Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/05/postmodernistyczny-woodyjowski-recenzja.html

[...] Już od początku mojej fascynacji tym, co działo się w przeszłości, wiedziałam, że łamię pewien stereotyp – historyk czy żołnierz to zawody tradycyjnie wykonywane przez mężczyzn. Ba, gdyby oględnie przyjrzeć się historii, wydawałoby się – ku złości wszystkich feministek świata – że to od zawsze tworzyli ją mężczyźni. Królowie, wodzowie, cesarze, prezydenci, Jezus, Mahomet i Mojżesz. Poza takimi osobowościami jak Estera, Judyta, Kleopatra, Joanna d’Arc, królowe Melisanda Jerozolimska, Elżbieta i Wiktoria czy Bona, kobiety wydawały się zawsze tylko dodatkiem, ozdobą czy jaśniejszą stroną historii. Stroną nie mającą znaczącego wpływu na wielką politykę, w rzeczywistości będącą okrutną rozgrywką o władzę, dominację czy przetrwanie, a to właśnie rozumie się pod pojęciem historia. A przynajmniej tak było w poprzednich wiekach, kiedy badacze trzymali się sztywnych ram konwenansów społecznych, które uległy przeobrażeniu dopiero niedawno i dzięki temu można było odkryć kobiecą historię światu, jak to uczyniła Autorka książki o wielkich kobietach krucjat: wspomnianej już Melisandzie, Agnieszce de Courtenay, Sybilli czy nieszczęśliwej Izabeli. Ale krucjaty to krucjaty, a przecież nasza własna historia obfitowała w wiele kobiet, o których grzech nie wspomnieć, a może i napisać książkę, co wielu polskich pisarzy zaczyna dostrzegać. Elżbieta Cherezińska wybrała ostatnie lata rozbicia dzielnicowego, a Autor (!) tej książki postanowił zmierzyć się z końcówką XVII wieku – okresem tragicznym, opisanym już wcześniej przez Sienkiewicza w Panu Wołodyjowskim. Tylko zamiast polskiej szlachty z pogranicza Rzeczpospolitej tutaj śledzimy losy największych ludzi tamtej epoki… a właściwie ich żon i wielu innych kobiet, które miały większy wpływ na dzieje, niż byśmy przypuszczali. [...]

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/05/postmodernistyczny-woodyjowski-recenzja.html

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/05/postmodernistyczny-woodyjowski-recenzja.html

[...] Już od początku mojej fascynacji tym, co działo się w przeszłości, wiedziałam, że łamię pewien stereotyp – historyk czy żołnierz to zawody tradycyjnie wykonywane przez mężczyzn. Ba, gdyby oględnie przyjrzeć się historii, wydawałoby się – ku złości wszystkich feministek świata...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/03/panikujace-tygrysy-recenzja-ksiazki.html

Dziś rano z zaskoczeniem zauważyłam, że niebo na zewnątrz ma kolor niebieski, a słońce jest ostre i ciepłe. W ogrodzie wrzeszczały ptaki i przez chwilę poczułam się tak, jakby było już lato. Ale tylko przez chwilę, bo chwilę potem zorientowałam się, że drzewa nie mają jeszcze liści. Przez jakiś czas leżałam jednak nieruchomo w łóżku i wyobrażałam sobie, jak wspaniale będzie mieć tyle wolnego czasu i jak produktywnie go wykorzystam. Jak na ironię, chwilę później zadzwonił budzik i wszystkie przyjemne obrazy w mojej głowie zamieniły się na listę tego, co mam dzisiaj zrobić. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak było mi przykro – już oblizywałam się na myśl, jakie książkowe cegły będę sobie czytać, a tu ten wredny budzik przypomina, że zaczął się kolejny, wspaniały dzień, na koniec którego będę przypominać trupa i nie będę miała okazji, żeby zastanowić się nad sprawą tak odległą i nieprawdopodobną jak wakacje. Zresztą nad czym się tu zastanawiać? Podróże jakoś mnie nie nęcą, tak samo jak jakieś szalone przygody – wolę sobie o nich poczytać, popisać, ewentualnie obejrzeć coś, co będzie opowiadało o jakiejś z nich. Tak samo z aktywnością fizyczną spin (chyba że długie spacery i birdwatching się liczą). Bez żadnych zwinę się w kłębek na moim łóżku i to będą moje idealne, wymarzone wakacje. Może jedynie pojadę w nasze zacne, polskie góry, ale i tam będzie trudno o materiał na blogową opowiastkę, o książce nie mówiąc. Ale czy w spokoju nie odpoczywa się najlepiej?

Tak, jestem jednostką leniwą i bezużyteczną. Przyznaję się. Chociaż gram trochę w paintballa, chodzę na długie spacery i do aquaparku oraz interesuję się birdwatchingem, z chęciami uprawiania jakiegokolwiek sportu w czasie wolnym jest bardzo ciężko. Oczywiście, podziwiam skaterów i zachwycam się przystojnymi surferami na amerykańskich filmach oraz piłkarzami bez koszulek, ale to wszystko, na co mnie stać. Istnieją ludzie, którzy będą grać w piłkę nożną nawet na najmniejszym skrawku zieleni w moim mieście i wykorzystają na to każdą wolną chwilę, albo którzy pójdą popływać na położonym niedaleko jeziorze, które – szczerze mówiąc – do tych celów zupełnie się nie nadaje, ale ja zdecydowanie do nich nie należę. Szczególnie że z natury jestem bardzo strachliwa, a każdy sport wymaga odwagi i pewności siebie, o tych ekstremalnych nie mówiąc. Brr! Mam znajomą, której brat skacze na bungee i kuzyna, który hobbystycznie uprawia wspinaczkę. Trzęsę się nieustannie o ich życie, kręci mi się w głowie, kiedy widzę ich na wysokościach odpowiednich do ich sportów i mam koszmary, od kiedy ów znajomy zaproponował skok i mnie. Jak się domyślacie, odmówiłam, ale dość niejasno sformułowałam wytłumaczenie i wydaje mi się, że on mnie nie zrozumiał. Nic w tym dziwnego, bo istnieją ludzie, dla których słowo strach oznacza niewiele albo nic. Którzy, kiedy stoją na stromej krawędzi, nie czują tego dziwnego, strasznego uczucia, które odbiera rozsądek – paniki.

Panika to słowo, które pochodzi z języka greckiego, a konkretnie z mitologii. Jest tam historia o bożku nazywającym się Pan, który był taki brzydki, że uciekały od niego wszystkie nimfy, a w tym jego ukochana –Syrinks (według innej wersji: Daphne) - która przez ową miłość była bardzo nieszczęśliwa. Kiedy zrozumiała, że nie sposób pozbyć się natręta, nimfa w rozpaczy poprosiła bogów o możliwość zamiany w trzcinę. Zrozpaczony Pan zrozumiał wtedy, jaki jest brzydki i z owej trzciny sporządził sobie instrument, nazywany syryngą. Jednak z czasem zaczