś takiego – większość oszczędzała to, co miała, z niepokojem licząc pozostałe pajdy chleba i ziemniaki, głowiąc się, jak zastąpić podstawowe, ale niedostępne produkty czymś innym i jeszcze przy tym zaoszczędzić. Taką codziennością zajmują się kolejne rozdziały: Autorka z okupacyjnych podręczników dla gospodyń wyławia ciekawe, praktyczne rady dotyczące gotowania kawy z żołędzi (smakowała drzewem) i herbaty ze skórek jabłek; wyrabiania chleba z kartoflami i z mąki żołędziowej; a także pichcenia tortu z fasoli czy piernik z marchwi (mniam). Wspomina także o technikach oszczędzania na gazu, czyli gotowaniu wieżowemu i o tym, jakie korzyści wynikały z hodowli królików w łazience czy kozy w piwnicy, a także o szerokich zastosowaniach spasionych gołębi miejskich. Finalną i chyba najbardziej drastyczną częścią jest opowieść o gotowaniu dla obrońców Warszawy podczas Powstania, chociaż i tu nie braknie weselszych akcentów takich jak tytułowy kot, którego zjadł generał Tadeusz Bór-Komorowski (i który był ponoć smaczny), to całość kończy się dość ponurym akcentem i morałem. A ty, wydaje się pytać Autorka, kończąc opowieść słowami pewnej kobiety, która przeżyła piekło wojny, cieszysz się z tego, co masz na talerzu?
Ciekawym dodatkiem do całości jest kilkadziesiąt przepisów zaczerpniętych z okupacyjnych książek kucharskich, które możemy wypróbować i ugotować coś innego dla siebie bądź rodziny. Zresztą myślę, że dla celów edukacyjnych również – wielu z nas, ludzi posiadających cokolwiek ponadprzeciętnie rozwiniętą wyobraźnią, nie potrafi dokładnie zrekonstruować tamtej rzeczywistości, w której zwykłe kartofle były droższe od złota, a zrywając pomidory na porzuconym polu można było zginąć. Może te smaki coś nam uświadomią, dodadzą książce kilku nowych znaczeń. Ale przede wszystkim ekscentrycznym smakoszom i kucharzom-amatorom (bo są to dania proste i szybkie w przygotowaniu) dostarczą wielu ciekawych wrażeń – ze swojej strony z czystym sumieniem mogę polecić ciasto piernikowe z marchwią i chleb z kartoflami. Naprawdę mniam.
Książka została wydana bardzo estetycznie i ładnie, zarówno jeśli chodzi o wnętrze jak i okładkę. Twarda oprawa, ze zdjęciem dużej rodziny jedzącej i pijącej coś z termosu na przykrytym kamieniu pośród gruzów (domyślam się, że to zdewastowana Warszawa) przyciąga wzrok i intryguje, szczególnie że sterylną biel okładki i śladową czerń połączono z zielonym napisem i paskiem. Nie ma dużo haseł reklamowych, a blurb został wydrukowany oszczędną czcionką bez irytujących i krzykliwych recenzji (czytaj: reklam). Podobnie jest w środku: średniej wielkości przyjemna na wzroku czcionka, z graficznie wyróżnionymi cytatami, a na początku każdego rozdziału sympatyczny obrazek z kucharką, może trochę za optymistyczny, ale i tak nieźle pasujący. Całość przetykana jest zdjęciami, ilustrującymi wybrane fragmenty tekstu; interesujące były w szczególności fragmenty gazet i okładki książek, zapewne unikatowe i dlatego ciekawe. Z resztą miałam jednak kłopot i to całkiem duży. Ponieważ wzrok mam jeszcze niezły, przyglądając się jednej z nich zauważyłam, że fotografia bardziej przypomina rysunek, a potem dowiedziałam się, że opracowaniem ilustracji zajęła się firma graficzna. Ilustracji? To wygląda jak wyostrzanie konturów albo inny efekt GIMP-a czy Photoshopa, no – ewentualnie – zwykła ilustracja. Ale umieszczanie tychże w książce popularnonaukowej, stricte historycznej według mnie nieco mija się z celem. Zresztą pozostawienie pewnego rozmycia, jakichś elementów niewyraźnych to ocalenie czasu w zdjęciu, magicznie zatrzymanego w niewyraźnych czarno-białych plamach; edycja tego sprawia, że pozycja ma mniej autentyzmu niż powinna. Zresztą owe zdjęcio-rysunki nic nie zyskały na wyrazistości, wręcz przeciwnie – dla odmiany wszystko jest szare i gładkie jak twarze na szkolnych zdjęciach (również edytowane), przez co całość wygląda jak jakieś dzieło sztuki współczesnej, taka tam sztuka dla sztuki, a nie zdjęcie w porządnej książce historycznej, w której powinno być widać jak najwięcej, bo przecież takie funkcje ma pełnić ma tu zdjęcie. Albo tylko moje dziwne poglądy. Zresztą nieważne.
Oprócz tekstu głównego i przepisów, ozdabianych zdjęciami z epoki, do książki dołączono dwa indeksy – z nazwiskami osób występujących w pozycji i nazw okupacyjnych dań, dzięki czemu korzystanie z książki jest wygodne, a całość zaczyna przypominać okupacyjny podręcznik przetrwania. Po krótkim tekście od Autorki, w którym wyjaśnia czym nie jest napisana przez nią książka (nie sądzę jednak, że cofnę swoje zarzuty o ograniczanie pozycji do tak wąskiego zakresu tematu jak gastronomiczne perypetie inteligencji Krakowa i Warszawy), następuje bibliografia. Chociaż jest to tylko wybrany spis użytych źródeł i brak przypisów bardzo mnie zmartwił, wszystko zostało estetycznie pogrupowanie, a wymienione przez Autorkę pozycje wydawały się w większości wiarygodne i profesjonalne. Dużo tu także źródeł mówionych, co decyduje o dodatkowej, dokumentarnej wartości książki. I chociaż wciąż nie mogę zrozumieć braku przypisów, biorąc pod uwagę inne czytane przeze mnie popularne pozycje historyczne, pozycja ta jest utrzymana na dobrym poziomie. Przynajmniej na takim, że mogę czytać bez strachu, że podane przez Autorkę informacje są w logiczny i historyczny sposób prawidłowe.
Autorka ma to coś, co nazywamy lekkim piórem, które pozwala na przekazanie informacji w sposób prosty i przystępny dla każdego Czytelnika. Jej styl jest lekki, nieskomplikowany, jednocześnie konkretny i z pewnością nie minimalistyczny. Tam, gdzie można pisze ze swadą, wplatając subtelne żarty, ale tam, gdzie należy być poważnym – a wiele jest takich momentów – stara się zachować powagę, na szczęście trzymając się daleko od zbędnej patetyczności, z jaką wielu pisze bohaterskich czynach Polaków podczas II Wojny Światowej i nie tylko. Myślę, że to najlepszy sposób na opisanie tego typu historii – proste słowa obrazują najlepiej dramat i najdokładniej przekazują emocje. Całość jest utrzymana w tonacji lekkiej, tak, że czyta się bardzo szybko i przyjemnie, czasami aż za bardzo. Na ogół z książki tchnął lekkostrawny optymizm (może poza rozdziałem o Powstaniu, ale to tylko subiektywne wrażenie) opierający się na przeświadczeniu, że Polacy potrafią poradzić sobie w każdej sytuacji; optymizm bardzo sympatyczny, ale po dłuższym czasie dość nużący, nieco może naciągnięty i nieszczery. Mimo wielu pomysłów i rozwiązań scenariusze przedstawione przez Autorkę nie zawsze się sprawdzały – przecież inaczej wszystko wygląda w praktyce, a nie każdemu wiodło się w czasie okupacji na tyle dobrze, by trafić na karty tej książki. Lekkość jest też wadą pod innym względem. Otóż kiedy odłożyłam książkę na bok, miałam wrażenie, że skończyło się, zanim naprawdę rozpoczęło. Już z łatwością zaczynałam wyobrażać sobie obiad powstańca warszawskiego czy smak żołędziowej kawy, kiedy zorientowałam się, że właściwie skończyłam czytać. To było naprawdę przykre uczucie, trochę jak to, kiedy dostajemy do przeczytania tylko fragment jakiejś książki albo wersję demo jakiegoś programu. A zapowiadało się tak dobrze! Jestem w stanie zrozumieć, że – tak samo jak portal Ciekawostki Historyczne, którego współredaktorką jest Autorka – książka jest adresowana do szerokiego grona odbiorców, dla których specjalistyczny język historii jest zbyt skomplikowany i ciężki, ale w takim razie można było się jeszcze rozpisać. Naprawdę, w tym przypadku nawet dwieście stronic więcej nie zaszkodziłoby. A nawet przeciwnie.
Miałoby to także wiele innych plusów – na przykład to, że Autorka potraktowałaby temat bardziej szczegółowo. I to nie tylko dlatego, że w historii detale są bardzo ważne (i bardzo mnie pasjonują), ubogacając portret wybranej epoki. Szczególnie, że nie jest to przekrojowa monografia czy książka dla ludzi, którzy nie wiedzą, kim był Adolf Hitler, ale pozycja skupiająca się na wąskim zagadnieniu, rzadko przecież poruszanym i niesprawiedliwie spychanym na margines, który jest jednak bardzo ciekawy. Ograniczenie informacji do samej Warszawy i – momentami – Krakowa jest dość nieprofesjonalne (cóż, w takim razie Autorka mogła napisać, że chodzi jej tylko o te miasta), bo ciężko jest generalizować jeśli mamy do czynienia z zjawiskiem tak złożonym. Zresztą trudno jest mówić nawet o generalizowaniu, bo Autorka dotyka tylko niektórych problemów, przedstawiając je w bardzo ogólnych zarysach i w sposób możliwie uproszczony, przez co pomija wiele ciekawych aspektów, które podczas czytania bardzo mnie zainteresowały, ale i zdenerwowały swoim brakiem. Jakieś szczegóły dotyczące czarnego rynku i powody, dla których pomimo częstych nalotów policji niemieckiej miejsca te wciąż kwitły? Produkcja erzaców, jak na przykład jajek w proszku, syntetycznych galaretek i innych dóbr, które Autorka określiła dosadnym słowem sugerującym coś, czego nie da się zjeść? Zresztą błędem samym w sobie było ograniczać książkę do Warszawy i Krakowa – we Lwowie, na przykład, leżącym już na rubieżach Rzeczpospolitej z pewnością wszystko wyglądało inaczej. A na wsi, o której wspomniano tu tylko jako o zapleczu jedzenia dla miasta? Chciałabym dowiedzieć się na przykład o sposobach na ukrywanie takich zwierząt jak krowy przed Niemcami; czuję wręcz, że byłoby to bardzo ciekawe i, lekko opisane przez Autorkę, w pewien sposób nawet zabawne. Ale tutaj takich informacji nie otrzymujemy. Zamiast tego zostajemy zasypani dość niekonkretnymi informacjami o tym, co warszawiacy jedli w święta, jakby to nie była rzecz, którą można omówić w jednym akapicie, zostawiając miejsce choćby na sprawy wymienione wyżej przeze mnie. I choć powinnam być wyrozumiała, bo to dopiero książkowy debiut Autorki, przyzwyczajonej do krótkich artykułów na tematy ważkie, to chociaż na okładce powinni napisać, że to nie pierwsza książka o gastronomicznym aspekcie okupacji, ale pierwszy popularnonaukowy szkic. Wtedy może podeszłabym do lektury inaczej, a po skończeniu czytania nie byłabym taka … głodna.
CiekawostkiHistoryczne.pl to specyficzny, autorski portal. Chociaż redaktorami są historycy, do opisywanych spraw podchodzą na luzie, może czasami aż za bardzo. Treść artykułów stanowią historyczne ploty (przyznaję, że bardzo do lubię, bo konstruowanie coraz bardziej skomplikowanych drzew genologicznych królów, ich żon i metres jest bardzo ciekawe, zresztą alkowiane problemy i podboje koronowanych głów nigdy nie przestaną smakować pikantnym skandalem), anegdoty i sprawy marginalne, często pomijane w poważnych pozycjach albo po prostu ciężkie do zweryfikowania pomówienia. Prawdziwego historyka przyprawiłoby to o stan przedzawałowy albo i gorzej, ale dla zwykłych laików strona może być ciekawa, a tych, którzy zawsze uważali, że historia to rzędy dat i wojny, z pewnością zaciekawi opowieściami z przeszłości i w przyszłości, kto wie, sięgnie po poważniejsze opracowania. Tak samo jest z książkami pisanymi przez Autorów portalu i nie tylko, szczególnie jeśli chodzi o serię, która ukazuje się z logiem strony: kompletna, dobra technicznie książka historyczna to nie jest, ale zawsze można spróbować, bo może to będzie nasza furtka do pasjonującego świata historii. Wstęp, który pokaże nam, że dawniej działy się takie same rzeczy jak teraz; dzięki któremu niemal namacalnie poznamy walkę o jedzenie, która – na szczęście – jest nam z doświadczenia nieznana. I posmakujemy wybornego kota w śmietanie, danie, które jeszcze nie zagościło (mam nadzieję) na naszych stołach, ale według generała Bór-Komorowskiego jest bardzo pożywne i dobre.
Tytuł: „Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania”
Autor: Aleksandra Zaprutko-Janicka
Moja ocena: 5,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/kot-w-smietanie-recenzja-ksiazki.html
Zdecydowanie nie należę do łasuchów – kiedy byłam mała problem jedzenia pożywnych kaszek spędzał sen z powiek mojej Mamy. Jeszcze kilka lat temu moje fochy wkurzały niejednego kelnera w eleganckich restauracjach, a moich znajomych i rodzinę w zakłopotanie wprawiały porcje jedzenia...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/na-starych-fotografiach-recenzja-ksiazki.html
Pudełko ze zdjęciami… Jest ciemnogranatowe, na rogach wzmocnione złotymi blaszkami, ze skóry, a może z czegoś podobnego. Pachnie strychem, starymi ubraniami i lawendą; zdjęcia się porozrzucane, niektóre w bardzo złym stanie. Odgrzebane w zakamarkach strychu, których nie odwiedza nikt poza pająkami i myszami, schowane może przez babcię albo mamę, zapomniane. Całkiem niesłusznie, bo kryje w sobie inny, odrębny świat. Świat, który przeminął, pełen ludzi, którzy nie żyją. Ich twarze uważnie patrzą ze zdjęć, żywe w kombinacjach czerni i bieli, światła i cienia. Zgniecenia pod różnymi kątami tworzą na ich twarzach zmarszczki. Młodzi, roześmiani, a przynajmniej uśmiechnięci. Czasem sztywni. Ładni i brzydcy, chudzi i grubi, wciąż jednak dość nierealni, bo delikatny, coraz bardziej kruchy papier nie zastąpi ciepłego ciała. Ścieram kurz z wieczka, zdjęcia ostrożnie kładę na stole. Kilka z nich spada, wirują w powietrzu, lekkie jak piórka czy śnieg. Coraz lżejsze, bo choć papier żyje dłużej od człowieka, to kiedyś też zniszczy się, a fotografia wyblaknie. Najpierw umrze jednak pamięć. Po kilkudziesięciu latach od śmierci matki jej młoda, roześmiana twarz stanie się obca, a młody mężczyzna w mundurze nie będzie już dziadkiem, ale jakimś przystojnym żołnierzem, którego wojenne losy są nieznane. Zdjęcia bez podpisu umrą najwcześniej, później czas przyjdzie na te, kiedy niewyraźne i czasami mało czytelne pismo wyblaknie, schowa się pod plamami wilgoci, rozlanej sto lat temu herbaty, słońca. Zresztą kim była Maria? Przyjaciółką, koleżanką, kuzynką? A z kim na tamtym zdjęciu stoi umarły dawno wujek? Umierają kolejne osoby, które pamiętają, do historii przechodzą i nasze zdjęcia.
Jednak to właśnie ci zapomniani ludzie stworzyli nas, ukształtowali naszą osobowość i świat. Ich losy w pewien sposób determinują nasze, choć najczęściej nawet o tym nie wiemy. Zwykle jednak taki stan rzeczy nam nie przeszkadza – od małego mamy tyle tożsamości i wiedzy o przodkach, że wystarcza nam na całe życie. Nie zagłębiamy się w szczegóły z wielu podwodów, z których najważniejszym jest oczywiście nasz cenny czas i trud, jaki musimy podjąć, mimo że nie zawsze wynik jest współmierny do starań. Szczegóły zresztą nie zawsze są bezpieczne i wygodne – lepiej nie wiedzieć, że ukochana babcia podczas drugiej wojny domowej wydała Żyda, którego ukrywała inna polska rodzina, oczywiście pomijając wszystkie motywy. Czasami – tak jak jest w moim przypadku – znajomość szczegółów zmienia diametralnie pogląd o rodzinie, rozszerza perspektywy. Bo choć wiedza o jakiś przyrodnich braciach i siostrach, tajemnicach i kończących się katastrofalnie romansach nie jest może koniecznie potrzebna, ale pozwala lepiej poznać przodków, których kawałek noszę w sobie. Ale to także hobby, pasjonujące i niewdzięczne, jak wszystkie nauki pomocnicze historii – drzewo rozrasta się we wszystkich kierunkach, pojawiają się jacyś nieznani wcześniej kuzyni tam, gdzie myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy, a przodkowie odkrywają swoje twarze i tajemnice, w żaden sposób nie potrafiąc zahamować mojej ciekawości. Ale i tak wcześniej, kiedy byłam zbyt młoda by zrozumieć ideę drzewa genologicznego, a większość historii rodzinnych nie była na moje ucho, wiedziałam, skąd pochodzą moi przodkowie i nie musiałam martwić się o swoją przynależność i tożsamość; byłam nawet dumna ze swojej krwi. Z psychologicznego punktu widzenia była to najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać: osoby, które od najmłodszych lat czują się związane ze swoją rodziną i bezpieczne, unikają w późniejszych latach poważnych komplikacji osobowościowych. Gorzej z tymi, którzy nie zaznali tego uczucia; których dzieciństwo było traumatyczne lub naznaczone strachem przed najbliższymi, których zachowań nie mogli zrozumieć, ale podświadomie wiedzieli, że muszą mieć źródło w przeszłości. W dorosłość wkraczają z tym strachem, szukają prawdziwej miłości i jak największego poczucia stabilizacji, uciekają w toksyczne związki i, chociaż są świadomi, że najlepszym lekarstwem byłaby konfrontacja z przeszłością, uciekają bojąc się tego niż własnego lęku. Wolą się bać wspomnień z dzieciństwa niż tego, co nosili w sobie najbliżsi.
W takiej sytuacji znajduje się bohaterka książki, Łucja Sowińska. To młoda lekarz psychiatra i neurochirurg, która jednak nie potrafi poradzić sobie ze swoją własną przeszłością. Matka kobiety, Wiktoria, miała przypadek ciężkiej schizofrenii paranoidalnej, ojciec był nałogowym hazardzistą i pijakiem, a babka – choć kochała wnuczkę – tajemniczo po nocach płakała. Łucja dorastała zatem w lęku przed demonami swoich bliskich, kryjąc się na ulicach brzydkiej wtedy warszawskiej Pragi, jednak trauma pozostaje, tak samo jak tajemnicza skrzynia pełna tajemniczych pamiątek pozostałych po rodzinie. Kobieta nie chce jej otworzyć, ale do czasu. Pewnego razu na jej oddział przywożą brutalnie pobitego mężczyznę, który po wzbudzeniu ze śpiączki oznajmia Łucji, że jest łudząco podobna do pewnego portretu. Kiedy okazuje się, że ma rację, bohaterka stanie przed koniecznością otworzenia tajemniczego kufra i zmierzenia się z mroczną, niezbyt zrozumiałą historią swojej rodziny, tragicznie splecioną z tragicznymi losami Polski i Europy w okresie Wielkiej Emigracji i II Wojny Światowej. A ponieważ jej los splecie się z historiami kilku innych osób, nie wszystko w jej życiu ułoży się tak, jakby tego pragnęła.
Uwielbiam sagi rodzinne, co na pewno ma związek z moimi genologicznymi zainteresowaniami. Śledzenie perypetii jakiejś rodziny na tle ważnych przemian wizerunku świata, problemy i konflikty pozostawiające swój ślad w następnych pokoleniach, które na ogół – w pozycjach mniej ambitnych – dokonują rozliczenia z przeszłością i mogą odetchnąć z ulgą, albo w dramatyczny sposób próbują dotrzeć do prawdy o sobie samych, odkrywając koszmary, które w jakiś sposób zniszczą ich dotychczasowe życie albo nic w nim nie zmienią (w tych bardziej ambitnych) to przyjemność, ale przede wszystkim to mądra lekcja i głęboka refleksja na ludzkim losem. Refleksja bardzo bliska każdemu z nas, ale jednocześnie bardzo uniwersalna; bardzo często możemy także utożsamiać się bohaterami, ich lękami, wątpliwościami i radościami, tak jak oni każdego dnia zmagamy się różnorakimi trudnościami, bo życie nie jest proste, na każdym miejscu spotykamy trudności i przeszkody – nie tylko te codzienne, ale także te wynikłe z zakrętów historii i jej kaprysów. Nie jest przecież przypadkiem, że wiele Autorek – tych rodzimych i tych pochodzących z zagranicy – bardzo interesuje się okresem II Wojny Światowej, która wniosła zamęt do bardziej lub mniej uporządkowanego życia rodzinnego i czasami zmusiła do wyborów ostatecznych, które położyły się cieniem na losach wszystkich członków rodziny, także tych, którzy urodzili się później. Ten wątek staje się jeszcze wyraźniejszy w literaturze polskiej – nasza historia jest bardzo bolesna, a ponieważ historia dotyczy ludzkich losów, te niemal zawsze naznaczone były tragedią, która dosięgała następne pokolenia, zwykle tego nieświadome, kształtując ich psychikę i osobowość. Bo to ludzie i ich wnętrze, oddziałujące na innych wokół jest – według mnie – najważniejszą rzeczą w tych opowieściach, ich reakcje na wydarzenia jak na przykład wojna czy dziedzictwo przodków, które tkwi w nim właściwie od urodzenia. I właściwie to ostatnie – obiecane przez blurb – zachęciło mnie do sięgnięcia po tę książkę.
Muszę przyznać, że okładka, mimo swojego różowego koloru, spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Zresztą nie jest to wściekły róż przyozdobiony różowym brokatem, jak w tych starych powieściach obyczajowych dla nastolatek (teraz mieszają róż z czernią, co wygląda równie tandetnie), ale bardzo ciemny, niemal purpurowy. Takim kolorem zostały podświetlone praskie kamienice, może ze zdjęcia przedwojennego, może z współczesnego, co daje wrażenie nieco widmowe i intrygujące zarazem. Na ich tle odcina się biały zarys kobiecej głowy, może ze starego portretu lub fotografii, w którym – zaskoczenie – umieszczono fragment listu. Widać, że papier jest stary, zażółcony, a pismo ładne, wyraźne z zawijasami; da się przeczytać słowa, które przyciągają wzrok. Co jest tam o Paryżu, Czartoryskich, Żydach i nie wygląda na pierwszy lepszy darmowy stock z Internetu, z jakich często korzystają wydawnictwa ale nie chcą się przyznać. Ma to jakiś związek z treścią książki? Jeśli tak, to pachnie jakimiś tajemnicy, pomyślałam przyglądając się książce jeszcze raz przed zabraniem się do czytania. Kurczę, Wydawnictwo wie jak zaciekawić Czytelnika, przynajmniej taką typową dziwaczkę jak ja. Tuż poniżej owej intrygującej sylwetki, na ciemnym (brązowym? fioletowym? czarnym?) pasku, można przeczytać tytuł pozycji, wydrukowany białą czcionką; poczyniłam błyskotliwe skojarzenie, że podobna czcionka znajduje się na poprzedniej książce Autorki, którą zareklamowano na ostatniej stronie pozycji. Zaskoczyło to mnie bardzo pozytywnie, a w moim zrytym książkami mózgu pojawiło się marzenie o stworzeniu kolekcji i przyjemna wizualizacja obu powieści na moich półkach, szczególnie że skromny z pozoru grzbiet – wyróżniając się swoim różem i ciekawą czcionką – wygląda naprawdę ładnie. Do tego wszystkiego pasuje intensywnie różowy grzbiet z białymi napisami i zdjęciem Autorki – jest klasycznie i prosto, ale dzięki temu udało się uniknąć najgorszego, jeśli chodzi o używanie koloru różowego w okładkach: kiczu. Nie chciałam jednak dłużej się nad tym zastanawiać i przejrzałam całą książkę, z zaskoczeniem odkrywając umieszczone wewnątrz zdjęcia i ładną, przyjemną w czytaniu czcionkę, która nadawała intrygującego charakteru całej pozycji. Krój ładny, a absolutne novum w powieści – przynajmniej dla mnie – czyli zdjęcia sprawiały, że byłam ciekawa treści książki, a kiedy zobaczyłabym ją w księgarni, z pewnością nie minęłabym ją obojętnie.
Właśnie, zdjęcia. Ciekawa jestem, skąd Autorka je wytrzasnęła. Kupowała na Allegro, jak autor Fotoplastykonu, Jacek Dehnel? Skoro tak, to podziwiam zaangażowanie, bo dopasowanie fragmentów gazet i fotografii tak, by pasowały do koncepcji musiało być żmudne. Podejrzewam jednak, że zebrała dostępne materiały i z nich składała historię Łucji i jej rodziny, a dzięki skrywającymi się za czarno-białymi zdjęciami ludziom wymyślała bohaterów i ich historie, a także – co stanowi trzon opowieści – ich tajemnice. W każdym razie umieszczanie tych fotografii w książce, łącznie z gazetami i odkrytymi przez bohaterkę dokumentami było bardzo oryginalnym, intrygującym pomysłem, dzięki któremu zawartość rodzinnego kufra Łucji jest dostępna także dla Czytelnika. Chociaż, z drugiej strony, więcej jest wycinków gazet i niż ludzkich twarzy, a szczególnie mało portretów. Żebyście sobie nie pomyśleli, że jakaś dziwna jestem i jako fan historii nie lubię starych gazet, ale to przecież nie monografia, w której Autor stara się pokazać wiele rzeczy na zdjęciach, to powieść narracyjna, w której przedstawiamy sylwetki ludzi, jeszcze tak fascynujących jak ci, których pisarka przedstawiła w swojej opowieści. Oczywiście, nie konkretnie z tego powodu było mi tak przykro, bo przeczytałam tyle fascynujących rzeczy, w której nie było narysowanej ni kreski, ale skoro od początku pisarka skutecznie rozpala ciekawość Czytelnika i obiecuje mu niezwykłą atrakcję w postaci zdjęć bohaterów, to powinna się trzymać się do końca, prawda? Sam pomysł jednak bardzo ciekawy i udany, wzbogacający percepcję czytającego, ale jednocześnie, w pewien sposób, ograniczający jego wyobraźnię. Zresztą można potraktować to jako pewien eksperyment, rodzaj komiksu, sprawdzić, czy w takiej konwencji miło jest nam się poruszać; możemy sprawdzić to chociażby czytając opis bohatera w tekście, a potem oglądając zdjęcie i sprawdzając, czy nasze wyobrażenia były podobne. Mogą wyjść ciekawe rzeczy, albo – tak jak mi – nic. Tyle że nie wiem, czy to dobrze, czy też nie.
W miarę czytania okazało się jednak, że mam większe zastrzeżenia do bohaterów, nie mające nic wspólnego z ich wyglądem na zdjęciach. W największym skrócie chodzi o to, że mieli więcej cech wspólnych z marmurowymi posągami niż z rzeczywistymi ludźmi, o jakich – przynajmniej moim skromnym zdaniem – powinna traktować powieść. Może nie żywymi w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale realistycznych, namacalnych, takich, których problemy autentycznie zaczęły obchodzić Czytelnika. W tym przypadku to tylko marzenie. Bo taka Łucja Sowińska. Pomijając fakt, że w literaturze popularnej jest na pęczki seksuologów, którzy nie potrafią poradzić sobie ze swoim związkiem, policjantów, którzy w domu mają patologię albo sami uzależnieni są od używek, no i pań doktor, które obawiają się, że coś z nimi nie tak, bo rodzina. Już o paranoiczkach bojących się objaw choroby psychicznej rodziców czytałam tyle, że mam tego dość. A tu kolejny, szablonowy przykład. Łucję w dodatku nękają niezwykłe i podejrzane (z uwagi na występowanie w jej rodzinie przypadków schizofrenii) koszmary pełne rodzinnych tajemnic, demony z przeszłości i strach z dzieciństwa, a także głęboki lęk przed odkopaniem rodzinnych sekretów. Tak sobie zresztą myślę, czy lekarz neurochirurg może być jednocześnie psychiatrą, co Autorka kilka razy sugerowała i dochodzę do wniosku, że nie. Błąd logiczny? Może. Oczywiście w wiek bohaterki nie wnikam, bo smutno robi mi się na myśl wniosków, do jakich bym doszła. Nikogo też nie oskarżam, chociaż jako humanistka nie mam ochoty wypowiadać się na temat fizyki kwantowej, żeby nie popełnić takich głupich błędów. W każdym razie Łucja, jak każda porządna bohaterka, ma poranione uczuciowo serce, co jednak nie jest tak wielkim problemem jak mogłoby się wydawać – atrakcyjna pani doktor ma wielu adoratorów, którzy poświęcą dla niej wszystko, nawet swoje życie i pozwolą jej łamać ich serca ile tylko chce. To takie typowe. I jeszcze ta rosnąca liczba przyjaciół wprost proporcjonalnie do przyrastania ilości kłopotów. Ja tego już zupełnie nie rozumiem. W zwykłym życiu z wielkim trudem utrzymujesz wokół siebie grupkę znajomych i przyjaciół, przy udawaniu, że nie jest się zrzędą i skrajnym mizantropem, a ta czaruje każdego od tak. No kurde, to zupełnie nie fair. I przede wszystkim jakoś tak mocno nierzeczywiście, nawet jak na powieść, która w założenia wykorzystuje wątki paranormalne. To byłoby dziwne nawet na Marsie w najbardziej odjechanym SF, a co dopiero w tego typu powieści.
Ten zarzut można także wykorzystać przy ocenianiu innych postaci – przede wszystkim kochasiów Łucji i jej przyjaciółki Magdy. Zarówno Łukasz jak i Władysław charakteryzują się nieuzasadnioną miłością do Łucji i zaawansowaną bezbarwnością (poza tym, że obaj są ludźmi wykształconymi, z bardzo wysokim IQ i sprawiają wrażenie wymuskanych dżentelmenów, przynajmniej tak myślę). Nie mają żadnych cech, o których mogłabym napisać szerzej; moje emocje odnośnie ich postaci nie są również ciekawe, bo chyba każdy wie, że irytacja fajnym uczuciem nie jest. Zresztą dziwi mnie to, bo na wątek miłosny Autorka poświęciła dużą partię książki, miała więc szansę na intrygujące rozbudowanie postaci, pogłębienie ich charakterów, przynajmniej do minimum, dodanie im iskry życia, czy po chociaż nakreślenie ich ciekawego portretu. Żeby chociaż było widać, że się starała, próbowała w tej kwestii zrobić coś wtórnego, cokolwiek, nawet wspomnieć o nawykach żywieniowych, włożyć w usta jakiś śmieszny żart, dodać jakąś prawdziwą, znaną z autopsji cechę, niekoniecznie nawet zaletę. Wbrew pozorom postacie same się nie stworzą, a napastowanie byłej żony swojego brata i niedwuznaczne narzucanie się nie czyni z bohatera drugiego Romeo czy pana Darcy’ego, naprawdę. To nie jest miłe uczucie dla czytelnika, kiedy bohaterka zachwyca się facetem, który podrywa ją na dziwny obraz i na dobrą sprawę robi z to przyczyn niewyjaśnionych – ów przystojniak jest tylko imieniem i nazwiskiem na kartce papieru, bez żadnych cech, dzięki którym zapamiętaliśmy go na kilka dni po zakończeniu lektury; postać tak papierową i pustą, że aż boli. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest ruda Magda – najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki, której wątek był równie nieśmieszny co dziecinny. No bo żeby to była jakaś kreskówka dla dzieci albo jedna z tych głupich komedii, ale to przecież – teoretycznie oczywiście – poważna książka dla dorosłego czytelnika, obfitująca w tragiczne zdarzenia, konflikty i romantyczną miłość, pełną bólu i cierpienia. Oczywiście, bohaterka ma pełne prawo posiadania zakręconej i szalonej przyjaciółki, ale przecież nawet ja nie doszłam do takiego poziomu dziwności i – módlcie się za mnie, wszyscy bogowie olimpijscy – nigdy nie dojdę. Zresztą chyba nie muszę opisywać tego bolesnego uczucia, kiedy rzecz należącą do kategorii nieśmiesznych kawałów ktoś traktuje całkiem poważnie. Na szczęście, Autorka zlitowała się nad nami i postać Magdy pojawia się wystarczająco rzadko i jest niedostatecznie zarysowana, by wywoływać taką irytację w czytelniku, by zniechęci się do książki zupełnie. Na szczęście. Jeszcze więcej trochę Magdy, jeszcze więcej trochę bezcelowego absurdu i załamanie nerwowe w moim życiu stałoby się faktem.
Nie chwal dnia przed zachodem – nawet nie wiecie, jak wielką to okazało się prawdą. Po kilku pierwszych stronach, kiedy czytałam książkę jeszcze z prawdziwym zaciekawieniem, myślałam, że język Autorki będzie rzeczą, którą będę wychwalać najbardziej. Ba! Spodziewałam się, że będzie szybko i lekko, a książka stanie się historyczną rozrywką, odpoczynkiem od lektur cięższych, bardziej wymagających. Coś zaczęło się psuć już na początku, kiedy opisany został sen bohaterki. Bardzo nie lubię opisywania snów, szczególnie tych pisarzy, którzy nie są Marquezem czy innym mistrzem rozumiejącym logikę snu. To było zaledwie preludium. Autorka, uważając się za wielką literatkę, sięgnęła po frazy i styl zaczerpnięty z innych wielkich powieści. Z każdej strony książki bucha artyzm, prawdziwe emocje, epicko nakreślone obrazy; słowem styl pisarki dosięga literackich wyżyn. Tylko dlaczego wszystko wydaje się dość pretensjonalne? Nieszczere? Płytkie? Wydumane? Za słowami nie ukrywają się żadne emocje, dobre wyrażenia (zapożyczone często od innych) giną w gąszczu słabej prozy, z trudem składanych zdań, którym dobrze zrobiłby zabieg odwrotny do zaprezentowanego czyli lekki, nieskomplikowany styl, proste emocje – chociaż może wtedy zganiłabym Autorkę za wielką prostotę, z całością byłoby o wiele lepiej. Może wtedy książka nie miałaby tego rysu epickości, śmiertelnej powagi, może scena erotyczna nie prześcignęłaby wszystkiego, co dotychczas na ten temat napisano, może stany psychiczne bohaterki nie byłyby wtedy tak bardzo wiarygodne. Tylko dlaczego to wszystko brzmi bardzo fałszywie? Dlaczego te kwieciste wyrażenia wydają się pochodzić z tych arcyciekawych pamiętniczków egzaltowanych pensjonarek albo kobiet, które można nazwać tym mianem? Kolejną wadą stylu pisarki jest szczegółowe opisywanie kolejnych czynności bohaterki. Czy Autorka chciała w ten sposób sprawić, że jej książka będzie dłuższa? Bo chyba nie uważa ona, że tak jest dobrze? W każdym poradniku dla początkujących pisarzy napisane jest, że tak po prostu się nie robi – bohater wchodzi do pomieszczenia, a nie wkłada klucz, przekręca go, naciska klamkę i zdejmuje buty lub nie; dłużyzny obejmowały także inne, znaczne partie tekstu jak wędrówka po Pradze, której skutkami był tylko sen, jeszcze więcej stron i jeszcze więcej użalania się nad Łucją. W tym miejscu Autorka mogłaby zrobić coś, żeby bohaterowie bardziej przypominali zwykłych śmiertelników, przynajmniej taka jest moja sugestia. Ponieważ umiem czytać i żyję jakiś czas na tym świecie, myślę, że instrukcja jak przechodzić po pasach jest mi niepotrzebna. Zresztą podobno ta książka traktuje o czymś innym, znacznie bardziej interesującym niż – na przykład – gotowanie Łucji i inne tym podobne sprawy.
Na torcie musi być wisienka, bo bez niej nie byłoby przecież tak fajnie. Ową wisienką u mnie będzie fabuła pozycji. Przede wszystkim jeszcze raz zaznaczę – o czym pisałam w znacznie starszych tekstach – nie lubię połączeń powieści obyczajowej czy też sagi rodzinnej z fantastyką. Oczywiście, wspaniale jest, kiedy te dwie płaszczyzny przenikają się nawzajem, tworząc oryginalną mieszankę, ale myślę, że tylko w wypadku, kiedy cały świat przedstawiony jest przesiąknięty magią, a nie tylko życie jednego z bohaterów, z czym do czynienia mamy i tym razem. Autorka, bez szkody dla powieści, mogłaby przebaczyć sobie te wszystkie magiczne naleciałości i opowieści o spirytystach, którzy toczyli magiczne pojedynki jak w Harrym Potterze jak i owego fizyka, który zajmował się czwartym wymiarem, już o duchu Marianny nie mówię (pomijam milczeniem legendy o białej damie w tamtej wieży, bo nie mam ochoty zastanawiać się nad owym weselem, w którym pan młody i świadek bez określonego powodu powiesili się tam… czy to już horror czy jeszcze farsa?), bo zostało przedstawione to na tyle nieprawdopodobnie, że trudno w to uwierzyć i to nie tylko pod względem językowym. Powieść została nieprzemyślana, do tego stopnia, że z nagromadzenia sensacyjnych faktów i nadnaturalnych zdarzeń nic tak naprawdę nie wynika, bo poszukiwania Łucji kończą się nie dojściem do jakiejś prawdy o zagadkowej Mariannie, ale napisaniem książki, chociaż wcześniej byliśmy świadkami wielu zaskakujących zdarzeń, sugerujących, że zakończenie będzie zapierało dech w piersiach i przede wszystkim wyjaśni chociaż parę kwestii, których byliśmy ciekawi. Ja to naprawdę rozumiem i myślę, że niedopowiedzenia są dobre, ale żeby były takie duże? Przecież w końcu nie wiemy niemal tyle, co na początku, pomijając pokrętne wytłumaczenia konfliktu między babką a jej siostrą, no i kwestię żydowską, bardzo w powieści szeroko ujętą. I myślę, że nie przypadkowo, bo – choć nie będę o nic Autorki oskarżać, a do klimatów antyżydowskich bardzo mi daleko, tak samo jak do bronienia tych parszywych polskich jednostek, które wolały wydać Żyda niż ryzykować dla niego życie – pisarka chciała być lekko kontrowersyjna. Nie tylko Marianna, której postać dominuje całą książkę, ma dużo wspólnego z Żydami – resztę rodziny Łucji możemy podzielić na tych, którzy mieli korzenie żydowskie i tych, którzy owych Żydów nienawidzili. Ba, to dotyczy nawet matki, którą w stanach schizofrenicznych nawiedzali Żydzi i opiekunki małej Łucji, która była owocem romansu pewnego Żyda. I te praskie kapliczki z Maryją. W snach bohaterki płaczą, mają gwiazdy Dawida na płaszczach, a w rzeczywistości prześladują Łucję na każdym praskim podwórku, we wspomnieniach jej i innych. Przypadek? Może to próba podjęcia kontrowersyjnego tematu? Wszak pachnie tu aluzjami do osławionego polskiego antysemityzmu… Porzućmy jednak te ważkie kwestie i skupmy się na ważniejszych rzeczach, przede wszystkim na nieścisłościach i tego typu kłopotach. A zdarza się ich dużo, właściwie dzieją się przez większą część książki. Poza drobnymi, wywołującymi tylko złośliwy, krzywy uśmieszek (vide choćby godziny pracy Łucji jako lekarza w początkowych rozdziałach), to tajemnicza choroba bohaterki zaparła mi dech w piersiach, oczywiście w sensie negatywnym. I nie mówię tu dezorientacji, jaką u mnie wywołał ten pomysł, czytaniu po kilka razy tych samych linijek tekstu w poszukiwaniu jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia, ale o zupełnej nielogiczności tego konceptu. Co? Jak? Dlaczego? Może ktoś mi to wytłumaczyć? Nie mam w rodzinie – niestety – lekarza, więc nie mogę pokusić się o taką weryfikację. Na chłopski rozum jednak, całość nie ma żadnych zrozumiałych podstaw, zarówno fabularnych, psychologicznych jak i medycznych. Zresztą większość czyta się tak, jakby Autorka chciała umieścić fabułę książki na Marsie, a na Ziemię zdecydowała się w ostatniej chwili. Z całym szacunkiem, ale tak właśnie się czułam przez znaczną większość tej książki.
Trochę mi szkoda, że prawie wszystko poszło nie tak. Szkoda, że nie można napisać tego od nowa, bo na kilku dobrych pomysłach Autorki dałoby się zbudować ciekawą rzecz. Trochę szkoda, że historia z niezłym potencjałem za jakiś czas stanie się jedną z wielu książek na mojej półce, której fabuły ani bohaterów nie pamiętam. Na pewno bowiem pisarka włożyła w powieść dużo pracy, a szkoda, że nie zaowocowało to czymś dobrym, a przynajmniej rozrywką, zanurzeniu się w świat jakichś bohaterów i ich rodziny. Trochę szkoda, że tajemnica kobiety z obrazu nie wyjaśniła się tak naprawdę. Trochę szkoda… kiedy miałabym to wszystko pisać, najprawdopodobniej zapisałabym kolejne pięć stron. A tyle nie potrzeba. W ogóle o tej książce nie potrzeba było tyle pisać – ten czas, przeznaczony na pisanie i czytanie mogłam poświęcić innym zainteresowaniom, może właśnie szukaniem swoich przodków, szukaniem swoich korzeni, poznawania rodzinnej i swojej historii. O tyle lepszej od czytania tej książki, że prawdziwej, swojskich i pozbawionej całej tej pompatycznej narracji i błędów, chociaż tak samo pełnej wspomnień i ludzkich losów, zaklętych w uśmiechach na starych fotografiach.
Tytuł: „Twarz z lustra”
Autor: Elżbieta Wichrowska
Moja ocena: 1/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/na-starych-fotografiach-recenzja-ksiazki.html
Pudełko ze zdjęciami… Jest ciemnogranatowe, na rogach wzmocnione złotymi blaszkami, ze skóry, a może z czegoś podobnego. Pachnie strychem, starymi ubraniami i lawendą; zdjęcia się porozrzucane, niektóre w bardzo złym stanie. Odgrzebane w zakamarkach strychu, których nie odwiedza...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/smak-buzy-recenzja-ksiazki.html
Można mnie nazwać mieszczuchem – urodziłam się i wychowałam w mieście, żyję w nim do dziś. I bynajmniej nie narzekam. Wszystkie potrzebne sklepy mam tuż pod nosem, lekarza pediatrę i kościół też, z okna mogę podglądać sortowanie listów na poczcie, księgarnie i pizzeria są zaledwie kilka kroków. Nie muszę się także wysilać, by iść do Empiku czy galerii handlowej. Dalej mam jezioro, cmentarz i jeszcze więcej sklepów, które z wrodzonego lenistwa odwiedzam bardzo rzadko. Nie mogę więc narzekać, że jest mi tu źle – żyje się tu komfortowo przynajmniej na moje niezbyt wygórowane wymagania. Mimo tego nie czuję się jakoś przywiązana na tyle, byście nazwać mnie lokalną patriotką; zainteresowanie historią mojego regionu jest raczej uprzejme w stosunku do pewnego znajomego, który pisze artykuły do lokalnej gazety i zazwyczaj polega na kulcie Anny Wazówny, która jest tu bardzo ważną osobistością. Dlatego nie zauważam zmian, jakie powoli zaczynają zachodzić wokół mnie i mojego miejsca zamieszkania. Zmian na gorsze, powiedziałabym, bo na miejscu dzisiejszego parkingu przed wojną był ogród z stolikami i muszla koncertowa; postępującą nowoczesną, ale i bardzo chaotyczną zabudową szepczącą swoim zimnym minimalizmem dostojne, pruskie budynki z czerwonej cegły i urokliwe kamieniczki. Usiłowaniem władz do zbliżenia wizerunku miasta do metropolii, a nie urokliwego miasteczka, gdzie pośród uliczek usłyszeć jeszcze stukanie podków koni sprzed stu lat. Takich miejsc jest coraz mniej, szczególnie na obrzeżach, pośród nowych osiedli i wielkich blokowisk.
Ale za to o wiele bardziej lubię to samo miasto nocą, chociaż większe miasta robią jeszcze lepsze wrażenie. Poza pijaczkami i podejrzanymi typami ustawiającymi się w kolejkach do klubów nocnych od rozświetlonych okien i witryn bije pewnego rodzaju ciepło; kiedy ludzie wieszają tam lampki choinkowe i Mikołaje, efekt jest jeszcze potężniejszy, a mi nie chce się wracać do domu. Zresztą nocą miasto wydaje się intymniejsze niż za dnia, bardziej tajemnicze i wielkie. Wszechogarniające. Dające poczucie dziwnej wspólnoty z tymi, którzy skryli się pod dachami swoich domów i mieszkań (nawet jeśli są to tylko niebieskie odblaski od telewizora); ma się wrażenie, że uliczki, znane od lat, stają się zawiłymi labiryntami, a parki magicznymi ogrodami jak z baśni, w których zdarzyć może się wszystko (łącznie z natknięciem się na niebezpiecznego pijaczka, całujących się w krzakach gimbów czy agresywnych typków z podejrzanymi woreczkami i strzykawkami). Zresztą ciężko jest zachwycać się urokami miasta, kiedy można natknąć się na tyle niebezpieczeństw, ale mimo to wtedy domy i ulice oddziaływają na mnie jakoś inaczej, czasami mam wrażenie, że wszystko odzwierciedla to, co czuję, a nawet coś chce do mnie powiedzieć. Tylko co? Nie wiedziałam, a nie miałam odwagi się pytać – jako zwykle racjonalna osoba posądzona zostałabym o branie czegoś bądź, jeszcze gorzej, chorobę psychiczną. Zresztą sama się tego bałam, próbowałam to tłumić, szukać jakichś racjonalnych powodów mojego dziwnego stanu ducha, które – jak sądziłam – brało się ze zmęczenia lub też z kofeinowego haju; byłam pewna, że moi zupełnie normalni znajomi tak nie mają. Dlatego byłam zdziwiona i zaskoczona, kiedy odkrywałam, że to wcale nie jest nienormalne, a nawet poznałam człowieka, który czuje tak samo jak ja. Mój nowy znajomy sam w sobie jest niezwykły, bo pochodzi z Turcji i na ogół zajmuje się sprzedawaniem buzy, czyli tradycyjnego, lekko alkoholowego napoju, a także, co najważniejsze, do głowy przychodzą mu dziwne myśli.
Nazywa się Mevlut Karataş i, jak już wspomniałam, sprzedaje buzę na ulicach Stambułu. Wraz z upływem czasu zawód to coraz bardziej nieprzydatny, bo mało kto pije buzę, a jeśli tak, to taką ze sklepu – Mevlut jest więc żyjącym reliktem z coraz bardziej dalekiej przeszłości, jednym z niewielu podtrzymujących dawną tradycję, pamiętającym o odrębności narodowej w coraz bardziej globalnym świecie. Wędrując nocą po ulicach miasta obserwuje jego nocne życie, zmieniający się kształt i coraz bardziej nieznaną dla niego twarz; wtapia się w noc i Stambuł, który zamienia się w inną, tajemniczą krainę, odpoczywa, odnajduje najgłębszy sens w swojej egzystencji, nawet wtedy, kiedy w jego życiu nie wszystko jest tak, jak powinno być. Poznaje przy tym wielu ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu ukształtują pewne części jego życia, jednocześnie samemu funkcjonując w jakby zupełnie innym wymiarze, obok świata. A wokół niego wszystko się zmienia, wszystko jest płynne, przebiega historia jego życia i tych, którzy są z nim w jakiś sposób związani. Mevlut wybiera sobie żonę, która nie jest do końca tą, której pragnął (przez to później zaczną się problemy), rodzą się dzieci, w końcu bohater zostaje sam. Wciąż zmienia miejsce zamieszkania, od wiejskiego domu i pospiesznie budowanego gecekondu na jednym ze wzgórz Stambułu do wielkiego, bezosobowego bloku; rodzina i przyjaciele odchodzą i przychodzą, a gdzieś w tle całej opowieści wre skomplikowana polityka Republiki Tureckiej pełna puczów wojskowych i ideologicznych przepychanek, z obowiązkowym portretem Mustafy Kemala Atatürka na ścianie każdego domu i urzędu. Ale cokolwiek się dzieje, wieczorami Mevlut przechadza się po ulicach i uliczkach, nawołując „Buzaaa!” i – mimo lęku przed psami – zachodząc na stare, sułtańskie cmentarze, gdzie zatrzymał się czas, a w głowie mając te swoje dziwne, tajemnicze myśli, których czasami nie może zrozumieć.
Kiedy otwierałam tę książkę, zamkniętą w ciekawej, oryginalnej okładce, była ona dla mnie zupełną niewiadomą. Ba! Dopiero przed lekturą sprawdziłam – wstyd się przyznać - czym jest buza i zagłębiłam się w tajnikach receptury i apetycznych zdjęciach napoju. Ale czy treść mi się spodoba, czy zniechęcona nie odłożę książki w połowie, lub też co chwila będę uderzać głową w biurko tudzież w ścianę by znieczulić się przed ludzką głupotą wylewającą się z produktu powieściopodobnego? No tak, Autor niby noblista, ale owa nagroda nie ma dla mnie jakiegoś wielkiego prestiżu – niektóre nagrody są przyznawane według dziwnych kryteriów zwykłym powieścidłom, a wybitne dzieła czekają na swoją kolej w nieskończoność niczym Leonardo di Caprio na Oscara; takim pisarzom zwykle się nic już nie chce – nie muszą niczego udowadniać a pieniędzy mają wystarczająco dużo. Czy będzie to tego rodzaju książka, wydana w Polsce tylko dlatego, że napisał ją noblista po pięciu latach odpoczynku, bez gwarancji jakości? Cóż, zawsze trzeba będzie zaryzykować, najwyżej będę miała tę przyjemność wyżywać się w recenzji. Zabrałam się więc do czytania, szczególnie, że to niezła cegiełka, omijając na razie wszystkie dodatki, by uzyskać jak największą satysfakcję z obcowania z czystą, snutą przez pisarza historią.
Co jest największą zaletą powieści? Elegancki, prosty styl zwrócił moją uwagę już po kilku stronach książki, a potem wzbudził mój podziw, w miarę jak akcja zaciekawiała mnie coraz bardziej i powoli przywiązywałam się do bohaterów. Styl ma delikatną, ciekawą budowę, zbudowaną z prostych, bezpretensjonalnych i swojskich słów, pozbawiony jest wszystkich skomplikowanych metafor i konstrukcji – czyta się przyjemnie, szybko – bo tekst ma swoją nieskomplikowaną melodię – i przede wszystkim ze świadomością, że mamy do czynienia z prozą na naprawdę wysokim poziomie. Pisarz skupia się na opisywaniu czynności dobrze nam znanych, pod tą powłoką przemycając intrygujące, umiejętnie wprowadzone smaczki, widoczne dopiero po uważniejszym, powolnym czytaniu, jakiego wymaga książka. Subtelności takich jest wiele. Przede wszystkim Autor ma rzadki dar pisania pięknie i ciekawie o ludzkiej codzienności, znajdowania pośród zwykłych, rutynowych czynności jakiegoś niewidocznego wcześniej szczegółu, który nadaje codzienności nowego, zaskakującego znaczenia albo ubarwia niemiłosiernie szare życie; znajduje także poezję tam, gdzie zazwyczaj widzimy prozę (jak na przykład w roznoszeniu buzy) i opisuje to tak, że życie Mevluta i innych bohaterów, normalne i przeciętne, staje się czymś nowym i fascynującym. Jest to też zasługa przenoszenia punktu ciężkości na jakiś szczegół, budowania wokół niego wielu znaczeń, niezwykle delikatnego cieniowania, które tworzy nieco inną perspektywę niż ta do której zostaliśmy przyzwyczajeni i unikania mówienia dosłownie o emocjach bohaterów, a czasami nawet ich działaniach, dzięki czemu czytelnik ma większe możliwości interpretacyjne całości. Jednocześnie styl pisarza jest bardzo intymny, dotykający wszystkich aspektów życia bohaterów, odnotowujący każdą zmianę w portrecie Stambułu. Bo liczne, jakby wtrącone mimochodem opisy tego miasta, to też prawdziwa wirtuozeria: czyta się niemal tak samo dobrze jak opowieści o późnośredniowiecznym Paryżu autorstwa Victora Hugo. Miasto w opowieści Autora żyje, jest pełnoprawnym bohaterem, przybierającym różne twarze w zależności od czasu portretowania i perspektywy, co jest tu ważniejsze od kronikarskiego notowania zachodzących w nim zmian. Akapity o Stambule to przykład doskonałego i ciekawego obrazowania z użyciem minimum środków i bez zbędnego przegadania, zmieszczenia w jednym jednocześnie pełne malowniczych widoków i impresjonistycznych elementów. To nie jest więc Stambuł taki, jaki możemy zobaczyć w przewodnikach i albumach, to jest Stambuł pisarza, bardzo osobisty, wręcz intymny – tak jak Melvut, Autor nie widzi nic ciekawego w wznoszących się na kilkanaście pięter blokach, do których na końcu opowieści trafiają wszyscy bohaterowie, ale w krętych, starych uliczkach, gdzie zdają się drzemać dżiny i gdzie włóczą się bezpańskie psy. I wszystko to opisane delikatnie, z wirtuozerią i plastycznością tak, jakbyśmy towarzyszyli bohaterowi w nocnych wędrówkach i podziwiali miasto jego uważnymi oczami. I tylko dziw bierze, że ze zwykłej opowieści ze zwykłym bohaterem, prosto przecież napisanej, pisarz potrafi zrobić coś, co na długo pozostaje w pamięci i przyzywa swoim niezwykłym czarem.
Wyjątkowość książki ujawnia się także w innym aspekcie, choć na początku byłam niemal pewna, że zaliczę to do negatywnych stron powieści. To różnorodność narracji, technika rozpisania powieści na kwestie poszczególnych bohaterów, dzięki czemu konkretne punkty widzenia na daną kwestię czy wątki zostają mocno podkreślone, niemal wyodrębnione w autonomiczne opowieści, splatające się z innymi i tworzące znacznie szerszą panoramę wydarzeń. Na początku myślałam, że taki zabieg w książce niezbyt grubej (w porównaniu z monumentalną Pieśnią Lodu i Ognia G.R.R Martina czy trylogią Elżbiety Cherezińskiej Odrodzone Królestwo, gdzie bohaterów jest bardzo dużo, a kluczowe dla fabuły wydarzenia dzieją się jednocześnie w kilku miejscach naraz) o raczej jednolitej akcji jest zupełnie niepotrzebny, wepchnięty na siłę. Zresztą wydawało się, że powieść będzie należeć do tych trudniejszych, bardziej wymagających, gdzie taka forma prowadzenia narracji będzie wymagała jeszcze większego zaangażowania. Ba! Okazało się, że poza fragmentami z punktu wiedzenia bohaterów, pisarz zdecydował się na wstawki klasycznej narracji trzecioosobowej. Ze względu na to było bardzo trudno, przynajmniej na początku; później poznałam rytm opowieści i przestało mi to przeszkadzać – wręcz przeciwnie. Autor stworzył historię jako pewnego rodzaju kronikę rodziny Mevluta, gdzie bohaterowie są bezpośrednimi komentatorami wydarzeń opowiadanych przez narratora, mówią o swoim stosunku do tych spraw i zwracają się bezpośrednio do czytelnika, przez co czytanie tego było dość specyficznym uczuciem. Zresztą całość była ciekawym sposobem na wprowadzenie polifonii i poznanie racji różnych osób, szczególnie kiedy bohaterów podzielił jakiś konflikt albo kwestie polityczne, których w książce jest dużo – ubarwia to historię i sprawia, że staje się różnorodna, nieprzewidywalna. Co więcej, należy podziwiać Autora za technikę, bo wbrew pozorom taki sposób narracji jest niezmiernie trudny, szczególnie jeśli pisarz skomplikował to wszystko dodaniem fragmentów zwykłej narracji – książka staje się wielką układanką, w której każdy element musi idealnie pasować, bez przeoczenia nawet najmniejszego błędu, szczegółu. Ile pracy! Na miejscu pisarza najprawdopodobniej zatonęłabym w morzu notatek i poprawek, albo się po prostu poddała. Jako czytelnik lubię jednak pozornie proste konstrukcje, skrywające skomplikowany, ale idealny szkielet. Takie coś potrafi mnie wciąż zaskakiwać, a w morzu literackiej wtórności i nudy niespodzianki są jeszcze bardziej miłe niż zwykle.
Paradoksalnie ciężko powiedzieć, kto jest bohaterem opowieści. Mevlut? Stambuł? To właśnie miasto jest tłem wszystkich wydarzeń rozgrywających się na kartach książki; zmiany, jakie w nim zachodzą warunkują życie pozostałych bohaterów, a w życiu naszego poczciwego sprzedawcy buzy odgrywa odrębną rolę. Miasto się zmienia. Powiększa się o nowe dzielnice, zapełnia się tysiącami małych domków, budowanych przez jedną noc przez anatolijskich osadników na nielegalnych działkach, nocą w oknach, aż po europejskie wybrzeża Bosforu, palą się światła z kradzionego prądu, wreszcie do nieba pną się wieżowce; po starych, nierównych uliczkach, pamiętających może sułtanów i cesarzy bizantyjskich, chodzi sprzedawca buzy, chociaż wiele osób już nawet nie wie, co to jest. Miasto, składające się z mieszkających w nim ludzi, jest jednym wielkim organizmem, który żyje i przeistacza się bez względu na żyjące w nim jednostki, takie jak Mevlut, coraz większy outsider, żyjący przeszłością, dziwnie przywiązany do miasta, w którym na dobrą sprawę nie może się odnaleźć nawet po spędzeniu w nim większej połowy swojego życia – na zmiany patrzy jak przez mgłę, coraz mniej rozumiejąc nowe priorytety oraz sposoby życia - i rozumiejący jak nikt inny jego mowę. Jednak poza tym bohater jest idealnie przeciętny, niewyróżniający się niczym ciekawym, niepozorny i szary, co w tym przypadku nie jest zaniedbaniem pisarza, tylko skutkiem obranej przez niego konwencji. Śledząc losy bohatera łatwo bowiem możemy się z nim utożsamić – jego biografia mogłaby być równie dobrze biografią kogokolwiek innego - zrozumieć jego wybory, doznać tego uczucia przytłoczenia charakterystycznego dla wielu miast i anonimowości, ale jednocześnie wniknąć w intymny, mały światek rodziny i nielicznych przyjaciół bohatera. Bo rodzina Mevluta też jest tu ważna – tak ważna, że Autor uznał za stosowne umieścić na początku drzewo genologiczne całej rodziny. Było to dla mnie zaskoczeniem, oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa, bo coraz rzadziej w literaturze w ogóle można spotkać tego typu wątki, jeszcze tak bardzo rozwinięte. Nie jest to również rodzina toksyczna, którą z sadystyczną przyjemnością opisuje niemal każda współczesna pisarka, która nie chce wyjść na kolejną autorkę naiwnych bestsellerów ani nowoczesna rodzinka w stylu Mody na sukces – w rodzinie Mevluta, jak w każdej rodzinie, wybuchają kłótnie, konflikty, staje się przed wyzwaniem rozwiązania trudnych, niejednoznacznych problemów, wylewa się na kogoś złość i pomyje z różnych przyczyn, ale i tak zawsze wszyscy się godzą, zapraszają na obiady i uroczystości, chodzą do siebie po rady i opiekują się nawzajem swoimi dziećmi. Nie ma patologicznych sytuacji, chociaż rodzina składa się z rozmaitych, czasami naprawdę trudnych osobowości, a każdy ma swoją – trudną niekiedy – historię. Ważni dla fabuły są przede wszystkim kuzyni Mevluta: Suleÿman (zazdroszczę imienia!) i Korkut; szczególnie ten pierwszy, mniej gburowaty i serdeczniejszy, o niezłej tuszy i braku szczęścia do kobiet, wiele razy pomaga bohaterowi, nawet wtedy kiedy postanawia porwać z wsi dziewczynę i ożenić się z nią. Właśnie – Rayiha, ukochana żona naszego bohatera, zwykła dziewczyna ze wsi, do której pięknych oczu Mevlut pisał płomienne listy miłosne z wojska. Ale czy na pewno do niej? Cóż, sprawa skomplikowana, która w pewien sposób zważy na dalszych losach bohaterów, ale nie na ich miłości, którą Autor portretuje w niezwykle wiarygodny, porywający sposób. Nie jest to poetyckie czy wzniosłe uczucie, ale trwałe i piękne, szczególnie dlatego, że jest to miłość zwykłych, biednych ludzi w zwykłym wielkim mieście. Uczucie, którego znaczenie bohater pozna dopiero wiele lat później, ale – na szczęście – dostatecznie wcześnie, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Poza zwykłą, nie wyróżniającą się niczym postacią Rayhiy, poznajemy jej dwie siostry – Vedihę i Samihę. Najstrasza, Vediha, wyszła za kuzyna głównego bohatera, a życiorys najmłodszej i najpiękniejszej Samihy jest jedną z tych smutniejszych fragmentów książki. Poza nimi przez powieść przesuwa się jeszcze wielu, wielu innych bohaterów – są między nimi przyjaciele i koledzy ze szkoły Mevluta, której zresztą nigdy nie skończył, kolejny pracodawcy mężczyzny i znajomi. Jest ich tak wielu, że na końcu powieści zamieszczony został indeks, niczym w monografiach historycznych (może dlatego, że opowieść o życiu sprzedawcy buzy jest jakby monografią jego życia?). Większość z nich to starannie rozrysowane postacie, niezwykle wiarygodne i bardzo realistyczne, jednak bardzo przeciętne i szare, takie jak te, które spotykamy na co dzień i jakimi sami jesteśmy; pozostałe to przypadkowe, impresjonistyczne portrety, aż proszące się o rozwinięcie, szersze opisanie, a może i dodanie jeszcze jednego wątku, bo mimo że powieść cienka nie jest, to jakoś podejrzanie szybko rozstajemy się z bohaterami…
Mówiąc szczerze, obawiałam się, że ciężko będzie mi przebrnąć przez powieść, nie tylko dlatego, że wcześniej nie miałam dużo wspólnego z tego typu literaturą, a opis na tylnej stronie okładki zapowiadał się nadzwyczaj skromnie. Fabuła też nie grzeszyła licznymi zwrotami akcji – w całej powieści można znaleźć zaledwie kilka punktów zwrotnych i bardziej dynamicznych momentów – sunąc w jednostajnym, harmonijnym rytmie przecieka przez palce czytelnika i kończy się dokładnie wtedy, kiedy ma się ochotę na więcej. Nie zauważyłam więc, kiedy książka mnie wciągnęła i zżyłam się z bohaterami na tyle, by żałować, kiedy wszystko się skończyło i, by wrócić do świata Mevluta, chcieć zacząć czytać od nowa, dla samej przyjemności czytania. Bo chociaż nie ma tu nawet śladowych ilości porywającej akcji czy jakiegoś ciekawego, rzadko spotykanego konceptu, który przyciągnąłby uwagę czytelnika, powieść w pewien sposób intryguje. Dajemy się porwać dniom codziennym bohatera, jego małym troskom i radościom, kolejom losu; życiu płynącemu spokojnie, bez większych wstrząsów i sensacji, w pewien sposób jednak ciekawemu. Autor pokazuje od wewnątrz, analizując nawet najbardziej intymne myśli zwykłego, szarego człowieka, ale także pokazując je z perspektywy ogromnego miasta, podlegającego ciągłym zmianom, ale też czasu (wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Czas jest kolejnym bohaterem powieści), nieubłaganemu dla wszystkich, nawet pięknej Samihy. Pisarz ma też niezwykłą zdolność zaklinania rzeczywistości, sprawiania, że szara, nieciekawa rzeczywistość staje się jakimś odrębnym, magicznym światem, a nieciekawa metropolia miastem nieco odrealnionym, a na pewno żyjącym własnym życiem. Szczególnie nocą, kiedy znika uliczny ruch i pośpiech, a na ulicach pojawia się Mevlut z wiadrami pełnymi buzy i swoimi dziwnymi myślami, które wypełniają szczelnie przestrzenie między budynkami.
Okładka z pewnością należy do tych intrygujących, takich, jakie przyciągają wzrok w księgarniach i zmuszają łowców literackich smaczków do zajrzenia do środka. Zachwyciła również moją mamę, a ja – tak samo jak do treści, która skrywa się pod nią – na początku byłam bardzo sceptyczna. Po przeczytaniu jednak, kiedy przyjrzałam się jeszcze raz, uznałam, że oprawa ma swój charakter, coś, co wyróżnia ją spośród innych. Przede wszystkim jest to fotografia – jakaś stambulska ulica z epoki, bruk, dość niechlujne budynki z poodpadanym tynkiem i ciemnymi, nieprzyjaznymi oknami piwnic, mężczyźni siedzący na schodach przed domem – może to wuj i kuzyni głównego bohatera? – jakaś przygodna spiesząca się gdzieś kobieta z zakupami i sprzedawca buzy, wysunięty, rzecz jasna, na pierwszy plan. Nie byłoby to takie ciekawe, gdyby nie kolorowe napisy nabazgrane na zdjęciu, a właściwie na czarno-białej ulicy, w miejscach raczej przypadkowych, będące tytułami rozdziałów, cytatami i pojęciami związanymi z książką (co, niestety, bardziej błyskotliwemu czytelnikowi może sugerować pewne kwestie dotyczące treści). Żeby było jeszcze ciekawiej, z ust sfotografowanego sprzedawcy buzy wysuwa się żółty dymek ze słowami, które tworzą tytuł powieści, a co nieodmiennie mnie fascynuje, chociaż nie wiem dlaczego. Może nieoczekiwany kontrast między ponurą, zwykłą fotografią a nabazgranymi wszędzie kawałkami życiorysu Mevluta i tytułem? Znalazłam informację, że pomysłodawcą okładki był sam Autor – co zdarza się bardzo rzadko – i on opracował napisy na zdjęciu. Hm. Ciekawe. Pewnie dlatego okładka ładnie streszcza wszystko, co znalazło się w książce; jest jej kwintesencją. Podziwiam także zdolności w projektowaniu takich rzeczy i zaangażowanie w tworzenie własnej książki – widać, że pisarzowi zależy na czymś więcej niż na dobrym odbiorze swojego dzieła i ilości sprzedanych egzemplarzy – dopracowuje swoją książkę w najdrobniejszych szczegółach. Efekt jest bardzo zadowalający, bo nawet podczas czytania zaskakuje wiele graficznych elementów, takich jak wspomniany wyżej indeks czy kalendarium zdarzeń oraz drzewo genologiczne, które stanowią miły dodatek dla czytelników mających problemy z zapamiętaniem więzi łączonych bohaterów, ich imion lub chronologicznie ułożonych zdarzeń, ale także ciekawe urozmaicenie, dodające tekstowi jakiejś powagi. Przy partii tekstu w narracji trzecioosobowej umieszczono mały, sympatyczny rysunek sprzedawcy buzy podobnego do tego z okładki (więc musi być to Mevlut), który zastępuje zapewne banalne trzy gwiazdki. Całość została wydrukowana wygodną dla oka czcionką, dzięki czemu bez większego bólu będziemy mogli zająć się wgłębianie się w treść, odkrywaniem niespodzianek, obecnych na niemal każdej stronie opowieści.
Muszę przyznać, że nigdy nie gustowałam w kuchni tureckiej. Najbardziej nie znoszę kebabu, szczególnie tego robionego w budkach przed supermarketami, zresztą kojarzy mi się z fast foodami i niezdrowym odżywianiem. Historia Turcji i sympatia do tego kraju także nie tego. Potknęłam się wiele razy o Sulejmana Wspaniałego i o janczarów; Atatürka znam i nawet lubię, ale znacznie bardziej ceniłam sobie Cesarstwo Bizantyjskie, do którego upadku przyczynili się przodkowie Mevluta; wojny z Polską w XVII wieku oczywiście taktownie pomijam, łącznie z kwestią śmierci pana Wołodyjowskiego. Już nawet nie przypominam, że miasto, które Autor opisuje z takim artyzmem to były Konstantynopol. Dlatego niemałym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że tak bardzo polubiłam tę książkę, zżyłam się z bohaterami, zrozumiałam ich. Może ta moja wada, która każde mi lubić każdą dobrą książkę – a ta opowieść jest przecież bardzo dobra? Albo doskonała manipulacja pisarza-iluzjonisty, który sprawił, że przeniosłam się do Stambułu i poznałam bohaterów, którzy żyją tylko na papierze? Najprawdopodobniej jednak spotkałam kolejną pokrewną duszę, z którą bez przeszkód i posądzeń mogę snuć się nocą po ulicach miasta, z głową pełną dziwnych myśli i smakiem buzy na języku.
Tytuł: „Dziwna myśl w mojej głowie”
Autor: Orhan Pamuk
Moja ocena: 7,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/smak-buzy-recenzja-ksiazki.html
Można mnie nazwać mieszczuchem – urodziłam się i wychowałam w mieście, żyję w nim do dziś. I bynajmniej nie narzekam. Wszystkie potrzebne sklepy mam tuż pod nosem, lekarza pediatrę i kościół też, z okna mogę podglądać sortowanie listów na poczcie, księgarnie i pizzeria są zaledwie kilka kroków....
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/basnie-z-zycia-wziete-recenzja-ksiazki.html
Odkąd pamiętam, zawsze chciałam być bajkową królewną. Miały piękne suknie, tańczyły na balach nie brakowało im niczego, a jeśli w ich życiu zdarzyła się jakaś tragedia, zawsze na końcu pojawiał się przystojny królewicz lub rycerz a wraz z nim happy ever after czyli nieśmiertelne „ żyli długo i szczęśliwie”. Ponieważ od zawsze miałam historyczne ciągoty, fascynowały mnie zamki, flagi powiewające na flankach, złota korona na skroniach króla, zbroje, miecze i świat o wiele bardziej kolorowy niż ten za oknami. Wychował mnie więc Disney z najstarszą wersją Królewny Śnieżki i Kopciuszkiem w żółtej sukni, usypiały historie o arabskiej księżniczce, która nigdy nie płakała, ziarnku grochu, Dziadku do Orzechów i Elizie, której braci w pięknej opowieści Andersena przemieniono w łabędzie. Chciałam być którąś z nich, żyć w zaczarowanym świecie pełnym dzielnych rycerzy i bogatych książąt, nieustannie rozglądających się za małżonką również wśród tajemniczych panienek, które zostawiły swój pantofelek uciekając z balu. Życie zrewidowało i to głupie przecież pragnienie, nie tylko dlatego, że na świecie jest już niewiele księżniczek w starym tego słowa znaczeniu, a i one wychodzą zwykle za biznesmenów, którzy nie mają już nic wspólnego z rycerzami w błyszczących zbrojach, a dzisiejsi książęta paradują w firmowych garniturach i krawatach, a chociaż są nie mniej bogaci, często w różny sposób muszą zarabiać na swoje utrzymanie, a dolary wpłacają do banku. Później, kiedy zaczęłam się na dobre interesować historią, okazało się, że prawdziwe królowe, królewny i księżniczki nie miały tak lekko, jak przedstawia się to w baśniach. Często ich życie w zupełności nie przypominało żadnej z nich. Wręcz przeciwnie! Polityczne, aranżowane małżeństwa z niekiedy starymi królami, niepewne losy na oddalonych od domu dworach, śmierć przy porodzie, zapomnienie, szaleństwo, akceptowanie metresy, kochanek i bękartów, czasem znoszenie szaleństwa męża, stawianie czoła dworskim intrygom i szpiegom… I jeszcze ta odpowiedzialność, bo królowa ma istotny wpływ na losy państwa – choć w większości przypadków nie dopuszczano kobiet do polityki, to właśnie królowa rodziła potomka, mającego zapewnić ciągłość dynastii. Tym, że przy porodzie przypadkiem umarła, mało sentymentalny i słabo przywiązany do swojej żony król niekoniecznie się przejmował – zawsze przecież mógł ożenić się jeszcze raz. Przy czymś takim wszystkie klejony i suknie, jakie miała na wyposażeniu królowa traciły swoje znaczenie, prawda?
Okazuje się jednak, że życie ma i tak dużo wspólnego z baśniami. Albo – żeby było poprawnie – baśnie mają dużo wspólnego z rzeczywistością; pokazują bowiem archetypy ludzkiego losu i ludzkich charakterów, generalizują więc to, co często przeżywamy i o czym piszemy w książkach. Są ludzie źli i dobrzy; lisy i kruki, złe macochy i wróżki, nadzy cesarzowie oraz tacy, którzy chcą słuchać śpiewu słowika, świniopasy, przebiegłe królowe, Czerwone Kapturki i Baby-Jagi (czasami pojawi się jakiś książę na białym koniu, jednak zatrzymanie go na dłużej jest już znacznie trudniejsze, bo uroda nie zawsze idzie w parze z inteligencją czy – co gorsze – charakterem) Z pewnością po dłuższym zastanowieniu potrafilibyśmy wskazać takie osoby i w naszym otoczeniu. Czasami zdarza się też, że bajkowe scenariusze – do których czasami należą niezwykłe przypadki i spełnienie się głęboko skrywanych marzeń – w pewnym stopniu są obecne i w naszym życiu, oplecionym szczelnie przez pajęczynę trudnej rzeczywistości i bujania w obłokach podczas czytania kolejnej dość bezmyślnej opowiastki z happy endem. I nie tylko w naszym. Ponieważ losy ludzkie są takie same w każdej epoce, a zmienia się tylko wystrój i rekwizyty, w niektórych biografiach naszych przodków, znanych i nieznanych, fragmenty baśni były obecne. Tylko nie zawsze te dobre, bo wielu podzielało los Dziewczynki z Zapałkami czy stawało się czarnym charakterem. I nie zawsze z tym dobrym zakończeniem, bo mówi się, że życie z zasady nie zna takich. No ale nie zmienia to faktu, że baśnie są obecne wszędzie. Nawet w historii, uważanej przez wszystkich za rzecz nudną i nieżyciową.
Z takiego założenia wyszła Autorka tej książki, prowadząca w sieci bloga Kobiety i historia, która do historii, a ściślej mówiąc biografii znanych kobiet, podeszła z baśniowego punktu wiedzenia. Zabieg to ciekawy, wcześniej jeszcze przeze mnie nie spotkany, miałam więc nadzieję na coś nowego, świeżego, a może i przełomowego. Blogerzy, przynajmniej ci lepsi, to kreatywni ludzie, pomyślałam, ciesząc się, że istnieją jeszcze tacy zapaleńcy, którzy w nowatorski sposób chcą pokazywać, że historia nie jest listą dat, nazwisk i pojęć, ale życiem i jego nauczycielką. Kto wie, może to właśnie ta książka, jak dla mnie Poczet Jagiellonów dla dzieci kiedyś dawno, będzie tą, od której zacznie swoją niekończącą się przygodę z najbardziej fascynującą dziedziną nauki? A może choć trochę podniesie świadomość historyczną w naszym kraju, zachęci kogoś chociaż do spojrzenia na ten szkolny przedmiot łaskawszym okiem czy zmobilizuje do sięgnięcia bo znacznie bardziej szczegółową biografię wybranej postaci? Mając takie nadzieje, bałam się konfrontacji z rzeczywistością bardziej, niż możecie to sobie wyobrażać.
Prawda jest taka, że chociaż długo przed wydaniem książki o blogu Kobiety i historia stało się dość głośno i zostałam o nim poinformowana, nigdy on mnie specjalnie nie interesował. Nie dlatego, że podejście do tematu nie było ciekawe, co przecież bardzo sobie cenię, ale jakoś nie mogę się przekonać do większości blogosfery historycznej. Alergicznie reaguję na błędy, które są wiele bardziej oczywiste i podstawowe niż te, które można spotkać na Wikipedii. I nie tylko dlatego, że nie mam zaufania do źródeł, które nie posiadają długich wykazów bibliografii (bo nie mam, ale nie w tym rzecz), ale po prostu znudziło mnie pisanie długaśnych komentarzy, na które i tak nikt nie odpisywał, bo choć bloger nie musi być alfą i omegą, to jeśli jego strona jest pewnego rodzaju firmą, musi posiadać jakieś kompetencje, czyli przynajmniej przeczytać kilka książek na poważnie. A przynajmniej ja to tak traktuję – nie lubię kogoś oszukiwać, przynajmniej w ten sposób. Tak więc teraz, kiedy pozycja trafiła w moje łapki, weszłam na stronę Autorki, nie chciało mi się zbytnio rewidować treści postów, których przecież było wcale dużo. Zmartwiły mnie tylko gabaryty książki i – sprawdzam to na początku – bibliografia. Zwykle wychodzę jednak z założenia, że nadzieja umiera ostatnia i, jako że pewnego dnia miałam dość wolnego czasu, zabrałam się za lekturę, mimo wszystko licząc na coś ciekawego, a przynajmniej na mile spędzony czas, w którym będzie czas na kolejną podróż do przeszłości – do czasów mojego dzieciństwa, kiedy ubierałam się w sukienki mamy i dorośle upinałam włosy, jak i do wieków pełnych królowych, królewien i księżnych, ich sukien, karoc oraz politycznych intryg, które nieraz przekreślały ich szczęście.
Ale żeby było bardziej optymistycznie, Autorka pogrupowała ich postacie według baśniowych scenariuszy. Są historyczne Kopciuszki, Śpiące Królewny, Królewny na Ziarnku Grochu, Królewny Śnieżki i – co zapewne jest najbardziej ciekawe – Piękne i Bestie. Snuje więc historie o Elżbiecie Rakuszance, która była bardzo brzydka, ale i tak stała się ukochaną żoną przystojnego Kazimierza Jagiellończyka oraz matką królów, o Zofii Chotek, zwykłej hrabiance, która została żoną arcyksięcia, o Czarnej Halszce i jej toksycznej matce oraz o księciu Konstantym Pawłowiczu i jego polskiej żonie, Joannie Grudzińskiej. Nie brakuje także takich sław jak Bona, Barbara Radziwiłłówna, Maria Tudor (znana jako Krwawa Mary nieszczęśliwa królowa Anglii jest postacią, której zawsze współczuję, cieszę się więc, że Autorka, w odróżnieniu od wielu innych zajmujących się tą tematyką w sposób hobbystyczny osób traktuje ją sprawiedliwie i z wyrozumiałością), cesarzowa Sissi, Joanna Szalona czy lady Jane Grey. Blogerka opowiada również o postaciach mniej znanych, dość niepopularnych, albo zapomnianych: Anna Lenowens, Stefania Klotylda Koburg czy Sydonia von Borck, niejako odświeżając ich sylwetki i, kto wie, może przywracając ogólnej świadomości historycznej. I bardzo dobrze, bo szczerze mówiąc wolę poczytać o nieszczęściach córki Sobieskiego czy przekleństwie, jaki na ród Gryfitów rzekomo rzuciła piękna i odtrącona Sydonia, niż po raz setny przypominać sobie oklepaną historię miłości Zygmunta Augusta i Radziwiłłówny, która fascynująca była kilka lat temu, a o której wspomina każda bardziej popularna książka o historii Polski (zresztą to bardzo, ale to bardzo pesymistyczna opowieść). Jak większość na kartach tej pozycji, muszę zauważyć – tylko kilka z nich kończy się jeśli nie bajkowym happy endem to przynajmniej jakimś pozytywnym, przynoszącym nadzieję akcentem. Przez to całość ma mniej baśniowy akcent, niż można było się spodziewać - cała ta bajkowość jest tylko opakowaniem, w którym Autorka przemyca prawdziwe życie ze wszystkimi jego blaskami i cieniami.
Jest coś, co w książce bardzo mi się podoba, a czym szeroko Autorka napisała we wstępie. Chodzi o dostrzeżenie konieczności pisania i opowiadania o historii inaczej niż robi się to w szkole oraz większości pozycji popularnonaukowych i przeznaczonych dla profesjonalnych historyków. O poszukanie jakiegoś klucza, którym można otworzyć furtkę do świata historii dla każdego, nawet osoby, która wcześniej uważała, że kłótnie królów, papieży i niekończące się wojny, w których było pełno bitew niedaleko miejscowości o czasami trudnych do wymówienia nazwach. Bo przecież, jak pisze Autorka, problem nie polega na tym, że ludzie nie są zainteresowani historią, tylko zwykłe spojrzenie na tą dziedzinę nauki sprawia, że wielu – niesłusznie – uznaje, że to bardzo nudne. A później już trudno zmienić swoje zdanie. Blogerka postanowiła więc to zmienić, odwołując się do naszych najgłębszych wspomnień i sentymentów, wpisać w baśniowe scenariusze historie prawdziwych, żyjących kobiet, minimalizować ilość dat, nazw miejsc i nazwisk, tak, by uczynić lekturę książki prostszą i bardziej przyjemną, a jednocześnie zaciekawić czytelnika, zaintrygować, zaczarować i zahipnotyzować magią historią. Może ktoś potem postanowi przeczytać coś innego, może bardziej skomplikowanego, a potem zostanie miłośnikiem historii? Kiedy przeczytałam Wstęp do pozycji, pod niektórymi stwierdzeniami Autorki chciałam podpisać się wszystkimi czterema łapkami i pełna nadziei czytałam dalej, licząc może nie na jakieś rewelacje i sensacyjne ciekawostki, ale na dobrą lekturę, odmienne od mojego spojrzenie, które z pewnością mnie czegoś tam nauczy.
Największą zaletą pozycji jest język, pasujący do luźnej konwencji, jaką przyjęła Autorka, choć czasami jej krótkie, mało rozbudowane zdania drażniły mnie i sprawiały, że czytanie nie było niezbyt płynne. Dzięki temu jednak książkę czyta się właściwie błyskawicznie, pożera za jednym razem, niemal przepływając wzrokiem po stronach. Styl zresztą odkrywa tożsamość: mimo że każdy z nas jest inny, pewne cechy wskazują na blogera. Wiecie, subiektywność wypowiedzi, charakterystyczna narracja, luz i elementy typowo dziennikarskie, które są obecne we wszystkich dobrych tekstach blogerskich. No i długość rozdziałów, odpowiadająca przyzwoitemu postowi (nie, moje są nieprzyzwoite), ale na książkę za krótka, przez co ma się wrażenie, że tekst przecieka między palcami, a dana opowieść kończy się zanim dostatecznie oswoimy się z daną bohaterką. Z jednej strony to bardzo dobrze, bo Autorka nie traci dystansu właściwego skromnym blogerom, a i tekst w tym stylu jest znacznie lżejszy i łatwiejszy w przekazie, szczególnie dla tych, którzy są przyzwyczajeni do tego typu prostego języka. Nie można jednak Autorce odmówić bogatego słownictwa i dobrego warsztatu, którego delikatne niedociągnięcia tuszuje pasją opowiadania i przeżywaniem opisywanych wydarzeń, a także – co, myślę, było najważniejsze – umiejętność zaciekawienia czytelnika (każdy dobry bloger powinien coś takiego mieć, ale lepiej nie rozpisuję się na ten temat, bo ja nie posiadam takiego daru od losu), zaintrygowania go i zmuszenia do inicjatywy. Bo tu potrzeba dość własnej kreatywności – bez tego książka będzie jak ciastko bez nadzienia. Do zaprezentowanych przez Autorkę scenariuszy można bowiem dopisywać własne przykłady według wzorów, wymyślać inne baśniowe wzory postaci, albo po prostu poszukać innych, które nie zostały przedstawione w książce, a zasługują na większą uwagę. Ostatecznie na świecie żyło już tyle ludzi, że znajdzie się jeszcze wiele innych ciekawych przykładów – na przykład – złych macoch. Wystarczy uważnie szukać…
Czytając miałam bowiem często wrażenie niedosytu Bo poza wymienionymi (niewieloma) przykładami mniej znanych bohaterek Autorka sięgała po oklepane historie i odsmażane wielokrotnie kotlety: Bona, Barbara Radziwiłłówna, Joanna Szalona, Maria Tudor (Elżbieta też pojawiła się w kilku miejscach) oraz siostry Jagiellonki: Anna, Katarzyna i Zofia. Może wiele osób nie wie o takich postaciach, ale o nich poczytać można w innych, równie nowatorskich opracowaniach. Nie są to zresztą najciekawsze historie, bo o ile Katarzyna Jagiellonka, więziona z mężem przez cztery lata w wieży przez Eryka Szalonego, to ciężko tyle samo napisać o jej siostrze Zofii, której życiorys był mało skomplikowany i w gruncie rzeczy – poza kilkoma szczegółami – niezbyt interesujący, przynajmniej dla kogoś piszącego tego rodzaju książkę. Ten rozdział Autorka mogła zastąpić czymś innym, mniej znanym. Na przykład historią królowej Melisandy i króla Fulka d’Anjou, który urodą nie grzeszył, więc nadawałby się idealnie na książkową bestię (tyle że opowieść nie skończyłaby się dobrze, bo spory małżeńskie doprowadziły niemal do wojny domowej). Albo o występnych żonach synów Filipa Pięknego, chociaż te trudno byłoby dopasować do jakiejś kategorii. A w starożytności nie było królowych? Taka chociażby Kleopatra, albo Nefretete, to najprostsze zresztą przykłady. Semiramida. Albo nieszczęsna pierwsza żona Nerona, Oktawia. W roli Kopciuszka doskonale czułaby się Rokosana, ukochana żona sułtana Sulejmana Wspaniałego, która – jak plotka głosi – była słowiańską branką i niewolnicą. Eh, tomy można pisać. Wystarczy poszperać, znaleźć w sobie dawkę oryginalności i kreatywności, chęć opowiadania o czymś innym niż wszyscy. Bo myślę, że prawdziwy romans z Bliskiego Wschodu działa na wyobraźnię odbiory bardziej niż Bona-trucicielka; przynajmniej tak mi się wydaje.
Z drugiej jednak strony przytoczone wyżej przykłady wymagają większego nakładu pracy i czegoś więcej niż podstawowych wiadomości historycznych. A nawet z tymi, jak wynika z książki, Autorka ma problem. I jeszcze się z tego cieszy; we Wstępie stwierdza, że na szczęście nie jest historykiem. Na szczęście. Bo historyk traktuje te wszystkie postacie jako figurki, razem z tłem tworzących pewne ściśle naukowe konfiguracje, nie rozumie ich uczuć, ocenia ich z perspektywy naukowego mądrali, który połknął encyklopedię i zamienił się dinozaura. A przynajmniej tak twierdzi Autorka, nazbyt przeceniając swój blogerski zapał. Świadczy to o tym, że czyta mało dobrych monografii – owszem, są historycy którzy swoje oceny biorą z kosmosu, ale zazwyczaj kierują się empatią i prawdziwym wyczuciem tematu. Zresztą mniejsza o oceny i zanudzanie trudnymi do zrozumienia dla zwykłego śmiertelnika kłótniami królów i papieży, skoro Autorka popełniła w swojej książce wiele kardynalnych błędów, które płazem nie uchodzą nawet ogarniętym uczniom. Przede wszystkim szok i zrozumiały niesmak wywołała u mnie historia Klary Zach. I to nie dlatego, że w jakiś sposób chcę bronić późniejszego króla Kazimierza Wielkiego, bo nie można mu odmówić wątpliwej moralnie słabości do płci pięknej, ale cała historia zbudowana wokół tego faktu jest najprawdopodobniej krzyżacką plotką (kto jak kto, ale Krzyżacy w propagandzie byli mistrzami) i próbami wytłumaczenia sobie zamachu ojca zgwałconej dziewczyny, Felicjana Zacha na Karola Roberta i Elżbietę Węgierską, która straciła wtedy cztery palce. Branie niesprawdzonych faktów, do których historycy mają wątpliwości, jest dość nieprofesjonalne, szczególnie że wielu ludzi uzna tę informację za prawdziwą. Zresztą rozdmuchiwanie jakiegoś epizodu z życia Kazimierza, których w jego biografii jest na pęczki, to robienie z igły widły. Ale jest jeszcze gorzej, bo około 27-letni Jagiełło w oczach Autorki był już starcem. Ha! Co prawda w średniowieczu pogląd na ludzki wiek był nieco inny, ale nawet wtedy litewski książkę był uważany za człowieka w sile wieku; nie da się tego nawet wytłumaczyć z punktu widzenia Jadwigi, bo różnica wynosiła jakieś trzynaście – czternaście lat, czyli niewiele (o starcach możemy rozmawiać, kiedy dwudziestolatka wychodzi za mężczyznę sześćdziesiąt, pięćdziesiąt lat starszego i Hedwiżka z pewnością o tym wiedziała). Ów starzec dożył zresztą osiemdziesiątki i zdążył być dobrym królem, więc trochę nie zasługuje na takie określenie. Trochę. Za to Zygmuntowi Staremu pisarka oddała z nadwyżką – został najlepszym polskim królem. Serio? W skali światowej był, owszem, niezły, ale brakowało mu energii, zapału i strategicznego myślenia, czyli wszystkich cech, jakie są potrzebne, żeby wygrać w polityczne szachy albo być przynajmniej poważnie traktowanym. Bo niby ten hołd pruski w 1525 ładnie wyglądał, ale 1 września 1939 roku poznaliśmy jego konsekwencje. Wiadomo jakie. Drobniejszych spraw jest więcej – przede wszystkim nachalne odbrązowienie królowej Bony i oczyszczanie z niej zarzutów o trucicielstwo, utyskiwanie na Barbarę Radziwiłłównę i rozpaczanie, że nikt już o wielkiej królowej nie pamięta. Cóż, może i racja, ale wszyscy książęta mazowieccy nie popełnili chyba zbiorowego samobójstwa, kiedy Włoszka miała chrapkę na ich ziemię. Autorka pomija tę kwestię – jak się domyślacie – milczeniem.
Szukanie w książce bibliografii, kiedy natknęłam się na nieszczęśliwą historię Klary Zach, zajęło sporo czasu, tylko dlatego, że spis książek używanych przez Autorkę zajmuje stronę. I to jest jeszcze wybrana bibliografia (sic!). Rozumiem, czasami używając jednej książki można napisać następną, a to jest nie lada sztuka. Użyte przez blogerkę pozycje są jednak dość nieprzekonywujące; mało tu pozycji specjalistycznych, a tym samym wiarygodnych – dużo pozycji wydanych niedawno, zajmujących się historycznymi plotkami, nie wiem czy rzetelnych (mogę szerzej wypowiedzieć się na temat Dam Złotego Wieku Kamila Janickiego, którą zrecenzowałam na blogu, biadając nad oczywistymi i podstawowymi błędami Autora). Jest Kromer, słownik Kopalińskiego – pozycja nijak pasuje do tematu, ale to wielkie dzieło – i sporo szkiców biograficznych oraz popularnonaukowych biografii. Mało tego, a niektóre, sądząc po tytułach, brałabym z przymrużeniem oka. I spisałabym raczej całą bibliografię, bo to po prostu lepiej wygląda, tak samo jak obecność przypisów. Może Autorka uważała, że ich brak ułatwi czytanie? Ja czuję jedynie dyskomfort, bo z pewnością jestem inna niż reszta społeczeństwa, jednak ponieważ książka nie jest powieścią, ale czymś w stylu monografii, więc wynika to nawet z zasad dobrego wychowania. Jeśli chciała wyjść naprzeciw oczekiwaniom masowego czytelnika, który w świat historii (jeszcze) nie wsiąknął, to zawsze można było przypisy umieścić w specjalnej części, na końcu książki, tak, by można było pominąć, a każdy, kto tak jak ja, uważnie je czyta (tylko nie pytajcie o powód, bo go nie znam), czuł się usatysfakcjonowany. Jakkolwiek byśmy na to nie spojrzeli, to wciąż jest historia, nie baśń.
Wydanie za to jest porządne i całkiem niezłe. Okładka utrzymana jest w delikatnych, pastelowych kolorach - beżach, ercú, delikatnych, pudrowych różach i jasnych brązach, tworzących razem harmonijną, przyjemną dla oka całość. Na przedniej okładce widzimy odwróconą plecami kobietę w eleganckiej sukni przeglądającą się w lusterku, w którym widzimy jej twarz (wywołuje to dość dziwne uczucie, szczególnie że mam słaby i zmęczony wzrok), tajemniczo i smutno spoglądającą na czytelnika. Bajkowo-historyczne klimaty, powiedziałabym, a w dodatku pomysłowo i bardzo kobieco. Tytuł, zapisany na sukni postaci, jest wydrukowany ładną czcionką, aczkolwiek zawiera jeden dość poważny błąd (jestem bardzo konserwatywna, jeśli chodzi o rozdzielenie słowa bajka od słowa baśń). Pod spodem mamy podtytuł i jeszcze dopisek o tajemnicach, a na końcu, pomarańczową czcionką, imię i nazwisko Autorki, wraz z informacją o jej blogu (to powtarza się na tyle okładki, jakby była to jedyna rzecz, jaką pisarka osiągnęła). Na tylnej stronie jest długi, ale pobieżny opis w dwóch różnych kolorach, a także króciutka biografia blogerki, będąca raczej opisem jej książki. A szkoda. Chętnie dowiedziałabym się o niej coś więcej, może nawet uśmiechnęła się do jej zdjęcia. Grzbiet jest nieco ciemniejszy, z czerwonym tytułem, wygląda zupełnie przeciętnie, ale chyba z powodu skromnych rozmiarów. Szkoda. Przez to ginie na mojej półce obok grubych, kolorowych towarzyszek, a zawsze smuci mnie, kiedy jedna z książek zostaje przysłonięta przez inne, ale co na to poradzić. Warto też wspomnieć o nalepce, jaka była na moim wydaniu, która informowała, że książkę poleca Ewa Stachniak, jak wiecie, pisarka i Autorka dwóch doskonałych powieści o Katarzynie Wielkiej. Z blogerką łączy ją charakterystyczne, kobiece podejście do historii, rozwikływanie supłów losu postaci historycznych i niezwykle sensualne portrety kobiet, królowych i caryc, nie dziwię się więc, że poleca pozycję, włączając się w bardzo ważną akcję wspierania blogerów. To bardzo miło z jej strony, chociaż z pewnością ma większą wiedzę historyczną.
Zaczynając lekturę miałam pewność, że to historia w wersji pop, nie przypuszczałam jednak, że aż tak bardzo – poza miłą rozrywką w ukochanych klimatach nie zyskałam nic nowego. Chyba że mówimy o wiedzy pozahistorycznej, bo pozycja, paradoksalnie, nauczyła mnie trochę życia. Teraz zaczynam dostrzegać baśnie w rozmaitych opowieściach, a w baśniach, tych najbardziej klasycznych, kawałki ludzkiego życia. Skomplikowanego, pełnego warstw, nie zawsze sprawiedliwego. Bo, na przykład, zamiast jednej z wielkich księżniczek, żoną przystojnego królewicza zostało popychadło kuchenne, a Śpiąca Królewna, by znaleźć tego jedynego, musiała czekać aż sto lat. A baśniowe scenariusze z życia wzięte kończyły się czasami zupełnie inaczej, niż chcieli tego opowiadacze baśni, nie chcąc niszczyć dziecięcej niewinności i naszej nadziei – czasami maska Bestii nie opada, a książę na białym koniu nie przyjeżdża, myśliwy dopada i zabija Śnieżkę, a ziarnko grochu okazuje się kamieniem młyńskim. I nie ważne kim jesteś i w jakim wieku żyjesz: królową w klejnotach i pięknych sukniach czy pomywaczką w brudnym fartuchu albo marzycielką myślącą wciąż o happy ever after – baśń zwana życiem dopada każdego.
Tytuł: „Bajki, które zdarzyły się naprawdę”
Autor: Anna Moczulska
Moja ocena: 3,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/basnie-z-zycia-wziete-recenzja-ksiazki.html
Odkąd pamiętam, zawsze chciałam być bajkową królewną. Miały piękne suknie, tańczyły na balach nie brakowało im niczego, a jeśli w ich życiu zdarzyła się jakaś tragedia, zawsze na końcu pojawiał się przystojny królewicz lub rycerz a wraz z nim happy ever after czyli nieśmiertelne „...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/liliowa-poetka-recenzja-ksiazki.html
Ludzie z natury są ciekawscy. Lubią wiedzieć więcej o innych, szczególnie o tych, którzy – w pewien sposób – są lepsi. Dlatego taką popularnością cieszą się portale z plotkami o celebrytach i parach królewskich, którym trochę zazdrościmy, trochę podziwiamy i bardzo chcemy być tak jak oni, a przynajmniej wyłuskać z ich wspaniałego życia coś, co bardzo przypomina naszą, do bólu zwykłą egzystencję. Losami innych, wydawałoby się lepszych od nas, leczymy własne kompleksy, zapełniamy sobie czas pomiędzy kolejnymi telenowelami, emocjonujemy się, nieodmiennie podziwiając ich i przeżywając ich problemy jak swoje. Kłopot w tym, że wielu z nich nie jest godnych tej uwagi, przynajmniej moim zdaniem (podkreślam, moim zdaniem, bo nie chcę być rozszarpana na środku ulicy przez psychofanki Justina Biebera czy kogoś innego za szerzenie herezji), a ci bardziej normalni wolą ukrywać szczegóły swojego życia przed mediami, co zresztą doskonale rozumiem. Zawsze jednak pozostają postacie historyczne, pisarze, malarze i poeci, bo nawet biografie tych, którzy żyli kilkaset lat temu, są pełne pikantnych szczegółów a przynajmniej faktów, które można uznać za fascynujące, choć nie tak jak popularne anegdotki, często będące po prostu wyssanymi z palca plotkami. Ale jak możemy ich poznać tak naprawdę, nie powierzchownie, jak w wywiadach z celebrytami, w których chwalą się swoją sławą i pragną uchodzić za autorytety? Zresztą wątpię, czy Freddie Mercury lub Henryk Sienkiewicz jeszcze ich udzielają. Biografie? Choć bardzo lubię ten gatunek, myślę, że sylwetka opisywanej osoby jest przedstawiana – nawet w najbardziej rzetelnych z nich – z pewnego rodzaju subiektywnego punktu autora, który nieczęsto udziela głosu innym, szczególnie tym, których ocena o danej postaci nie zgadza się z obraną w danej książce konwencją. Najlepiej więc czytać to, co napisali sami – pamiętniki, dzienniki (chociaż jest to również pewna forma kreacji siebie), listy czy wypowiedzi innych osób, które miały zaszczyt znać taką osobistość bliżej. Postrzeganie innego człowieka jest bardzo subiektywne, więc im więcej opinii, a w nich cech wspólnych, tym obraz danej postaci wyraźniejszy, bardziej bliski i ludzki, choćby ta postać żyła kilka wieków wstecz.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, z domu Kossak – córka jednego z słynnych Kossaków, wnuczka słynnego Juliusza. Nie była jedyną artystką w rodzinie, choćby jej wuj czy siostra, Magdalena Samozwaniec, ale i tak swoim talentem wychyla się poza resztę światka literackiego końca dwudziestolecia międzywojennego. Polska Safona, mówili o niej, czytając tomik Pocałunki, pełen erotyków zachwycających precyzją słowa, melodycznością, plastycznym opisem i pomysłem; mówią zresztą tak do dziś, cytując jej miniaturki poetyckie i wiersze, śpiewając je oraz przerabiając. Dzięki temu trafiła do mnie, w dość cienkim, czerwonym tomiku z wybranymi utworami, zaciekawiając i jednocześnie odpychając – należę do tego gatunku ludzi, którzy nie chcą być romantykami. Obawiałam się egzaltacji, będącej zmorą kobiecej poezji miłosnej, poplątania z pomieszaniem lub wymuszonej oryginalności i byłam zaskoczona, gdy okazało się, że jest zupełnie przeciwnie. Tomik połknęłam w jedno popołudnie, szczególnie że wiersze nie były długie i trudne, czując po jego odłożeniu niedosyt; czerwoną książeczkę zresztą musiałam oddać. W wakacje na szczęście przywędrowały do mnie wysłużone wydania wszystkich wierszy poetki w dwóch tomach, sprawiając, że moja sympatia przeszła w prawdziwą miłość, może przywiązanie, do wielu z utworów. Na tym się nie skończyło – poznałam najgłębsze myśli i pragnienia poetki, jej wrażliwość i charakterystyczny sposób obrazowania, ale reszta jej osoby była dla mnie niewiadomą. Gdzieś przemknął mi jej portret namalowany przez „Witkacego” Witkiewicza i to zdjęcie w welonie czy kapeluszu z koronek, lecz rysy mówią o człowieku niewiele – potrzebna mi była jej biografia, życiorys bogatszy w szczegóły niż informacja w leksykonie czy niezbyt przecież wiarygodna notka na Wikipedii. A najlepiej coś więcej niż biografia, których przecież nie jest aż tak niewiele – choćby zbiór listów, pamiętnik, jakieś notatki, album? A może wszystko razem? Tak! Przez jakiś czas szukałam bardzo energicznie, ale potem do głowy przyszedł mi inny pomysł i zapomniałam, chociaż i tak często zaglądałam do wierszy poetki. Kiedy jednak zobaczyłam po raz pierwszy okładkę książki, pomyślałam, że koniecznie muszę spróbować. Może to jest to czego szukam? Poznając wypowiedzi, fragmenty listów i pamiętników osób z najbliższego otoczenia postać Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej ukaże się przed moimi oczami na tyle wyraźnie, że będę mogła ją polubić jeszcze bardziej, a może i pozwoli mi to na głębsze zinterpretowanie jej wierszy, ale też dzięki temu będę bardziej obiektywna – ludzie zauważą to, czego sami u siebie nie widzimy, a niektóre wydarzenia z innej perspektywy zmieniają się zupełnie. Tak czy inaczej, to chyba jedna z najbardziej uczciwych form opowiadania o kimś, warta wypróbowania.
Kim jest więc Maria Pawlikowska-Jasnorzewska? Taka jak w wierszach. Z kart książki wyłania się kilkadziesiąt jej charakterystyk, różniących się od siebie w miej lub bardziej; kilkadziesiąt jej portretów, naszkicowanych z różnych perspektyw; kilkadziesiąt prób uchwycenia jej niebanalnej osobowości, jednych lepszych i ciekawszych, innych gorszych i mało ciekawych, jakby ich autorzy nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Wszyscy przyznają jednak, że poetka była osobą pełną wdzięku, elegancji i uroku osobistego. Zawsze ubrana w połyskliwe, kolorowe szale i suknie, pod którymi kryła ortopedyczny gorset, maskujący nabytą w dzieciństwie krzywicę, z burzą popielatych włosów, które potem ścięła i wielkimi, błękitnymi oczami. O delikatnej, pastelowej urodzie, w obłokach tiulu i motylich, kolorowych sukniach. Była niezwykle wyrafinowana i wykwintna, rozkoszowała się własną wrażliwością poetycką, uważała się za estetkę. Gdzieś pod tym egocentrycznym hedonizmem kryły się jednak kompleksy, ciągłe pytania, marzenia o wielkiej miłości (której tak naprawdę nie doświadczyła), samotność, zagubienie, ogromna wrażliwość; cechy te sprawiały, że czasem uważano ją za dziwaczkę, a przynajmniej za inną od przeciętnej reszty. Poza tym – jako nieprzeciętnie zdolna, ale niestarannie wykształcona – odczuwała głód wiedzy i wciąż coś czytała, lubując się w książkach historycznych i traktatach filozoficznych, mimo tego wierzyła w czarne koty, piątek trzynastego i przedmioty, które przynoszą pecha. Zajmowała się nawet czarną magią, ezoteryką, ziołolecznictwem, a duchy wywoływała z wielkim zamiłowaniem i nieskrywaną fascynacją, wierząc w istnienie jakiegoś czwartego wymiaru, czegoś co jest poza światem materialnym (łatwo to zresztą zauważyć czytając jej wiersze, szczególnie tomik o znaczącym tytule Profil białej damy). Trochę egzaltowana, trochę ironiczna, trochę tajemnicza, ale w tym wszystkim bardzo ludzka, prawdziwa, naturalna. Szczera. Nic nie robiła na pokaz, co teraz jest rzeczą powszechną, ale dlatego, że po prostu taka była i mimo kompleksów nie potrafiła się zmienić. Pod tym wszystkim jednak kryła się kobieta, a szerzej – po prostu człowiek, taki jak my, tylko że znacznie bardziej delikatny. I, co jest zapewne najbardziej zaskakującym odkryciem, jakiego dokonałam, skrywającym w sobie wiele więcej tajemnic, niż mogłabym przypuszczać przed sięgnięciem po tę pozycję. Pytań, na które i samej poetce z pewnością byłoby trudno odpowiedzieć, a co dopiero tym, którzy spoglądali na nią zewnątrz…
Okładka książki jest bardzo ciekawa i dobrze dobrana. Pozycja jest w większym formacie niż inne książki Wydawnictwa, w eleganckiej twardej oprawie, w której całość wygląda bardzo intrygująco. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska spogląda na potencjalnego czytelnika z okładki z melancholijną zadumą, podpierając brodę ręką w długiej, skórzanej rękawiczce, a jej hipnotyzujące spojrzenie naprawdę przyciąga wzrok. Może to nie jest najładniejsze zdjęcie poetki, ale za to doskonale komponuje się z dwoma ćmami (szarą i różową) i liśćmi, wystającymi z rogów, a także z zielonym grzbietem i tylną, minimalistyczną okładką również w przyjemnym dla oka odcieniu jasnozielonego (kontrast tego koloru z czarnym jest bardzo odważny, ale tutaj zdecydowanie wyszło bardzo ciekawie i dobrze). Twarz poetki doskonale komponuje się zresztą z delikatnymi owadami, trawą i kolorystyką okładki, a ktoś doskonale edytował to zdjęcie, eksponując twarz Pawlikowskiej i białe kwiaty w jej kapeluszu. I choć na początku można przypuszczać, że takie połączenie się nie uda, a okładka będzie nietrafiona, książka w tym aspekcie pozytywnie zaskakuje. I to tak, że każdy bibliofil i miłośnik pięknych rzeczy chciałby ją mieć u siebie, chociażby dlatego, żeby na nią patrzeć – bo jest na co.
W środku uwagę przyciągają liczne ilustracje. Choć nie wszystkie z nich są podpisane (a powinny) takie urozmaicenie jest bardzo dobrym pomysłem, szczególnie że nie są to tylko fotografie – ponieważ poetka miała także uzdolnienia artystyczne, jak jej ojciec, doskonale malowała, jej akwarele i szkice zdobią karty książki, łącznie ze zdjęciami samej Lilki i ważnych dla niej osób – mamy Małgorzatę Samozwaniec, Zofię Kossak, rodziców Marii i wszystkich trzech mężów. Największe wrażenie robią jednak całostronicowe reprodukcje portretowych fotografii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, dzięki którym możemy się jej bardzo dokładnie przyjrzeć, chociaż żadna z nich nie jest kolorowa i w jakości HD. Pozycja jest wydrukowana na dobrej jakości białym papierze, ładną, staranną czcionką, a podziały między kolejnym rozdziałami książki są bardzo widoczne; na końcu umieszczono jeszcze praktyczny indeks, dzięki któremu odnajdywanie informacji w książce nie jest żmudne i denerwujące oraz dość szczegółowe kalendarium twórczości poetki. Słowem, przegląda się z chęcią, choćby dla samego oglądania zdjęć i rysunków, które w większej części są niepublikowane w Internecie.
Z jednej strony doskonale rozumiem pomysł zebrania w jednej książce fragmentów wspomnień i listów dotyczących ważnych i ciekawych osób, bo – jak pisałam wyżej – pozwala to na szersze spojrzenie na daną postać, rozbudowuje naszą wiedzę o nich, stanowiąc doskonały suplement biografii. To taka ciekawostka dla tych, którzy tak jak ja mają plotkarskie zacięcie, ale wolą światek twórców kultury i sztuki lub tych, którzy zafascynowani czyjąś twórczością, chcą dowiedzieć czegoś, co nie jest jednym z oficjalnych faktów, ale ciekawostką; dla koneserów będzie to nie lada kolekcjonerska gratka, coś odmiennego od większości książek na półkach. Zwykle przecież nie mamy dostępu do prywatnych zbiorów korespondencji przodków czy gazet sprzed lat siedemdziesięciu, o zdjęciach już nie mówiąc. Pozycja tego rodzaju wydaje się też bardziej wiarygodna niż wiele portali plotkarsko-sensacyjnych, gotowych nawet podkoloryzować historię czy też przeinaczyć fakty, by wywołać skandal czy osiągnąć nowy poziom wejść na stronę. Z drugiej strony jednak jakoś nie potrafię nabrać szacunku do Autorki tego opracowania – wyobrażam sobie oczywiście ogrom pracy i zawracania głowy, jakie zwykle towarzyszy zbieraniu i redakcji takich materiałów, szanuję też cały wysiłek, bo jak na książkę tego rodzaju pozycja liczy sobie dość dużo stron. No ale skoro tak, to Autorka mogła się jeszcze bardziej postarać – poza niemalże jednostronicowym wstępem nie ma ani jednego odautorskiego słowa. Trochę przesada, bo choć rozumiem, że może takie wtrącenia obniżyłby wartość książki jako źródła, dzięki któremu można wyrobić sobie obiektywne zdanie na temat Lilki, to przecież można było rozbudować wstęp. Ba! Muszę przyznać, że przygotowana byłam na zanudzanie, to znaczy dziesięciostronicowy wykład o rzeczach elementarnych dla każdego fana Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, byłam więc nieco zawiedziona. Trochę to też brak profesjonalizmu, bo zamiast losów poetki, Autorka mogła napisać więcej o własnym stosunku do opisywanej postaci, zdobywaniu materiałów (to byłoby bardzo ciekawe) czy w jakiś inny sposób wprowadzić czytelnika w tematykę książki. Nie narzekałabym także na krótką notką biograficzną na temat każdego z narratorów, bo skąd przeciętny czytelnik, który dopiero zaczyna interesować się poetką i jej rodziną, będzie wiedział Zofia Kossak, o której napisano tylko, że jest pisarką, będzie wiedzieć, że napisała genialnego Króla Trędowatego? No dobra, może się czepiam, ale nawet na końcu książki mogła umieścić krótkie notki chociaż o członkach rodziny Kossaków, a może nawet drzewo genologiczne? Jest przecież tyle możliwości, żeby nie brzmiało dziwnie, kiedy Autorka pisze na odwrocie książki o sobie jako o biografce. Zresztą opracowanie też jest średnie – przynajmniej kilka z wypowiedzi jest niepotrzebnych, nieciekawych, w żaden sposób nie wnoszących nic do portretu Lilki, albo po prostu nieciekawych, umieszczonych tam tylko żeby wszystkiego było więcej. Cóż. Jeśli chodzi o tego rodzaju książki, myślę, że liczy się jakość, a nie ilość.
Nie jest to pozycja dla tych, którzy Marię Pawlikowską-Jasnorzewską dopiero poznają – przed nimi lektura wszystkich jej wierszy, które prześwietlają jej niezwykłą osobowość, jakieś klasycznej biografii no i wspomnień Magdaleny Samozwaniec. Dopiero wtedy uzupełnieniem może być lektura tej książki – dzięki niej nasze podejście do poetki będzie bardziej osobiste, ludzkie, bardziej obiektywne ale również – paradoksalnie – subiektywne, pełne takich emocji, jakie odczuwamy w stosunku do każdego spotkanego przez nas człowieka. Bo choć niewiele z faktów poruszonych w książce było dla mnie nowością czy zaskoczeniem, to wdaje mi się, że poznałam Lilkę trochę głębiej niż zwykle; raczej jako człowieka niż jako poetkę. Jako człowieka, kobietę, pełną tajemnic, intrygującą, z ludzką twarzą i liliowym sercem, dostrzegającym i czującym więcej. Jako kruchą istotę, której emocje, które jak perfumy przesiąkły wiersze i do dziś owiewają czytelniczki, szukające w nich kawałka i swojego świata.
Tytuł: „Lilka. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w wspomnieniach i listach”
Autor: Mariola Przyzwan (opracowanie i redakcja)
Moja ocena: 6/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/liliowa-poetka-recenzja-ksiazki.html
Ludzie z natury są ciekawscy. Lubią wiedzieć więcej o innych, szczególnie o tych, którzy – w pewien sposób – są lepsi. Dlatego taką popularnością cieszą się portale z plotkami o celebrytach i parach królewskich, którym trochę zazdrościmy, trochę podziwiamy i bardzo chcemy być tak jak oni,...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/rodzina-pszczo-recenzja-ksiazki.html
Kiedy przychodzą Święta bądź moje urodziny, z radością odkrywam jak dobrze jest posiadać rodzinę. Małą bo małą, ale wiem, że mogę im zaufać. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, nigdy mnie nie zdradzą – łączą nas więzy silniejsze niż sympatia czy miłość: więzy krwi. A genetyce nie da się zaprzeczyć. Zresztą nie wyobrażam sobie, co stałoby się ze mną, gdyby nie miałabym Mamy, która pierwsza otwiera wszystkie paczki z książkami i w sekrecie zjada cały zapas gorzkiej czekolady. Łączy nas jeszcze cała fura wspomnień, wspólnych rozmów, przeczytanych książek, obejrzanych filmów i wspólnych przeżyć – i tych dobrych, i tych złych. Ale nie tylko Mama – samotnie czułabym się bez mojego kuzynostwa, bez ich cierpkich dowcipów i kłótnia. Nie da się zaprzeczyć, że pełnią ważną rolę w moim życiu, tak samo jak inne rodziny w życiach innych ludzi na całej Ziemi. Rodzina pełni przecież nadrzędną funkcję we wszystkich kulturach świata. I tak powinno być. To jest, myślę, oczywiste. Pewnie dlatego taki szok wywołują w nas wszystkie rodzinne patologie i przemoc. Szok zapewne większy niż w przypadku, gdy tragedia dotyczy dwóch obcych ludzi. Rany goją się dłużej, są przecież bardziej rozległe, bo więzi z rodziną są mocniejsze niż z przyjaciółką czy kochankiem; blizny pozostają zwykle na całe życie, a tęsknota za najbliższymi jest jak ból fantomowy, na który najczęściej nie ma żadnego leku. Uraz zostaje na całe życie, przekazywany w kolejnych pokoleniach i jak zaraza powoduje kolejne rany, tworząc zaklęte koło, efekt domino. I tylko czasami udaje się to na tyle zaleczyć, by można było dalej żyć.
Nic dziwnego więc, że pisarze uwielbiają ten temat. Już Arystoteles w swojej Poetyce, zbiorze formalnych rad dla dramatopisarzy, zauważył, że by wywołać w widzu litość i trwogę, a więc przeżyć niezwykle ważne dla antycznych artystów katharsis, konflikt tragiczny ma dotyczyć rodziny, a nie obcych sobie osób. Oczywiście, udało się to w wielu przypadkach, czasami aż za dobrze. Teraz, przeliczając sztukę na pieniądze, pisarze zauważyli, że takie tematy sprzedają się doskonale – współczujemy takim bohaterom, z napięciem śledzimy ich losy, ale też z pewną satysfakcją śledzimy tragedie innych, pijąc kakao pod ciepłym kocykiem i ciesząc się, że nas takie problemy nie dotyczą (do czego prowadzi takie myślenie przekonałam się na własnej skórze i lojalnie nie polecam). Ile ludzi, tyle pomysłów: motyw ten został wtłoczony w krwawe machiny kryminałów i depresyjne powieści psychologiczno-obyczajowe, często wraz z fizycznym powracaniem bohaterów do miejsc traumatycznej młodości. Dla tych mniej wyrobionych bądź życiowych optymistów, lubiących dobre zakończenia, pojawiają się także pozycje o wracaniu z takich traum do życia, odradzania się, zabliźniania się ran. Przeniesienie się do innej miejscowości, do pięknej wiejskiej willi, spotkanie przystojniaka, zaopiekowanie się dzieckiem, otworzenie sklepu czy cukierni… Pomysłowość autorek, bo najczęściej kobiety zabierają się za tego typu literaturę, doprawdy nie zna granic. Szczególnie, kiedy bohaterem jest osoba wkraczająca ze swoimi traumami w okres dorastania, ciężki przecież dla każdego – pojawiają się tu tematy pierwszej miłości, seksualności i pogłębiającej się depresji, poczucia winy. I pogodzenia się z przeszłością, zaakceptowania jej, zrozumienia, czasami będącego procesem bolesnym. Tak, to temat na tyle nośny i ciekawy, że można tu zrobić wiele oryginalnych, ciekawych rzeczy. A im boleśniejsza przeszłość i kolorowa teraźniejszość, tym lepiej.
Lily ma czternaście lat i wyrzuty sumienia. Uważa, że to przez nią zginęła jej kochająca matka, zostawiając ją z samą z nieczułym ojcem, który nie pozwala jej na nic, a za każde najdrobniejsze przewinienie każe klęczeć na grochu. Oparcie znajduje tylko w swojej czarnoskórej opiekunce i gosposi, Rosaleen. Jednak obie pewnego dnia wpadają w kłopoty – bo są to lata 60., kiedy na południu USA, gdzie rozgrywa się akcja książki, Murzyni są dyskryminowani i prześladowani - które odmienią ich życie na zawsze i sprawią, że obie zdecydują się na ucieczkę. Dokąd? Same dokładnie nie wiedzą, ale Lily chce znaleźć ludzi, którzy wiedzą coś o jej matce, szczególnie że pośród niewielu pozostałych po niej pamiątek znajduje się tajemniczy obrazek z czarnoskórą Maryją. Ten trop prowadzi ich do różowego domu, w którym mieszkają trzy czarne siostry-pszczelarki o imionach z kalendarza: August, May i June. Czy one są tymi, których Lily szukała? Czy znają prawdę o matce dziewczyny i czy dziewczyna chce tę prawdę poznać? I – najważniejsze – czy Lily znajdzie w końcu coś, co będzie mogła nazwać swoim domem i kogoś, kto będzie dla niej rodziną?
Muszę przyznać, że boję się pszczół z powodu silnego uczulenia, przez które kilka razy wylądowałam w szpitalu, nigdy więc jakoś nie fascynował mnie temat pszczelarstwa, a także nie potrafię zrozumieć jakichkolwiek tym zachwytów. Miód natomiast kocham, nie tylko dlatego, że stanowi zdrowszy zamiennik cukru – kto nie pił herbaty lipowej z miodem, to nie wie, co jest dobre. I placki z miodem! Albo pyszny, żółciutki miodzik wybierany łyżką prosto ze słoja. Czuję, jak nawet teraz cieknie mi ślina. Mniam. Zobaczywszy tę książkę pierwszy raz poczułam coś podobnego, chyba za sprawą ciepłej okładki, a kiedy przeczytałam opis pomyślałam, że to coś idealnego dla każdej dorosłej fanki Kubusia Puchatka i doskonały dodatek do miodowych uczt. Szczególnie, że wiele opinii znajomych przekonywało mnie, że pod warstwą słodkiego miodu kryje się prawdziwe, gorzkie życie, a całość pulsuje emocjami. Dlaczego nie, pomyślałam więc, przeglądając internetowe recenzje, które gorliwie utwierdzały mnie w przekonaniu, że to książka warta uwagi. Bo i nazwisko Autorki takie mniej znane, a z doświadczenia wiem, że tacy pisarze są najlepsi, i ten miód… A przede wszystkim wplątany we wszystko rasizm, temat, którym zainteresowałam się po przeczytaniu wcale miłego czytadełka Kathryn Stockett i który mnie zainteresował na tyle, by szukać jakiejś innej, ciekawej historii z tym wątkiem. A ta była nawet interesująca, chociaż już wtedy wiedziałam, że bez kalek znanych motywów się nie obędzie, szczególnie, że blurb uczciwie wspomniał o wątku miłosnym. Mimo tego, pełna nadziei, zasiadłam do czytania.
Trzeba przyznać, że książka została pięknie wydana. To niezaprzeczalny fakt. Przede wszystkim okładka: zdjęcie przedstawiające Murzynkę w żółtej sukni, w której, trzeba to przyznać, bardzo jej do twarzy, z głową owiniętą czymś w rodzaju czapki i brązowymi, drewnianymi kolczykami. Zamyślona kobieta, ni to wesoła ni to smutna, spogląda gdzieś przestrzeń, poza okładkę i zasięg wzroku czytelnika, a kolor skóry kontrastuje z żółtą sukienką o pszczelim motywie i kwiatem, przemyślnie umieszczonym na rękawie . Za nią, trochę rozmyta i stapiająca się beżowo –żółtą ścianą domu (gdzie jest róż?) widać białą, blondwłosą dziewczynkę w równie pstrokatej sukience, trzymającą w ręku jakiś bliżej niezidentyfikowany przedmiot, przypominający bukiet jakiś białych kwiatów. Całość robi naprawdę dobre wrażenie, kontrastując z pomarańczowym paskiem, przemyślnie ozdobionym geometrycznym wzorem miodu, na którym brązowymi literami wytłoczono imię i nazwisko Autorki. A także bielą, którymi wypełniono wolne miejsca na okładce i grzbiecie, również z owym wzorem plastrów miodu. Ozdabia on również wewnętrzne strony oprawy łącznie ze skrzydełkami, a także blurb, gdzie został wytłoczony pod napisami i, kiedy ustawimy książkę pod odpowiednim kątem, zacznie lekko lśnić (nie macie pojęcia, ile razy coś takiego robiłam). Na skrzydełkach wydrukowano kilka pozytywnych recenzji i fotografię pisarki, całkiem miłej kobiety jak sądzę po wyglądzie. Wnętrze książki jest również estetyczne – ładna czcionka i cytaty z książek pszczelarskich, które zaintrygowały mnie kiedy pierwszy raz kartkowałam książkę w domu. Zresztą ten biały papier. Jak nie można kochać tego papieru, jaki używa Wydawnictwo? Wybaczcie brak profesjonalizmu, ale książka naprawdę ładnie pachnie.
Zaczęło się ciekawie, intrygująco, chociaż każde zdanie czytałam z narastającym zdumieniem. Rój os, które wpadły do pokoju bohaterki w nocy i czternastolatka, która związku z tym idzie do swojego ojca, którego zazwyczaj się boi? Cóż, czytałam dalej, próbując – wedle swoich starych nawyków – nie diagnozować żadnej choroby u Lily już na początku powieści. Jedne kuriozum jest dopuszczalne, myślałam. Może Autorka myśli, że mało absurdalne książki są nudne? Przy opisie okoliczności śmierci matki dziewczyny, Deborah, uznałam, że wszystko jest dobrze, po prostu pisarka założyła, że czytelnicy domyślą się sami, że kobieta odbezpieczyła pistolet już wcześniej. Ale odbezpieczać pistolet przy dziecku? Jezu Chryste. Zresztą wydawało mi się, że pisarka wyczerpała limit dziwnych sytuacji i teraz wszystko będzie na poważnie. Naprawdę. Wciąż miałam duże nadzieję że coś dobrego z tego wyniknie i poległam dopiero gdzieś w połowie, gdy Autorce na serio skończyły się dziwaczne pomysły i wszystko stało się już bardziej żałosne niż śmieszne. Mimo to dalej czekałam na moment, w którym po czternastoletnie dziecko przyjedzie policja, owa czternastolatka przestanie marzyć o wiele starszym od siebie czarnym chłopaku (nie chodzi o to, że był Murzynem, ale o to, że był pełnoletni, a ona była jeszcze małolatą, no ale nikt nie był temu związkowi przeciwny, że już lepiej nie wspomnę o tej scenie z fioletowym miodem, ewidentnie z podtekstem, jak na wczesnych teledyskach Lany del Rey), a członkowie tej dziwnej sekty Córek Marii zostaną przykładnie ukarani i bynajmniej nie za to, że są Murzynami, bo rasistką nie jestem, a sekty to po prostu coś społecznie niebezpiecznego, budzącego subiektywny niesmak. Tym razem jednak akcja okazała się nieprzewidywalna, co mnie zaskoczyło, ale negatywnie. Bo naprawdę dla powieści byłoby lepiej, gdyby była do bólu przewidywalna tzn. realistyczna. Ale dość już tej ironii. W każdym razie fabuła aż roi się od absurdów i rozwiązań rodem z tych wesołych filmów familijnych, które w pewien sposób naśladują naszą rzeczywistość, upraszczając ją jednak do potrzeb niesamowitych przygód bohaterów i ich błyskotliwych pomysłów. Zastanawiałam się nawet, czy powieść nie jest próbą przeniesienia takiego filmu na karty książki, ale myślę jednak, że pisarka podejmuje tematy zbyt trudne do udźwignięcia przez taką konwencję. Chodzi tu o rasizm, trudną do przyjęcia opowieść o matce, nadmiernie udziwniony wątek religijny i rzeczy, które dla dobra dziecięcego optymizmu powinny być dla nich niewiadome, jak samobójstwa i morderstwa. Wszystko to zebrane razem tworzy absurdalną, trudną do przełknięcia mieszankę: infantylne pomysły i prawdziwe kurioza połączone z karkołomnymi tematami, które sprawiają trudność nawet mistrzom. A wszystko to sklejone lepkim, za bardzo słodkim miodem, pokaźną ilością dłużyzn, które nikomu szczęścia nie dadzą i sentymentalizmem w wersji postmodernistycznej, żeby przypadkiem życie i jego cierpienia nie zniszczyło budowanej misternie baśni. Bo to jest właśnie baśń dla dorosłych, tyle że niezbyt mądra – wątki, które mogłyby stworzyć z tej historii urokliwą, ale nierealną historię (jak Służące) zostały niedopracowane albo zniszczone kosztem tych, których powinno być tam jak najmniej, a które popychają całość w stronę dziwacznych rozwiązań fabularnych, z biegiem czasu niszcząc wszystkie zalążki dobrych pomysłów. Nawet te cytaty z podręczników pszczelarskich i pozycji popularnonaukowych, które tylko w dwóch przypadkach łączą się tematycznie czy symbolicznie z treścią rozdziału; w pozostałych Autorka musiała wybierać na chybił-trafił, bo mimo że mądra nie jestem, w pół godziny, które spędziłam szukając jakiegoś ukrytego sensu, musiałabym coś wymyślić. Cóż, szkoda tylko czasu.
Książka ma jednak tę zaletę, że czyta się szybko. Naprawdę szybko i lekko. Z jednej strony to dobrze, bo męką byłoby mierzenie się z czymś podobnym, co zajmuje dużo czasu, którego przecież dużo nie mam. Ale z drugiej strony treść przecieka przez palce i zanim porządnie wczujemy się w specyficzny przecież klimat książki i (może) dostrzeżemy jakiekolwiek zalety, dobrniemy do końca. Powodem takiej sytuacji jest język pisarki, wbrew temu, co napiszę dalej, skonstruowany bardzo prosto i czytelnie, bez zawiłych, długich zdań i w jakikolwiek sposób zaburzonej chronologii. Czyta się więc bez większego wgłębiania się w słowa, bez smakowania ich, ślizgając wzorkiem po zadaniach i przerzucając kartki; co ciekawe, nie można tego nijak zatrzymać. Cenię sobie umiejętność lekkiego konstruowania zdań, żeby pióro było przystępne dla każdego, ale skoro pisarka zdecydowała się na prostotę w stylu, to powinna być konsekwentna i w języku. Bo tutaj jest bardzo barwnie, aż za bardzo. Mam tu na myśli niektóre metafory i porównania, prawdziwy przerost formy nad treścią, tak samo zdumiewający jak niektóre sytuacje, szczególnie że kontrastuje z fragmentami napisanymi dość porządnie i w sposób prosty (ale takich jest zdecydowanie mniej). Szkoda, że nikt nie oświecił pisarkę, że napisanie dobrej książki wcale nie oznacza zarzucanie czytelnika wydumanymi porównaniami czy zestawieniami wyrazów; ot, Autor Ścieżek północy, książki przeczytanej nieco wcześniej, potrafił stworzyć piękną prozę używając nie tylko pisarsko-malarskich środków stylistycznych, ale i zwykłych wulgaryzmów, języka potocznego oraz słów, które wyszukane nie są. Sztuka polega bardziej na wyważeniu wszystkich elementów, proporcji i harmonii, równowagi pomiędzy kiczowato-kwiecistymi udziwnionymi porównaniami a zwykłą, przyziemną, ale melodyjną prozą (jeśli chodzi o melodyjność, to też tego tu brakuje). A wymieszanie powyższego z prawdami życiowymi (czytaj: truizmami) a la Paulo Coelho z pszczelarskim stażem – którego rolę spełnia August, wygłaszająca co jakiś czas mądre tyrady, drętwe jak przemówienia w sejmie - sprawia, że jedyne, co można zrobić, to się roześmiać. Ale to nie będzie wesoły śmiech. Raczej sarkastyczny. Jedynie cała ta analogia świata do ula wydaje się ciekawa, aczkolwiek w tej wersji mocno naciągana i nieprzekonywująca. Cóż, po przeczytaniu tych wszystkich pseudofilozoficznych wynurzeń mądrych kobiet nie tylko z tej pozycji, nic nie jest już w stanie mnie zdziwić. A szkoda, bo reszta dialogów, dotycząca spraw bardziej przyziemnych jest nawet ciekawa i nie taka drętwa, jak można było się spodziewać. Z niektórych kwestii naprawdę przebijają emocje (tak jak z kilku słów, które wypowiedział ojciec Lily na początku książki, które dotyczyły matki dziewczyny; scena była naprawdę mocna i chyba najlepsza w książce), inne są płynne i poprawne, chociaż bliżej im do klasycznego języka literackiego niż potocznego, najbardziej imitującego rzeczywistość, a kwestie poszczególnych bohaterów nie są indywidualizowane, o użytym w Służących dialekcie czarnoskórych ludzi nie mówiąc, a przyznaję się, to przede wszystkim miałam nadzieję znaleźć w powieści poruszającej kwestie rasowe. Patrząc jednak na sprawę inaczej, trzeba przyznać, że pisarka nie miałaby czego w dialogach indywidualizować, bo przy takich bohaterach pozbawione jest to jakiegokolwiek sensu.
Chyba że zrobiłabym wyjątek dla Rosaleen. Ma charakterek, wewnętrzny wdzięk, nakreślone pewną ręką cechy i jest najbardziej wyrazistą postacią w powieści. Choć większość jej zachowań Autorka wyolbrzymiła, z naturalnie śmiesznych epizodów robiąc epizody nieznośnie infantylne, to podczas lektury darzyłam ją pewnego rodzaju sympatią i współczuciem, należącym się każdemu, kto znajdzie się w miejscu, w którym nie powinien być – wystarczyłoby kilka poprawek, domalowania kilku rysów i uwiarygodnienia niektórych cech postaci, a gosposia w domu Lily zostałaby postacią idealną do Służących, a może i nawet do pozycji jeszcze lepszych. Ale tylko ona. Bo Lily już nie. Poza tym, że owa małolata prowadza się z starszym od siebie o wiele lat chłopakiem, kłamie jak z nut i bez wyrzutów sumienia, błyskotliwością zadziwia niejednego dorosłego, jest wredna i humorzasta (a mimo to i tak wszyscy ją kochają), pisarka nie potrafiła uczynić z niej postaci realistycznej. Nie ma iskry życia, wiarygodności, głębi uczuć, dzięki którym czytelnik mógłby ją polubić. Głębiej nakreślonych uczuć, światłocieni, problemów ujętych z rozwagą, zrozumieniem ze strony pisarza. Bo o postaci nie trzeba tylko pisać, trzeba ją rozumieć, nawet kiedy postępuje źle, jest czarnym charakterem albo po prostu nie lubimy jej. Zresztą to i tak nie uratowałoby Lily, bo nie była wiarygodna choćby dlatego, że wydaje się trochę nazbyt … dojrzała jak na swój wiek i nie tylko z powodu uniesień miłosnych (?), ale także jej decyzji i przemyśleń. Tak, tak, można być dojrzałym ponad swój wiek, ale na Boga, w każdym z nas, dorosłych, tkwi jakiś pierwiastek dziecka, co nie oznacza również, że w dzikiej furii rzucamy cudzymi słoikami miodu w ścianę (!). Skoro o amorach mowa, to Zach jest postacią psychologicznie bezbarwną. Niby po wyjściu z więzienia płonie z zemsty na białych, ale potem idzie do szkoły dla nich, słuchając słów Lily, zapewne pełnych uzdrawiającej magii. Poza tym jest uosobieniem dobra, przyjaźni, powagi i uczynności, nawet wtedy, gdy przez to ma skończyć w więzieniu. Ciężko uwierzyć, że pozbawiony jest wad, nawet w zakochanych oczach głównej bohaterki i narratorki, że nie żartuje jak to młodzi chłopacy mają w zwyczaju, zgrywając sztywniaka lub będąc nim. Nie wiem co gorsze.
Poza nimi mamy jeszcze nasze kalendarzowe siostry – przede wszystkim August, owego pszczelego Coelho, najmądrzejszą i najbardziej wyeksponowaną z sióstr, w dodatku przewodniczkę owego niesamowitego kultu Córek Marii; postać idealną, anielską, rozumiejącą wszystkich, łagodzącą ból etc. Nie lubię idealnych charakterów, już nawet Lily ze swoimi kaprysami była lepsza, bo w pewien sposób, acz nieporadny, pisarka ukazała mroczną stronę jej osobowości, co oczywiście nie tyczy się jej mentorki. Przewodniczki. W powieści inicjacyjnej kogoś, kto pokazuje młodemu bohaterowi drogę i objaśnia niejasności skomplikowanego nowego świata i chyba tak też można to odczytywać (tak, przecież to oczywiste, że powieść inicjacyjna i po trosze, z założenia, symboliczna, ale Autorka dokłada starań, by cała symbolika uli, pszczół i tego dziwnego kultu Maryi została jak najstaranniej i najdokładniej wyjaśniona, nie pozostawiając miejsca na naszą własną interpretację i odbierając większości rzeczy mnogość znaczeń), ale całość jest pełnoprawną powieścią, a nie jakąś filozoficzną rozprawką, gdzie jakiś przewodnik jest tylko uosobieniem pewnych cech, a więc może być nieskończenie dobry. W sensie myślałam, że Autorka pisze o ludziach i nie jest to tylko opowieść o dorastaniu Lily, co wymaga innego rozłożenia akcentów. May, druga siostra… To jedna z tych bohaterek, które pozostałyby na długo w mojej pamięci, gdyby niedopracowanie charakteru tej postaci. Kogoś takiego jak May trudno jest napisać w ogóle, a co dopiero napisać dobrze; mimo wszystko uważam ją za wielką zmarnowaną szansę – przez to zmarnował się wątek, który mógł być najmocniejszym punktem powieści. Gdyby Autorka opisała ją staranniej i szerzej, pogłębiając jej portret, to, co zrobiła później, wydawałoby się bardziej prawdopodobne i szokujące, a może nawet utkwiłoby w pamięci kogoś tak nieczułego jak ja, zresztą siostry dziewczyny otrząsają ze wszystkiego bardzo szybko, co wydaje się dość dziwne i raczej niezbyt pocieszające. Najmniej wiemy o June, której wątek skupia się na małżeństwie z niejakim Neilem, a cechy jej charakteru ograniczają się do panicznego lęku przez małżeństwem; poza tym grywa niebiańsko na wiolonczeli, a na początku niespecjalnie lubi Lily. Autorka próbowała ukazać tu postać kobiety ograniczonej własnymi lękami, ale jej postać jest słabo zarysowana, ledwo tylko naszkicowana, jakby pisarka gdzieś się spieszyła, albo absorbowały ważniejsze kwestie, choć, jak już pisałam wcześniej, lepiej byłoby, żeby ograniczyła jedne rzeczy względem drugich, dzięki czemu powieść nabrałaby głębi, prawdziwie ciekawych rysów - szkoda, że pisarka nie przyłożyła się do kreacji tej postaci, to kolejna zmarnowana szansa na nadania powieści nowych wymiarów.
Na koniec zachowałam sobie szwarccharakter naszej powieści, którego również nasza Lily się boi – T. Ray, jej ojciec. Poza jedną dobrą sceną, w której człowiek ów nabiera na chwilę życia i charakteru, przez którą czuć prawdziwe emocje, wszystko to co robi jest – tak jak w przypadku innych bohaterów – płytkie i pozbawione głębszego sensu. Pisarka usprawiedliwia go krótkim stwierdzeniem, że przeżył wojnę i został okaleczony, jakby to wszystko wyjaśniało, i choć podejmuje próbę głębszej analizy bohatera, to wybrała sobie na to złą chwilę – jedną z najbardziej dynamicznych i dziwnych scen w całej książce, ostateczne rozwiązanie problemu z ojcem, które zamiast być dramatyczne, wyszło jakieś płaskie, bez wyrazu i niezbyt zrozumiałe dla mnie, co oznacza, że albo nie mam wystarczającego intelektu, albo po prostu nie wiem, co pisarka miała na myśli. Wynika z tego, że na swój patologiczny sposób kochał on matkę dziewczyny, ale ciekawa jestem wciąż, co dalej. A przecież to najbardziej fascynująca postać, która zamiast bajkowego Złego Czarnoksiężnika mogłaby być równie złą, ale pełnokrwistą, może zasługującą na współczucie postacią, dzięki czemu książka byłaby ciekawsza, a może i bogatsza o nowe wątki, a wybór Deborah byłby nie tak bardzo bolesny dla Lily i rozczarowujący czytelnika. Gdyby… Ale myślę, że starczy tego gdybania. Książki od nowa nie napiszę.
Wiem, że powinnam być łagodniejsza, bo przygodę z twórczością tej pisarki zaczynam, niefortunnie, od debiutu, a debiut zawsze – moim zdaniem – trzeba oceniać łagodniej, szczególnie kiedy nie jest dobry. Bo pisarz stawia pierwsze kroki lub też raczkuje jeszcze w literaturze, jest niedoświadczony, trzeba nim pokierować. Z drugiej strony czytane wcześniej Służące, do których nie sposób nie porównywać tej pozycji, wyznaczyły jakiś standard, jeśli chodzi o pozycje tego typu, sprawiły, że szukałam w niej przyjemnej rozrywki, ale oczywiście na pewnym poziomie. Nie chodzi o to, że mam jakieś pretensje względem owej dziwnej sekty czy jakieś uprzedzenia wobec Murzynów – to tak naprawdę moja sprawa, ale Autorce nie udało się mnie przekonać, ująć opisanymi wydarzeniami, poległa od strony technicznej, chociaż zamierzenia miała może ambitne i ciekawe pomysły. Może. Jednak jaki jest wniosek to każdy widzi – raczej nie powrócę do tamtego różowego domu polegać, bo mam własny, a w nim własną, pszczelą rodzinę, na której mogę polegać i która w zanadrzu ma mnóstwo własnych historii, ale nie takich, w których wszystko kończy się jakąś jesienią cudów i w której rodzina cierpi z powodu wydumanych problemów, a pocieszenia szuka się w Maryi lub w sobie. Ale takich historii, w których smaruje się rany – choćby miodem – i idzie się walczyć dalej, czując wsparcie innych, żyjących w maleńkim ulu rodzinnego świata.
Tytuł: „Sekretne życie pszczół”
Autor: Sue Monk Kidd
Moja ocena: 2,5/10
Zapraszam na konkurs!
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/rodzina-pszczo-recenzja-ksiazki.html
Kiedy przychodzą Święta bądź moje urodziny, z radością odkrywam jak dobrze jest posiadać rodzinę. Małą bo małą, ale wiem, że mogę im zaufać. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, nigdy mnie nie zdradzą – łączą nas więzy silniejsze niż sympatia czy miłość: więzy krwi. A genetyce nie da się...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/walka-z-wiatrakami-recenzja-ksiazki.html
Kiedy opadł radioaktywny kurz w Hiroszimie i Nagasaki, a hitlerowscy zbrodniarze wojenni zostali powieszeni w Norymberdze, ludzkość stanęła przed kolejnym trudnym zadaniem – odbudową. Ale nie tylko miast – szczególnie tych najbardziej zniszczonych, jak Warszawa, Berlin czy Londyn, ale przede wszystkim wartości. Idei wypracowanych przed straszliwą katastrofą, jaką były obie wojny. Jednak to nie było takie łatwe jak postawienie murów. Moralność, religia, etyka, poszanowanie praw człowieka, wiara w homo sapiens bezpowrotnie obróciły się w popiół, spalone w piecach krematoryjnych Auschwitz, przywalone przez budynki japońskich miast i Pearl Harbor, zagłodzone w Leningradzie i zabite w każdym kawałku świata. Wobec tego wszystkiego wiara w Boga traciła sens. Bo jak jakikolwiek Bóg pozwoliłby na coś takiego? Moralność i etyka, pieczołowicie zachowywane przed wojną, stały się teraz śmiesznym wspomnieniem – jak komuś nie ukraść ostatniego kawałka chleba, skoro a) umieram z głodu, b) inni robią o wiele straszliwsze rzeczy. Znacznie bardziej straszliwe, takie, których okrucieństwo przechodzi granice wszelkiej imaginacji. Obozy koncentracyjne. Katyń. Tortury zarówno rosyjskich jak i niemieckich oprawców. I przede wszystkim liczby tortur, których liczba przerazi nie tylko wrażliwców. Tysiące, miliony ludzi, zakopanych w najciemniejszych, najmniej dostępnych miejscach globu, daleko od domów. Tysiące trupów pokazujące tylko jak śmiesznie niską wartość miało ludzkie życie.
Konflikt, nazywany II Wojną Światową, to jednak nie tylko zbrodnie wojenne w Europie i machinacje Hitlera, Stalina i Mussoliniego, a po morzach pływały nie tylko słynne niemieckie łodzie podwodne, U-Booty. Na wodach Pacyfiku toczyła się jeszcze jedna wojna, będąca kolejną koszmarną odsłoną walki pomiędzy Osią a resztą wolnego świata. Wojna straszna, zacięta, polegająca nie tylko na starciu dwóch potęg. Oczywiście mam na myśli tu wojnę amerykańsko-japońską (każdy słyszał o kamikaze, prawda?). Wojnę przypieczętowaną straszliwym pokazem siły USA i tysiącami ludzkich istnień, po dwóch stronach. Jedni ginęli za Amerykę, a drudzy za cesarza, który dla Japończyków był kimś w rodzaju bóstwa. Jednak największą ofiarę w tej wojnie złożyli Australijczycy. Zmuszeni do walki o bezpieczeństwo północnych części swojego miniaturowego kontynentu trafili do niewoli, a stamtąd do obozów pracy. Mieli budować tory do kolei łączącej Birmę i Syjam, by przez dzikie tereny można było transportować ładunki dla wojska, rozpaczliwie broniącego się przed nieustępliwą falą Amerykanów. Zrobić to, co w wieku XXI w Europie i z nowoczesnym sprzętem buduje się dwa lata, w zaledwie piętnaście miesięcy. I to w warunkach nieludzkich, łudząco podobnych do tego, co spotykało ludzi w radzieckich kołchozach i gułagach w głębi Syberii. Bo przecież więźniowie stracili honor dając się wziąć w niewolę. A niewolnik to już nie jest człowiek…
Dorrigo Evans. Wychowany na wsi australijski bohater narodowy i znany chirurg. Ma żonę, dzieci, kocha poezję. Niemal nikt nie podejrzewa, że znany z mediów wizerunek nie jest prawdą – jest tylko iluzją, którą brzydzi się również sam Dorrigo. Tak naprawdę w jego umyśle kryje się wiele demonów. Koszmarów, od których stara się uciec. Całym jego światem jest dominująca, zimna samotność, rosnąca z każdą chwilą ucieczka we wewnętrzny świat. We wspomnienia, rzeczy, które jednocześnie są integralną jego częścią, ale także tym, co wolałby jak najszybciej zapomnieć. Piekło obozu jenieckiego w Japonii, pewien żołnierz z jego pułku i piękna Amy, z którą miał romans jeszcze przed wojną i o której nie może przestać myśleć, ale z którą nie może być w żaden sposób - pewnego dnia dostaje bowiem list, który zmienia na zawsze jego życie.
Zwykle nie wierzę temu, co o książce piszą przed premierą. A pochwały na okładce jeszcze mnie odstraszą. Choć od zauważenia znaczka nagrody Bookera, powieść zaczęła mnie intrygować coraz bardziej, chociaż do nagród pochodzę również z dystansem – głowa boli od tego, co dostaje czasami naszą rodzimą nagrodę Nike. Zapowiedzi o premierze na tej lepszej, bardziej ambitniejszej części polskich serwisów i blogów literackich dała mi jednak do myślenia. Pomyślałam sobie, że może i będzie niestrawne fabularnie, to jednak przeczytać radę dam. I jeszcze ta okładka, która wtedy nawet mi się podobała. Kto nie chciałby mieć tak pięknie wydanej książki na półce? Złamałam się. Nie dałam rady odmówić, chociaż otwierając książkę obiecałam sobie, że podejdę do niej z dystansem, nawet jeśli opowiada o czymś tak drastycznym i zapadającym w pamięć. Bo czas na rozmyślanie nad sensem lektury przyjdzie później, a ciekawa byłam, czy powieść rzeczywiście zasługuje na nagrodę takiego rozmiaru.
Kiedy skończyłam czytać, nie byłam już taka pewna co do gatunku opowieści. Romans to nie jest, ale powieść historyczno-wojenna też nie. Oba te elementy, bardzo istotne dla fabuły i silnie wyeksponowane, są tak samo ważne, ale nie najważniejsze. Postać bohatera, Dorrigo Evansa, jest nakreślona zbyt szeroko na pojemność tych dwóch gatunków, a wymowa powieści jest ogólna, bardzo uniwersalistyczna. Autor bowiem nie odnosi się do problemów konkretnego miejsca w konkretnym czasie – japońskiego obozu dla jeńców czy miejscowości, w której przebywał Dorrigo na czas swojego romansu z Amy; to jest zaledwie punkt wyjścia. Bohater równie dobrze mógłby być niewolnikiem Rzymu budującym drogi albo czarnoskórym człowiekiem przewiezionym do Ameryki, by tam pracować na ogromnych plantacjach konkwistadorów czy w kopalniach złota. Zresztą pisarz jest tego świadomy – często pisze o swoim bohaterze Dorrigo Evans, jakby był jakimś nieznajomym, któremu przygląda się z ogromnego dystansu lub jakby tylko imię i nazwisko umożliwiało identyfikację go jako osoby, dawało możliwość oddzielenia jego historii od innych ludzkich losów. A los ten jest okrutny, bo owa uniwersalna wymowa powieści jest fatalistyczna, ponura – świat jawi się jak miejsce pełne zła i przemocy, której nie można zatrzymać, które ginie pod kłamstwami i iluzjami, sprawiedliwością bez poczucia sprawiedliwości, wymuszający postawy prowadzące do wynaturzenia, zezwierzęcenia i kierowania się najniższymi pobudkami. Pisarz ostatecznie obdziera z piękna nawet uczucie Dorrigo i Amy (które pod innym piórem stałoby się wzniosłym, mdłym uczuciem), pokazując całą marność tego związku i jego brak przyszłości, odkrywając, co kryło się pod miłością kochanków. Co ciekawe, przeciwstawia temu jeszcze bardziej złożoną miłość głównego bohatera do żony, Elli, coś niejednoznacznego, nieuchwytnego; pełnego krańcowych sprzeczności. Odważnie podejmuje temat izolacji, niezrozumienia, życiowego niezadowolenia, z którym nie można nic zrobić, poza męczącym zapadaniem w głąb siebie, jednocześnie próbując się z tego wyzwolić – portretuje człowieka zanurzonego w marazmie, co zresztą teraz zdarza się często, jakby wbrew sobie pnącego się na szczyt, by uświadomić sobie, jak wiele pozostawiło się tam, na dole, łącznie z uczuciem, że się żyje. Jak się okazuje, pogoń za mamidłami dnia codziennego nie przynosi satysfakcji, a obezwładniające i przygniatające poczucie obowiązku przykuwa do rzeczywistości, zmusza do trwania w niewygodnych, niezgodnych z przekonaniami rolach, co prowadzi do alienacji, wycofania. A im człowiek coraz bardziej odsuwa się od innych tym – cóż za paradoks! – wydaje się obnażony, otwarty, nieatrakcyjny i żałosny. Jednak najbardziej pisarz podkreśla coś jeszcze innego, co w pewien sposób wynika również tego, co napisałam wyżej. Nawiązując bowiem do słynnej walki don Kichota z La Manchy z wiatrakami, będącej przecież jednym z najsłynniejszych przykładów walki bezsensownej, Dorrigo Evans, zarówno doświadczenia obozowe jak i lata późniejsze i wcześniejsze porównuje właśnie do owych wiatraków. I tak jak szlachetny błędny rycerz bohater walczy, wiedząc, że skazany jest na klęskę, zarówno operując nieszczęsnego Jacka Rainbowa, maszerując ze swoimi ludźmi do Przełęczy Trzech Pagód czy myśląc o ukochanej Amy. Takie są też ostatnie słowa Dorriga, niczym, zgodnie z japońską tradycją, wiersz na śmierć. Jakby Autor chciał powiedzieć, że życie jest właśnie taką walką, ciągłym mierzeniem się z niemożliwym, a jeśli nawet jakimś cudem uda się nam, to pewnego razu wiatraki znów wygrają – umrzemy. Postawa Dorrigo jest na tyle lepsza, że on jest tego świadomy na tyle, by w końcu zaakceptować odejście Amy i śmierć „Brudasa” Gardinera wtedy, kiedy inni miotają się w cierpieniu i próbują zmieniać świat na lepsze, a przynajmniej pojmować jego sens. Bo świat nie ma sensu. Autor otwarcie i brutalnie mówi, że świat po prostu jest.
Oprócz oczywistych analogii do Don Kichota w powieści można odnaleźć wiele ciekawych nawiązań, szczególnie tych poetyckich, bo liryka jest tu niezwykle ważna. Przede wszystkim haiku Issy i Bashō – dwóch mistrzów poezji japońskiej. Co ważne, do poematu tego ostatniego, uważanego zresztą za arcydzieło, nawiązuje tytuł powieści. Jest to zabieg mocno dwuznaczny, ale niezwykle trafny i poniekąd brutalny – Japonia znajduje się na północy od Australii, a naród poety był ciemiężycielem bohaterów książki. Trudno zresztą nie podzielać fascynacji haiku i nie przyznać, że do ta forma do ogólnej wymowy książki pasuje idealnie. Dla równowagi mamy Ulissesa, z którego bohaterem Dorrigo się utożsamia i cały świat mitologii greckiej, z brzydkim, obszarpanym Charonem, którego wizja towarzyszy nam przez całą książkę i tym obolem, którym należało mu zapłacić za przewóz przez Styks. I z Troją, która zawsze przegrywa, bo muszą przecież wygrać Grecy – co ciekawe, ta wątpliwość, która zmusiła mnie kiedyś do wielu refleksji, nabiera tu nowych znaczeń i warstw, przekształcając się w bezwzględną prawdę, która powraca znów do don Kichota i jego żałosnej, bezsensownej walki z rzeczami większymi, a przecież wielkiej metaforze życia i jedynego, zdaniem pisarza, wytłumaczenia na wszystkie jego zawiłości i paradoksy. I choć jestem naprawdę zafascynowana tym porównaniem, tak oczywistym i zupełnie nowatorskim, nie mogę odmówić nośności pozostałym, nadającym powieści wiele nowych, ciekawych znaczeń i sposobów jej metaforycznego odczytywania.
Fabuła nie jest ułożona chronologicznie – składa się z wielu fragmentów, czasami odległych od siebie czasowo; możemy jednak wyróżnić wyraźnie zarysowane dzieciństwo Dorrigo, czasy przedwojenne, wojenne i powojenne. Wszystko jednak jest powiązane nieliniowo, raczej na zasadzie logiki wspomnień, które łączą dwa odległe obrazy, a czasami łączą się w powiązaną ze sobą, logiczną opowieść. Z drugiej strony pod tekstem kryje się skonstruowana z pietyzmem całość, mająca powoli wzbudzać w czytelniku ciekawość z powodu licznych niedopowiedzeń i coraz większego intrygowania lekturą. Bo pisarz ujawnia kolejne aspekty opowieści powolnie, niespiesznie, po mistrzowsku rozkładając wszystkie akcenty – do ostatniej strony wszystko nie jest pewne, a niektórych rzeczy możemy się tylko domyślać. Jednak Autor sam nie łączy ze sobą tych faktów, nie powtarza pewnych informacji dwa razy – to układanka, którą musimy złożyć sami, dopasowując do siebie poszczególne elementy i fragmenty. Rezultat jest zachwycający, imponujący precyzją i dopracowanymi szczegółami, nie jest to jednak pozycja do biernego relaksu; by czytanie sprawiało radość, albo przynajmniej zakończyło się jakimkolwiek pozytywnym rezultatem, potrzebna jest pewna doza abstrakcyjnego myślenia i wyćwiczona pamięć. Uprzedzam bowiem lojalnie, że sposób obrazowania pisarza do najłatwiejszych nie należy –wymieszanie płaszczyzn czasowych i zachowania pewnych luk skutkuje również rozpoczynaniem kolejnego rozdziału bez uprzedzenia i kontekstu, wrzucania czytelnika w środek fabuły. Zadaniem czytelnika jest orientacja w konkretnych fragmentach i odnalezienie poszczególnych linii fabularnych. Nie jest to jednak tak trudne, jak może się wydawać – co więcej, wydaje mi się, że dzięki temu powieść czyta się łatwiej, a książka wydaje się ciekawa, różnorodna, w pewien pokrętny logicznie sposób bardziej autentyczna i, co chyba najważniejsze w przypadku takich powieści, skutecznie przykuwająca uwagę czytelnika.
Bohaterowie powieści to osobowości bardzo wyraźne, ciekawe, jednocześnie bardzo skomplikowane, tak jak każdy człowiek. Nie są ideałami, wręcz przeciwnie, wiele razy ich postępowanie – mówiąc eufemistycznie – potępiane jest nawet w świecie zwierząt. Nie jestem nawet pewna czy lubię głównego bohatera – Dorrigo Evans nie jest przecież jednoznacznie dobry, wiele jego wyborów nie jest właściwych, a patrząc na sprawę obiektywnie jego liczne zdrady na pewno nie czynią z niego dobrego męża i ojca. Potrafił jednak zdobyć się na wiele szlachetnych postępków w japońskim obozie. Podziwiam też jego zdolność do patrzenia głębiej, rozumienia poezji i dostrzegania jej wokół siebie, ten sarkastyczny, filozoficzny sposób patrzenia na świat, pozbawiony wszelkich sentymentów, bez iluzji, że coś tak naprawdę nie jest walką z niemożliwym. Współczuję mu koszmarów, jakich życie nie szczędziło i wyrzutów sumienia, rozumiem jego alienację i potrzebę niepamiętania, nienawidzę go za parę grzechów. Bo jest to postać niejednoznaczna, pełna światłocieni, skomplikowana i trudna do nakreślenia w kilku słowach. Autor przeprowadza bowiem niemal brutalną wiwisekcję, wnikając nawet w najbardziej ukryte myśli swojego bohatera, jednocześnie spoglądając na niego jakby z odległego dystansu, w żaden sposób go nie wyróżniając, co pogłębia wrażenie samotności bohatera i pustki wokół niego. Znamy więc najgłębsze myśli Dorriga, wielokrotnie odkrywając, że w wielu sytuacjach reagujemy tak samo, bądź zrobilibyśmy podobnie i czasami, przyznam, nie jest to miłe uczucie. Ale przecież jesteśmy tylko ludźmi, zwykłymi szarymi ludźmi, pełnymi wad, słabostek i paradoksów, a życie prawie zawsze przerasta nas w taki lub inny sposób – Autor podkreśla to już na początku powieści - każąc nam walczyć z wiatrakami.
Taka sama jest Amy, kochanka i ukochana Dorriga, żona jego wuja, jak możemy się domyślać o wiele lat młodsza od swojego męża. Jej los nie jest lepszy od tego, który dostał się Dorrigowi, a może nawet o wiele gorszy. Pochodząca z nizin społecznych i patologii, Amy nie cofnie się przed żadną możliwością awansu społecznego, robiąc to jednak wbrew sobie, a zdrada nie jest jedynie podyktowana nudną i marazmem – motywy zresztą mogłyby zostać kanwą kolejnej książki. Co więcej, jest świadoma, że robi źle, że będzie musiała kiedyś za to zapłacić, że wchodząc w bliższe relacje z siostrzeńcem męża ryzykuje zakończeniem, które porani ich oboje, że jej życie stanie się przez to jeszcze bardziej zmarnowane. Bo nie jest to uczucie z harlequinów – to brutalna, wszechogarniająca, absolutna siła, której jednak kres położyły dwie osoby z gruntu dobre, zaplątane jednak w uczucia, niejasne dla wszystkich i – przede wszystkim - zazdrość. To ona doprowadza to tamtego spotkania na moście i tragicznego finału uczucia. Chociaż pozostaje jeden melodramatyczny akcent, niezbyt wyszukany zresztą, symbolizujący to coś, co zostanie z tego uczucia. I mimo że dziwnie to wygląda przy brutalnej, realistycznej reszcie, pachnąc w dodatku tanim sentymentem, w pewien sposób przypomina to koniec Tristana i Izoldy, również w innych wątkach rzeczy zadziwiająco podobnej do losów Dorrigo i Amy. Albo to mój skrzywiony, zniszczony mózg. Zresztą to nieważne.
Skoro ważnym wątkiem powieści jest historia Kolei Śmierci, konieczne jest odnotowanie kilku (kilku!) słów na temat sylwetek tych bohaterów, którzy przyczynili się do cierpienia tysięcy australijskich jeńców wojennych – nowiną nie jest fakt, że motywy zbrodniarzy i ich psychika zawsze fascynowały literatów. Koreańczyk, który zaciągnął się do armii dla pieniędzy i z tego powodu zgodził się być strażnikiem obozu. Nakamura, japoński oficer z aspiracjami i uzależniony od shabu – czyli metamorfiny – doskonały wzór cnót poddanego cesarza, który do końca życia wmawiał sobie, ze jest dobrym człowiekiem. Pułkownik Kota, jedna z najbardziej zapadających w pamięć postaci tej powieści, który poza czytaniem i recytowaniem haiku jest mistrzem w ścinaniu głów i co więcej, uwielbia to, co robi. Różne postacie, różne twarze, różne poglądy na tamte wydarzenia. Są nawet postacie, żyjące w wygodnych domach z żonami, dziećmi i wnukami, które jeszcze wiele lat po wojnie wierzą w słuszność swoich poczynań, są i tacy, jak pewien lekarz, którego poznaje Nakamura, którzy dręczeni są przez sumienie jeszcze wiele lat. Wszyscy bez wyjątku to sylwetki nakreślone żywo, szczegółowo i z wielkim wyczuciem, graniczącym czasami z empatią, chociaż Autor i tu nie ma większych skrupułów - ostatecznie wszyscy przegrywają z wiatrakami, staczając wcześniej walkę ze swoimi przekonaniami i wspomnieniami, a czasami dokonując także rozliczenia ze swojego życia, jakkolwiek zwierzęce by ono było. Przez to wszystko stają się sylwetkami prawdopodobnymi, o ile nie niemal realistycznymi – wydaje mi się, że do tego brakuje jeszcze szerszego zarysowania tych wątków, głębszej analizy i szerszej perspektywy. Choć cóż. Tutaj również powinna powstać następna powieść, może jeszcze lepsza.
Przez karty powieści przewija się jeszcze wielu innych bohaterów, mniej lub bardziej dobrych, zagubionych i takich, którzy się nad tym nie zastanawiają. Prostoduszna Ella, żona Dorriga, jego kolejna kochanka, brat Tom, koledzy z pułku, ci żywi i ci umarli. Umarli oczywiście dla świata, ale nie dla Evansa, który wciąż nie potrafi o nich zapomnieć, pogrzebać, spalić. Nawiedzający tych, którym udało się przeżyć, nawet jeśli ci po iluś latach oni o tym wszystkim zapominają. Mam tu na myśli Jacka Rainbowa i ową koszmarną operację, która dla mnie była czymś wstrząsającym, a także sylwetkę jego żony. „Królika” Hendricksa. McNeville’a, który codziennie uczył się stronicy z Mein Kampf Hitlera. No i, przede wszystkim, nieszczęsnego, bardzo sympatycznego Franka „Brudasa” Gardinera, szczególnie w kontekście dalszych zdarzeń. Zresztą sam opis bicia tego człowieka jest tak potworny, że gdyby Autor nie dorzucił na jego temat czegoś jeszcze, i tak ta postać zapadłaby mi głęboko w pamięć. Nie. Do teraz nie mogę pogodzić się z tym, co się z nim stało. I nie chcę więcej na ten temat mówić.
Z pewnością wszystko to nie byłoby w połowie takie dobre, gdyby nie język, jakim posługuje się Autor – nie chodzi tu o kreację bohaterów, ale o mnogość innych znaczeń, o łączenie ze sobą poszczególnych obrazów, przykuwanie uwagi czytelnika, nawet wtedy, kiedy z pewnych powodów ma najszczerszą ochotę skończyć i nigdy do powieści nie wracać, o wywoływaniu pożądanych uczuć już nie wspominam. W warstwie językowej zresztą na jakieś niemiłe niespodzianki – w przeciwieństwie do fabuły – nie zdarzyły się nigdy. Przeciwnie, z radością i niejakim zaskoczeniem w stylu pisarza rozpoznałam elementy poetyki naszego rodzimego Tadeusza Borowskiego i jego mistrzowskich opowiadań o Auschwitz. Autor ma bowiem świadomość, że opisywane przez niego piekło obozu jenieckiego najlepiej będzie oddziaływać na czytelnika wtedy, kiedy styl będzie epatował zimnym, precyzyjnym opisem, jakby znajdywanie trupów w dżungli czy śmierć więźniów były czymś zwykłym dla narratora, albo czymś, o czym można opowiadać beznamiętnie, nawet z pewną dozą czarnego humoru. Nawet jeśli zdarza się przefiltrować rzeczywistość przez oczy jakiejś postaci książki, to relacja jest bardziej opisowa, niż emocjonalna. Co więcej, pisarz poszedł jeszcze dalej niż Borkowski, malując wszystko naturalizmem i turpizmem, niebezpiecznie balansując z wulgarnością, nie tylko w postaci przekleństw, wplatanych w dialogi męskich bohaterów (co zresztą nie dziwi, wiadomo, żołnierze). Choć obiektywnie zabieg ten to mistrzostwo w postmodernistycznym duchu, to dla wrażliwców niektóre opisy są ciężkie do przełknięcia, oczywiście delikatnie mówiąc. Ale co zrobić, gdy misternie splecione zdania, piękne, lekkie i poetyckie wbrew wszystkiemu frazy sprawiają, że książkę po prostu czytać dalej, rozsmakowywać się – jakby przeciw wszystkiemu – w każdym napisanym przez Autora słowie, kiedy spragniony dobrej literatury człowiek boi się, że pominie choćby jedno słowo? Przecież poza owymi straszliwymi fragmentami są też inne sceny, piękne, czysto liryczne, ale wciąż realistyczne. Charakteryzujące się mistrzowskim, klimatycznym i barwnym opisem, przedzielanym przez autentyczne, pełne uczuć dialogi. Opisem, dzięki któremu czujemy to, co bohaterowie, wąchamy te same zapachy, te same dźwięki. Słowa, z których pisarz wyłuskuje pełnych życia bohaterów, ich głębię i charaktery. Szczegóły, które zauważy tylko wprawne pisarskie oko. Ich piękno, prawdziwe i pięknie o opisane piękno, we wszystkim, a także brzydotę. A to wielkie osiągnięcie. Jestem bowiem zdania, że trzeba prawdziwego talentu, wyćwiczonego warsztatu i tego pewnego rodzaju artystycznej wrażliwości, żeby realistycznie opisać prawdziwe piękno i prawdziwą brzydotę, ohydę, cierpienie (chociaż biorąc pod uwagę styl pisarza, przyjemnością byłoby czytanie opisu zwykłego opisu, choćby obiadu). Jestem naprawdę zaskoczona i zafascynowana, nie każdy przecież pisarz, nawet niektórzy z tych naprawdę wielkich, nie dostali takiego daru.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam okładkę, byłam nią zachwycona. Szare tło, z delikatnym motywem brzegu morza, z boku szara sylwetka kobiety w stylowej sukience, ładną twarzą i czerwonym kwiatem we włosach; napisy – tytuł i nazwisko pisarza zostały również wydrukowane czerwoną czcionką, dzięki czemu elegancko wyróżniają się i rzucają się w oczy. Poza tym na okładce można zauważyć logo Nagrody Bookera i napisana czarną czcionką krótka recenzja. Grzbiet jest czerwony, z białym napisem, bardzo skromny i zarazem pasującym do po powieści. Na blurbie, poza opisem napisanym drobną czcionką i kilkoma większymi, czerwonymi recenzjami zachwyconych czytelników i gazet, a także najbardziej wiarygodną, sekretarza kapituły Nagrody Bookera. Poza tym widzimy kawałek kobiety z pierwszej strony okładki i, po stronie przeciwnej, sylwetkę odwróconego mężczyzny w oficerskim stroju. Ładnie, estetycznie, spodobało mi się. Dopiero kiedy przeczytałam książkę, uświadomiłam sobie, że okładka nawiązuje tylko do jednego wątku – miłosnego – i przez to, choć ładna i w ogóle, jakoś spłyca wszystko. Istnieje przecież ryzyko, że książkę kupi ktoś, kto liczy na kolejny łatwy i przyjemny romans o żołnierzu i jego ukochanej, a potem, o ile nie zrozumie, mocno się zawiedzie. Mocniejszy i, moim zdaniem, ważniejszy jest wątek uniwersalistyczny, albo od biedy ten wojenny, więc po co eksponować romans? Do tytułowych ścieżek, czyli Japonii, nawiązuje tylko fragment oceanu oddzielającego Kraj Kwitnącej Wiśni od Australii, zresztą motyw ten w wątku romantycznym również się pojawia. Kiedy skończyłam lekturę, pomyślałam sobie, że jednak samo morze byłoby lepsze. Szara pustka, pofałdowana pianą na brzegach, jakoś wymowniej obrazuje to, co jest w środku niż nawet najładniejszy, najbardziej wyfotoszopowany wizerunek Amy.
Dobre powieści zmuszają do swoich przemyśleń. Do otwarcia się na pewne sprawy, zauważenia i zastanawiania się nad czymś, co wcześniej było oczywiste. O dobrych powieściach można pisać bez końca, wciąż z tym wrażeniem, że jest jeszcze coś, co nie zostało powiedziane. Dobre powieści nastrajają pozytywnie albo negatywnie, mają moc zaklinania rzeczywistości. Dobre powieści nie boją się poruszać takich problemów jak ludobójstwo, jak okrucieństwo w czasie najbardziej krwawej wojny świata, kiedy ludzie zdawali się być opętani; pisarze nie uciekają od własnych diagnoz i interpretacji tych zjawisk. Nie boją się opisywać też życia, bo nawet najokrutniejsze rzeczy są wpisane właśnie w życie. Niektórzy z nich szukają jakiegoś sensu, jakiegoś wytłumaczenia dostosowanego do ludzkiego rozumowania, do wypracowanych przez człowieka pojęć. Tu jednak Autor obiera przeciwną, łatwą ale najtrudniejszą do przyjęcia prawdę, swoją książką kontynuując nurt fatalistyczny w literaturze. Bo przemoc, świat po prostu jest, bez żadnej definicji, wytłumaczenia. A każdy człowiek musi z tym walczyć, by przeżyć – porywać się na świat i machinę przemocy to jak walczyć z wiatrakami don Kichota: dokonać czasami czegoś niemożliwego, by potem i tak przegrać.
Tytuł: „Ścieżki północy”
Autor: Richard Flanagan
Moja ocena: 8/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/walka-z-wiatrakami-recenzja-ksiazki.html
Kiedy opadł radioaktywny kurz w Hiroszimie i Nagasaki, a hitlerowscy zbrodniarze wojenni zostali powieszeni w Norymberdze, ludzkość stanęła przed kolejnym trudnym zadaniem – odbudową. Ale nie tylko miast – szczególnie tych najbardziej zniszczonych, jak Warszawa, Berlin czy Londyn, ale...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/zapomniane-zbrodnie-recenzja-ksiazki.html
Nigdy się tyle nie kłamie, jak przed wyborami, w czasie wojny lub po polowaniu – powiedział Otto von Bismarck, „Żelazny Kanclerz” , który poza wygraniem wojny z Francją w latach 1870-1871 zjednoczył państwo niemieckie i wskrzesił Cesarstwo. Obserwując historię poszczególnych krajów i kontynentów trudno się z nim nie zgodzić – oszustwo zdaje się podstawą dobrej polityki, szczególnie w czasie wojen, które, jak pokazuje wiele przykładów, wygrywa nie lepszy, ale sprytniejszy. I nie ma tu miejsca na sentymenty, przykazania czy zwykłą, ludzką moralność, a tym bardziej prawdę. Prawda! Właściwie nigdy nie było dla niej miejsca, nawet w czasach szeroko pojętej demokracji, nie mówiąc o rozmaitych formach władzy absolutnej, od boskości cesarzy rzymskich i królów perskich, oświeconych monarchii do totalitarnych dyktatur w wiekach dwudziestym i dwudziestym pierwszym. Uczciwość? Konstelacja sojuszy zmienia się szybko, twój niedawny przyjaciel pośle skrytobójcę, a wróg będzie całować cię w policzek; ty musisz być bardziej sprytny, bardziej okrutny i bardziej wyzbyty sumienia od nich wszystkich razem wziętych, żeby mieć jakąś szansę na przeżycie. Prawdziwa polityka to wciąż prawo dżungli, dobór naturalny. Świat, w którym chrześcijańskie wartości są dla słabych. Darwin. Nietsche.
Właściwie przestało już mnie to dziwić. Znając kondycję ludzi historia przestała mnie szokować. Bo choć można wskazać wiele postaci szlachetnych i wiele czynów chwalebnych, niewątpliwie bohaterskich, historia polityczna świata jest opowieścią o – mówiąc językiem dzieci – złych ludziach. Złych? Większość po prostu lepiej czy gorzej chciała przeżyć, jakoś nie przejawiając ambicji czy marzeń o władzy. Byli jednak i tacy, dla których określenie zły byłoby eufemizmem. Jedni i drudzy na ogół, jak to ludzie, przejawiali tak powszechną dla gatunku homo sapiens zdolność niszczenia. Świata, tego, co stworzyli, ale najbardziej – siebie samych i innych, raz po raz rozkładając w różnych miejscach globu wojenną szachownicę, czy w słusznej sprawie, czy nie. I kłamią, a skutkiem ich kłamstw jest śmierć wielu innych (często ginących w imię ideologii, które w rzeczywistości są marzeniami szaleńca albo zasłoną dymną pragnienia władania światem) i – zdarzyło się to już dwa razy – cały świat ogarnięty wojną, po czym niemal niemożliwe jest już odbudowanie dawnego porządku moralnego, a tym bardziej wymazanie ze zbiorowej pamięci. Dla nich jednak nie liczy się nic.
Dokładnie siedem dni przed wybuchem II Wojny Światowej, 23 sierpnia 1939, do Moskwy przybył Joachim von Ribbentrop – minister spraw zagranicznych III Rzeszy Niemieckiej Hitlera. Jego misja, udana zresztą, była bardzo ważna: miał podpisać z Rosją Sowiecką ważny pakt, formalnie będący umową o nieagresji i przyjaźni – a nieformalnie – ustaleniem granic pomiędzy mocarstwami. Mocarstwami, które, powiedzmy sobie szczerze, bardzo się wcześniej nienawidziły; co więcej, uważały tę nienawiść za podstawy swoich ideologii. Adolf Hitler, Austriak ze śmiesznym wąsikiem i typowy Aryjczyk oraz Józef Stalin, gruby Gruzin z pseudonimem sugerującym stalową odporność i wytrzymałość, od tamtego dnia stali się przyjaciółmi i sojusznikami w dopiero co rozpoczętej wojnie Chociaż nienawidzili się nawzajem, przyciągnął ich do siebie wspólny interes, dla którego potrafili skłamać, oszukać i zdradzić nawet swoje straszliwe ideały: razem mieli zdobyć świat i podzielić się nim, by w ten sposób zrobić zadość swoim wielkim, chorobliwym ambicjom, a ich oficerowie jakiś czas później salutowali sobie na wspólnej paradzie wojskowej w osławionym Brześciu nad Bugiem. Na dobry początek ich ministrowie w tajnym protokole dołączonym do paktu dokonali IV rozbioru Polski i zdecydowali o losach państw nadbałtyckich, co – chyba w pewien sposób podejrzewali – zaważy znacząco na dziejach Europy, a szczególnie jej wschodniej części. Współpraca, z lepszym lub gorszym skutkiem, trwała do agresji nazistowskich Niemiec na ZSRR 22 czerwca 1941, a jej efekty, takie jak współpraca gospodarcza i handlowa, ale przede wszystkim geopolityczny podział stref wpływów i propagandowe machinacje, stanowią ważny kontekst i źródło wielu zdarzeń na Wschodzie – w tym pogromu Żydów w państwach bałtyckich i wschodniej Polsce i mord na Polakach w Katyniu – bez której nie będzie można zrozumieć tego, co wydarzyło się tam podczas największej i najbardziej skomplikowanej wojnie w historii świata.
Od lewej: J. von Ribbentrop, J. Stalin, W. Mołotow [źródło]
Niestety, historia tego paktu, a nawet fakt jego zawarcia nie jest znana na Zachodzie, a Stalina w wielu miejscach uważa się nadal za wujka Joego – czasem brak im nawet podstawowej wiedzy, co czasem prowadzi do wysnuwania w niektórych kwestiach bardzo krzywdzących wniosków. Bardzo dobrze zatem, że angielski historyk – nieprzypadkowo związany z prof. Normanem Daviesem, który uważany jest za największego zachodniego znawcę historii Polski i wschodniej Europy w ogóle – podjął się zadania utrwalenia w świadomości zachodnich odbiorców specyfiki tego paktu, ukazując przy tym prawdziwy charakter obu dyktatorów i ujawniają – co dla Polaków zresztą nie wydaje się już tajemnicą ani też sensacją – ich realne zamiary w kwestii nie tylko wycinka Starego Kontynentu, ale i całego świata, którym oba diabły chciały się podzielić. Bo metaforyczny tytuł jest jak najbardziej trafny i przy tym ciekawy: samo wymierzenie postanowień paktu w życie tysięcy ludzi, nie pozostawia złudzeń co do tożsamości zarówno Hitlera jak i Stalina.
Pozycja, rozpoczynająca się ukazaniem kulis podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, przedstawia w kompleksowy i wyczerpujący sposób historię porozumienia dwójki dyktatorów. W kolejnych rozdziałach poznajemy wydarzenia rozgrywające się podczas trwania paktu, z naciskiem na te, które są bezpośrednimi skutkami tego porozumienia. Ponieważ trudno byłoby przedstawić je chronologicznie w innej formie niż kalendarium, Autor zdecydował się pogrupować całość tematycznie. Jest więc część poświęcona reakcji Zachodu, szczególnie funkcjonujących tam partii komunistycznych, od których Moskwa wymagała zmiany linii, będącej zresztą zaprzeczeniem podstaw ideologicznych komunizmu, na pakt i poglądów na tą sprawę w samych nazistowskich Niemczech, szeroko omówiono też skutki polityczne – realizację IV rozbioru Polski, aneksję państw bałtyckich i ich trudną sytuację, niewygodną kwestię Rumunii, a także reakcję władz aliantów i ich grę dyplomatyczną, gdzie najbardziej zaciekawiła mnie nieudana operacja Pike. Dużo miejsca – co dla mnie, osoby znającej II Wojnę Światową bardziej ze strony militarnej niż faktograficznej było bardzo ciekawe i zaskakujące – poświęcono wzajemnym stosunkom gospodarczym III Rzeszy i Związku Radzieckiego, opartym na wymianie materiałów, maszyn i gotowego sprzętu do przemysłu wojennego. Przykładem może być choćby pancernik Lűtzow, który – co za ironia losu! – pod zmienioną na rosyjski nazwą ostrzeliwał Niemców oblegających Leningrad. Ale to dopiero później, bo końcom pozytywnych stosunków między oboma państwami Autor również poświęca osobny rozdział, a nawet dwa, wcześniej szeroko relacjonując pobyt Wiaczesława „Kamiennego Tyłka” Mołotowa (pseudonim pochodzący od młotka, tak samo jak pseudonim Stalina – łatwo można się domyślić – pochodzący od stali) w Berlinie, na nieudanych negocjacjach. I choć kończy na początku agresji Niemiec na Rosję (summa summarum jest to zrozumiałe, bo konflikt ten był przekreśleniem wszystkich postanowień, co oznacza, że porozumienie przestało istnieć), co na początku sprawia uczucie dyskomfortu i niedosytu, to, mówiąc ogólnie, przedstawia historię paktu w sposób jak najbardziej całościowy.
Dodatkowym plusem są wstawki funkcjonujące jako ciekawostki: dlaczego Mołotowa nazywano „Kamiennym Tyłkiem” bądź „Żelaznym Zadkiem”? Kim był Ribbentrop, zanim stał się von Ribbentrop? Już nie wspominam oczywiście o prasowych ilustracjach, z których kilka umieszczono w książce i które w pewien sposób rozładowują ciężką atmosferę, dzięki czemu czytanie książki nie jest aż tak ciężkim zadaniem dla osób o słabszej psychice.
Napisałam, że książka pozostawia uczucie niedosytu i to jest prawda, ale nie z powodu historii – przecież po napadnięciu Stalina przez Hitlera w sprawie paktu o nieagresji ciężko jest jeszcze coś napisać. Chodziło mi tu bardziej o to, że nie obraziłabym się, gdyby była grubsza i to głównie z powodu, że pozycja jest świetnie napisana. Styl Autora jest lekki, przystępny nawet dla historycznego laika, a język – mimo użycia, z konieczności, rzecz jasna, pewnych historycznych terminów – żywy i ciekawy. Dzięki temu książkę czyta się szybko, bez nadmiernego wczytywania się w karkołomnie zbudowane, długie zdania, których tu po prostu nie ma, tudzież zastanawiania się, co Autor miał na myśli, z trudem odczytując złożone, dziwne wyrazy i czytając o wydarzeniach, o których poza pisarzem wie wąska grupa osób. Choć też nie oznacza to, że nie trzeba mieć podstawowych informacji o II Wojnie Światowej – temat paktu jest już bardziej szczegółowy, a Autor zakłada, że czytelnik wie, czym była Dunkierka, wojna zimowa, Pearl Harbor czy państwa osi, a nazwisk takich jak Mussolini, Goebbels czy Roosvelt nie słyszy pierwszy raz, nie mówiąc o podstawnej znajomości wojennych militariów. W każdym razie czyta się jak dobrą powieść, z napięciem czekając na znany lub nie rozwój wypadków i śledząc powody i konsekwencje tych fragmentów, które być może znamy, ale wydawały się zawsze nieco wyrwane z kontekstu, pozbawione pewnej ciągłości. Być może jednak to tylko mój zniszczony historią mózg, bo traktowanie tej pozycji lepiej niż wielu powieści jest cokolwiek osobliwe, ale nie zmienia to jednak faktu, że książkę czyta się doskonale, a Autor jest niewątpliwie obdarzony lekkim piórem, tak ważnym dla precyzji opisywanych problemów i odbieraniu treści przez czytelnika.
Wierzcie lub nie, ale kiedy po raz pierwszy zobaczyłam książkę, nie mogłam powstrzymać się od wyrażenia swojego zachwytu okładką w jakiś sposób bardziej cywilizowany niż pisk. Chociaż byłoby to dziwne, kiedy ktoś zachwycałby się umieszczonymi na okładce wizerunkami dwóch diabelskich dyktatorów-sojuszników, to całości nie można odmówić elegancji i tego czegoś, co w księgarniach będzie przyciągać wzrok. I czaru temu złotemu tytułowi, bo jeśli chodzi o mój subiektywny gust, do spodobało mi się najbardziej. W każdym razie wydawnictwo bardzo się postarało, dzięki czemu czyta się przyjemniej, już o samym trzymaniu książki w rękach nie mówię. Obłożony czarną, lśniącą okładką tom, z wytłoczonymi złotą czcionką literami tytułu i czerwonym, odcinającym się od reszty nazwiskiem Autora. I te mordy – wyłaniające się z mroku, złowrogo skontrastowane z resztą na siwo i biało, wyglądające naprawdę szatańsko. Kto choć trochę o nich wie, może się naprawdę przerazić, kiedy niechcący natknie się na tą książkę ciemną nocą. W środku jest już mniej strasznie, choć dalej bardzo estetycznie: pod miękką obwolutą kryje się właściwa, twarda okładka książki, zupełnie taka sama, tylko bez owego złotego napisu, a blurb, utrzymany w białej i czerwonej kolorystce, na którym, poza streszczeniem i entuzjastyczną opinią prof. Daviesa (przypadek?) umieszczono cytat z Hitlera i Stalina na temat paktu. Nie znałam ich wcześniej, ale umieszczenie ich tu wydaje się jak najbardziej trafne – poza kwintesencją tez wysnutych przez Autora ilustrują też faktyczne nastawienie obu stron do zawartego porozumienia. Nastawienie, powiedziałabym, rasowych polityków. Chociaż Stalin znów wyszedł na typowego Rosjanina i jak zwykle zbyt pewnego siebie kombinatora. Czyta się przyjemnie także dzięki wygodnej czcionce, użytej przez Wydawnictwo i przejrzystemu układowi stron. U góry strony zawsze podano rozdział, jaki aktualnie czytamy, co bardzo ułatwia nawigację, szczególnie że rozdziały do najkrótszych nie należą, a obszerniejsze cytaty wyróżniono graficznie. Tekst uzupełniają zdjęcia, bardzo wyraźne (czasami aż za bardzo – vide kolejna fotografia ekshumowanych zwłok polskich oficerów w Katyniu) i dobrze podpisane. Są one niebanalne, z kilkoma wyjątkami powszechnie nieznane i – co chyba najważniejsze – ciekawie ilustrujące temat, na który właśnie czytamy. Gdyby tylko w tych kwestiach było tak w każdej tego typu publikacji!
Ile potrwa miesiąc miodowy? [źródło]
Na końcu lektury publikacja zaskoczyła mnie jeszcze raz – książka nie kończy się na tekście głównym. Zamieszczono tam także dodatki: przede wszystkim kilka czytelnych map, niezwykle pomocnych w lekturze tym, którzy niezbyt orientują się w geografii politycznej i nie tylko, a także skrótowe kalendarium, obejmujące w ściśle chronologiczny sposób całą treść publikacji i oryginalny tekst paktu łącznie z tajnym porozumiem, dotyczącym wyznaczenia granic wpływów. Bardzo mnie to ucieszyło, bo chociaż nie miałam problemów z uświadomieniem sobie kolejności wydarzeń ani z umiejscowieniem czegoś na mapach, to z pewnością przyda się to nawet wtedy, kiedy nie będę miała zamiaru wracać do tekstu głównego książki, natomiast czytanie oryginału paktu było dla mnie kolejną ciekawostką, wiążącą się z dziwnym przeżyciem obcowania z tekstem z epoki. Mój entuzjazm wzbudziła także obfita bibliografia – jestem pod wrażeniem ilości użytych opracowań, dodatkowo napisanych w różnych językach. Tytaniczny wysiłek, benedyktyńska praca. Chociażby dlatego powinno się docenić Autora i jego książkę. Na końcu umieszczono wyczerpujący, zwięzły indeks najważniejszych pojęć wraz z odpowiadającymi im stronami. Dobre wrażenie sprawia też ilość szczegółowych przypisów, zamieszczanych na praktycznie na każdej stronie – nadaje to książce odpowiedniej powagi i tego, czego od pozycji historycznych wymagam najbardziej: wiarygodności, najważniejszej chyba kwestii w tego typu książkach.
Bo książka jest wiarygodna, co stwierdzam z prawdziwą ulgą. Rozpoczynając lekturę obawiałam się kontrowersyjnych poglądów dotyczących szczególnie owego drażliwego tematu pogromów Żydów na terenach odebranych przez nazistowskie Niemcy Związkowi Radzieckiemu w czasie hitlerowskiej inwazji. Wiadomo, o co chodzi – Jedwabne i te sprawy zawsze budzą w Polsce i na świecie, delikatnie mówiąc, spory ideologiczne. Chociaż Autor, szanujący się przecież historyk, nie opierałby się na jakichś uprzedzeniach, ale nawet w kraju istnieje wiele opracowań, którymi nie warto się w tej kwestii sugerować, a pisarz mógłby o tym nie wiedzieć. Na szczęście, z tego impasu książka wyszła zgrabnie – poza tym, że Autor szczegółowo tłumaczy powody pogromów Żydów w Europie Wschodniej i nie unika przypisywania Niemcom dużej w tym roli, o kontrowersyjnym Jedwabnem nie wspomniał. I dobrze, nie tylko dlatego, że kwestia ta jest drażliwa i elektryzująca – badanie historii najnowszej to nauka w dużej mierze empiryczna i trudno coś powiedzieć na pewno, jeśli tego się dokładnie nie zbadało, a wokół narosło tyle mitów i kłopotów. Na uznanie zasługuje również nacisk położony na zbrodnie sowieckie – jako że społeczeństwa zachodnie nie wiedzą o tym nic lub bardzo mało – przy jednoczesnym braku szukaniu usprawiedliwień do niektórych decyzji Stalina i podkreślaniu tragedii Polski i całej Europy Wschodniej (co sądzi Autor o rosyjskim dyktatorze wyjawił już przecież w tytule). Ale to przecież nie jedyny temat, bo szerokie i zgodne z precyzyjną wiedzą, nakreślenie panoramy czasów wojny i wskazanie przyczyn i skutków kolejnych losów politycznych paktu to główne atuty książki. Doprecyzowane szczegóły i śmiałe tezy, brzmiące dość wiarygodnie i ciekawie, sprawiają także, że niejeden z czytelników zrewiduje swoje poglądy lub też nakłoni do refleksji nad sprawami, którym wcześniej nie poświęcał dużo czasu lub o których wiedział niewiele. Polemizowałabym jedynie w kwestii pretensji geopolitycznych jako powodu do agresji Niemiec na ZSRR – wydaje mi się to dużym uproszczeniem tego złożonego problemu, a uznania także ludobójstwa polskich oficerów i elity w Katyniu, jako bezpośredniego skutku paktu, trochę zarzutów mam także do opisu traktatu Sikorski-Majski, a w szczególności do poświęcenia mu stosunkowo mało miejsca. Cóż, tak naprawdę te kwestie wymagają osobnych opracowań, a najlepiej osobnych studiów i badań, zresztą w czasie II Wojny Światowej, kiedy układ figur na politycznej szachownicy zmieniał się błyskawicznie, na jedną decyzję wpływało wiele złożonych czynników. Nietrudno wtedy o błąd, przeoczenie czy użycie nietrafnych słów – Hitler tkwi w szczegółach, które może i przeoczyłam, bo po pierwsze od niedawna gromadzę rzetelne fakty na temat tego okresu, a po drugie historia ma tę cudowną właściwość, że im bardziej wgryzamy się w nią, tym bardziej staje się nieoczywista i poplątana, a podstawowe fakty niepewne.
Bardzo się cieszę, że taka publikacja powstała. Choć nie jest do końca pozbawiona wad, stanowi zupełnie udaną próbę przybliżenia paktu Ribbentrop-Mołotow także tym, którzy wcześniej o nim z różnych powodów nie słyszeli, ale także jako doskonała pomoc w zrozumieniu wielu procesów i wydarzeń w tej części Europy. I choć jest to bardziej pragmatyczny głos zewnątrz, punkt widzenia obserwatora, to historia została opowiedziana tak, jak być powinna. Z empatią. Z wyczuciem. Z brakiem przemilczeń, wręcz z jaskrawym podkreślaniem niektórych aspektów (co może drażnić bardziej wrażliwych). Bo o ile dla sygnatariuszy, a także dla Hitlera i Stalina, była to tylko część wojennej gry w oszukiwanie i przechytrzanie przeciwnika, misterna siatka kłamstw, pozorów i politycznych planów, dla 50 milionów ludzi, którzy skutki owego porozumienia odczuli (dosłownie) na własnej skórze, było to tragedią i gehenną. I choćby dla nich, bezimiennych zwłok w zbiorowych grobowcach gdzieś pośród śniegów Syberii, katyńskich lasów i prochów spalonych w Auschwitz, warto przypomnieć światu te dawne, zapominane już powoli zbrodnie i ich powody. Jesteśmy im to winni.
Tytuł: „Pakt diabłów. Sojusz Hitlera i Stalina”
Autor: Roger Moorhouse
Moja ocena: 7/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/zapomniane-zbrodnie-recenzja-ksiazki.html
Nigdy się tyle nie kłamie, jak przed wyborami, w czasie wojny lub po polowaniu – powiedział Otto von Bismarck, „Żelazny Kanclerz” , który poza wygraniem wojny z Francją w latach 1870-1871 zjednoczył państwo niemieckie i wskrzesił Cesarstwo. Obserwując historię poszczególnych krajów i...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/szalenstwo-miosci-recenzja-ksiazki.html
Każdy człowiek, choć czasami nie chce przyznać, marzy o miłości – najpiękniejszej i najważniejszej rzeczy w życiu, będącej często jego treścią. Przyjaźń, miłość rodziców do dzieci, dzieci do rodziców, wyznawców do bogów czy Boga, patriotyzm, w imię którego wiele milionów ludzi oddawało swoje życie, przeradzający się czasami w nacjonalizm i faszyzm. Ale także miłość erotyczna. Najbardziej intensywna, budząca najwięcej kontrowersji, niezbędna dla przetrwania gatunku ludzkiego. Opiewana w starotestamentowej Pieśni nad pieśniami i Hymnie o Miłości w listach św. Pawła, która, przechodząc w kulturze XXI-wieku okres spłycenia, obecna jest w filmie, muzyce i nawet, w formie różowych serduszek i angielskiego słówka, na przedmiotach codziennego użytku. Choć jestem przeciwna rzeczom tego typu, z pewnością dowodzi to uniwersalności tematu, aczkolwiek niejeden dawny poeta byłby zgorszony znaczeniom, jakie często nadawane są temu wzniosłemu słowu – nie mówiąc o jego stanowisku na pogląd wielu współczesnych, że motylki w brzuchu i sama miłość to nic innego jak reakcje biochemiczne mózgu współpracujące z neuronami. Romantycy naprawdę wierzyli w pokrewieństwo dusz i nie miało to nic wspólnego z ich brakiem wiedzy na temat medycyny. Co więcej – miłość była przez nich przedstawiana jako coś często destrukcyjnego, nieśmiertelnego, zdolnego stworzyć coś pięknego, jak również zniszczyć to. W Polsce wiązało się to jeszcze z dramatycznym wyborem pomiędzy honorem - walką o ojczyznę - a szczęściem osobistym. Ale nie tylko romantycy – pamiętajmy, że artyści czerpali inspiracje z epok poprzednich, ideowo podobnych: baroku i średniowiecza. A mieli się czym inspirować! Poza wiktoriańskim, cokolwiek barokowym Romeo i Julią (to zresztą genialny dramat) średniowiecze pozostawiło po sobie – wbrew pozorom – bogatą spuściznę.
Chodzi tu oczywiście o romans rycerski czy dworski. Opowieści o pięknych księżniczkach, zamkniętych wieżach, strzeżonych przez smoki tudzież o królewnach znikających w dziwnych okolicznościach i dzielnych, przystojnych rycerzach czy królach, śpiewane przez wędrownych trubadurów czy grajków ku uciesze ucztujących państwa czy znudzonego dworu, pełnego sentymentalnych białogłów, nie potrafiących się odnaleźć w zupełnie nieromantycznej rzeczywistości. I nie chodzi tu o średniowieczne harlequiny i romansidła (w lepszym, znacznie wytworniejszym smaku niż ich XXI-wieczni następcy) – w takich sztandarowych dziełach jak Pieśń o Rolandzie czy legendach arturiańskich można znaleźć wątki miłosne, nierzadko ważne dla fabuły. I o ile w pierwszym z wymienionych dzieł ukochana Rolanda umiera na wieść o niezwykle bohaterskiej śmierci ukochanego (tylko ciiii, nie mówicie jej, że przed śmiercią zamiast niej myślał o słodkiej Francji), jak na taką bohaterkę przystało i właściwie na tym się kończy, to w opowieściach o królu Arturze można znaleźć więcej dzikości. Wiarołomna Ginewra, wróżka Morgana wyłaniająca się z jeziora, czarodziej Merlin i mityczny Avalon niezbyt wpisywały się w poszukiwania Świętego Graala, a już na pewno nie sprzyjały miłosnym uniesieniom, a i sam król to po prostu typowy Anglik, co wszystko razem nie musi podobać się romantycznym duszom. Na szczęście we wczesnym, francuskim średniowieczu stworzono coś jeszcze, czego bohaterowie prezentują się lepiej niż młody Leonardo di Caprio i Kate Winslet ubrana tylko w naszyjnik, a Romea i Julię deklasują znacznie większym dramatyzmem akcji. O czym mowa? Przecież nie ma nikogo, kto by nie znał Tristana i Izoldy (choćby z wersji dla dzieci).
Młody i przystojny rycerz (wierzcie lub nie, ale kiedy piszę te słowa nienaturalnie wyszczerzam zęby w uśmiechu… czy jest coś lepszego od młodego, przystojnego rycerza?) Tristan, ze względu na swój wiek i bliski stopień pokrewieństwa, dostaje od króla Kronwalii, Marka, ważne zadanie: ma mu przywieźć obiecaną żonę. Ale nie jakąś żonę, tylko młodziutką Izoldę Złotowłosą, istotę niezwykle piękną. W czasie morskiej podróży Tristan wypija wraz z nią, jak to przecież bywa, kielich wina. Nie byłoby nic w tym strasznego, gdyby nie fatalna pomyłka – przypadkowo użyty napój został przygotowany przez dwórkę Izoldy, która martwiąc się o przyszłość swojej pani u boku nieznanego mężczyzny sporządziła eliksir miłosny, który miał sprawić, że pożycie małżeńskie będzie udane. Nieszczęsne ofiary przypadku czy też przeznaczenia zakochują się w sobie tak, że nie potrafią zakończyć swojego związku nawet wtedy, kiedy Izolda zostaje królową i żoną Marka. Co z tego wyniknie? Czy nieszczęśliwa para kochanków będzie razem? Czy rogaty jeszcze przed ślubem mąż wybaczy żonie? Czy Tristan będzie przy ukochanej? I jakie przeciwności losu staną na ich drodze? Ba! Przecież wątpliwe jest nawet to, że kiedykolwiek będą razem!
Jak w przypadku wszystkich najważniejszych dzieł średniowiecza, pochodzących z legend i luźnych opowieści, określenie autora jest niemożliwością. Przed spisaniem były to funkcjonujące w różnych wersjach opowieści śpiewane przez wędrownych trubadurów, którzy dopiero w wieku XII – przynajmniej było tak w przypadku legendy o Tristanie i Izoldzie – zaczęli spisywać pierwsze teksty. Odnalezione we fragmentach, najczęściej środkowych, stanowiły łamigłówkę dla badaczy, którzy, by otrzymać pełny obraz, potrzebowali wszystkich elementów, nie zaś tylko ich wycinków. Dopiero Joseph Bèdier, francuski romanista, podjął się tego karkołomnego zadania, składając wszystkie fragmenty rozmaitych wersji w logiczną całość, łatając dziury kanonicznymi rysami legendy i posiłkując się osobnymi poematami, niekiedy z późniejszych okresów, które w znaczny sposób ubarwiają całość, a także, opierając się przecież na wcześniejszych wersjach, zapełniają luki fabularne. Tak zrekonstruowaną legendę Bèdier spisał kunsztownymi, romańskimi wersami, w mistrzowski sposób odtwarzając sposób myślenia XII-wiecznych autorów i ich styl, a następnie przetłumaczył na francuski, otrzymując wynik znakomity: średniowieczną w każdym szczególe, ale i wiernie odtworzoną piękną opowieść o wielkiej, zakazanej miłości, która działa na czytelnika w zdumiewający sposób. Z jednej strony bowiem musimy przyznać, że tekst został napisany językiem oszczędnym, minimalistycznym, przy tym opisującym wszystko z bezpretensjonalną prostotą umysłów twórców. Nie ma tu psychoanalitycznego przegadania, wręcz przeciwnie, emocje odczuwane przez postacie są opisane niezwykle prosto, komunikatywnie, bez jakichkolwiek dłużyzn, plączących się niepotrzebnie pobocznych wątków i kwiecistych opisów. Jednak pod owym minimalizmem, niemal sterylnością, pod archaicznymi (jakże pięknymi zresztą!) wyrażeniami, kryje się wielka, emocjonalna głębia, a proste słowa niezwykle trafnie opisują daną postać. Kiedy wgłębimy się w opowieść, czuć podskórnie wibrujące, intensywne uczucia, szczególnie to jedno, najważniejsze – miłość graniczącą z szaleństwem, z przytłaczającym pragnieniem chociaż przebywania z ukochaną osobą, a potem równie głęboką rozpacz, którą czuć każdym słowem ostatnich kart książki. W prostych, nierzadko krótkich zdaniach czuć zresztą ogromną elegancję graniczącą z prawdziwym kunsztem, ozdabiających charakterystyczną składnię. Przypomina mi to inne dzieła tej epoki – miniatury w księgach – na których, poza brakiem perspektywy i uproszczeniem ludzkiego ciała, widać niezwykłe wyrafinowanie twórców, potrafiących w jednej wielkiej literze, tzw. inicjale, zmieścić, na przykład, scenę śmierci jakiegoś władcy, ozdabiając całość pięknymi kolorami, ornamentami i złotą farbą, co czyni to małe arcydzieło sztuki bardzo przyjemnym dla oka i ducha.
Słówko pochwały trzeba jeszcze rzec o polskim tłumaczu, Tadeuszu „Boy” Żeleńskim, którego przekład jest niedoścignionym wzorem dla wszystkich tłumaczeń zagranicznych legendy i nie tylko. Posługując się podobną techniką pisarską co Bèdier i używając polskich archaizmów z doby średniowiecza do jak najlepszego odzwierciedlenia charakteru oryginału, stworzył historię delikatnością i głębią dorównującą francuskiej wersji (chociaż mniej śpiewną, bo, niestety, język polski moim zdaniem jest piękniejszy od każdego innego języka oprócz romańskiego właśnie i nieskalanej, rzymskiej łaciny), nie tracąc przy tym nic z minimalizmu stylu opowieści. Zresztą napisany przez niego wstęp świadczy o rozległej wiedzy na ten temat i zaangażowaniu, co świadczy, że był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, a całemu dziełu nadaje rys wiarygodności.
Fabuła jest bardzo bogata i pełna nieprzewidywalnych zwrotów akcji, co bardziej zaangażowanych w losy pary czytelników przyprawi o palpitacje serca. Nie chodzi o sam oczywisty fakt, że historia Tristana i Izoldy nie skończy się dobrze, a ich miłość nie ma szans na zwycięstwo, ale o ich perypetie wynikają potrzeby bycia razem. I mimo wielkiego cierpienia zakochanych po kilku rozdziałach czytelnik ma te same wątpliwości co główny bohater, rozdarty pomiędzy miłością a rycerskim honorem i kodeksem z niego wynikającym. Nie mówiąc już o owym magicznym wywarze, który tak niefortunnie złączył ze sobą losy Tristana i Izoldy, co przecież samo w sobie jest paradoksem podobnym założeniu, że greccy bogowie muszą pić nektar i jeść ambrozję, żeby być nieśmiertelnym. Pomijając fakt samego prostego rozumowania ludzi starożytności i średniowiecza, wyjątkowo uważny czytelnik po kilku rozdziałach zauważy, że pomiędzy dwójką bohaterów rodzi się prawdziwe uczucie, oparte na czysto romantycznym pokrewieństwie dusz i prawdziwym, namacalnym uczuciu, którego faktycznie nie da się zwalczyć, a nie – za przeproszeniem – narkotyku o podejrzanym działaniu ubocznym (trzeba zwrócić uwagę, że sama historia jest, szczerze mówiąc, moralnie niejednoznaczna, a i tak widać tu ogromny takt i wiele zrozumienia okazanego parze połączonej miłością grzeszną ale i absolutną). Te szczegóły dają się dopiero zauważyć po czasie, bo czytając, czytelnik zostaje przede wszystkim zaabsorbowany dynamiczną akcją i ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi, prowadzącymi do jeszcze ciekawszych zdarzeń, czasami rozwiązywanych w zupełnie fantastyczny sposób, zgodny jednak z prawidłami średniowiecznych legend, pełnych niesamowitości i najgłębszych prawd o człowieku.
Bo bohaterowie, wbrew pozorom, nie są prości i jednowymiarowi; wiele ich czynów, nawet u ludzi średniowiecznych, wzbudzało słuszne wątpliwości moralne, a niektórych z pewnością zmuszało do zastanowienia się nad złożonością danej postaci, tak bardzo podobnej do każdego z nas. Bo Tristan – młody, przystojny, niezwykle dzielny i świadomy swoich zalet mężczyzna w pewnym momencie zaczyna być boleśnie rozdarty między honorem (będącym przynajmniej w legendach świętością dla rycerza) a wszechogarniającą miłością dla pięknej królowej Izoldy, czasami popełniający kardynalne głupstwa, a czasami wzbudzający ogromny podziw czytelnika, w końcu załamany, zdany na łaskę innych, jednocześnie coraz bardziej poddający się uczuciu. On nie jest superbohaterem, a nawet idealnym kochankiem; jest po prostu człowiekiem, niedoskonałym, pełnym zalet i wad, człowiekiem, którego spotkało największe szczęście i nieszczęście jednocześnie i który po prostu próbuje sobie z tym poradzić. Tak samo jak jego wybranka, chociaż Izolda jest postacią typowo kobiecą i zarysowaną dość niepewną kreską; potrafiącą być czasami niemądrą i lekkomyślną, w niektórych sytuacjach jednak szlachetną, próbującą naprawić swoje błędy i na średniowieczną modłę odpokutować swoje grzechy. Ma tyle samo wad co zalet, czego oczywiście rozkochany Tristan nie zauważa, ale czytelnik już tak. Bardzo ciekawymi i jeszcze bardziej niejednoznacznymi postaciami są król Marek i Izolda o Białych Dłoniach (ta druga Izolda). Nie potrafię polubić chociaż trochę żadnego z tych bohaterów, nie tylko dlatego, że nie mam w sobie zwykłego, chrześcijańskiego miłosierdzia i litości, ale jakoś tak. Może dlatego, że zostali obdarzeni najbardziej powszechnymi i wstydliwymi wadami ludzkości? Król Marek jest straszliwe wręcz wyrozumiały, dobry i naiwny. Gdy zauważa śpiących Tristana i Izoldę, przedzielonych mieczem rycerza, zamiast zemścić się za szkaradne przyprawienie rogów i obciąć śmiałkowi głowę, a żonę zamknąć w klasztorze, bezmyślnie zmienia miecz Tristana na swój. Bijemy brawo! Może i trafi do nieba, a jego postępek jest w pewien pokrętny sposób bardzo szlachetny, ale co z tego, kiedy cały żywot będzie miał, delikatnie mówiąc, przechlapany. Izolda o Białych Rękach to zawistnica i zazdrośnica, z sercem zimnym jak głaz, ale przynajmniej ją spotyka odpowiednia do jej czynów kara: zaczyna rozumieć swój błąd, kiedy nie można już nic naprawić i również kończy marnie. Trzeba jednak przyznać, że gdybym miała kogoś takiego jak Tristan, pilnowałabym, żeby był tylko mój, a nie innej kobiety, a jeśli taka pojawiłaby się nawet w przeszłości, może czułabym zazdrość i nienawiść. Bo Izolda nie była zła. Tak samo jak reszta postaci w książce była tylko człowiekiem w bardzo głębokim, niejednoznacznym ujęciu literatury średniowiecza, potrafiącej przedstawić to, co w dzisiejszych powieściach mieniących się psychologicznymi wychodzi słabo lub przeciętnie.
Spoglądając po raz pierwszy na okładkę, byłam w lekkim szoku. Intensywny róż poraził nerwy nie tylko w moich oczach, bo odruchowo zacisnęłam pięści, szukając potencjalnych harlequinów bądź słodziutkich powieści dla nastolatek, które przez kolor chcą zasygnalizować, dla osób z jakim IQ są przeznaczone (przepraszam, jeśli kogoś obraziłam, bo kiedy byłam młodsza, czytałam i takie rzeczy). Dopiero później, po uważniejszym przyjrzeniu się książce, moje nerwy złagodziła piękna grafika na okładce, przedstawiająca strzelającego z łuku Tristana (taka zabawna ciekawostka: strzała znajduje się w literze e słowa dzieje w tytułu) i stojącą obok niego Izoldę, która wyróżnia się długimi włosami. Co prawda grafika słabo odróżnia się od wściekłego różu, ale zainteresowała mnie na tyle, że, już spokojna, wzięłam książkę do ręki. Mimo swojego koloru okładka jest twarda, lakierowana, bardzo minimalistyczna. Na pierwszej stronie, oprócz obrazka, możemy dostrzec tylko wypisany białą, ładną czcionką tytuł i informację, że jest to wydanie ilustrowane, a także, mniejszymi literami – dziwi mnie nieco i cieszy skrupulatność Wydawnictwa – dane na temat Autora (swoją drogą, fraza autor nieznany brzmi dla mnie lepiej niż anonim). Grzbiet jest równie minimalistyczny, a na blurb składa się tylko z fragmentu wstępu Żeleńskiego i tradycyjnego dla Wydawnictwa zbioru patronatów. Dzięki temu estetycznemu minimalizmowi różowa okładka nie razi tak bardzo, wręcz – zaryzykuję – wygląda bardzo ładnie (mimo i tak wolałabym, żeby była czarna, czerwona i fioletowa) i pasuje do całości. W środku jest jeszcze lepiej i okazuje się, że wydanie jest jak najbardziej ilustrowane, nie mówiąc o tym, że po półgodzinnym przeglądaniu ilustracji doszłam do wniosku, że tego wydania nie zamieniłabym nawet na lekturowe wydanie w brązowej okładce ze złotymi elementami. Zamieszczone w książce ilustracje wykonał jakiś Francuz z nadzwyczajnie długimi imionami i nazwiskami oraz pseudonimem „Job” , zasługujący jednak na miano wspaniałego artysty, mimo że jakoś mi smutno, bo mój ryjek jest o wiele bardziej pospolity od twarzy Izabeli. Grafiki charakteryzują się jednak miękkimi liniami, dynamiką, głębią, wieloma emocjami, wyrażonymi niemal tak samo żywo jak w tekście i znajomością średniowiecznych realiów, w tym, co dla mnie było prawdziwą ucztą, realistycznym przedstawieniem tamtejszych strojów, szczególnie tych kobiecych, oddaje też bardzo specyficzny klimat całości. Obrazki też sprawiają wrażenie ukończonych, pełnych szczegółów ilustracji a nie ogólnych szkiców, dzięki czemu można przyglądać się im bliżej przed dłuższy czas. Nie byłabym też sobą, gdybym, nie napisała – całkowicie subiektywnie – że Tristan na owych ilustracjach wygląda zupełnie przystojnie i w ogóle. Ale to nie jest moja wina, że mam mózg zniszczony historią i filmami wojennymi, co prowadzi do szukania sobie męża między przystojniakami w mundurach i z mieczami (jakkolwiek to brzmi). Naprawdę.
Mówiąc szczerze, rzadko, a właściwie nigdy, można doświadczyć takiej miłości w swoim życiu, zresztą nawet lepiej nie próbować, bo jednym eliksirem miłosnym, jaki znam, są narkotyki albo dopalacze. Uczucie, które łączyło tę dwójkę zdarza się tylko w książkach i może w dawnych czasach, kiedy ludzie czuli chyba głębiej. Ale to może i dobrze – lepiej zadowolić się bardziej pospolitym uczuciem, mniej destrukcyjnym i strasznym w skutkach, z zakończeniem nie pozostawiającym ani odrobiny nadziei na happy end w ludzkim pojmowaniu. Lepiej przyjrzeć się temu na kartach doskonałej książki, dzięki jej doskonałości odczuwając niemalże to, co bohaterowie i zanurzając się w świecie, chociaż okrutnym tak jak nasz, to pełnym miłości szalonej, absolutnej i silniejszej niż wszystko, nawet niż śmierć.
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/szalenstwo-miosci-recenzja-ksiazki.html
Każdy człowiek, choć czasami nie chce przyznać, marzy o miłości – najpiękniejszej i najważniejszej rzeczy w życiu, będącej często jego treścią. Przyjaźń, miłość rodziców do dzieci, dzieci do rodziców, wyznawców do bogów czy Boga, patriotyzm, w imię którego wiele milionów ludzi oddawało...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/mroki-samotnosci-recenzja-ksiazki.html
Jednym z najgorszych uczuć jest samotność w tłumie. Spoglądanie na ludzi, z którymi wiążą nas wszystkie więzy, oprócz tych najważniejszych - emocjonalnych. To wrażenie, że jest się tylko niepotrzebną istotą, jedną z tych, po których śmierci nie zapłacze nikt. Z napięciem wsłuchiwać się w wiatr, zamiast siedzieć i żartować po kominku, mieć tą – poniekąd – straszliwą świadomość, że nikt nas nie potrzebuje, nikt nas nie dostrzega, nie zajmuje się nami; powoli ogarnie nas bezsens i wrażenie, że jesteśmy tylko nieuważnymi obserwatorami swojego życia. To potrafi przytłaczać. Zatruć duszę i zniszczyć psychikę, doprowadzić niemal do obłędu, niemal do dotknięcia namacalnego mroku, a może nawet śmierci, zupełnie przecież niepotrzebnej. I ten brak nadziei, cierpienie przez marzenia, które tak naprawdę się nie spełnią, a tylko dodadzą bólu. Człowiek zamyka się wtedy w sobie, zapada w głąb siebie, w świat własnej imaginacji, własnych doznań i uczuć. Można powiedzieć – chroni się przed bólem, przed zimną, przytłaczającą samotnością. Wbrew pozorom jednak nie robi jednak nic w kierunku odmienienia swojego losu, zwrócenia na siebie w jakiś sposób uwagi – codziennie coraz bardziej kryje się w swojej skorupie, coraz bardziej nieśmiało i z powściągliwością spoglądają na świat wokół. A wtedy twarze znajomych osób wokół stają się jeszcze bardziej obce i nieprzyjemne…
Wyobcowanie. Tak to się nazywa. Stan bardzo bolesny, niemiły nawet dla innych, zły dla samej natury człowieka, pierwotnie przecież stadnej. Wyobcowani byli niezrozumiani przez nikogo artyści, szczególnie ci w romantyzmie, marzący o zbawieniu swojego kraju czy całego świata jedynym heroicznym postępkiem, zupełnie nierealnym i nielogicznym dla myślących trzeźwo szarych zjadaczy chleba. Dla nich samotność i związane z nią cierpienie były jednak natchnieniem do tworzenia arcydzieł, bo o bólu jest pisać najłatwiej i najpiękniej. Nie trzeba być jednak poetą, by cierpieć – to zupełnie ludzka rzecz, której w swoim życiu doświadcza każdy bez wyjątku, choć w różnym stopniu. To jakaś pociecha, bo kiedy samemu jest się samotnym i wyobcowanym, nie ma się w dodatku sił, by w jakikolwiek sposób tego zmienić, można odnaleźć podobną sytuację i zrozumienie w książce, odszukać swoje emocje w tym, co przeżywają bohaterowie, podzielić się z nimi swoim cierpieniem, a także zapomnieć o problemach, chociaż na chwilę zatapiając się w inny, wcześniej nam nieznany, świat.
Lucy Snowe też jest bardzo wyobcowaną osobą. Z natury przeciętna, o przeciętnej urodzie i inteligencji, wiele przeszła w życiu. W niejasnych okolicznościach straciła całą najbliższą rodzinę, pozostając tak naprawdę bez dachu nad głową. Zaczyna opiekować się nad pewną schorowaną kobietą, ale kiedy ona niespodziewanie umiera, postanawia zdobyć się na odwagę i opuścić Anglię udając się – bez znajomości jakiegokolwiek innego języka obcego – do Europy. Przeznaczenie czeka na nią w mieście nazywającym się Villette, na pensji niejakiej madame Beck, w której zatrudnia się jako opiekunka jej dzieci, a potem nauczycielka angielskiego. Ale czy przeznaczenie jest dobre? Czy bohaterka będzie mogła w końcu poczuć się, że jest w domu, czy jej sekretne nadzieje i życzenia będą miały szansę się ziścić? I czy Lucy znajdzie rozwiązanie dręczącej ją zagadki, nie gubiąc się na cienkiej granicy, oddzielającej prawdę od iluzji, rzeczywistość materialną od tej duchowej?
Mówią, że pod fikcyjną nazwą Villette kryje się dziewiętnastowieczna Barcelona. Piszą, że to w takim razie najbardziej autobiograficzna powieść Autorki słynnej (i bardzo dobrej) Jane Eyre, zresztą ostatnia, jaka ukazała się drukiem przed jej śmiercią. Co więcej, ponoć to kolejne zapomniane arcydzieło literatury, co więcej – pionierska powieść pisana strumieniem świadomości, który później zastosuje James Joyce w swoim słynnym Ulissesie; powieść, którą zachwycała się Virginia Woolf. Myślę sobie, że grzech byłoby nie znać, szczególnie, że opowieść o panu Rochesterze i Jane zachwyciła mnie na tyle, by chcieć więcej stylu i opowieści Autorki, a i opis zrobił swoje. Duchy? Zmarła zakonnica? Dziewiętnasty wiek? Jakby nie patrzeć, moje klimaty, nakreślone ręką pisarki jeśli nie doskonałej to bardzo dobrej. I ta widmowa okładka, zaostrzająca mój apetyt na książkę. Jak nie miałabym przeczytać? I jak nie polubić?
Ponieważ obiecałam sobie ostatnio, że wraz z nadejściem ponurej i brzydkiej jesieni będę bardziej szczera i sprawiedliwa, ocena tej książki sprawia mi wiele trudności. Bo jak być inteligentnym człowiekiem i przyznać się, że potencjalne arcydzieło w jak najbardziej obiektywnej opinii nie wydaje się być do końca tym, czym pragnęłabym, żeby było, czy po prostu dobrą książką. Po drugie, jak sprawiedliwie napisać, że w książce było naprawdę bardzo dużo momentów świetnych i bardzo dobrych, gdy całokształt niezbyt przekonuje? I sama książka jest przecież niezwykle trudna do interpretacji, a pisanie o niej czegokolwiek przypomina trochę chodzenie po cienkim lodzie w strachu o wydanie niesprawiedliwej opinii, czyli wpadnięcie do zimnej wody. Mam też wiele wątpliwości, bo przecież mogę ją nie rozumieć; jej sens, którym wszyscy się zachwycają, może dotrzeć do mnie dopiero po wielu latach, a wtedy będę żałować, że przez moje ewidentnie niskie IQ wiele osób nie przeczytało naprawdę dobrej książki. Cóż. W każdym razie czytacie na własną odpowiedzialność, jak zwykle zresztą.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że największą zaletą powieści jest język Autorki. Mimo że styl wydaje się znacznie mniej konkretny niż ten z czytanej przeze mnie wcześniej powieści pisarki, nadal zdumiewa niezwykłą wirtuozerią i precyzją opisu. Nakreślone przez Autorkę obrazy wydają się barwne, ciekawe, bardzo sugestywne i plastyczne, niemal namacalne. Opis nocy ma w sobie wystarczająco dużo tajemniczości i mroku, a radosny dzień lata tej świeżości, zapachów i promieni jasnego słońca. Mimo że składnia i słownictwo charakterystyczne są dla wieku dziewiętnastego, w stylu pisarki ukryte jest coś świeżego, charakterystycznego tylko dla niej, coś, co sprawia, że udaje jej się balansować na granicy rzeczywistości i iluzji, stwarzając niepowtarzalny klimat opowieści. Klimat jak z jakiegoś dziwnego snu, nierozerwalnie złączonego z rzeczywistością, jakby na tle niezwykłej scenerii rozgrywały się wydarzenia najzwyklejsze i zupełnie oczywiste. Tak samo jak te wszystkie wspaniałe szczególiki – wystrój dziewiętnastowiecznych wnętrz, wspaniałych toalet i kilku przedstawień, na których była Lucy – te ostatnie to fragmenty bardzo ciekawe, intensywne, będące prawdziwym popisem sztuki pisarskiej i tym, za co cenię Autorkę. Mimo że owym przereklamowanym już strumieniem świadomości popisała się tylko w jednej scenie – kiedy Lucy w środku nocy wyrusza do miasta – dogłębna znajomość języka i niezwykłe wyczucie, co świadczy zresztą o wielkim talencie, pozwoliły Autorce na wiarygodnie oddanie nierzadko dziwnych, graniczących z chorobą psychiczną stanów emocjonalnych bohaterki, jak również jej załamania i dominującej samotności, która – czy tego chcemy czy nie – wylewa się każdego zdania na każdej stronie powieści. Chaos i mrok panujące w Lucy, jej samotność i cierpienie zostały tak dobrze i dokładnie (niestety!) oddane, że, jeśli nie czujemy tego samego co bohaterka, to przynajmniej dogłębnie poznajemy jej emocje, starannie nakreślone i niezwykle prawdopodobne. Zresztą, dzięki temu portrety innych bohaterów są bardzo żywe i plastyczne, a słowa, które wypowiadają, naturalne, jednak pełne podskórnej poezji. Podskórnej, bo Autorka przykryła ją warstwą trzeźwej, ale monotonnej prozy tak, że liryczna delikatność i eteryczność jest rzeczą wyczuwaną tylko intuicyjnie, zupełnie przeciwnie do napisanych przez siostrę Emily Wichrowych Wzgórz czy doskonałego debiutu, Jane Eyre. Przez to także powieść jest bardzo nierówna – fragmenty, gdzie poezja jest wyczuwalna bardziej, są zdecydowanie najlepsze, a te, w których dominuje – i owszem – wyrafinowana proza, dłużą się i są, mimo wszystko, o wiele słabsze. Cóż, zamiast uderzać w tony o zabarwieniu studium psychologicznego, co wyszło bardzo rozwlekle, powinna była skupić się nad podmalowaniem powieści eteryczną, mroczną poezją (tak jak w rozdziale o pannie Marchmont, zresztą chyba najlepszym fragmencie całej historii, który czytałam z prawdziwym zainteresowaniem) może nawet w stylu Wichrowych Wzgórz, właściwą i dla tego tematu. Przypuszczam, że powieść byłaby nie tylko lepsza, ale i po prostu ciekawsza.
Okładka spodobała mi się bardziej niż ta, która zdobi przeczytaną wcześniej powieść Autorki. W pewien sposób nawiązuje do treści książki, a także oddaje jej dziwny, niesamowity w gruncie rzeczy klimat, kusząc każdego zaintrygowanego. Jest tam bowiem kobieta stojąca przy otwartym oknie. I nie byłoby to nic dziwnego, bo każdy z pewnością widział coś podobnego w swoim życiu, ale za owym oknem rozciąga się nocny, księżycowy pejzaż z czarnymi chmurami rozświetlonymi widmowym, srebrnym blaskiem. Oświetla także nieosłonięty czepkiem kawałek bladej twarzy kobiety, co wygląda dość niesamowicie i sprawia, że postać wygląda jak najprawdziwszy duch. A raczej wyglądałaby, gdyby nie kolorowy, bardzo skromny zresztą strój składający się z brodowej bluzki i długiej, szarej spódnicy, której koniec ginie rozmyty w ciemnej okładce książki, co nasuwa kolejne, bardzo niepokojące podejrzenie (musicie wiedzieć, że bardzo boję się duchów i mocno w to wierzę). Nie jest to może najlepsza okładka Wydawnictwa, na którą miło jest patrzyć, ale z pewnością przyciąga wzrok i ma swój niepowtarzalny charakter. Tło wokół ilustracji jest czarne, co uwypukla zimne, srebrne akcenty, a do tytułu i nazwiska Autorki użyto bardzo jasnej, widmowej zieleni, również odcinającej się od tła. Jak zwykle podziwiam zawijasy przy literze R w nazwisku pisarki, coś bardzo malowniczego i pomysłowego, dzięki czemu całość wygląda nawet kobieco i klasycznie. Gorzej jest z blurbem i całą tylną okładką – złym pomysłem było powielenie ilustracji z okładki i nałożenie na nią wielu białych i jasnozielonych napisów. Naprawdę wielu. Zlewają się z widmową postacią i oknem, tak, że osobom ze słabszym wzrokiem z będzie trudno odczytać kilka niezwykle entuzjastycznych recenzji, porównujących książkę do Joyce’a i Prosta (to jakaś plaga) i opis, niezbyt pasujący do tego, co znajdziemy w książce, nie mówiąc o tym, że zdradza trochę zbyt dużo z fabuły. I jeszcze ten pasek z patronatami medialnymi! Gdyby tył tej książki był czarny, wszystko wyglądałoby o wiele lepiej, ilustracja na okładce zostałaby wyeksponowana, a mi oszczędziłoby nieco bólu oczu i poczucia estetyki. Najgorsze jest to, że przy poprzedniej książce Autorki Wydawnictwo zastosowało podobny zabieg. Trzymajcie mnie!
Dlaczego narzekałam, że blurb zdradza za dużo fabuły? Przecież napisano tam najbardziej podstawowe rzeczy – Lucy traci najbliższych, jedzie do Europy, gdzie zostaje nauczycielką angielskiego na pensji madame Beck, pewnego razu spotyka zakonnicę z mrocznych legend szkoły, której zwłoki zakopano w ogrodzie pensji. Problem w tym, że to jest większość fabuły, bo w książce naprawdę dzieje się niewiele, a przynajmniej tak można powiedzieć na pierwszy rzut oka: kolejne dni życia bohaterki leniwie kończą się i zaczynają, większość z nich jest podobnych, bez żadnych fajerwerków i ciekawych, budzących zainteresowanie czytelnika wydarzeń. Każdy wątek jest nakreślony rozlegle, z wszystkimi możliwymi szczegółami, a zanim Autorka dotrze do czegoś naprawdę istotnego dla całości, minie już kilka rozdziałów. I nic w tym dziwnego – to przecież powieść psychologiczna, więc wszystko, co istotne, dzieje się na poziomie bardziej podświadomym. Pisarkę bardziej interesują więc procesy i towarzyszące im reakcje i myśli bohaterki, niż sama kwintesencja jakiegoś wątków, jakieś przełomowe wydarzenie. Ciekawsze dla niej wydają się myśli bohaterki podczas dłużących się, rozpaczliwie samotnych letnich dni, niż cała intryga z ową tajemniczą zakonnicą, która kilka razy przemyka przez akcję książki, pozostawiając po sobie – szczególnie w moim przypadku – najpierw niedosyt mrocznych, mistycznych zagadek, a potem rozczarowanie naciąganym i zupełnie przyziemnym rozwiązaniem, które jakoś nie pasuje do całości, co więcej, psuje wszystko, co było zrobione dobrze. Zresztą, szkielet fabularny książki nie uniósł ciężaru wyrafinowanego studium kobiecej świadomości i w tym punkcie powieść rozłazi się we wszystkie możliwe strony. Pisarka przede wszystkim nie jest konsekwentna – czasami pisze powieść obyczajową, zagłębiając się w szczegóły panoramy wielkiego europejskiego miasta odbitego w nieskażonych globalizacją oczach przybysza z Wysp i ciekawymi spostrzeżeniami o mentalności tamtejszych ludzi widzianych przez osobę zewnątrz; czasami jest to powieść lekko gotycka, wspaniale mistyczna, podmalowana chorobą głównej bohaterki graniczącą z obłędem; najczęściej jednak jest to powieść psychologiczna, opowiadająca o samotnej kobiecie w wielkim świecie, a najbardziej opowieść pisarki o swojej podróży na kontynent, dość topornie ujęta w ramy powieści. Bo bynajmniej nie jest tak, że – jak na przykład w Wichrowych Wzgórzach czy Jane Eyre – jeden gatunek czy konwencja nakłada się z drugą, tworząc kolorową, różnorodną mozaikę. Tu wszystko się gryzie – psychologia z romansem, romans z obyczajowym portretem ludzi otaczających bohaterkę, a to z owym wątkiem zakonnicy, którym pisarka próbuje nadać powieści jakąś określoną formę, robiąc to niestety bez pomysłu. I choć wszystkie rwące i plączące się wątki w pewnym momencie splatają się kunsztowną całość, przy całym psychologicznym realizmie trudno uwierzyć w te wszystkie cudowne zbiegi okoliczności, tym bardziej, że znając prawidłowości w takich powieściach można zabawić się we wróżbitę Macieja i już na początku przewidzieć zakończenie choćby jednego z wątków. Więc brak pomysłu? Tak, chyba to. Autorka chciała napisać coś o swoich przeżyciach (a wiemy, że były one intensywne i stanowiły dobry materiał na książkę) w Brukseli, jednocześnie tworząc splątaną, mroczną historię o samotności i wyobcowaniu, nie wiedziała jeszcze, jak ukryć to wszystko pod warstwą beletrystycznego zmyślenia. Albo miała zły pomysł. Bo można pisać jak najpiękniej, zgłębiać psychologiczne kwestie samotności czy nieszczęścia balansując na granicy z poważną filozofią, ale jeśli chodzi o powieści, koncept na precyzyjną, poukładaną i zaskakującą czymś fabułę (i nie tak boleśnie naiwną, bo jeśli w Jane Eyre przełknęłam jeszcze jakoś fakt, że Riversowie byli rodziną Jane, to tu bardzo trudno jest zrozumieć cel tych wszystkich cudownych zbiegów okoliczności), będącą szkieletem, to grunt i podstawa wszystkiego.
Nie polubiłam głównej bohaterki i widzę, że nie jestem odosobniona w mojej opinii. Nic dziwnego, bo chociaż mamy wgląd w jej myśli i dzieli się z nami najbardziej intymnymi myślami i wydarzeniami, nie jest miłą osobą. Milcząca, powściągliwa w uczuciach, skryta, uparta, surowa, cokolwiek dziwna; nikt nie przypuszczałby, że może mieć bogate życie wewnętrzne i niezwykłą inteligencję emocjonalną, pozwalającą na trafną ocenę otaczających ją ludzi (to czasem było trochę irytujące, bo oceny Lucy były zawsze trafne, przez co niektórych – szczególnie tych, których nie lubiła i o których miała złe zdanie – traktowała z góry), a przede wszystkim ogromną wrażliwość, przez którą niejednokrotnie musiała bardzo cierpieć. Najbardziej irytującą rzeczą w jej zachowaniu jest jednak bierność wobec sytuacji, w jakich się znajduje. Ona, przynajmniej na początku, nawet nie marzy, żeby zmienić swoją sytuację, wyjść z cieni i zacząć żyć normalnie, nawet nie walczy ze swoją chorobą, nie szuka żadnego wyjścia. To tak, jakby nie miała instynktu samozachowawczego, co jest niemal niemożliwe. I tylko snuje się ze swoimi smutnymi przemyśleniami i swoim pięknie opisanym, niemal namacalnym, wciągającym mrokiem bardziej widmowa od ducha mniszki, którym nie martwi się zbytnio, a nawet nie myśli tak często jak o pewnym dość przystojnym lekarzu (podziwiam odwagę, bo potkawszy podobną zjawę, przez dłuższy czas nie byłabym w stanie myśleć o czymkolwiek innym), u którego nie ma przecież żadnych szans. Nie ukrywam też, że wiele jej uwag – jako protestantki – tyczących się wyznania rzymskokatolickiego dotknęło mnie osobiście. I to nie z powodu samej krytyki – jestem świadoma błędów popełnianych przez kler i problemów, które pojawiają się często i dotyczą przecież każdej ludzkiej w gruncie rzeczy instytucji, ale z powodu tonu: Lucy brzmi, jakby zjadła wszystkie rozumy i tylko ona jedna wiedziała wszystko i o wszystkim, jakby nie miał prawa wierzyć w świętych, bo ona śmieje się z legend o nich. Jak na nienawidzę takich ludzi! Trzeba jednak przyznać, że technicznie postać Lucy jest dobra, wręcz bardzo dobra – minimalistyczna, ze starannie i logicznie powiązanymi cechami, niezwykle wiarygodna (a przez to jeszcze bardziej irytująca) oraz harmonijnie zbudowana. Objawy dotykającej jej choroby są wiarygodne, mrok i samotność niemal namacalne i przytłaczające, a subiektywnie widziany przez nią świat zgodny z jej światopoglądem; co więcej, czytając, mamy wrażenie, że jesteśmy w stanie zrozumieć jej problemy i rozterki, zgodzić się z nią nawet w niektórych kwestiach, a przy końcu dopingujemy jej i cieszymy się z jej szczęścia. Sęk w tym, że po skończeniu lektury, kiedy refleksje jakoś się skonkretyzowały, uznałam, że to tylko kwestia talentu Autorki, która potrafiłaby sprawić, że współczulibyśmy nawet samej Miley Cyrus z brokatem na twarzyczce, gdyby to o niej postanowiła napisać.
Z pozostałych bohaterów udało polubić się tylko Paulinę Home i to od pierwszego rozdziału o niej. Ta postać ma w sobie jakiś delikatny czar, coś niewinnego, delikatnego czego nie mają pozostali bohaterowie, z Lucy włącznie. I choć postać tej dziewczyny jest tylko kontrastem irytującej Ginevry Farnshave, to naprawdę można ją polubić. Ma w sobie życie, duszę, coś, co czyni ją żywą, mimo dziwnej dziecinności i braku konkretniejszych wad, co sprawia, że jest nieco za bardzo idealna. Nawet Lucy mówi o niej, że ma w sobie coś, co prześwietla przez jej ciało, jakąś lekkość i czystość, co wydaje się prawdą. Tak, ta postać oczarowała mnie już od początku, kiedy była małą, nieco dziwną i bardzo nerwową dziewczynką o niespotykanej w jej wieku inteligencji i zdolności przywiązywania się całym sercem do innych, wybranych przez siebie ludzi, a później, kiedy powróciła na karty książki jako niemal już dorosła kobieta, utrwaliła moje przekonanie, że ta postać, nakreślona o wiele mniej dokładnie niż Lucy, jest jednym z tych powodów, dla których – mimo wszystko – warto byłoby książkę przeczytać. Doktor John nie ma już w sobie tego czaru, jest bardziej zwykły, przyziemny i z pewnością zbytnio wyidealizowany przez główną bohaterkę, więc nieprawdziwy. Takich bohaterów jak on to ja znam, nie chwaląc się, pęczki. Tak samo, jak pozwolę sobie zauważyć, bezbarwny i nieciekawy, nieco irytujący profesor Paul Emanuel, chyba jedna z tych postaci, która okazała się kompletną klapą, chociaż miała ogromny potencjał (szczególnie jeśli chodzi o konflikt wyznaniowy i ta cała historia z nieszczęśliwą Justyną Marią). Gdzie mu tam do pana Rochestera, który do dzisiaj zapiera mi dech w piersiach! Nie ma tu nie tylko tych pięknych, przesyconych uczuciem dialogów jak w Jane Eyre, ale i wyraźnych cech charakteru i logiki w tym wszystkim. Mimo że wiadomo, że kto się czubi, to się lubi, (przez co cały ten wątek był strasznie przewidywalny) to jakoś ciężko mi uwierzyć w to, że para nagle stała się przyjaciółmi – nie wierzę zresztą w przyjaźń damsko-męską – a już na pewno nie w to, że wychowanek jezuity i gorliwy katolik będzie tak pobłażliwy w stosunku do protestantki. Bo o ile niedopowiedzenia i nieścisłości w wątku chociażby owej Justyny Marii nadają całości pewien tajemniczy posmak, to takie rzeczy, związane z logiką całej akcji, powinny być wyjaśnione, przynajmniej ja bym chciała, żeby tak się stało. Oczywistej antypatii do panny Farnshave nie muszę chyba tłumaczyć nikomu, kto powieść czytał, a dwie drugoplanowe bohaterki kobiece – chrzestną Lucy i panią Beck – darzę neutralnym uczuciem, zabarwionym jedynie lekkim ubolewaniem nad kolejnymi zmarnowanymi szansami nakreślenia ciekawych postaci, które wspominałabym długo potem. Bo niestety – oprócz może Pauliny, żaden z bohaterów książki nie pozostanie ze mną na dłużej, w przeciwieństwie do Jane Eyre.
Jane Eyre, Jane Eyre … Jedyna różnica między tą a tamtą książką jest taka, że o ile tamtą czytało się szybko i uśmiechem na ustach, ta wymagała dużo więcej czasu i skupienia. I – w tym przypadku wyjątkowo zgodzę się z blurbem – różnią się klimatem, bo ta jest mistyczna, a tamta gotycka. A poza tym jest niemal tak samo: samotna młoda kobieta, cudowne zbiegi okoliczności (tutaj aż ich przesyt), mężczyzna, który się interesuje ową dziewczyną i zawód młodej bohaterki, a także forma przypominająca autobiografię czy intymną spowiedź. Hm. Boję się, że w przyszłości, po przeczytaniu wszystkich książek Autorki, wszystkie te opowieści zleją się jedno, skoro już teraz przez podobne schematy jej proza staje się dla mnie coraz bardziej przewidywalna. Ten sam sposób obrazowania, w tamtej książce jednak o wiele barwniejszy i różnorodny, a tutaj wzięty niczym z okładki powieści z landrynkowo różowymi akcentami przy końcu. Tam podszyty liryzmem i pasją, tu – tylko ledwo wyczuwalnym liryzmem, maniakalnym analizowaniem samotności opakowanym w wyrafinowaną prozę bez duszy. Bo jeśli w Jane Eyre czuć było młodość Autorki, tu mamy tylko zmęczenie materiałem, duszenie się we własnych słowach, owijanie w mroczne zwoje stroju mniszki-widma, której tajemnica jest tak racjonalna i wyzbyta odrobiny tej dziwnej magii z tamtej powieści, że aż boli. I to bardzo.
Gdy skończyłam czytać byłam rozczarowana. Ale nie książką, tylko sobą. Nie rozumiem przecież arcydzieła! Nie potrafię go docenić! Co się ze mną stało? Obejrzałam jeden głupi film czy odcinek czegoś idotycznego za dużo i drastycznie spadło mi IQ? Może w ogóle zgłupiałam albo padł mi mózg? Ale przecież jestem zachwycona mroczną, mistyczną aurą, zasługą niezwykle pięknego języka Autorki, jaką owinięta jest powieść; jestem zachwycona ciemnymi nocami, zjawą mniszki, aleją, Villette, miastem jak ze snu, pełnym mistyki cierpieniem Lucy, dotykającym szaleństwa, opisem samotności, wyobcowania i pustki, które przytłaczają również czytelnika, sceną z panną Marchmont, świetnie napisaną, pomysłową i niesamowitą. Bardzo lubię Paulinę, muszę też sprawiedliwie przyznać, że Lucy była bohaterką dobrze skonstruowaną. Ale arcydzieło to nie jest, bo wszystkim nie można się zachwycać, a przynajmniej ja tak sądzę - dobra powieść psychologiczna, na miłość Boską, nie jest taka długa i rozwlekła, a Joyce’a i Prosta tu po prostu nie ma, to samo się tyczy śladowych ilości owego strumienia świadomości. To na tyle dobra powieść, by zacząć modę na literaturę psychologiczną, na analizę ludzkich stanów emocjonalnych, na zgłębianie mroku samotności, najbardziej skomplikowanego z nich, ale na tyle przeciętna, by nie być zaliczona do największych osiągnięć owego gatunku, a nawet – wydaje mi się – pisarki, choć nakreślone w niej słowa były jednymi z ostatnich, jakie wyszły spod jej pióra.
Tytuł: „Villette”
Autor: Charlotte Brontë
Moja ocena: 5,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/mroki-samotnosci-recenzja-ksiazki.html
Jednym z najgorszych uczuć jest samotność w tłumie. Spoglądanie na ludzi, z którymi wiążą nas wszystkie więzy, oprócz tych najważniejszych - emocjonalnych. To wrażenie, że jest się tylko niepotrzebną istotą, jedną z tych, po których śmierci nie zapłacze nikt. Z napięciem wsłuchiwać się...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/72-miliony-juz-76-lat-temu-czyli.html
Nie mam wiele czasu, bo pisanie i czytanie pochałania każdą wolną od obowiązków chwilę, więc rzadko oglądam jakiś film czy serial, o oglądaniu telewizji nie mówiąc. Owszem, do kolacji włączam sobie Wiadomości, ale twarzyczki naszych polityków i rosyjskie czołgi potrafią zepuć apetyt nawet największemu smakoszowi, a do takich przecież się nie zaliczam. Nie oglądam żadnych telenoweli, Hitów na Sobotę czy komedii romantycznych, nie przeglądam nawet programu telewizyjnego i na odbiorniku zaczęła się pojawiać warstewka kurzu, co jednak mnie nie niepokoi, bo oglądanie coraz bardziej kojarzy mi się z tymi grubymi Amerykanami z żarciem z McDonalda czy – bardziej w kontekście prywatnych, niezbyt miłych wspomnień – ludźmi ze szklanymi od ekranu oczami, którzy zagapieni na kolejną strzelankę nie zwracali uwagi na to, co działo się wokół. Zresztą, żeby coś porządnego puszczali. Oprócz okolicznościowych Piratów z Karaibów i Trzech Muszkieterów kabarety przeplatają owymi dość nudnymi i przewidywalnymi filmidłami akcji, w których ten lub ów seksowny agent ocala świat od jakiegoś Geniusza Zła względnie szalonego naukowca, przy czym całość może być ogrzewanym kotletem lub nie grzeszyć wiarygodnością. Nie wspominając oczywiście o cudach techniki, jakie tylko Amerykanie potrafią wymyślić i ilości wspaniale wybuchających samochodów, no i oczywiście o pięknych, fatalnych kobietach w dopasowanych sukienkach z poprawioną komputerowo figurą, bo po prostu nie sposób być tak zgrabnym i pięknym.
Nigdy nie zastanawiałam się jednak – bo nad czym się zastawiać, skoro po obejrzeniu trzech tego rodzaju filmów byłam w stanie przewidzieć akcję pięciu następnych – co by było, gdyby coś podobnego przenieść w realia historyczne i miałoby to nawet sens, bo szczególnie na dworach królów i w gabinetach jakichkolwiek ministrów polityki zagranicznej, aż roi się od szpiegów. Trzej Muszkieterowie? Może i tak, chociaż to za inteligentne. Zorro? E, szlachetny mężczyzna w masce nie pasuje do wizerunku sprytnego dworzanina czy innego osobnika, jak najmniej rzucającego się w oczy, który jest agentem tego czy tamtego władcy i za odpowiednie pieniądze zrobi wszystko, by swojego pana zadowolić i wypełnić jego polecenia. I w nie jednej powieści możemy ich spotkać, a często są nawet narratorami – bo znają najwięcej tajemnic rządzących. Ale nigdy, podczas mojego nałogowego połykania kolejnych książek, nie spotkałam się z wybuchową fabułą w stylu filmów z Jamesem Bondem, tudzież spojrzeniem na historię z przymrużeniem oka i z zachowaniem tylko ogólnych rysów epoki. Biblijne przysłowie szukajcie, a znajdziecie, ma w sobie jednak dużo prawdy, bo w końcu znalazłam odpowiednią, bardzo zachęcającą serię.
Stronnicy Elżbiety Tudor są zaniepokojeni – protestancka księżniczka pojechała na dwór swojej przyrodniej siostry, królowej Marii, będącej zagorzałą katoliczką. Kiedy przez jakiś czas nie ma od niej wiadomości, do pałacu Whitehall postanawia jechać jej zausznik i szpieg, Brendan Prescott. Chłopak bynajmniej nie myśli, że zadanie będzie łatwe, ale to, co zastaje w pałacu, przerasta nawet jego. Spisek jest zaplątany i niebezpieczny, a gra toczy się o stawki najwyższe – życie zarówno księżniczki, jak i królowej, a także spokój w państwie, bo na horyzoncie coraz wyraźniej maluje się widmo wojny domowej. Ale komu ufać? Prescott przekonuje się, że bardziej niebezpieczni są starzy i ukryci wrogowie niż ci, którzy nie ukrywają swoich zamiarów, ale jak odróżnić ich od przyjaciół? Zanim okryje źródła spisku, okryje dużo zagubionych fragmentów własnej przeszłości, straci wiele i narazi się na bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Moja wina. Moja bardzo wielka wina. Ale też wina Wydawnictwa, właściwie Wydawnictw. Bo trzeba być tak genialnym, jak ja, żeby zacząć czytać trylogię od ostatniego tomu, co w przypadku opowieści o Brendanie jest zabijaniem całego ich czaru. Z drugiej strony w opisie na stronie wydawnictwa, a najlepiej na okładce książki, powinna być zaznaczona kolejność; sęk w tym, że tom pierwszy został wydany w innym wydawnictwie niż dwa pozostałe. Nie wiem, dlaczego tak się stało i raczej nie mam zamiaru dociekać, ale chyba dobro czytelnika jest najważniejsze. A ja czuję się tak, jakby ktoś właśnie zrobił mi przykrość – to jedna z tych książek, których największym atutem jest szybka, nieprzewidywalna akcja. Cóż, spróbuję ocenić ją zupełnie obiektywnie, może uda mi się udać, że nie wiem, co wydarzy się w tomie trzecim i pierwszym. Kto wie, może nie będzie tak źle, jak myślę.
Okładka jest naprawdę dobra i z pewnością bardzo intrygująca. Odwrócona plecami do czytelnika kobieta, w raczej zwyczajnej, beżowej, ale ładnie haftowanej sukni z pomarszczonymi rękawami trzyma za plecami długi sztylet z elegancką głownią i zakrwawionym czubkiem. Widać także kawałek twarzy i nieco brązowych włosów, a także perłowy kolczyk w uchu. Całość przypomina bardzo okładkę trzeciego, czytanego przeze mnie wcześniej tomu, i nie tylko dlatego, że jest bardzo elegancka – co więcej, przypuszczam, że ilustracje obu tomów mają nawiązywać do postaci Marii i Elżbiety. Ewidentne podobieństwa to nie tylko ten nie do końca sensowny napis o kobietach, które zmieniły bieg historii, ale eksponowanie sukni, zakrwawionego elementu i jakiejś drogiej biżuterii, przy jednoczesnym ucięciu postaciom połowy głowy; obie też podobają mi się tak samo, chociaż ta brązowo-beżowo-czarna wydaje się bardziej tajemnicza, a sztylet dodaje całości nutki sensacji bardziej niż karta zatknięta w czyimś dekolcie. Bo kolory są tu rzeczywiście starannie dobrane: beż z jaśniejszymi elementami, delikatny brąz i czerń, nadające okładce pewnej głębi i biel czcionki tytułu, eleganckiej zresztą, oraz bardzo charakterystycznie wydrukowanego nazwiska Autora, co, mimo jego raczej nowoczesnego charakteru, ładnie współgra z resztą okładki. Grzbiet jest w kolorze jasnobeżowym, powoli przechodzącym w czerń z ujętym w charakterystyczną ramkę tytułem. Blurb jest również beżowy, z czarnymi opisami i ładnym, późnogotyckim portalem, wewnątrz którego umieszczono grafikę przedstawiającą zamek. Drażnić może tylko brak moich ukochanych skrzydełek i naprawdę duży format książki, ale – o dziwo – akuat to nie przeszkadzało mi zbytnio, wręcz przeciwnie. Dzięki temu powieść wyróżnia się w na półkach zarówno księgarni, jak i naszej biblioteczki, a okładce nadaje jeszcze więcej szyku i czegoś prawdziwie gotyckiego. W środku również jest bardzo dobrze – tekst, poprzedzielany maleńkimi koronami, został wydrukowany na ładnym, grubym papierze w kolorze kremowym, a czcionka jest naprawdę przyjemna dla oka. Prawdziwą przyjemnością jest chociażby przyglądanie się książce stojącej na półce, nie mówiąc o przerzucaniu jej kart.
Przy poprzednich recenzjach powieści tego Autora podkreślałam zwykle, że pisarz operuje niezwykle subtelnym, lekkim językiem, dzięki czemu napisane przez niego zdania czyta się z przyjemnością i bardzo szybko. Tak samo jest i w tym przypadku – powieść pochłonęłam w jedno popłudnie, rokoszując się plastycznymi, nakreślonymi z niezwykłą wrażliwością opisami. Pisarz ma talent do przedstawiania przed czytelnikiem wystrojów komnat, ale przede wszystkim – do pięknych, zwiewnych lub ciężkich sukien, w jakie stroją się bohaterki. Fragmenty te zachwycają feerią nieoczywistych barw, na poczynając na śliwkowym, a kończąc na bladoniebieskim, hipnotyzują i sprawiają, że czytelnik – tak przynajmniej było ze mną – czuje pod ręką ich fakturę, albo widzi ich kolor. Oczywiście, są to sceny wplecione w poprowadzoną pewną ręką szybką akcję, opisaną lekko, z polotem i dynamiką, tylko czasami zaburzoną jakimś wyrażeniem, które sprawia, że w ogólnej harmonii rozlega się zgrzyt; ogółem jednak opisy bardziej dynamicznych fragmentów są iście filmowe i w kilku momentach mające nawet szansę wzbudzić w niektórych czytelnikach szybsze bicie serca (jeśli się nie wie, co będzie dalej..). Dialogi są w miarę naturalne, chociaż czasami zbyt filmowe i nieco efekciarskie tam, gdzie powinny być najciekawsze, przez co Autor niechcący niszczy największe napięcie i sprawia, że reakcja bohaterki wydawała się dość przesadzona i sztuczna, tak samo, jak większość tego, co powiedziała Sybilla. Żeby dać sprawiedliwości zadość, muszę napisać, że w dialogach występowały tylko śladowe ilości stylizacji na mowę szesnastowiecznych Anglików, co prawdziwie boli, szczególnie że czasami odnosiłam wrażenie, że historyczne kostiumy są za ciasne dla wyrażających się bardzo nowocześnie bohaterów. Tak. Skoro Autor uważa, że wie na temat epoki wiktoriańskiej tyle, by napisać na ten temat książkę, powinien, moim zdaniem, być oswojony z tamtym językiem. Czytelników co prawda trochę ucieknie, ale powieść nie straci nic na wartości.
Książka to powieść historyczna z gatunku tych, w których więcej sympatycznego atramentu niż rzetelnych faktów, a skomplikowane sieci polityczne, z którymi musi mierzyć sie każdy władca, zostały zastąpione sensacyjnymi spiskami. Nauczona więc doświadczeniem, nie oczekiwałam więc żadnych głębszych refleksji nad historyczną materią, a czytając, byłam czujna – jak się okazało, słusznie. O ile tłem opowieści o Prescottcie był często bagatelizowany, ale niezwykle ważny fragment historii tudorowskiej Anglii, bunt Wyatta, to w wielu kwestiach pisarz pozwolił sobie na snucie własnych, dość sensacyjnych teorii. Chodzi tu oczywiście o udział księżniczki Elżbiety w buncie przeciwko swojej siostrze Marii, do dzisiaj niejasny i budzący liczne zastrzeżenia i wątpliwości profesjonalnych historyków, choć nawet prawdopodobny. Dość ciekawą kwestią, poruszoną przez Autora bardzo szeroko, było też małżeństwo Marii Tudor z Filipem Habsburgiem; cały wątek wydawał się bardzo ciekawy i w pewien sposób prawdopodobny, ale nie doszukiwałabym się w jakichś ukrytych knowań. Cesarz pragnął sojuszu z Anglią i tak naprawdę nic dziwnego, że po śmierci Marii proponował małżeństwo Elżbiecie – myślę, że nie zależało mu na żonie jako takiej, katoliczce czy protestantce, ale bardziej na politycznych konsekwencjach, tak więc kiedy starsza z nich umarła, starał się o młodszą, tyle że bez żadnych szczególnych spisków. Inna sprawa to okrucieństwo Marii i nienawiść pomiędzy siostrami wynikła nie tylko z alkowianych problemów ich ojca, króla Henryka VIII, co pogłębiały jeszcze różnice wyznaniowe i z pewnością kontrowersyjne postępki owego monarchy. O ile to drugie bez wątpienia jest prawdą, to zabolało mnie, chociaż w żaden sposób nie chcę faworyzować Marii, dość popkulturalne ujęcie tej postaci. No wiecie – Krwawa Mary, paląca na stosach protestantów; alkohol i nastolatki wywołujące jej, zdaje się, ducha na letnich obozach. Hłe, to wszystko nie było takie proste, jak Autor napisał i sam, w Posłowiu się do tego przyznaje, co świadczy o jego uczciwości wobec czytelnika. Dobrze, że chociaż przedstawia tam zarys dalszych dziejów kilku pobocznych bohaterów powieści – hrabiego Courtenay (rodzina Agnieszki de Courtenay? Nie wierzę!) i nieszczęsnej lady Jane Grey, która chyba skończyła najgorzej ze wszystkich. I chociaż teorie Autora, sfabrykowane raczej na potrzeby powieści, która miała odznaczać się szybką akcją, spodobają się zwolennikom wszelkiej maści teorii spiskowych, książka nakłoniła mnie do kilku ciekawych refleksji, co dla mnie jest niezaprzeczalnie zaletą.
Zawiodłam się trochę na akcji, ale są to raczej moje subiektywne odczucia; uczucia osoby, która wiedziała wszystko z wyprzedzeniem. Mimo tego po dopisanym nieco na siłę – teraz dopiero to widzę – tomie trzecim spodziewałam się od książki czegoś więcej. Intryga nie była tak skomplikowana, jak poprzednio, a wyjaśnienia, szczególnie jeśli chodzi o wątek hrabiego Courtenay, nieco naciągane. Nie było tu też tego, co chciałam wtedy najbardziej od książki: wątku Sybilli Darrier, który swoją nijakością zupełnie nie pasował do intrygującej bohaterki, pozbawiając ją jej dziwnego, mrocznego czaru, co tak bardzo zachwycił mnie wcześniej. Zresztą większość wątków wypadałoby rozwinąć, rozbudować; fragmenty, które pisarz pominął, mogłyby nadać książce rumieńców, sprawić, że konstrukcją swojej fabuły nie będzie tak bardzo przypominać tomu następnego – chociażby losy uwięzionych Dudley'ów i nieszczęśliwej lady Jane, sam bunt Wyatta, w rzeczywistości wzmiankowany tylko w kilku miejscach, a przecież mający realny wpływ na losy fikcyjnych nawet bohaterów. Przyznam szczerze, że miałabym chętkę nawet na bardziej szczegółowe nakreślenie relacji łączącej księżniczkę Elżbietę z hrabią Courtenay. O przewidywalności, nawet gdy się nie czytało tomu trzeciego, wolę już taktownie nie wspominać. Pewne rzeczy należałoby także napisać inaczej, chociażby wątek miłości Brendana i Kate, blady, nieciekawy i źle skonstruowany, rozchodzący się w szwach, tak samo, jak wątek z byłym zarządcą posiadłości Dudley'ów – bo tyle tylko mogę zdradzić – mający szansę być rzeczą bardzo ciekawą, ale zepsuty i przez to niezbyt logiczny. Zresztą wątki czasami prawdziwie się tu rwą lub znikają, by pojawić się tam, gdzie nie powinny – obronną ręką wychodzi tylko ta część fabuły w pewien sposób podobna do filmów akcji z Bondem, nawet momentami równie widowiskowa co wybuchające samochody z laskami w środku i pojedynki Muszkieterów. Sceny te czyta się dobrze, ciekawie, czasami z zapartym tchem i podekscytowaniem, mimo że Autor stara się zachować pewną autentyczność, dając odpocząć czytelnikowi przez chwilę i pomiędzy zapierające dech w piersiach i cokolwiek niebezpieczne dla Brendana przygody wpleść chociaż moment wyciszenia. Nieliczne to jednak fragmenty, bo w tej książce o to nie chodzi – ma być jak najbardziej wybuchowo, jak najbardziej tajemniczo, a gra ma się toczyć o jak największą stawkę. I, od biedy, wszystko tu jest.
Już przy okazji recenzji następnego tomu pisałam, że Brendan nie jest ciekawą postacią. Bo nie jest. Poza byciem Typowym Bondem, z wszystkimi cechami młodego, niezwykle rozgarniętego w życiu człowieka, który tak bardzo kocha swoją wybrankę, ale nie potrafi przezwyciężyć jakże męskiej i bondowskiej egzystencji chuci do pięknej, tajemniczej femme fatale nie jest nikim oryginalnym, takim samym jak tysiące mniejszych i większych Bondów, łącznie z jednym prawdziwym Jamesem Bondem. Postacią irytującą, nie tylko przez swoją nijakość, ale fałszywą skromność, w zamiarach pisarza zapewne uczciwą, ale wyglądającą na paskudnie udawaną. Tak jak zresztą cała jego postać, cechy dobre i złe. Nie to, że nie ma w nim życia; jest, ale jakieś takie ... udawane? Za idealne, za proste, za gładkie, za bardzo wymuskane. Każda inna postać była lepsza, szczególnie – nie ukrywam zdumienia, chociaż czasami bywa tak, że niektórzy znają płeć przeciwną lepiej niż swoją – postacie kobiece. A jakie tu mamy kobiety? Bardzo intrygująca, chociaż nierozwinięta wystarczająco, ale z ogromnym potencjałem królowa Maria I Tudor. Blada, bardzo wyblakła księżniczka Elżbieta, chociaż Autor podjął jakieś nieśmiałe próby ukształtowanie jej charakteru tak, by był tak bardzo płomienny, jak jej włosy, co – bądźmy szczerzy – niezbyt mu się udało. I, oczywiście, Sybilla Darrier.
Wszyscy ci, którzy czytali moją recenzję Króla Trędowatego Zofii Kossak-Szczuckiej,wiedzą, że imię bohaterki książki kojarzy mi się z siostrą Baldwina IV, Sybillą Jerozolimską, i może z tego powodu wynika moja słabość do tej postaci. Ba! Żeby zbytnio nie spoilerować, nie powiem więcej, ale w trzciej części bohaterka była lepiej skostruowana niż tu. Może dlatego, że przez większą część tamtej powieści jest ciemnym demonem, duchem, wciąż nawiedzającym Brendana? W każdym razie byłam nieco rozczarowana nakreśloną tu sylwetką. Sybilla jest tajemnicza, intrygująca, zniewalająco piękna i wszystko jest zupełnie poprawnie, jak – oczywiście – na jedną z tych intrygujących, dwulicowych pań prezydent czy szpiegów, którym czasem udaje się uwieść detektywa, ale nic więcej. Nie ma w niej tego czegoś. Demonicznego, tajemniczego, intrygującego; bo Sybilla wciąż wydaje mi się tylko ładną, złą dziewczynką, jedną z tych femme fatale, które zawsze wiedzą, czego chcą od losu. Niczym innym, a już na pewno nie duchem z przeszłości, tym, czym stała się później. Zresztą to nie tylko dynamiczny rozwój postaci, ale błąd pisarza, który w książkę włożył chyba za mało uczucia lub czasu, co skutkowało tak rażącym niedopracowaniem powieści, pozbawienia takiej bohaterki z ogromnym potencjałem jak Sybilla tego, czego najbardziej potrzebowała – nieco finezji i wyrafinowania. Tej tajemnicy, która mogłaby ją owijać jak perfum z lilii, którym zawsze obficie się spryskiwała. Ale to tylko moje pobożne marzenia, wobec których moją ulubioną postacią zostaje Archie Shelton vel Dziobaty. Przypomina nieco pana Zagłobę, a jego sarkastyczne poczucie humoru i sposób bycia nadaje mu barw i intryguje, a pod jego ubraniami widać prawdziwe, bijące serce. Archie ma wiele wad, ale tak naprawdę jest dobry, nie tylko dla Brendana (którego kocha na swój sposób) i Nancy, ale także dla psa, właściwie chorego kundla. Chociaż staram się nie być sentymentalna i nadwrażliwa, lubię tę postać choćby z tego powodu i za każdym razem, kiedy pisarz z uczuciem nawiązuje do owego zwierzęcia i jego relacji z panem, na moich ustach wykwita uśmiech. Nie śmiejcie się. Naprawdę! Sam Archie powiedział, że pies zmienia człowieka!
Przez kartki powieści przewija się także jeszcze jedna postać i chociaż pojawia się w jednej scenie, a potem wzmiankowana jest jej koszmarna śmierć, sprawiła, że mam ochotę na przeczytanie na jej temat czegoś więcej. Albo najlepiej całej powieści i nie obraziłabym się, jeśli zrobiłby to Autor tej powieści. Chodzi mi tu o lady Jane Grey, królową dziewięciu dni, której historia jest prawdziwie tragiczna i bez żadnych dodatków nadaje się na ciekawą, wzruszającą książkę. Mam nadzieję, że kiedyś moje marzenie w jakiś sposób się spełni, a w ostateczności za to nie zabijają. Bo brak książki o Jane byłby takim samym grzechem, jak brak ekranizacji Igrzysk Śmierci, jeśli chcielibyście znać moje zdanie.
Tak – ta książka rozwiała moje wątpliwości czy Bonda i inne fabuły tego rodzaju da się przenieść w rzeczywistość historyczną i stworzyć wokół tego całkiem zgrabnie nakreśloną historię. Tak samo mam pewność do tego, że agent w eleganckim garniturku i z najnowocześniejszym pistoletem może stać się młodym, ale doświadczonym już szpiegiem na służbie angielskiej królowej z rapierem i sztyletem przy boku. A niejednej kochance 007 łatwo zdjąć swoje futurystyczne wdzianka i zamienić je na szaty Sybilli Darrier, nie tracąc nic na swojej dwu- a może i trzylicowości. Nie mówiąc o Złych Ludziach, którzy przeistaczają się w królowe i hrabiów, tworząc skomplikowane sieci spisków i rozlewając krew wszędzie, gdzie się da. Co tu dużo mówić! Przecież jest tu wszystko, czego wymaga gatunek, łącznie z czarnymi i białymi postaciami, uproszoną fabułą, pewną naiwnością. I również z blond dziewczynami, które w genialności swojej zaczynają czytać od tyłu, psując sobie historyczno-bondowską rozrywkę.
Tytuł: „Spisek Tudorów”
Autor: C.W Gortner
Moja ocena: 4/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/72-miliony-juz-76-lat-temu-czyli.html
Nie mam wiele czasu, bo pisanie i czytanie pochałania każdą wolną od obowiązków chwilę, więc rzadko oglądam jakiś film czy serial, o oglądaniu telewizji nie mówiąc. Owszem, do kolacji włączam sobie Wiadomości, ale twarzyczki naszych polityków i rosyjskie czołgi potrafią zepuć apetyt nawet...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/krolowa-to-tylko-czowiek-recenzja.html
W 1492 roku w hiszpańskim porcie Palos żegnano Krzysztofa Kolumba, nawigatora i żeglarza z Genui, który na trzech statkach miał odnaleźć morską drogę do Indii – w roku 1453 Konstantynopol zdobyli Turcy i droga lądowa na Daleki Wschód stała się zbyt niebezpieczna, by tamtędy przewozić jakiekolwiek cenne towary. Próbował tego już wcześniej portugalski król Henryk Żeglarz, wysyłając Bartłomieja Diaza, którego zamiar opłycięcia Afryki się nie udał i skończywszy wyprawę odkryciem Przylądka Dobrej Nadziei, wrócił do swojego kraju. A ta wyprawa była jeszcze bardziej ryzykowna. Kolumb ubzdurał sobie, co niemal wiek później udowodni polski astronom Mikołaj Kopernik, że Ziemia jest okrągła i płynąc na Zachód, dotrze do Indii od drugiej strony. Z pewnością w tłumie ludzi byli tacy, którzy byli pewni, że wszystkie trzy statki wraz z nawigatorem pewnego dnia spadną z krawędzi świata, ginąc w pustkach kosmosu, jeśli uprzednio załoga nie zostanie zjedzona przez potwory rodem z Odysei Homera. A jeśli już znajdą jakiś ląd, to będzie on pełen straszliwych poczwar, tylko trochę przypominających ludzi, z którymi nie będzie można się porozumieć. Kto tamtego dnia pomyślał, że nawigatorowi na drodze do Indii stanie nowy, nieznany jeszcze nikomu ląd? Terra nova. Nietknięty jeszcze brutalną stopą białego człowieka raj z cywilizacją, która fascynuje do dziś? Nikt. Chociaż może sam Kolumb, wsiadając na statek, widział już coś na horyzoncie; było to zapewne coś przełomowego w dziejach świata i Eurazji. Ale wydaje mi się, że nie tylko on – był jeszcze ktoś, kto postanowił zaryzykować i sfinansować tę wyprawę, wierząc w to, że żeglarz faktycznie gdzieś dotrze i coś odkryje. Tym kimś była królowa Izabela Kastylijska.
Izabela Kastylijska vel Katolicka. Ze wstydem muszę przyznać, że nigdy bliżej nie interesowałam się tą postacią. Owszem, przewijała się w pozycjach, które czytałam, ale była tylko imieniem, które wspominano przy okaji zdobycia Grenady czy założenia Świętego Oficjum – co sprawiało, że opinie o niej były niezbyt przychylne – czy we właśnie odkrycia Ameryki. Królowa taka jak inne; losy ich były czasami o wiele tragiczniejsze niż Izabeli, chociażby wspomnieć o jej córce, Joannie Szalonej. Ostatnio jednak postanowiłam to zmienić, bo choć jestem świadoma, że z powieści historycznej nie nauczę się nic, to – jeśli będzie to rzecz w jakiś sposób ciekawa – z pewnością zachęci mnie do bardziej szczegółowych studiów nad postacią. Zresztą, jakby nie patrzeć, to mój ulubiony temat, który chyba nigdy mi się nie znudzi: dwór wielkich władców, intrygi i spojrzenie na monarchę jak na człowieka z krwi i kości, mającego własne emocje, własne życie, własne przemyślenia. Spojrzenie na politykę z innej, ciekawej perspektywy, od środka tak jak w lubianych przeze mnie powieściach pani Stachniak. Tyle że nie samą Katarzyną Wielką człowiek żyje, prawda?
Opowieść zaczyna się w chwili śmierci ojca Izabeli, króla Jana Kastylijskiego, a kończy zjednoczeniem Kastylii i Aragonii w jedną Hiszpanię. W te ramy czasowe Autor wkłada panoramę dziejów tego kraju, widzianą oczyma samej Izabeli – bo ona jest narratorką. Łącznie z wydarzeniami przełomowymi, ważnymi dla historii, jak zakończenie rekonkwisty i podbicie Grenady lub utworzenie Inkwizycji, poznajemy rzeczy ważne dla niej samej: ślub przyjaciółki, narodziny kolejnych córek i syna, pierwsze spotkanie z Kolumbem, śmierć obu braci czy poronienie dziecka. Gdzieś w tle rozgrywają się kluczowe dla Europy sprawy, których echa docierają do uszu Izabeli – w Rzymie papieżem zostaje Hiszpan kardynał Borgia, w Anglii kończy się wojna Dwóch Róż i zaczyna panowanie Tudorów – Katarzyna Aragońska, najmłodsza córka królowej, będzie zresztą żoną księcia Artura i jego brata, króla Henryka VIII, któremu urodzi Marię Tudor (niestety, tego już w książce nie ma). Wszystko to zanurzone i przefiltrowane przez emocje Izabeli, ale nie Izabeli królowej, tylko Izabeli człowieka, kobiety; kobiety nowoczesnej, ale i należącej do swoich czasów.
Z pewnością Autorowi uznanie należy się za samo opowiedzenie historii królowej – wbrew pozorom nie jest ona tak bardzo popularna w beletrystyce z uwagi na to, że Izabela była postacią kontrowersyjną, a pisanie o niej wiąże się z pewnego rodzaju manifestem swoich poglądów. Chodzi tu oczywiście o Oficjum, o którym do dziś mówi się nie bez emocji, aczkolwiek Jan Paweł II przeprosił za to już dawno; trudno przemilczeć także niewątpliwy antysemityzm królowej, który niebezpiecznie wiąże się z nazizmem i religijnym fanatyzmem, a tu – w dzisiejszych rozkrzyczanych czasach – niezwykle łatwo o skandal. Pisząc o tej królowej, Autor wykazał się więc brawurą i prawdziwym zaangażowaniem w opowiadaną historię, a także niebanalnym pomysłem, dzięki któremu nie powielił już żadnej opowieści z innych książek tego typu – bo o ile o Tudorach widziałam i czytałam naprawdę wiele, to nigdy nie dano mi szansy poznać Izabeli Kastylijskiej na poziomie intymnych wyznań.
Nie jest to książka, po której należy spodziewać się zapierających dech w piersiach wydarzeń czy szybkiej akcji, połączonej z obawą o życie bohaterów, chcoiaż nie brakuje intryg i spisków tak ciekawych, że wciągających do świata opowieści, w której można przepaść. To raczej historia o osobie, kobiecie, próbującej najpierw przeżyć, a potem utrzymać się u steru władzy i zrobić w tym czasie coś dobrego dla swoich poddanych. Opowieść o czymiś życiu, w którym przeplata się wiele spraw, dobro zlewa się ze złem, dobro z tragedią, a każdy popełnia błędy. Po prostu mocno fabularyzowana biografia nieprzeciętej królowej, wielkiej władczyni. Skonstruowana jest jednak tak, że nie nudzi, bo w miarę jak lubimy Izabelę coraz bardziej, to jeśli nawet wiemy, co wydarzy się w jej życiu, czekamy na jej emocje, na myśli, bo to – tak mi się wydaje – jest bardzo ważną rzeczą w książce. Zresztą trudno powiedzieć, że nie dzieje się tu nic; wręcz przeciwnie. Trudno przecież powiedzieć o życiu jakiegokolwiek monarchy, że było nudne, a Autor bardzo dobrze wszystko rozplanował, sprawiając, że akcja jest potoczysta, prędka, a przy tym na tyle rozbudowana, żeby czytelnik nie czuł żadnego niedosytu i w pełni zrozumiała nie tylko dla fanów historii. Jedną z niewielu wad w tej materii (drugą jest brak kontroli nad pewnymi wątkami, na przykład nad historią matki królowej, który mnie bardzo interesował) jest przerwanie historii królowej w najciekawszym momencie, bo chociaż władczyni umiera dwanaście lat później, przez ten czas zdarzyło się wiele innych, bardzo ciekawych i godnych opisania rzeczy. Zresztą polski podtytuł głosi, że jest to historia Izabeli Kastylijskiej, a ja rozumiem, że jeśli mówimy o historii, chodzi o całość życia królowej. I dość, że nie mam ochoty zajmować się czyj to błąd – Autorowi nie chciało się dalej pisać czy niepotrzebny podtytuł – bo chyba nie muszę dodawać, że czuję się zawiedziona i zasmucona.
Kiedy kończyłam czytać powieść (popijając kakao) i w mojej głowie powstawały pierwsze zarysy recenzji, planowałam powiedzieć, że Autor popełnił kilka błędów z gatunków tych, których popełniać nie powinien. Nie wymagam, żeby wszystko było zupełnie cacy, bo w powieściach tak po prostu nie można, ale jeśli w pewnych aspektach pisarz wykazał się znajomością realiów i postaci historycznych, a jest to powieść stricte biograficzna, to myślę, że mam prawo wymagać dopieszczenia szczegółów. Ba! Szczegółów. Kilka rzeczy naprawdę ważnych zostało przedstawionych w nieco inaczej, niż powinno. Chodziło tu przede wszystkim o daty – data przyznania Izabeli i Ferdynandowi tytułu królów katolickich, data urodziny Joanny la Beltranei, okres podbijania Grenady, a także ów tytuł Majestad, funkcjonujący dopiero od czasów wnuka Izabeli, Karola V; nie mówiąc już o spotkaniu głównych bohaterów w Sergovii, do czego prawdopodobnie nie doszło. Z tego wszystkiego – na szczęście – Autor tłumaczy się w posłowiu, podając przy tym dość imponującą bibliografię. Zastrzeżenia mam jednak do kilku niuansów dworskich, jak kilkakrotnie rozpuszczonych włosów Izabeli czy obecności Ferdynadna przy porodzie (?!), homoseksualizmie Henryka IV Bezsilnego (mimo że dużo faktów świadczy o takich skłonnościach, prawdopodobnie dużo winien był guz na przysadce mózgowej) a także do motywacji królowej przy stworzeniu Inkwizycji i wygnaniu Żydów z Hiszpanii. Pisarz skonstruował wszystko tak, by wydawało się, że Izabela została zmuszona – albo przez męża, albo przez poniekąd fascynującego Torquemadę, albo też przez okoliczności, gdzieś w środku podejrzewając skutki swoich czynów. Cóż, czas spojrzeć prawdzie w oczy, panie pisarzu, choć zupełnie rozumiem potrzebę obrony. Izabela chciała tego sama. Takie życie, pan widzi.
Chociaż Autorowi daleko do wyrafinowania pani Stachniak i jej szokująco dobrego warsztatu, język pisarza ma wiele zalet. Czyta się niezwykle szybko i lekko, bez żadnych niepotrzebnych dysharmonii czy potrzeby skupienia uwagi albo wysilenia inteligencji. Styl przy tym nie traci na swojej urodzie, czasami tylko, nie wiem, czy była to wina Autora, czy tłumacza, powtarzają się te same słowa, tak, by w języku polskim – czy angielskim – nie było odpowiednich zamienników; fragmenty te sprawiły pojawienie się na mojej twarzy lekkiego grymasu, jednak nie zniszczyły, na szczęście, potoczystości języka. Pięknie opisuje stroje i zwyczaje dworskie, a chociaż nie są to pełne opisy, to jedwabie szeleszczą naprawdę, aksamity przelewają się przez dłonie, a po palcami czuć fakturę grubych haftów, szczególnie tych na sukniach głównej bohaterki. Chciałabym takich szczegółów więcej, bo smakują jak ukochane w dzieciństwie maleńkie babeczki toffi, które Mama kupowała mi w pobliskiej cukierni, a których wadą było tylko to, że były małe i starczyły tylko na kilka gryzów (teraz wyobraźcie sobie takie ciastko wielkości talerza, tak samo, jak dwa razy więcej tych opisów w tej książce). Brakowało jeszcze opisów pięknych, hiszpańskich widoków, szczególnie upalnej Andaluzji z pomarańczami i cytrynami zwieszającymi się z gałązek drzew czy choćby murów Grenady, świadectwa prawdziwego bogactwa, potęgi i wykwintu Maurów, co teraz jest już niezwykle trudno gdziekolwiek zauważyć. Jestem pewna, że Autor zrobiłby to doskonale, a dla mnie czytanie tego byłoby wielką przyjemnością. No ale cóż. Gdybanie sprawia, że mój nastrój staje się bardziej ponury niż zwykle. Trzeba przecież napisać o dialogach – cokolwiek naturalnych i dobrych, ale za to niezbyt pasujących do epoki z powodu śladowych tylko ilości stylizacji na choćby składnię czy słownictwo języka XV-wieku, przez co siłą rzeczy trochę nienaturalnego; nie mogę narzekać tylko na wtrącenia z języka hiszpańskiego, pojawiające się od czasu do czasu i nadające autentyczności chociaż narodowości bohaterów.
Jak już pisałam wyżej, główną bohaterką i narratorką książki jest Izabela Kastylijska. Z jednej strony pomysł to ciekawy, niemal tak samo, jak pisanie właśnie o tej królowej, ale z drugiej to coś w rodzaju strzelania sobie w piętę i nie tylko dlatego, że Autor nie rozumiał podstawowej sprawy dotyczącej królowej i usprawiedliwiał ją na każdym kroku z tych mniej chwalebnych czynów (co, pozwolę sobie na stwierdzenie, że obecnie jest już nieważne) . Pisarz jest mężczyzną i chociaż prawdzie kobiecej wrażliwości mu nie brakuje, co widać przecież w opisach, to nie zrozumiał tych półcieni i delikatnych, niemal niezauważalnych zmian zachodzących we wnętrzu przedstawicielki płci pięknej, przez co sama postać królowej jest lekko sztuczna i dość przyciężka, szczególnie w końcowych partiach powieści. To bardziej odbicie, wpisanie cech z książek, które Autor przeczytał na jej temat, a nie ich ożywienie, przynajmniej tak mi się wydaje. Zresztą z każdą stroną powieściowa Izabela staje się coraz mniej wiarygodna, nie tylko w kwestiach emocji, ale rzeczy, które definiują ją – miłości do męża, dzieci i, co mnie najbardziej ubodło, jej słynnej pobożności, która tutaj jest nawet mniejsza od mojej, jakaś taka nienaturalna i blada. Właściwie to dobrze, że pisarz trochę źle zinterpretował fakty dotyczące edyktu i Inkwizycji – byłoby trudno uwierzyć, że osoba z taką płytką wiarą ustanawia tego typu edykty. Na początku było lepiej, czuć było więź łączącą Izabelę i owego nieszczęsnego Alfonsa, a także nić przyjaźni między nią a Beatriz. Wszystko rozlazło się w jakiś sposób po koronacji bohaterki na królową i małżeństwie z Ferdynandem, jakby sztuczność relacji tych dwojga sprawiło, że reszta powoli rozchodziła się, a starania pisarza jeszcze bardziej pogłębiały dysonanse. Mimo tego ciężko nie lubić bohaterki i nie wspierać ją w trudnych dla niej chwilach podziwiać silny kręgosłup moralny w czasie, gdy przebywała na dworze zepsutego i nieszczęśliwego Henryka, a także – o ile mamy odpowiednio wykształconą empatię – współczuć wtedy, kiedy była biedna i ścigana przez markiza de Villenę. Ale to chyba nie tyle przez kreację postaci, ile przez naturalne podobieństwo jej losów do tego, co znamy z codziennego życia; może przez to, że po przeczytaniu tej opowieści Izabela będzie dla nas bardziej znajomą, a może przyjaciółką, niż niedostępną, wyniosłą królową, odległą od czasów, w których żyjemy?
Za to nie lubię jej męża, Ferdynanda. Nie lubię go jako postaci historycznej. Miał dwójkę bękartów i przed śmiercią żony przyrzekł jej, że nigdy się już nie ożeni. Zgadnijcie, co zrobił, gdy zamknęła oczy? Cóż, polityka, wiadomo, ale zawsze jakoś tak nieprzyjemnie. W każdym w razie w książce jest postacią dość rozmytą – niby ma jakieś wady, zalety, jest męski, zuchwały, uparty, kocha swoją żonę, ale, tak samo, jak w przypadku Izabeli, nie czuć tego wszystkiego, a rysy rozmywają się. Brak konkretów, jakiejś iskry życia, czegoś charakterystycznego, może trochę mojej antypatii, ale myślę, że napisałabym to samo, gdybym była jego fanką. Tak samo Beatriz. O ile na początku jest sympatyczną postacią, bardzo pozytywną i pełną życia (czyli tego, czego zabrakło Izabeli) stopniowo usuwa się w cień, by po jakimś czasie ulec rozmyciu, wchłonięciu przez tło, zapomnieniu. Inną sprawą jest również doskonale odmalowana sylwetka brata Izabeli, Alfonsa, szczególnie te fragmenty, w których się bał, ale – nad czym ubolewam – on musiał szybko umrzeć, czym zabił Autorowi jeden z najlepszych rzeczy w książce. Podobnie jest z Henrykiem, choć dla tego osobnika nie mam ani cienia współczucia, tak samo jak dla jego żony i jej dziecka, choć to postacie naprawdę dobrze namalowane – strach się bać szczególnie demonicznej, ale dzięki temu sugestywnej Joanny Portugalskiej, a nienawiść jej córki do Izabeli jest niemal namacalna. Różowo nie było już przy postaci biskupa Carilla, który na początku wydawał się osobą tajemniczą i przez to ciekawą, a potem zmienił się w kolejnego rozmytego bohatera, który z niewiadomych powodów stracił większość swoich ciekawych cech. Najgorzej jednak było z Izabelą Portugalską, matką głównej bohaterki, której niezwykle ciekawy wątek został w pewnym momencie definitywnie skończony i urwany, mimo że żyła jeszcze cztery lata po tym, jak Kolumb odkrył Amerykę. A było to niezwykle ciekawe, ponieważ po wygnaniu Izabela stopniowo popadała w szaleństwo, a – jakby było mało – pisarz obaczył ją morderstwem niejakiego granda de la Luny, faworyta jej męża. Bardzo zainteresowała mnie ta postać, świetnie nakreślona, byłam więc bardzo zawiedziona, gdy w pewnym momencie bohaterka zaczęła się zachowywać tak, jakby nie miała matki. Mniejsza z jej nieczułością, ale po prostu mi przykro, kiedy pisarz marnuje takie dobre szanse na udoskonalenie powieści. Szkoda, wielka szkoda. Kilku bohaterów takich jak Joanna, matka królowej czy jej brat Alfons ożywiłoby fabułę jeszcze bardziej i uczyniłoby ją jeszcze ciekawszą.
Okładka jest dość minimalistyczna, jednak w pewien sposób wytworna i pasująca do treści książki. Na pierwszym planie mamy kobiecą, odwróconą postać o brązowych włosach we wspaniałej sukni z ładnie obszytymi bufami i żółtymi rękawami. Mimo że uważam zestawienie zielonego i żółtego za gryzące i niefortunne, a odsłonięte ramiona jak zwykle śmieszą mnie na okładkach powieści historycznych z sukniami z epok, szczególnie jeśli chodzi o królową, cała postać pasuje do delikatnego tła – beżowego zarysu gotyckiej świątyni, rozświetlonej jasnymi akcentami, co nadaje konstrukcji niespodziewanej, koronkowej lekkości. U dołu tło i suknia staje się coraz ciemniejsze, co wygląda dość osobliwie. Napisy są lekko wytłaczane, z wielkim nazwiskiem Autora w takiej samej czcionce, co na pozostałych książkach pisarza i ładnym tytule oraz nieco jaśniejszym podtytule, jak już mówiłam wcześniej, zupełnie niepotrzebnym (tym razem jednak tytuł angielski został przetłumaczony poprawnie, aczkolwiek jakoś nie pasuje do książki; być może to tylko moje IQ spadło do zera), a wszystko otoczone ładnym, ozdobnym szlaczkiem. Tytuł na grzbiecie został obwiedziony ładną ramką, a blurb otoczony jest czymś w rodzaju kawałka portalu ze średniowiecznej katedry, z zamkiem nad właściwym tekstem – całość jest w jasnych odcieniach beżu, co wygląda bardzo ładnie i estetycznie. Zresztą książka została wydrukowana na ładnym, przyjemnym w dotyku papierze, estetyczną czcionką i w dość niestandardowym dużym formacie, do którego na początku trudno jest się przyzwyczaić, a każdy rozdział rozpoczyna maleńka korona – sympatyczny dodatek, dzięki czemu wydanie nie jest monotonne. Na pierwszych stronach znajdziemy nieskomplikowane drzewo genealogiczne dynastii Trastámara obejmujące najważniejszych członków wraz z datami urodzin i śmierci – nie polecam jednak zaglądania tam podczas czytania książki, chyba że przy końcu, bo zawiera dużo informacji – a także ogólnikową mapkę historyczną (po polsku, Bogu dzięki!) na której zaznaczono najważniejsze krainy historyczne Hiszpanii i miasta, które zostały wspomniane w powieści. Dzięki temu wszystkiemu powieść nawet trzyma się z prawdziwą przyjemnością, a jeśli spotkałabym ją w księgarni lub w bibliotece, z pewnością zauważyłabym ją na półce i wzięła do swoich łapek.
Izabela Kastylijska była człowiekiem. Nieprzeciętnym, ale jednak tylko człowiekiem. Popełniała błędy jak każdy z nas i nie sposób jej nie krytykować, jednak trudno też nie chwalić. Oprócz niechlubnego edyktu i Oficjum zrobiła dla swojego kraju i świata wiele dobrego – dzięki niej Kolumb odkrył Amerykę dla Europy (oczywiście nie mam na myśli okrutnego postępowania pierwszych zdobywców – wiadomo, że z najlepszych rzeczy ludzie potrafią stworzyć coś złego lub to zupełnie zniszczyć), a dla Hiszpanów jest tym, kim dla Włochów Garibaldi, dla Niemców Bismarck, a dla Polaków Piłsudski. To ona przecież, razem ze swoim pożal się Boże mężem, zjednoczyła Kastylię i Aragonię, w pewien pośredni sposób podbiła Grenadę, odzyskując cały Półwysep Iberyjski. Czasami także się myliła, a jej życie prywatne nie wyglądało jak bajkowy romans, raczej było wiele gorsze niż niejeden los człowieka przeciętnego. Może wydawać się to niektórym osobom bardzo dziwne, bo ciężko jest uświadomić sobie, za datami, nazwami miejsc bitew i suchymi faktami kryją się prawdziwi ludzie – czasami lepsi, czasami gorsi, tacy jak my. Jednak dopiero czytając o nich, zaczynamy dostrzegać, jak bardzo są nam bliscy, chociaż wydają się tacy dalecy przez setki dzielących nas lat. Nasze problemy, nasze starania i nasze nadzieje są zawsze takie same – czy jest się hiszpańską królową, dzięki której pewnego dnia Kolumb zawinął na wyspę San Salvador, czy nic nieznaczącą blogerką. Pod aksamitami i pod jenasami jesteśmy tym samym – ludźmi.
Tytuł: „Przysięga królowej. Historia Izabeli Kastylijskiej”
Autor: C.W Gortner
Moja ocena: 6/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/krolowa-to-tylko-czowiek-recenzja.html
W 1492 roku w hiszpańskim porcie Palos żegnano Krzysztofa Kolumba, nawigatora i żeglarza z Genui, który na trzech statkach miał odnaleźć morską drogę do Indii – w roku 1453 Konstantynopol zdobyli Turcy i droga lądowa na Daleki Wschód stała się zbyt niebezpieczna, by tamtędy przewozić...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/wszystkie-odcienie-miosci-recenzja.html
Kiedy coś staje się przereklamowane i powszechne, traci na swojej wartości. To, co dla wybranych, jest wyrafinowane, tajemnicze, nieskalane. Tłum zwykłych ludzi emocjonuje się kubkiem ze znanym dziełem sztuki, bogaty koneser w klimatyzowanym wnętrzu swojej willi kontempluje tajemniczy uśmiech pięknej Madonny Rafaela. Ktoś słucha Bethoveena z płyt czy jeszcze gramofonu, a ktoś inny podziwia słynne Dla Elizy (a właściwie Dla Teresy) grane przez pozytywkę, z obracającą się wewnątrz parą młodą. Ale nie chodzi mi tu wyłącznie o kulturę, rzeczy materialne. Często bywa tak, że popkulturalne, strywializowane stają się nasze uczucia, myśli, pojęcia; świadczy to też o coraz węższym zakresie słów używanych przez ludzi. Czasami zamiast nie lubię, mówimy nienawidzę. Nienawidzę tej zupy. Nienawidzę tego filmu. Nienawidzę tego miejsca. Tak samo – a może jeszcze gorzej – jest ze słowem kocham. Ba! Ze wszystkim, co dotyczy miłości, w popkulturze coraz bardziej trywialnej i kiczowatej. Każda dziewczynka, nawet pięcioletnia, ma w swojej szafie bluzkę z napisem LOVE. Napis ów pojawia się na niemal każdej chińskiej zabawce, łącznie z różowymi, jakby nadmuchanymi serduszkami. Fani stylistyki gotyckiej produkują obrazki z płaczącymi po stracie ukochanego anielicami, czarnymi łzami i serduszkami, niekoniecznie różowymi, ale zawsze. Większość piosenkarzy, piosenkarek, songwriterów, frontmanów i kompozytorów komponuje słowa o miłości, rozstaniu, szczęściu, jakby inne tematy nie istniały. Żeby robili to jeszcze w sposób ciekawy, kreatywny. Tyle że kreatywność objawia się najczęściej czysto pornograficznymi teledyskami, o prostackich tekstach. Milczeniem pomijam wszelkie gimnazjalistki, które chodzą z chłopakami tylko dla statusu na Facebooku (już o tych, które sobie go wymyślają, nie wspominam). Miłość wobec tego jest wszędzie. To dlaczego nie jesteśmy w stanie zrozumieć Hymnu do Miłości św. Pawła, ani istoty uczucia Romea i Julii?
Autor jest znany przede wszystkim ze swojego cyklu dla młodszych czytelników, Opowieści z Narnii. O ile cykl jest czytany i bardzo lubiany, to pisarzu wiemy już mniej – a jest to postać bardzo ciekawa. Przyjaciel Mistrza Tolkiena, nawrócony właśnie przez niego na chrześcijaństwo, filozof i wykładowca, ale przede wszystkim sympatyczny i mądry człowiek, taki, jakich teraz boleśnie brakuje. Czytając jego książki – tak jak jego przyjaciela – wyczuwam niezwykły umysł i starą, dobrą skromność i szlachetność jaką teraz można spotkać już rzadko, bo jeśli gdzieś ją znajdziemy, to najczęściej jest produktem na sprzedaż. Zawsze go lubiłam i bardzo ceniłam, jednak odnoszę wrażenie, że na jego eseje nie starczyłoby mi czasu i chęci – nawet kiedy muszę zostać w domu, a jedyną szansą rozrywki jest wieś, gdzie czas płynie jeszcze wolniej – zwykle książek do czytania mam wiele, a do kupienia więcej i wątpię, czy znalazłoby się tam miejsce dla tej pozycji chociaż w pierwszej dziesiątce. Skutecznie zachęciło mnie kiedyś – wiem, to trochę dziwne – przeczytanie fragmentu w szkolnym podręczniku do religii. Nie spotkałam jeszcze dobrego katechety czy księdza, toteż właściwie tamten podręcznik był tylko pobieżnie przejrzany (w przeciwieństwie do chowanej pod ławką książki), ale ów fragment przypadkiem – a może nie? – został przeze mnie zapamiętany i poszukałam książkę z której pochodził. Całość wtedy niezbyt mnie zaciekawiła, może z powodu okładki, ale pozycja została mi w pamięci i – kiedy miałam możliwość ją przeczytać – zrobiłam to z wielką radością, po cichu licząc na ciekawą, odmienną od wszystkiego, co czytałam dotychczas, lekturę.
Pisarz zaczyna od rzeczy najbardziej pospolitych – od słowa lubić i pnie się coraz wyżej, pięknie mówiąc o miłości do zwierząt, przyjaźni (dziś również przereklamowanej), miłości erotycznej i tej największej: miłości do Boga, uczuciu dziwnym, niezgłębionym. Robi to lekko, jeden temat jakby wynika z drugiego i prosto, ani na chwilę nie popada w dygresje czy nachalne moralizowanie. Wręcz przeciwnie – jak na myśliciela przystało, stara się być bezstronny, obiektywny, nawet w pięknym rozdziale o przyjaźni pokazuje wady tego rodzaju miłości. Gubi się nieco przy miłości erotycznej, jednak słusznie zauważa, że związkowi nie wystarczy do egzystencji sama miłość i z gracją obala wszystkie argumenty. Książka kończy się akcentem graniczącym z metafizyką, wyższą szkołą jazdy nawet dla zawodowych filozofów i teologów, pozostawiając czytelnika z ciekawymi refleksjami i pytaniami na które – niestety! – każdy musi sobie odpowiedzieć.
Zadaniem każdego filozofa, wydaje mi się, jest interpretacja otaczającej nas rzeczywistości i problemów z jakimi musimy się zmierzyć, jest więc bardzo bliska każdemu człowiekowi. Przynajmniej takiemu, który kimkolwiek miał pytania i problemy natury egzystencjalnej czy moralnej, który czuje, że w życiu chodzi o coś więcej niż jedzenie, picie, czytanie i spotykanie się drugimi ludźmi; o coś więcej niż codzienną egzystencję. Pytania takie zwykle mają drugie dno, znacznie bardziej niepokojące. Pytając się, co jest złem, tak naprawdę zaczynamy zastanawiać się nad tym, czy zło w ogóle istnieje. Tak samo jest z miłością. Bo jeśli jest tylko koktajlem hormonów, wyższą formą naturalnego sposobu na zachowanie ciągłości gatunku? A przyjaźń, w dobie Facebooka i braku jakichś sprecyzowanych zainteresowań u coraz większej ilości osób, przestarzała i nudna? A miłość do Boga (cóż, mam świadomość, że ateistów to nie dotyczy, ale myślę, że większość osób była bierzmowana i tak dalej, więc miała jakąś styczność z religią katolicką czy jakimś innym odłamem chrześcijaństwa bądź jakiejkolwiek duchowości)? Książka uświadamia nam więc, że odpowiedzi są tak blisko nas, że aż ich nie widzimy, jednocześnie obalając wydumane teoryjki i frazesy, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Autor robi to w sposób odpowiednio poważny i zgodny ze wszystkimi regułami logiki, a swoje wywody popiera obrazowymi przykładami, tak, że nawet czytelnik niewyrobiony w tego typu lekturach z pewnością zrozumie, co pisarz miał na myśli, a i trudno nie zgodzić się z większością postawionych tez – rozwinięcia potrzebują jedynie te z rozdziału o miłości erotycznej, który został napisany, powiedziałby kto, w sposób naiwny i staroświecki, a przede wszystkim dość ogólnikowy i z tym ostatnim muszę się, niestety, zgodzić. Każdy przecież przyzna, że miłość erotyczna jest tą najbardziej powszechną i problematyczną, więc trzeźwy, niezwykle trafny osąd Autora przydałby się każdemu, szczególnie że dzisiejszy świat bardzo łatwo potrafi poplątać człowiekowi w głowie. To chyba jeden z niewielu minusów książki, nikły przy ilości trafnych spostrzeżeń i myślowych perełek, które chciałoby się zanotować albo zgłębić, czy chociażby przekazać komuś innemu, może przekazując mu ważną prawdę, której nie dostrzegał i która sprawi, że życie będzie lepsze. Piękne jest też to, że czytając uważnie, powoli – książka przecież gruba nie jest – odkryje się wiele odcieni i rodzajów miłości, których istnienia wcześniej nie podejrzewaliśmy, jak na przykład przywiązanie, które pisarz dzieli na dwa rodzaje, patriotyzm czy pięknie opisana przyjaźń – co jeszcze raz powtarzam, bo jestem nim oczarowana - gdzie Autor w zgrabny sposób rozwiązuje mój odwieczny problem z ludźmi, którzy prawdziwą, męską przyjaźń nazywają homoseksualizmem. Myślę także, że ostatni rozdział o ostatniej z miłości, dotyczący miłości do Boga, caritas, powinien doczekać się rozwinięcia w osobnym eseju, jako że to temat bardziej karkołomny niż miłość erotyczna, tudzież spędzający sen z powiek takim osobistościom jak św. Augustyn czy św. Tomasz z Akwinu.
Autor – jak pisałam wyżej – pisze językiem prostym, przystępnym, bardzo obrazowym i lekkim, bez moralizatorskiego wydźwięku. Całość ma ton wywodu, może trochę i wykładu, we fragmentach czuć ciepły humor pisarza i wyrozumiałość dla czytelnika; wbrew pozorom nie udaje też kogoś lepszego, mądrzejszego – czasami nawet z siebie żartuje. Czytając czasem trudno jest się nie uśmiechnąć, jako że tematy poważne wymagają dystansu i żartu nawet, a każda sprawa, czasem z dbałości, żeby Autor został dobrze zrozumiany, czasem by czytelnik dobrze wszystko zrozumiał, została opisana szczegółowo i wyczerpująco, poparta przykładami i analogiami. Całość skłania, wręcz prowokuje do refleksji, zmusza do przefiltrowania naszych wartości i życia przez ukazane sylwetki miłości, obdziera z wielu złudzeń, a wszystko w doskonałym, wirtuozersko lekkim stylu. I choć czyta się wolno – jeśli chce się wszystko zrozumieć – to z pewnością bardzo przyjemnie, przyjemniej niż niejedną powieść, może tak samo dobrze jak Opowieści z Narni w wieku ośmiu lat, co, choć tematyka i wydanie skrajnie różne, przywołuje wiele pięknych wspomnień z dzieciństwa i daje kolejny powód, żeby jeszcze kiedyś zajrzeć do tej książki.
Wydanie jest zwykłe. Książka w niestandardowym, małym formacie, z szarą, niepozorną okładką. Już w wydaniu angielskim okładka jest zielona, z drzewem, co jakoś zawsze wiąże się z rozważaniami filozoficznymi i sprawia weselsze wrażenie. Tu mamy fragment jakichś starych drzwi z - być może – średniowiecznego kościoła i tytuł. Gratkę stanowić może tylko imię i nazwisko Autora, będące jego oryginalnym podpisem. Blurb jest biały na czarnym tle, nic ciekawego. Z drugiej strony introligatorskie sztuczki bardzo by mnie denerwowały, a zainteresowani tematyką i tak po pozycję sięgną. Bo wydanie – mimo że niepozorne – z pewnością jest estetyczne: dobry papier, ładna czcionka, połyskująca okładka… Powiedziałabym nawet, że owe drzwi na okładce nadają jej jakiejś elegancji, powagi. Powagi. Szlachetności – to chyba najlepsze określenie.
Nawet dzieci wiedzą, że przy biurku pracuje się najlepiej wtedy, kiedy wszystko jest poukładane, na swoim miejscu. Tak samo w życiu. Kiedy nie brakuje żadnej niezbędnej rzeczy i wszystko jest tam, gdzie powinno być, możemy żyć w zupełnej harmonii i szczęściu, a przynajmniej potrafić przetrwać burze i niepowodzenia – o ile łatwiej jest przezwyciężać problemy, nie czując dysonansów w środku. A miłość – w jakiejkolwiek postaci – jest wciąż obecna w naszym życiu, w nas, w świecie wokół; często jednak sprawia nam ona problem, potrzebujemy uporządkować sobie jakoś hierarchię wartości, znaleźć błąd, który popełniamy. A ciężko jest to zrobić, nie znając istoty miłości, nie wiedząc – albo tylko mgliście podejrzewając – co nią jest, a co nie. Nawet jeśli, to z pewnością taki wyznacznik w dynamicznym, strywializowanym świecie telewizyjnych randek i disco polo, przyda się każdemu, a może ochroni przed jakimś strasznym błędem w tej delikatnej materii. I nie tylko nas – książka z pewnością jest doskonałym pomysłem na spontaniczny prezent dla rodziny i przyjaciół, dzieci i dorosłych. Niech zamiast kolejnego romansu dla nastolatek z trójkącikiem przeczytają o Miłości – a właściwie o Miłościach – tak prostych, bo w pewien sposób pisanych w naszą naturę, ale jednocześnie tak bardzo dalekich.
Tytuł: „Cztery Miłości”
Autor: Clive S. Lewis
Moja ocena: 7,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/wszystkie-odcienie-miosci-recenzja.html
Kiedy coś staje się przereklamowane i powszechne, traci na swojej wartości. To, co dla wybranych, jest wyrafinowane, tajemnicze, nieskalane. Tłum zwykłych ludzi emocjonuje się kubkiem ze znanym dziełem sztuki, bogaty koneser w klimatyzowanym wnętrzu swojej willi kontempluje tajemniczy...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/pieko-sumienia-recenzja-ksiazki.html
Czy wyobrażasz sobie, jak to jest zabić człowieka? Nie chodzi tu o kwestie estetyczne, wiadomo, większość delikatnych ludzi z trudem zniosłoby widok dużej ilości krwi. Ale czy ktoś z was potrafiłby zabić człowieka? Dostrzec strach i zdziwienie w oczach ofiary, zanurzyć narzędzie zbrodni w jego ciepłym ciele, takim jak nasze, zadać śmiertelną ranę. Słyszeć krzyk, pośmiertne drgawki, nieruchome oczy. Serce tego człowieka biło przed chwilą, przez żyły płynęła krew; nasza ofiara myślała, może marzyła. A teraz wszystko się skończyło, nagle. Przez nas. Może mój opis jest bardzo amatorski i pospieszny, wzruszacie ramionami, ale myślę, że niemal dla każdego byłoby to strasznym przeżyciem, chociaż teraz nie zdajecie sobie z tego sprawy. Zabicie człowieka nawet podczas wojny jest dla jednostek wrażliwych traumą prowadzącą czasami do szaleństwa. I nawet ci, którzy wrogów na wojnie zabijają z zimną krwią, mogą się spodziewać, że krew tamtych ludzi odciśnie na nich niezatarte piętno, jakąś plamę, traumę. Uważam, że tylko psychopaci traktują to jak rzecz naturalną jak jedzenie, a dla totalnych poprańców stanowi to przyjemność (co nie jest takie dziwne, jeśli nad tym się zastanowić). A jakie są motywy zabójstwa? Po wojnie, w której każdy zabija każdego i temu, zemście i chorobie powody dają zmieść w dwóch kategoriach – jeśli nie wiesz o co chodzi, chodzi o pieniądze albo seks, mawiał mój dziadek i to jest święta prawda. Chociaż nie zawsze – czasami powody są abstrakcyjne, trudne do zrozumienia, niekiedy nawet szlachetne (mimo tego bez większego trudu można obalić teorię cel uświęca środki), nierzadko wywodzą się z systemów filozoficznych, religijnych (święta wojna w islamie i chrześcijaństwie) i społecznych; rodzą się w umysłach ludzi na tyle rozsądnych i inteligentnych, że trudno posądzić ich o coś takiego, nawet podejrzenie ich jest absurdalne. Wszystko jednak zależy od punktu widzenia – dla nas, zwykłych ludzi, którzy prawdopodobnie nigdy nie posuną się do morderstwa, mordercy we wszystkich kryminałach wydadzą się źli i straszni, a ich mózg mroczny i zniszczony. Ale czy na pewno? A co oni sami o sobie myślą?
Rodion Romanowicz Raskolnikow zabił. Jego ofiarami były bogata lichwiarka i jej przyrodnia siostra. Zabił dla pieniędzy, bo jako były student żył na skraju nędzy, ale głównie dla swoich poglądów. Teraz musi zmierzyć się z konsekwencjami swojego czynu - okazuje się jednak, że nie potrafi z tym żyć, co prowadzi ostatecznie do przyznania się do winy. Morderstwo niszczy bohatera, doprowadza go do granic szaleństwa, niemal do śmierci, torturuje w niezwykle wyszukany sposób; niejako gotuje mu piekło na ziemi. Upada tak nisko, że jedną osobą, która jest w stanie go zrozumieć (i pokochać) jest prostytutka Sonia, która zresztą nie wybierała swojego zawodu. To nie jest jednak romans dwójki upadłych ludzi, to raczej głębokie studium niezwykle ciekawej osobowości, genialnej i wypaczonej, na tyle skomplikowanej i niejednoznacznej, że należałoby poświęcić jej oddzielny tekst i o której można rozmawiać całą noc. Istotnym elementem fabuły jest chorobliwa walka bohatera o zatuszowanie całej sprawy, co zajmuje większą część książki, a także – co chyba i dla pisarza i dla czytelnika najważniejsze – dogłębna analiza motywów bohatera i skutków – szczególnie psychologicznych – jego czynu, z tego powodu w powieści nie dzieje się dużo, co nie jest jej wadą, wręcz przeciwnie. To niezwykła powieść kryminalna (choć bardziej odpowiadałoby mi określenie powieść psychologiczna, chociaż – jak każdą wybitną powieść – ciężko zaszufladkować do jakiegokolwiek gatunku) opowiedziana przez mordercę, w dodatku mordercę nietuzinkowego, jakiego szukać możemy chyba jedynie u Szekspira.
Tak, u Szekspira. Raskolnikow od początku kojarzył mi się z szekspirowskim Makbetem. Oboje byli normalnymi ludźmi ogarniętymi obsesją, żaden z nich także nie poradził sobie z konsekwencjami zbrodni i sumieniem – chociaż u Rodiona rozgrywa się to na płaszczyźnie bardziej psychologicznej – i oboje niejako zostali ukarani za życia. To skojarzenie bardziej literackie i uniwersalne, bo Szekspir wyczerpał niemal wszystkie wzorce zachowań ludzkich; inna rzecz jest więc bardzo ciekawa. A mianowicie elementy filozofii Nietzschego, a także ideologii nazistowskiej, która – jak wiemy – czerpała dużo, oczywiście w formie nieco zmienionej, z osiągnięć owego filozofa. Rzecz zadziwiająca, bo powieść została napisana w latach 60. XIX wieku, a największe dzieła Nietzschego w około roku 1888, czyli znacznie później. Chodzi mi tu przede wszystkim o przekonania bohatera i jego motywy, przypominające nieco teorię o nadczłowieku – zarówno Autor jak i Nietzsche posługują się tu porównaniem do Napoleona! – znacznie jednak bardziej rozbudowaną i w nieco innym znaczeniu, w każdym razie nieco jakby polemizującą z owymi poglądami, a także ciekawie do nich nawiązującą. Czyżby to właśnie pisarz wymyślił to wszystko? Czy udowodnił, że mrzonki o nadczłowieku są tylko iluzją, pobożnym życzeniem i pokazał, co dzieje się z człowiekiem, kiedy w to uwierzy? A co było tytułową karą? Tak! To niezwykle ciekawy temat na dyskusję z kimś, kto umie spojrzeć głębiej, kogo jeszcze interesują te zagadnienia, kto ma jakieś ciekawe spojrzenie na sprawę (choć i tak wiadomo, że jakkolwiek spojrzymy na poglądy bohatera, dojdziemy do wniosku, żeby były one po prostu absurdem, niemal takim samym absurdem, jak pogląd, że pewien Austriak ze śmiesznym wąsikiem ma moralne prawo skazywać innych ludzi na straszliwą śmierć w obozach koncentracyjnych, bo takie jest niebezpieczeństwo poglądów bohatera powieści). Chociaż nie porównuj Napoleona i Juliusza Cezara z Raskolnikowem, bo oni nigdy osobiście nie zabili, więc nie sprawdzili, czy są nadludźmi – powiedziała moja Mama, która fabułę książki zna tylko z mojego opowiadania i swoich szkolnych wspomnień. I ciężko się z nią nie zgodzić, chociaż z każdym dniem, kiedy myślę o książce, zauważam coraz więcej akcentów, ciekawych kwestii i na tym polega jej piękno i niezwykłość.
Inna ważna kwestia to bohaterowie – postacie niezwykle plastyczne, żywe, które Autor konstruuje z niezwykłym pietyzmem i przerażającą wiarygodnością. Najciekawszą z nich jest Raskolnikow – indywiduum bardzo skomplikowane, ciekawe, niejednoznaczne, ale z pewnością nie dające się nie lubić, mimo popełnionego morderstwa. Jest tylko człowiekiem i to człowiekiem staczającym się po równi pochyłej dręczących wyrzutów sumienia i załamania psychicznego, tkwiącym w piekle swoich przekonań i głębokiego poczucia, że nie jest ich wart, ponieważ próba okazała się kompletną klapą. Jednocześnie – jak napisałam wyżej – nie można Raskolnikowa nie lubić. Budzi litość, współczucie, czasami chcemy nawet, żeby nic się nie wydało i Rodia nie musiał iść na katorgę, jesteśmy gotowi przebaczyć mu nawet całe te niedorzeczne bajanie. Ba! Wydawałoby się, że każdy zdrowo myślący człowiek popukałby się w czoło z współczującym uśmieszkiem słysząc jego wywody, a pisarz, który chciałby napisać na ten temat książki naraziłby się tylko na śmieszność i produkt książkopodobny zupełnie bez sensu, który nie można strawić. Tutaj jednak teorie Raskolnikowa nabierają poważnego, prawdziwie strasznego, a przede wszystkim realistycznego wymiaru. Dzieje się tak, ponieważ Autor nie demonizuje ani nie idealizuje bohatera, przedstawia tylko – z niezwykłą wrażliwością obserwatora i znawcy - pełnowymiarowego człowieka ze wszystkimi elementami ludzkiej psychiki i charakteru; jest szczery z czytelnikiem i lojalny wobec bohatera, nie ocenia i nie przestrzega przed karą Boską, tylko opisuje, a pokazując jego wiarę w wydumane teorie nie podaje pewnych wniosków i poglądów, ukrywając i tuszując pewne akcenty, by czytelnik sam poszukał rozwiązania zagadki, sam ocenił głównego bohatera. Wciąga nas tylko do mrocznego świata jego obsesji i postępującego załamania psychicznego, wyciągając brutalnie na światło dzienne wszystkie jego myśli, analizując każdy jego stan. To niezwykle ciekawe doświadczenie, szczególnie, że w pewnym momencie miałam wrażenie, że Autor pisze o postaci autentycznej, a nie książkowym bohaterze, który wyłazi z kart powieści i któremu jesteśmy niejako zmuszeni kibicować. Przynajmniej mnie zmusił do tego i bardzo mnie to przerażało, bo przecież chciałam, żeby sprawiedliwości stało się zadość - wiadomo, to chyba naturalne.
Jednak pozostałe postacie były równie ciekawe – bardzo polubiłam prostytutkę Sonię, ukochaną Raskolnikowa, a scena, w której czyta Pismo Święte, zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie (pierwotnie scena ta była o wiele dłuższa, ale carska cenzura uznała – niestety- że byłoby to dość nieprzyzwoite). Sonia tak naprawdę jest biedną, nieśmiałą i pobożną dziewczyną, bardzo zakochaną w nieszczęśliwym mordercy, jak on osobą upadłą, jednak nie z własnego widzimisię, ale z konieczności, jedyną, która nie potępia Raskolnikowa, widzi dla niego drogę ocalenia. Dzięki niej delikatny wątek romantyczny jest bardzo piękny i prawdziwy, o wiele bardziej prawdziwszy od większości innych, podobnych wątków bo gorzki i pełny heroicznego przebaczenia. Przez to prawdziwie piękny. Ciekawą, doskonale skonstruowaną postacią jest sędzia, Porfiry Pietrowicz, człowiek z wyglądu i zachowania budzący tylko komiczną sympatię, jednak tak naprawdę doskonały manipulator i znawca ludzkiej psychiki, stosujący swoją wiedzę w pracy – co w tamtych czasach było naprawdę dość niespotykane i innowacyjne – który niemal wyciąga od Raskolnikowa jawne przyznanie się do morderstwa. To ciekawy bohater, postać inna i nieprzewidywalna, bardzo fascynująca, którą po prostu nie można rozgryźć. Na uwagę zasługuje także matka Rodii – nieszczęsna Pulcheria Aleskandrowna, zakochana w swoim synu aż do granic z kompleksem Jokasty, chociaż może bardziej nakreślona niż przedstawiona, ale budząca współczucie każdego czytelnika. Sympatyczna jest także Awdotia Romanowna, siostra Raskolnikowa, której postać aż prosi się o dodanie jeszcze kilku rysów i której związkowi z serdecznym przyjacielem Rodii, Razumichinem, kibicowałam od pierwszej sugestii Autora. Naprawdę! To był zdecydowanie mężczyzna dla niej, a nie jakiś paniczyk Łużyn, który w swą poniekąd udaną zemstę wplątał Sonię i jej rodzinę, doprowadzając do tragicznej śmierci Katarzyny Iwanowny (zaryzykuję nawet stwierdzenie, że był większym i gorszym mordercą niż Raskolnikow, bo udało mu się coś, w czym nasz bohater poległ: otóż nie miał specjalnych wyrzutów sumienia) i nieszczęśliwy, aczkolwiek zły Swidrygajłow, ale tu wolę przemilczeć wszystko – z pewnością będziecie tak samo zaskoczeni jak ja i nie chcę wam tego zaskoczenia odbierać. Choć to postacie poboczne, mają naprawdę ciekawą psychikę i własną historię, jednak nakreślone przez Autora dość szkicowo i aż proszące się o ich pogłębienie – choć z drugiej strony – zburzyłoby to delikatną konstrukcję książki, odpowiedzialną za harmonię w treści.
Bo fabuła jest bardzo harmonijna i wystarczyłby wątek lub dwa, by to wszystko poszło w diabły, zostawiając tylko chaos. Choć akcji nie ma dużo – tylko na początku książki dzieje się coś, co w ten sposób mogłoby wciągnąć czytelnika (szczegółowo opowiedziane zabójstwo), trudno było się od książki oderwać. Intryguje zmiana perspektyw – zwykle sprawę kryminalną oglądamy oczami śledczego lub innej osoby w jakiś sposób zamieszanej w śledztwo, a nigdy, w pełni, przez mordercę. Intrygują same dość egzotyczne poglądy Raskolnikowa. Intryguje więź łącząca go z Sonią, jego choroba, mrok, który siedział w głębi jego duszy (chyba to jest najciekawsze). Intrygują wątki poboczne, pełne surowego, twardego życia – w szczególności realistyczna historia Katarzyny Iwanowny i jej dzieci – czasami ciężko uwierzyć, że to wszystko fikcja; aczkolwiek wiele sytuacji z powieści ma swoje źródło i inspirację w tym, co przeżył sam Autor. Intryguje rola kolejnych bohaterów – bo historii Rodiona, jakby za sprawą jakiegoś fatum, nic nie jest przypadkowe, od spotkania w szynku zapijaczonego urzędnika Marmieładowa do ducha Marfy nawiedzającego jej męża i tajemniczej topielicy. Intrygują takie drobnostki jak niedopowiedzenia, aluzje, światłocienie i nawet to, że w pewnym momencie Raskolnikowi niemal udaje się przekonać czytelnika do swoich poglądów (przynajmniej było tak ze mną). Powiedziałabym, że więcej zwrotów akcji zniszczyłoby ten niezwykły klimat, te powolne zanurzanie się w mrocznym świecie bohatera – zarówno jego umysłu i uczynku, jak i ludzi wokół, w najlepszym przypadku będących po prostu szlachetnymi biedakami. Odciągnęłaby uwagę czytelnika od tego, co w powieści najważniejsze – już nie tak bardzo jednoznacznych definicji słów zemsta i kara, a złożoność wnętrza Raskolnikowa i jego motywów sama w sobie jest taka ciekawa, że czyta się niemal jednym tchem. I tylko z końcówką miałam problem, bo w stosunku do całej powieści i do tych skończonych, niezwykle trafnych i szerokich opisów psychiki mordercy, opis przełomu, momentu w którym Raskolnikow, na swój pokręcony sposób, zrozumiał istotę swojej zbrodni, zaskoczył mnie prawie negatywnie. Czyżby Autor się spieszył? No tak, było to w epilogu, a epilog oznacza raczej – przynajmniej w tych klasycznych powieściach – rzut na losy bohaterów po skończeniu akcji właściwej. Krótki. Właściwie to bardzo, ale to bardzo szkoda, bo zabrakło szerszej, zwykłej dla tej książki perspektywy, głębszego opisu. W porównaniu z resztą wydaje się to dość liche, mało wiarygodne i dość niezrozumiałe. Nie wiem, to takie tylko moje wrażenie. Zresztą, gdybym potrafiła się gniewać na autorów takich książek ja ta, obraziłabym się na pisarza już dawno – zakończenie jest takie… Kurczę, naprawdę nie ma kontynuacji?
Mimo wszystko czytało się dość ciężko, ale to raczej wina nie pisarza, ale moja. O afrykańskich upałach lepiej już nie wspominać, dość że chodziłam zła, zmęczona i spocona, a w uszach huczał mi wiatrak, przytargany przez kogoś z rodziny. No i jeszcze trzy dni w mojej Arkadii, wspaniałe trzy dni, chyba najpiękniejsze wspomnienie z wakacji. I jak tu czytać taką książkę? Zasypiałam nawet przy oglądaniu Muszkieterów, a jedyne moje marzenie było leżeniem na dnie basenu, ewentualnie gazowaną wodą z sokiem i lodem. Powieść, by odkryć wszystkie jej smaczki i nimi się delektować, wymaga czasu, cierpliwości i skupienia, a mnie brakowało tych dwóch ostatnich, bo słoneczne godziny wlekły się tak, jak gdyby nawet one nie miały siły. Czytało ciężko, wolno, bardzo wolno, mimo że nie ukrywam, że Autor posługuje się moim ukochanym, klasycznym stylem, który jednak dla przegrzanego mózgu okazuje się zbyt ciężki. Kiedy jednak sięgnęłam po książkę wieczorem, zatonęłam po uszy w pięknym, melodyjnym stylu pisarza, pełna podziwu dla niezwykle trafnych określeń i opisów; głębokiego studium człowieka i empatycznego sposobu opisywania ludzkiej biedy – zarówno tej moralnej jak i materialnej. Jak zdania łączą się w melodyjną całość, a pod nimi ukrywa się coś jeszcze – znaczenia, które czytelnik musi odszukać sam. To prawdziwa przyjemność obcować z takim pisarzem, przenikać jego świat, wgryzać się ze smakiem w jego słowa, piękne, klasyczne i na pozór zwykłe, ale mówiące tyle nie tylko o Raskolnikowie, ale o człowieku w ogóle. Trzeba jednak się skupić, zapomnieć o przytłaczającej, gorącej rzeczywistości, być cierpliwym i uważnym; wtedy książka odwdzięczy się nie tylko pięknym, przebogatym stylem Autora.
Przyzwyczajona do pięknych – a przynajmniej ciekawych czy estetycznych - okładek Wydawnictwa, byłam nieco zawiedziona. Owszem, twarda oprawa jak zwykle mi się podoba – bo książki wyglądają znacznie bardziej bogato, a ciężar książki robi wrażenie (jest lekka jak piórko!), jednak z okładką nie jest już tak bardzo optymistycznie. Zestawienie czerwieni z siwym i białym jest naprawdę udane, ale… Młody mężczyzna powyżej z charakterystycznym czarnym paskiem choć nie prezentuje się malowniczo, w jakiś sposób nawiązuje do treści książki, za to kompletnie nie rozumiem tego widoczku z Petersburga, chociaż – faktycznie – bez niego okładka byłaby jeszcze gorsza bo bardziej pusta. Razem z dość dziwną czcionką, jaką napisano imię i nazwisko Autora oraz tytuł, wszystko wygląda dość zwyczajnie i niepociągająco, tym bardziej dla kogoś, kto nie jest mną i szuka książki w konkretnej okładce, a nie książki w ogóle. Sytuację wydaje się ratować ładny, czerwony grzbiet (na półce wygląda to naprawdę dobrze!) i ciekawy szlaczek, nawet w stylistyce rosyjskiej, ozdabiający krawędź okładki z dwóch stron. Blurb jest bardzo ciekawy, napisany klasyczną, czerwoną czcionką na szarym tle, choć raczej trudno powiedzieć, że udało się tam uchwycić to, o co chodzi w książce, a informacja o tym, że Autor interesował się psychiką morderców, z pewnością przekona mniej zainteresowanych. Całość – mimo twardej oprawy – jest nieco lepsza od Jane Eyre, ale wciąż dość przeciętna, daleka od okładek Wichrowych Wzgórz czy choćby Poduszki w różowe słonie. To jednak tylko okładka - tak samo jak z człowiekiem, liczy się bardziej treść niż forma.
Każda książka, która ze mną gdzieś podróżowała czy towarzyszyła w jakimś konkretnym wydarzeniu – miłym czy nie – oprócz historii samej w sobie niesie ze sobą jakieś wspomnienia, momenty z określonego odcinka czasu, gdy czytałam daną powieść. Ba! Gdyby się tak zastanowić, każda z nich ma jakąś swoją historię, która zwykle mi się z nią kojarzy; najczęściej jest to coś, na szczęście, pozytywnego. Z czym kojarzy mi się ta książka? Z latem. Z najpiękniejszymi z niego wspomnieniami. Z afrykańskimi upałami, z tym, że podczas snu wbiłam sobie paznokieć w rękę i potem bardzo bolało. Z głupimi fotkami, przypominającymi piękne (i głupie) czasy gimnazjum. A także z długą dyskusją z Mamą, na tematy poruszone przez Autora, nie tylko dlatego, że jak chcę mówić, to gadam do kogokolwiek, kto nawinie mi się pod rękę, ale też dlatego, że niej wszystko jest takie proste i oczywiste. I z nierozstrzygniętymi, wciąż dręczącymi pytaniami, jakie zrodziły się po przeczytaniu. A ja nie lubię takich pytań, choć uwielbiam książki, które skłaniają mnie do ich zadawania; z niedokończoną charakterystyką Raskolnikowa i którym właściwie można napisać jakąś pracę, jak zresztą o każdym człowieku żywym i realnym. I oczywiście wieloma trafnymi spostrzeżeniami i wnioskami, przez które rodzą się kolejne pytania, które zamiast sprawiać, że ogólny obraz staje się jaśniejszy, przyciemniają go jeszcze bardziej. W każdym razie tylko jedno jest pewne: nieważne, czy morderstwo będzie z dobrych chęci czy nie i tak trafisz do piekła, jakie urządzi ci sumienie. No, chyba że jesteś nadczłowiekiem, geniuszem, a nie normalną, ludzką wszą. Ale co w takim razie oznaczają słowa geniusz, nadczłowiek, wsza? Czy takie pojęcia w ogóle istnieją?
Tytuł: „Zbrodnia i kara”
Autor: Fiodor Dostojewski
Moja ocena: 8/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/pieko-sumienia-recenzja-ksiazki.html
Czy wyobrażasz sobie, jak to jest zabić człowieka? Nie chodzi tu o kwestie estetyczne, wiadomo, większość delikatnych ludzi z trudem zniosłoby widok dużej ilości krwi. Ale czy ktoś z was potrafiłby zabić człowieka? Dostrzec strach i zdziwienie w oczach ofiary, zanurzyć narzędzie zbrodni w...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/niekonczace-sie-goebie-recenzja-ksiazki.html
Znałam kiedyś pewną panią, której płuca nie zniosły zapachów i wyziewów gołębich odchodów. Nie zniosły i przestały działać. Ta pani była zapaloną hodowczynią tych ptaków. Kiedy wzbijały się chmarą ponad gołębnikami, psy zaczynały szaleć, a same ptaki przypominały chmury. Ktoś na jej pogrzebie powiedział, że te gołębie ją zadusiły. Tak jak mnie w jednym z tych absurdalnych snów, w których uciekam przed zgrają spasłych, miejskich ptaków, które chcą zjeść mnie żywcem, bo zabrakło mi dla nich ziarna. Wtedy byłam jednak mała i głupia, dziwiłam się, jak takie piękne stworzenia mogą przyczynić się do śmierci. W ogóle zresztą nie znałam wtedy życia, myśląc, że w pewien sposób zawsze będę się bawić i będę szczęśliwa. Dziś nie jestem już tego taka pewna i nie chodzi i tu problemy – rutyna potrafi połknąć każdego, szczególnie że robię wszystko, żeby jej zapobiec. Życie nie jest kolorowe. Białe gołębie z czerwonymi ślepkami, które wypuszczają państwo młodzi w dzień ślubu nie zawsze przynoszą szczęście, a te, które wypuszcza papież czy jacyś politycy w geście pokoju, czasem prowadzą do wojny. Pewnie dla gołębi jest wszystko jedno, bo one tylko latają, nie zwracając uwagi nawet na wkurzone się psy i ślicznie gruchają do ludzi na rynkach, ledwo unosząc na małych łapkach swoje spasłe cielska, ale i tak wypatrując kolejnego, chociaż najmniejszego ziarenka. Nic ich nie obchodzi śmierć czy to, że ludzie, którzy ich karmili, znikają na zawsze. Ich serca chyba nie wiedzą, co to strach czy tęsknota, nie znają bólu.
Nawet te, które mieszkają w Barcelonie. Nigdy tam nie byłam, bo choć podziwiałam zdjęcia przywiezione przez koleżankę, czuję tylko zew Wenecji i Rzymu. Stare, wąskie i zapuszczone uliczki miasta naprawdę jednak mają w sobie magię, niemal jak ich rzymskie odpowiedniki, a biała pościel falująca nad głowami z okien sprawia, że ma się wrażenie, jakby czas się zatrzymał, albo nawet cofnął. I place. Większe, mniejsze; z fascynującą oglądałam pokaz slajdów, chłonąc każdy szczegół. Szczególnie zaintrygował mnie plac, zwany Diamentowym. Stał na nim dziwny pomnik, coś jak ludzka sylwetka próbująca przedrzeć się przez jakąś ścianę z dwoma gołębiami. To Colometa – powiedziała koleżanka mądrze – jakaś książka, rozumiesz. Muszę przyznać, że zaciekawiło to mnie jeszcze bardziej. Książka? Skoro książka, to musi być popularna, dobra, jakieś arcydzieło nawet. Więc dlaczego wciąż jej nie znam? Powinnam znać! Poszperałam trochę w Internecie (chwała Bogu za wujka Google!) i okazało się, że książka – na szczęście – została wydana w Polsce, do tego zupełnie niedawno, a stare wydanie dostępne jest na Allegro. No i jeszcze ta okładka i opis. I ocena na portalu Lubimy Czytać, dziwna dla mnie na tyle, że przecież jest i pomnik i sztuka teatralna, a czytelnicy się krzywią. Niedocenione arcydzieło? Tak, to coś dla mnie!
Jest rok 1930, na Diamentowym Placu trwa święto. Natalię, zwykłą dziewczynę sprzedającą u cukiernika, do tańca prosi Quimet i nazywa Colometą czyli Gołąbką. Tak zaczyna się ich związek, który po roku zamieni się w małżeństwo z dwójką dzieci i hodowlą gołębi, którą mąż Natalii, z wykształcenia cieśla, jest zafascynowany. Jednak w 1936 wokół zaczyna szaleć hiszpańska wojna domowa i Quimet wyrusza na front. W Barcelonie szaleje głód, rozpacz i chaos Natalia traci pracę u bogatych państwa (z tego można wnioskować, że mąż kobiety walczył po stronie Republiki), a tylko gołębie przechodzą się jak zwykle spokojnie po Diamentowym Placu, którego, rzecz dziwna i niezrozumiała, w powieści jest bardzo mało i nikt nie przeczuwa większej, zbliżającej się nieuchronnie tragedii.
Zwykle nie ufam blurbom. Najczęściej są to nafaszerowane pochwałami recenzje wystawiane tylko dlatego, by książkę kupić i wyrobić sobie o niej zdanie jeszcze przed przeczytaniem, czasami same absurdy. Najśmieszniej jest jednak, kiedy piszący owego blurba bądź nie wie, co jest w środku książki, nie rozumie o czym w istocie tam mowa, bądź zależy mu tylko na tym, by książka została kupiona przez nieświadomych czytelników. Moja recenzja może przydać się choć raz, bo już teraz uświadomię czytelników: to nie jest opowieść o tym, co tam pisze. Zgadzają się tylko imiona bohaterów i wzmianka o wojnie domowej. To, co znalazłam w środku, kierując się blurbem, było dla mnie zaskoczeniem; dzięki Bogu wiedziałam o pomniku i o sztuce, zakładałam więc, że będzie to coś ambitnego, innego. Jednak i tak zdziwienie bzdurami, które powypisywano na okładce zostało. Zresztą, jak tak można? Cóż, w sumie nie dziwię się zszokowanym czytelnikom, którzy nie wiedzieli, co to jest i z niezrozumieniem odrzucali książkę, wystawiając taką, a nie inną ocenę – książka taka jak ta potrzebuje odpowiedniego nastawienia i nie lubi, kiedy czytamy pierwsze zdanie z mylnym wrażeniem, że jest to lekkie, ładne czytadełko ( to zupełnie niedorzeczne porównanie do Zafóna!) Złe i mylne wrażenie można odnieść czytając także wstęp Autorki – jak dla mnie dużo tu samochwalstwa (mimo że książka nie potrafiła wygrać żadnego konkursu, na który Autorka wysłała maszynopis). Pisarka porównuje swoje dzieło do Ulissesa Jamesa Joyce’a, powieści Franza Kafki, Homera, Pani Brovary i Anny Kareniny i Biblii albo twierdzi, że jej powieść jest lepsza. Trochę mnie to wkurzyło, bo przecież to tak, jakby pisarka narzucała nam interpretację (czego nie znoszę) i chełpiła się tym, co napisała, nie znając opinii czytelników, a już wypominanie przegranych konkursów literackich jest już tak w stylu pani Kasi Michalak, że nie chce mi się już pisać. W każdym razie przeszłam w końcu do właściwej powieści i zaczęłam się w nią wgryzać.
Wspominając o blurbie, nie sposób zapomnieć o okładce, która jest naprawdę bardzo ładna, choć jakoś z treścią, tak do końca, nie koresponduje. Gdy spojrzymy pierwszy raz, widzimy lampę, kawałek jakiejś budowli i opartą o drzwi – w cokolwiek dziwnej pozie – kobietę. Lampa oświetla na żółto chodnik pod stopami kobiety, jednak wyższe partie budynku, zakończonego fantazyjnym portalem, giną w niebieskich, zielonych i czarnych kolorach, w cieniach. Sama postać, z spódnicą do łydki i małym kapelusikiem, wygląda jak żywcem wzięta z lat 20. i 30. poprzedniego wieku, co dodaje okładce malowniczości, przynajmniej tak myślę. Lepiej jest jeszcze z tyłem okładki, szarym, mrocznym, jednak oddającym klimat wąskich uliczek miasta, jak zostały przedstawione na zdjęciu. Tytuł napisany jest piękną, wytłaczaną czcionką, a grzbiet wyróżnia się na półce swoim żółtym, ostrym kolorem, jakby kontrastując z tyłem i białym blurbem. Skrzydełka są dwa, na jednym, tym żółtym, krótki biogram Autorki z zdjęciem, a na drugim, tym turkusowym (bardzo zaskoczyło mnie to, że każde skrzydełko jest w innym kolorze, ale uwielbiam turkus, więc nie narzekam; wygląda to bardzo ciekawie) kilka fragmentów powieści, dotyczących najczęściej wojny, no i miłości, co w miarę pasuje do blurba. Choć nie lubię fragmentów książek, a tym bardziej niecnych manipulacji, pomysł z kolorami skrzydełek był dobry, dodaje książce dużo uroku, wygląda to ciekawie, jakoś harmonizuje się z resztą okładki. Bo książka została wydana bardzo estetycznie, elegancko i z klasą, może jednak trochę za bardzo sugerując gatunek książki – na pierwszy rzut oka przyjemne romansidełko z akcją osadzoną w wieku dwudziestym. Ale trzyma się bardzo przyjemnie, ładnie prezentuje się na półce i mimo swoich niepozornych rozmiarów przyciąga wzrok.
Jak wiele razy zaznaczałam wyżej, książka nie jest lekkim romansidłem, wręcz przeciwnie. Fabuła to obraz życia. Obraz cokolwiek drżący i z zamazanymi konturami, przypominający feerię barw w obrazach impresjonistów i pozorny chaos w płótnach dadaistów; obraz pełen metasymboli i szczegółów, niespodziewanych refleksów i smug cieni, które pisarka wyłuskuje z tła. Życie to nie jest piękne, chociaż pełne gołębi i przecież spełnione – Natalia vel Colometa ma przecież męża, dzieci, a po jego śmierci jeszcze Antonia, który w bajkowy – jak na tę książkę – sposób ocala ją i jej dzieci od głodowej śmierci. To zapis istnienia jednostki przeciętnej, bezwolnej, prostej w świecie trudnym i skomplikowanym, świecie splątanych problemów i niezrozumiałych dla niej symboli, świat piękny i straszny zarazem, uciążliwy i pełen jakiegoś uroku. Nie dzieje się tu zbyt wiele, bo bohaterka płynie tam, gdzie życie ją poniesie, każdy dzień jest podobny do poprzedniego, świat kręci się wciąż tak samo; wstaje dzień i zachodzi słońce, Natalia wstaje, pracuje i zasypia. Nie ma tu liryki, romantyzmu. Nawet w scenie, gdzie Quimet i Natalia tańczą na Diamentowym Placu, kiedy rodzi się dziecko. Tylko ostatnia scena ma w sobie coś z odbierającego oddech, oplatającego się wokół dziwnego, szalonego wiersza czy prozy, bardzo – niestety – przypominający finał Ulissesa. Bohaterka, sama nie wiedząc, plącze się w swojej przeszłości, nawiedzana przez duchy i wspomnienia, przypieczętowując koniec swojej młodości wyryciem na drzwiach swojego starego domu swojego imienia. Tak jakby jej życie było tylko szalonym tańcem. Zresztą fabuła sama w sobie jest jedną, wielką metaforą, pełną mniejszych metafor, znacznie bardziej skomplikowanych, subtelnych więc trudniejszych do zrozumienia; plączących się ze sobą w najmniej oczekiwanych miejscach. Jednak kiedy spojrzymy na to ogólnie, z jakiejś odległości, dystansu, bez złożonych inspiracji, rzeczy, które można byłoby powiedzieć prościej, ale przez to mniej ciekawie, zobaczymy, że to tak naprawdę – tylko i wyłącznie – historia o życiu, pełna prawd o nim. Nie o życiu jednostki ponadprzeciętnej, ale o młodości najzwyklejszej, niezbyt inteligentnej kobiety, jakich tysiące można spotkać w wielkich blokowiskach i rujnujących się powoli domach w małych miasteczkach (tyle że o znacznie lepszym kręgosłupie moralnym). Historia o przytłaczającej, duszącej, wszechobecnej rzeczywistości, która pcha się do każdego miejsca w naszym życiu jak gołębie w mieszkaniu Natalii. Opowieść mroczna, bardzo fatalistyczna (widać to na końcu, w scenie, kiedy Antoni junior – z pewnością zbieżność imion z drugim mężem Colomety nieprzypadkowa – staje się żołnierzem, jak jego ojciec i z pewnością zginie na froncie o wiele bardziej krwawej II Wojny Światowej) mimo pełnego nadziei zakończenia. Taka zresztą jak i nasze życie.
Natalii vel Colomety nie da się lubić. Przynajmniej ja nie mogę. Nie potrafię. Mimo wszystko, co pisze Autorka, ona naprawdę była głupia. Albo daleko było jej do innych bohaterów z największych osiągnięć literackich: podczas gdy tamci, jednostki genialne, ponadprzeciętne czy po prostu buntownicy, chcą zmieniać świat, cierpią na rzeczywistość i szukają odpowiednich podniet dla swoich genialnych umysłów (nie rzadko popadając w narkotyki albo jakieś morderstwa), Natalia po prostu żyje. Zachwyca się maleńkimi filiżaneczkami do czekolady, pięknym, ale zaniedbanym domem państwa, u których sprząta, lejkiem z granatowym szlaczkiem, lampą z malinową frędzlą, zadziwiają ją nawet infantylne kokardy teściowej. Egzystuje. Nawet gdy cierpi, w jej cierpieniu nie ma nic poetyckiego, wręcz przeciwnie; nawet gdy kocha, ta miłość jest trudna, ciężka, niemal niewidoczna w brudzie dnia codziennego – nie ma miłosnych wyznań, jakiś bzdur o pokrewieństwie dusz. Taki chociażby bohater Mickiewicza, Puszkina czy Homera poszedłby palnąć sobie w łeb. A ona żyje. Protest w niej budzą dopiero gołębie, ale wtedy jest już za późno by czemukolwiek zapobiec, później okazuje się nawet, że tęskni za tymi ptakami. Ta jej bierność mnie wkurzała. Naprawdę. Wiedziałam, że tak ma być, to zabieg Autorki, ale jakoś nie leżało mi to, bolało mnie, bo wiem, że tak jest naprawdę, a ja nie chciałabym i potrafiłabym tak żyć. A Colometa nie spogląda na świat oczami dziecka – jest po prostu naiwna. Naiwna, prostoduszna, infantylna, nawet wtedy, kiedy dotykają ją największe katastrofy w życiu. Nawet nie zadaje sobie z tego sprawy, nie rewiduje swojego życia, nie stara się zmienić. Geniusz, coś większego, dotyka ją tylko raz, ale raczej jest to opętanie mrocznymi, dziwnymi, a jednak drogimi wspomnieniami; tamta scena na Placu Diamentowym należy do najlepszych – jeśli nią nie jest – w powieści. Ale potem jest tak, jak zwykle i trzeba, na końcu, pogodzić się z tym, że Natalia nie będzie inna, będzie tylko najmniej skomplikowanym elementem złożonego, dziwnego świata tej powieści.
Dość pisać o innych bohaterach – tak naprawdę tylko Quimet jest wart kilku słów. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć o jego matce, ich przyjaciołach, drugim mężu Natalii – bezbarwnych, kunsztownie stylizowanych na marionetki postaci. Zresztą mąż Colomety nie jest jakąś znowu ciekawą postacią; nie jest ani brzydki, ani ładny, ani głupi, ani mądry, ani sympatyczny, ani gbur… Słowem, jest przeciętny w najprzeciętniejszym tego słowa znaczeniu, typowy aż do bólu. Tak naprawdę mógłby być każdym spotkanym na ulicy mężczyzną. Dobry ojciec, porządny mąż, sumienny stolarz, nieco zbuntowany syn. Tak jak Natalia dryfuje w życiu, on jednak ma jakieś dążenia, plany, marzenia, których nie boi się realizować, aż do końca, do decyzji o pójściu na wojnę; upór. Próbuje się buntować przeciwko rzeczywistości, niejako sam ją tworzy. Czyżby to rzecz antyfeministyczna? A może po prostu tak jest, że mężczyzna ma więcej zdolności od kobiety? Gadanie! Drugi mąż Natalii, którego nie lubiłam jeszcze bardziej, bo był drugim mężem, choć kombinował w handlu nie był już taki jak Quimet. W ogóle był o wiele gorszy. Że ta głupia Natalia go chciała!
Ponieważ spodziewałam się lekkiego czytadła, w najlepszym razie ładnie napisanego lekkiego czytadła, styl Autorki był dla mnie jak kubeł zimnej wody w gorący dzień. Ledwie nie dostałam hipotermii. Kiedy uspokoiłam się jakoś i przyzwyczaiłam, a jest to jak najbardziej możliwe, zwąchałam Joyce’a i jego słynny strumień świadomości. Pomijając to, czy pisarka faktycznie przeczytał Ulissesa w całości czy, bardzo możliwe, przeczytała tylko Dublińczyków i wspaniale blefuje, niewątpliwie sili się na coś, co udało się właściwie tylko jemu. Narracja, złożona z bardzo długich zdań o dziwnej konstrukcji, poprzedzanych urywanymi wypowiedzeniami, pełna szczegółów i szczególików, faktur, kolorów i kształtów, bardzo przypomina właśnie technikę Joyce’a. Słowem, mam wrażenie, że pisarka próbuje stworzyć własną odmianę owego strumienia świadomości, łącząc go z kolokwializmami prostych ludzi i kafkowską atmosferą absurdu. Owszem, z radością muszę przyznać, że po jakimś czasie wrażenie chaosu i bełkotu znika, ustępując wyłaniającym się ze słów niezwykle głębokim, sugestywnym, bardzo plastycznym obrazom, z którymi obcowanie było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Ale co za dużo, to nie zdrowo. Można pisać bardzo głębokie i metaforyczne rzeczy językiem prostym, beznamiętnym nawet, można bezsensowną fabułę i warsztatowe niedociągnięcia pokrywać kwiecistym, oszałamiającym stylem. Albo – czemu nie – napisać opowiadanie właśnie tak, jak Autorka tę powieść. Bo największy sęk w tym, rozkładanie wszystkiego na tyle rozdziałów z pewnością zmęczyło i Autorkę, i każdego czytelnika z osobna, a pewnej bladej blogerce książkowej uniemożliwiło to prawdziwą radość płynącą z poznawania tej opowieści i wgłębiania się w ciekawy świat. Przecież ta powieść mogłaby być o wiele lepsza, gdyby nie owo przegadanie, a raczej ciągnięcie stu srok (raczej gołębi) na raz! Mogłaby być po hiszpańsku intensywna, rozbuchana, piękna, w pewien sposób poetycka i nowatorska. Czy domyślaliście się, że powiem szkoda?
Co do tych wszystkich inspiracji, to byłoby sto razy lepiej, gdyby Autorka nie chwaliła się nimi już na wstępie, o rzucaniu najpiękniejszymi fragmentami Dantego taktownie nie wspominam. Zresztą nie wiem, czy to coś by dało: już kiedy przyzwyczaiłam się do owego stylu (wcześniej ustaliliśmy już sobie, że to Joyce), każdy akapit krzyczał, że Autorka chciała być drugim Kafką. Ba! Chciała! Gdyby równie mocno nie pragnęła zostać drugim Joyce’em, Wolterem, Dantem i Homerem, być może coś z tego by było. A może jeszcze Grombowiczem? Ciekawe, czy go znała… Owszem, absurdalnie było i to bardzo. Ale to nie był kafkowski absurd, zimny i mroczny (jeśli czytaliście chociażby Proces, wiecie z pewnością, co mam na myśli) tylko widoczna podróba. Bo to tak już jest, kiedy chce się łączyć Kafkę z Joyce’em, tym z Dublińczyków na dodatek, przyprawić Wolterem i polać własnym sosem. Można umrzeć z przejedzenia, albo zniszczyć sobie w sposób nieodwracalny książkę. Zresztą i tak dla większości czytelników to wszystko jest nieczytelne – no, może, poza Biblią (bo też jest), więc po co? Nieudolne kopiowanie czyjegoś stylu, by zakryć własny, przecież dobry i plastyczny, to chyba jedna z najgorszych rzeczy, jakie może zrobić pisarz. Przynajmniej w tym konkretnym wypadku.
Ciężko mi jest jakoś to wszystko podsumować. Powieść jest pełna zdumiewających skrajności – rzeczy genialne i takie, których pisarka, moim skromnym zdaniem, powinna się wstydzić. Z jednej strony niosła w sobie duży ładunek emocjonalny i dużo ciekawych przemyśleń; była też wyzwaniem, ciężkim, ale bardzo satysfakcjonującym. Jednocześnie książka raziła nachalnym sileniem na bycie arcydziełem, czymś więcej niż tylko historią, naśladując dość nieudolnie Joyce’a, ale odsłaniając przed czytelnikiem niezwykle ciekawe, czasami naprawdę piękne obrazy. Ciężko jest mi w ogóle powiedzieć cokolwiek. Powieść jest przecież skondensowanym życiem, życiem nie tylko Colomety, ale – symbolicznie – wielu osób. No i te gołębie. Złożona metafora czego? Rzeczywistości? Chyba. Tak przynamniej myślę. Niekończące się gołębie, które, mimo wielu niedociągnięć, naprawdę duszą naszą nudną, przeciętną bohaterkę, tak, jak chciała tego Autorka. Ale na końcu dają coś w rodzaju nadziei. Bo to po prostu życie. I może – mimo wszystkiego – warto przeczytać tę książkę, choćby po to, żeby pomiędzy nimi zauważyć tego gołębia, który jest i nasz; jakiś skrawek rzeczywistości podobnej tak boleśnie do naszego egzystowania z dnia na dzień, z naszego nieudanego przebijania się przez mur rzeczywistości jak Colometa na pomniku na Diamentowym Placu – jednym z wielu w Barcelonie.
Tytuł: „Diamentowy Plac”
Autor: Mercè Rodeoreda
Moja ocena: 5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/niekonczace-sie-goebie-recenzja-ksiazki.html
Znałam kiedyś pewną panią, której płuca nie zniosły zapachów i wyziewów gołębich odchodów. Nie zniosły i przestały działać. Ta pani była zapaloną hodowczynią tych ptaków. Kiedy wzbijały się chmarą ponad gołębnikami, psy zaczynały szaleć, a same ptaki przypominały chmury. Ktoś na jej...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/autobiografia-duszy-recenzja-ksiazki.html
Ludzie mówią, że najłatwiej opowiadać o swoich problemach nieznajomym – na przykład psychologom, wynajętym przyjaciołom (bo takie coś istnieje), nieznajomym. Albo pisać o tym – papier, nawet ten wirtualny, jest wdzięcznym towarzyszem – uzewnętrzniając swoje myśli. Wtedy dopiero możemy spojrzeć odpowiednio na swoje wspomnienia, skonfrontować się z nimi, widząc je jakby przed sobą, słysząc własne myśli zamienione w słowa. A potem – może – pokazać je innym. Nie zawsze dlatego, żeby popisać się przed innymi swoimi osiągnięciami, nowatorską filozofią, zwierzyć się milionom czytelnikom właściwie bez twarzy ze swoich cierpień. Czasami kanwą na niezwykle ciekawą powieść jest zwykłe, ciche życie. Dzieciństwo, gdzie pod zwykłą zabawą skrywa się przygotowanie do dorosłości. Jakaś tragedia, która wydarzyła się nie tylko nam, tak, że nasza historia jest może jedną z wielu. Sztuką jest opisanie tego i szczerość. Onieśmielająca szczerość, bez retuszowania szczegółów, krycia swoich błędów, cenzurowania cierpienia i nadmiernego biadolenia nad sobą. Kiedy ktoś bez wzniosłych słów z prostotą pisze o cierpieniu, ale i o radości – jaką może dawać chociażby uprawianie ogródka – jego pisanie nabiera czegoś uniwersalnego, dotyczącego nas wszystkich, prawdziwego. Czegoś, co każdy zna, czuje, rozumnie, co każdy – w mniejszym lub w większym stopniu – przeżył na własnej skórze. Nie ważne, czy jest to historia prawdziwa, czy zupełnie wymyślona…
Jane nie ma łatwego życia. Wychowała się w domu ciotki, która z wielu powodów nienawidziła jej i od której odeszła z sercem pełnym cierpienia i dziecięcej nienawiści. Skierowano ją do szkoły dla sierot i półsierot, gdzie panują prawdziwie spartańskie warunki (rzecz jasna, mówiąc delikatnie), i gdzie otrzymuje jeszcze poważniejszą szkołę życia. Wychodzi stamtąd dopiero po ośmiu latach i dostaje posadę w ponurym Thornfield Hall jako nauczycielka Adelki, której pochodzenie jest tak samo tajemnicze jak ponury, stary dwór. Wszystko jednak zmienia się jeszcze bardziej wraz z powrotem chlebodawcy Jane i domniemanym ojcem Adelki, panem Edwardem Rochesterem – człowiek ten, poza tym, że jest bardzo interesujący, skrywa pewien sekret, który może zniszczyć u Jane nie tylko poczucie, że znalazła nowy, bezpieczny dom…
Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo pozwoliło wydać książkę pod nieco zmienionym tytułem, choć na początku bardzo mnie to denerwowało. Za młodu słyszałam wiele o tej książce, zawsze z tym początkiem Dziwne losy… i trudno mi było przywyknąć do tego nowego, zupełnie jak do najnowszego tłumaczenia arcydzieła Tolkiena. Na szczęście, już na wstępie muszę zaznaczyć, że w tym przypadku moje pretensje były niepotrzebne – o ile nowe tłumaczenie Władcy Pierścieni zniszczyło nie tylko powieść, ale i film (w polskiej wersji użyto znacznie bardziej cywilizowanego, starszego tłumaczenia) – to tu określenie autobiografia było jak najbardziej trafne. Sama Autorka bezczelnie stylizuje powieść na właśnie ten gatunek, nie tylko poprzez charakterystyczną formę wypowiedzi w pierwszej osobie, ale przez bezpośrednie zwroty do niego, a nawet przez to, że narratorka streszcza nam niektóre fragmenty swojego życia - większość lat pobytu w tej straszliwej szkole (brr, brr, brr!) i niektóre wydarzenia w Thornfield również opisuje ogólnikowo, trzymając się jednak konserwatywnej chronologii, jak w każdej porządnej autobiografii. I pewnie twierdziłabym tak samo, kiedy czytałabym powieść pod poprzednim tytułem, bo – niezależnie od tego, co jest na okładce – czuć ten niezwykły, trudny do stworzenia w taki naturalny sposób, nastrój intymności, spokoju i wzbudzenie w nas uczuć bohaterki-narratorki i zrozumienia jej, jakbyśmy znali ją naprawdę.
Autorka pisze bowiem o ludzkich uczuciach bardzo wiarygodnie i z wielką szczerością, nie pomijając nawet nienawiści czy złości, które targały Jane w dzieciństwie, nie zataja, że dziewczyna, kiedy odeszła z Thornfield, czasami miała wątpliwości, czy postępuje słusznie. Jane nie jest słodką dziewuszką ani cierpiętniczą Mary Sue – pisarka stawia przed nami człowieka z krwi i kości, którego można polubić, człowieka ukształtowanego przez ponurą przeszłość i cierpienia, zagubionego i, przede wszystkim, pragnącego bliskości, miłości i ciepła; człowieka, którego doskonale rozumiem. Może nie tylko dlatego, że moje i jej przeżycia czasami są bardzo podobne, ale dlatego, że jej opowieść jest boleśnie, ale i prawdziwie szczera – Jane przed czytelnikiem nie ma nic do ukrycia, żadne emocje nie pozostają zatajone, nawet jeśli miałyby być bardzo negatywne. I dlatego jej postać jest tak bardzo prawdziwa, realistyczna i ciekawa, a to wszystko bez nadmiernego psychologizowania i dogłębnego analizowania każdej z ran, jakie otrzymała od życia – jest silna i trudno ją złamać, to widać od początku. Nie pogrąża się w rozpaczy, czasami tylko z trudem balansując na jej granicy, w dodatku, mimo swojej bladości, nie jest postacią wyblakłą, wręcz przeciwnie, nie jest także osobą śmiałą i przebojową; po prostu jest sobą, Jane Eyre, nie udaje nikogo czy też naśladuje i za można ją bardzo polubić, żałując wręcz, że spędzimy z nią tak mało czasu (zawsze można czytać od początku…).
Właśnie. Trzeba przeczytać książkę jeszcze raz, by spotkać się znów z Edwardem Rochesterem. Edwardem Rochesterem. Edwardem Rochesterem! Poczekajcie, muszę sobie przypomnieć, że muszę oddychać. Co prawda Autorka podkreśla, że pan Rochester nie był przystojny (jak delikatnie to powiedziane) i w sumie mógłby być ojcem Jane, ale kto nie chciałby takiego romansu? Przecież takiego mężczyzny to ze świecą szukać, już o dzisiejszych kaloryferach i dobieraniu się dziewczynie do majtek, jakby to było romantyczne nie mówiąc. Zaimponował mi także swoją tajemniczością i prawdziwie męską szorstkością, nie raz wzbudził we mnie współczucie, o podziwie dla silnego uczucia, jakim darzył Jane, już nie wspomnę (każde, absolutnie każde kobiece serce zadrży, kiedy będziemy czytać wyznania miłosne i epitety, jakimi obdarzał swoją wybrankę i każda chciałaby być tak kochana, więc książkę tę trzeba przeczytać choćby z tego powodu) Autorka zresztą pieczołowicie buduje niezwykle ciekawą, głęboką postać człowieka zagubionego we własnym życiu i pokutującego przez własne błędy, nieprzemyślane decyzje, a także – co jakoś podobne jest do losu Jane – winy najbliższych. Człowieka dobrego, jednak w okolicznościach, w których dobro to wysiłek herosów, wysiłek, któremu nie daje rady. Ciężko nawet powiedzieć, kto był winny, a kto nie, i czy w ogóle można mówić tu w kategoriach winy i kary; tym bardziej ciekawe jest rozwiązanie problemu w sposób bardzo prosty i naturalny, co w pewnym sensie jest też symboliczne – ogień oczyścił Rochestera i sprawił, że w końcu stał się godny swojej ukochanej (ona również musiała przejść wcześniej próbę, pewnego rodzaju oczyszczenie). Tak czy inaczej, to niezwykła postać, ciekawsza nawet od Jane, świetnie nakreślona, niejednoznaczna a w dodatku ideał, którego Jane możemy tylko pozazdrościć i jeszcze raz przeczytać te niezwykłe słowa, jakie mówi do swojej ukochanej, pełne pasji i prawdziwej miłości, słowa, o jakich marzy każda kobieta, a które są autentyczne i pozbawione irytującego patosu… Ah, Rochester! Jesteś mój i nikomu cię nie dam.
Mistrzostwo Autorki objawia się także w postaciach drugo- i trzecioplanowych, nakreślonych co prawda węższą paletą, ale i tak bardzo zajmująco. Ciekawie prezentuje się ciotka Jane, pani Reed i jej córki (oraz syn), szczególnie jeśli chodzi o motywy nienawiści wobec dziewczyny i dalsze losy. Ale najbardziej niezwykłymi postaciami są St. John Rivers i Helenka – chociaż pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, tak naprawdę, poza charakterem, wiele ich łączy. To niezwykłe osobowości, z ciekawymi poglądami, których obecność w tej książce bardzo mnie zdziwiła i które nadały opowieści jeszcze szerszego, pełniejszego wymiaru, przemycając do utworu treści religijne (co ciekawe, nie zawsze zgodne z doktryną protestancką!), co sprawia, że z powieści o miłości książka staje się rzeczą o życiu, opowieścią uniwersalną, autobiografią. Co więcej, poglądy nieszczęsnej Helenki pomagają Jane w najgorszych chwilach jej życia, dotrzymują jej towarzystwa, kiedy podejmuje jedną z najtrudniejszych decyzji. Zresztą, postać zmarłej na gruźlicę dziewczynki zafascynowała mnie na tyle, że z chęcią przeczytałabym na jej temat więcej niż miałam przyjemność, nawet więcej niż o St. Johnie, dość niesympatycznym pastorze, który zmienia się dopiero na końcu, przed śmiercią. Nie sposób zapomnieć także o sympatycznej pani Fairfax i miłej – choć z pewnością francusko rozprutej – Adelce, biednemu dziecku, które samo nie wie, kto jest jego ojcem i matką, która pozostawiła ją i wyjechała gdzieś z którymś z kochanków. Przez książkę przewija się zresztą jeszcze więcej postaci, ale nie sposób je wszystkie opisać, szczególnie, że niektóre – jak Rozamunda – są tylko lekko naszkicowane, ale tak, że mimo kilku akapitów, wiemy, że to postać żywa, prawdziwa; dotknięta piórem mistrzyni, która potrafi stworzyć życie z zlepka słów, tchnąć duszę nawet w każdą postać, nawet taką, która w całej powieści ma do powiedzenia tylko kilka zdań. To naprawdę coś wielkiego, bo nie każdy pisarz tak potrafi; ba, to umiejętność wyłączenie prawdziwych literackich mistrzów.
Na początku trudno mi było przyzwyczaić się do stylu Autorki. Jest on bardzo specyficzny, rozdrgany, przepełniony emocjami; skondensowany. Pisarka kilkoma precyzyjnie dobranymi, malowniczymi słowami potrafi opisać to, na co w innej książce byłby cały akapit. Styl pozostaje jednak bardzo naturalny, prosty, malowniczy i niezwykle płynny – książkę przeczytałam bardzo szybko, rezygnując nawet z moich wieczornych zajęć, pożerając słowa wzrokiem i dając się porwać ich potoczystym brzmieniem, smakując je. A pyszności tu nie brakuje. Pod zwykłym opisem Jane kryje się koronkowa, wyrafinowana warstwa językowa, malownicze opisy i złożone symbole (powstrzymuję się od porównania ich do Wichrowych Wzgórz, bo nie można porównać tych dwóch książek do siebie, ale wygląda na to, że – tak jak siostra – Autorka lubuje się w głębszych symbolach, zmuszających czytelnika do refleksji i ponownego odczytania powieści pod innym kątem), niezwykle plastyczne i sugestywne sceny (brr, brr, brr!), o dialogach nie mówię. Szczególnie o dialogach między Jane a Rochesterem. O rany. Znów zaczynam hiperwentylować. Spokojnie. Gdyby rozmowy kochanków w innych romansach byłyby podobne, z pewnością zostałabym bezwzględną fanką tego gatunku, słowo daję. Kto wie, może Romeo i Julia z sonetami, którymi ze sobą na początku rozmawiają, nie są tacy porywający, nie mówiąc o tych wszystkich mięśniakach z teraźniejszych powiastek. To słowa aż ciężkie od emocji, skrzące prawdziwym uczuciem, tak prawdziwym, że czytelnik czuje się po prostu intruzem; uczuciem wielkim, takim, o jakim marzy każda z nas. I aż dziwne, że coś takiego, uchwycone przez wyobraźnię Autorki, z powodzeniem zostało przeniesione na papier, kartki książki, fikcyjnych bohaterów, zachowując siłę wielkiego uczucia, które zapiera tylko dech w piersiach biednej czytelniczki, która marzy o byciu po tamtej stronie kartki. Cóż, wobec takiego mistrzostwa mogę co najwyżej zbierać z podłogi własną szczękę.
Techniczne fabuła powieści jest bardzo dobra, staranna i zbudowana według wszelkich dawnych, dobrych prawideł (poza, oczywiście, odważną stylizacją na autobiografię), jednak nie byłaby w połowie tak ciekawa gdyby nie pewien bardzo soczysty sekret, ale więcej nie mogę wam powiedzieć – lepiej przeczytać i samemu się przekonać. Chociaż po przeczytaniu pewnej ilości kryminałów pewne rzeczy wydają się przewidywalne albo podejrzane, to i tak rozwiązanie zagadki zadziwi każdego chociażby tym, że samo w sobie jest to niemal pomysłem niemal jak z horroru. Ojej. Miałam podejrzenia, ale … Cóż, mam wrażenie, że jeszcze jedno słowo i wydam wam wszystko, a tego nie chciałabym. W każdym razie w końcu znalazłam lepszą wersję Tajemniczego Ogrodu, tymczasem zajmijmy się czymś innym. Choćby klasyczną budową wątku romantycznego – poznanie, zakochanie, perypetia i zakończenie, co trochę mnie rozczarowało, chociaż trudno inaczej to zrobić żeby było ciekawej. No i te kilka książkowych, dość bajkowych zbiegów okoliczności, raczej uśmiechu losu, które na początku zawiodło mnie mocno (jeszcze na blurbie napisali, że Autorkę interesowało tylko samo życie, bez żadnego retuszowania i naiwnej akcji rodem z harlequinów). Potem jednak przemyślałam wszystko jeszcze raz, dochodząc do wniosku, że nawet w moim życiu pojawiają się czasem takie szczęśliwe zbiegi okoliczności, a w powieści nie jest tak idealnie jak mogłoby się wydawać: ani Jane, ani tym bardziej Rochester nie są osobami pięknymi, szczególnie na końcu, los – jak to los – sprawia, że w szczęście nie jest absolutne, przynajmniej w powszechnym tego słowa znaczeniu; Jane jest tylko młodą, skrzywdzoną przez ciotkę dziewczyną, a on mężczyzną, którego życie nie potoczyło się tak, jak sobie tego życzył. Wymarzona rodzina dziewczyny też nie do końca przypomina tej wymarzonej, a inny romans nie ma szans na rozwinięcie się. Helenka musiała umrzeć, panna Maria Temple wyszła w końcu za mąż i wyjechała z mężem, pozostawiając Jane na pamiątkę tylko broszkę. Nic nie jest doskonałe, no, może oprócz miłości. Nie można być przecież takim pesymistą i twierdzić, że życie jest tak złe, że nie ma się szans na spotkanie na swojej drodze kogoś takiego jak Rochester. Ale, zaraz. Edward Rochester jest tylko jeden i nie należy do Jane, ale do mnie. Przynajmniej w wyobraźni.
Okładka, chociaż – jeśli chodzi o tego Wydawcę - zwykle chwalę, tym razem jakoś nie przemówiła do mnie, a z pewnością nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak ta Wichrowych Wzgórz. Niby jednak wszystko pasuje: rozmyta, widmowa postać dziewczyny w pięknej sukni, na tle jakiś budowli, które kojarzą mi się z jakimś średniowiecznym miastem, ale najprawdopodobniej są Thornfield Hall; z tyłu blurb w kształcie jej białej twarzy na czarnym tle z pomarańczowymi napisami; nazwisko Autorki (cieszę się, że Wydawnictwo postanowiło w podobny sposób wydać powieści wszystkich trzech sióstr – już wyobrażam sobie, jak powstała w ten sposób kolekcja prezentowałaby się na mojej półce i aż ślinka mi cieknie) bardzo ładnie prezentuje się z charakterystycznym zawijasem - literą R, która zachwyciła mnie już przy książce siostry pisarki, a kolor pomarańczowy… w sumie pasuje. Ale całość, nawet z twardą, przyjemną w trzymaniu okładką, jakoś nie prezentuje się ciekawie tylko zaledwie przyjemnie i znośnie. Szkoda, bo to jeden z tych obrazków, których nie można poprawić, najwyżej wszystko zniszczy się jeszcze bardziej. Cóż, oczami wyobraźni widziałabym piękną oprawę z Rochesterem, ale ostatecznie źle nie jest, bo okładka przyciąga wzrok i jest nastrojowo-widmowa, mimo że to nie ma nic wspólnego z treścią. Tak czasem bywa.
I co? Poza radością, że przeczytałam bardzo dobrą książkę, zaczęło mi brakować na tym świecie dobrych facetów, a konkretnie jakiegoś egzemplarza, który mógłby chociaż w jakieś części zastąpić Edwarda Rochestera. Ale nabrałam również chęci, żeby przeczytać o losach Jane jeszcze raz. Nie tylko dlatego, że opowieść w jakiś sposób, wbrew wszystkiemu, przywróciła mi nieco nadziei w jakąś zmianę w moim życiu, ale także dlatego, że lubię słuchać o prawdziwym życiu. O życiu, które zabiera i nic nie daje, dba o to, żeby nie było idealnie, a czasami przygotowuje dla kogoś niezwykłą niespodziankę. Lubię słuchać czyichś zwierzeń, czyjeś historii boleśnie prawdziwej, nawet jeśli ta osoba – jak Jane Eyre – nigdy w naszym świecie nie istniała. Może dlatego, że jestem wrażliwa, może dlatego, że rozumiem rozterki i bolączki bohaterki czuję, że są to słowa głębokie, jakby z duszy, dążące do drugiej, dotykając głęboko skrytych, ale obecnych w każdym strun. I chyba to jest podwód, że historia biednej dziewczyny i jej ukochanego, bardzo dziwna i jednocześnie bardzo wiarygodna, nie zatraciła swojej świeżości i chyba nie straci jej nigdy, nawet jeśli ludzie wiktoriańskie suknie i teraźniejsze jeansy na skafandry kosmiczne.
Tytuł: „Jane Eyre. Autobiografia”
Autor: Charlotte Brontë
Moja ocena: 7,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/autobiografia-duszy-recenzja-ksiazki.html
Ludzie mówią, że najłatwiej opowiadać o swoich problemach nieznajomym – na przykład psychologom, wynajętym przyjaciołom (bo takie coś istnieje), nieznajomym. Albo pisać o tym – papier, nawet ten wirtualny, jest wdzięcznym towarzyszem – uzewnętrzniając swoje myśli. Wtedy dopiero możemy...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/05/postmodernistyczny-woodyjowski-recenzja.html
[...] Już od początku mojej fascynacji tym, co działo się w przeszłości, wiedziałam, że łamię pewien stereotyp – historyk czy żołnierz to zawody tradycyjnie wykonywane przez mężczyzn. Ba, gdyby oględnie przyjrzeć się historii, wydawałoby się – ku złości wszystkich feministek świata – że to od zawsze tworzyli ją mężczyźni. Królowie, wodzowie, cesarze, prezydenci, Jezus, Mahomet i Mojżesz. Poza takimi osobowościami jak Estera, Judyta, Kleopatra, Joanna d’Arc, królowe Melisanda Jerozolimska, Elżbieta i Wiktoria czy Bona, kobiety wydawały się zawsze tylko dodatkiem, ozdobą czy jaśniejszą stroną historii. Stroną nie mającą znaczącego wpływu na wielką politykę, w rzeczywistości będącą okrutną rozgrywką o władzę, dominację czy przetrwanie, a to właśnie rozumie się pod pojęciem historia. A przynajmniej tak było w poprzednich wiekach, kiedy badacze trzymali się sztywnych ram konwenansów społecznych, które uległy przeobrażeniu dopiero niedawno i dzięki temu można było odkryć kobiecą historię światu, jak to uczyniła Autorka książki o wielkich kobietach krucjat: wspomnianej już Melisandzie, Agnieszce de Courtenay, Sybilli czy nieszczęśliwej Izabeli. Ale krucjaty to krucjaty, a przecież nasza własna historia obfitowała w wiele kobiet, o których grzech nie wspomnieć, a może i napisać książkę, co wielu polskich pisarzy zaczyna dostrzegać. Elżbieta Cherezińska wybrała ostatnie lata rozbicia dzielnicowego, a Autor (!) tej książki postanowił zmierzyć się z końcówką XVII wieku – okresem tragicznym, opisanym już wcześniej przez Sienkiewicza w Panu Wołodyjowskim. Tylko zamiast polskiej szlachty z pogranicza Rzeczpospolitej tutaj śledzimy losy największych ludzi tamtej epoki… a właściwie ich żon i wielu innych kobiet, które miały większy wpływ na dzieje, niż byśmy przypuszczali. [...]
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/05/postmodernistyczny-woodyjowski-recenzja.html
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/05/postmodernistyczny-woodyjowski-recenzja.html
więcej Pokaż mimo to[...] Już od początku mojej fascynacji tym, co działo się w przeszłości, wiedziałam, że łamię pewien stereotyp – historyk czy żołnierz to zawody tradycyjnie wykonywane przez mężczyzn. Ba, gdyby oględnie przyjrzeć się historii, wydawałoby się – ku złości wszystkich feministek świata...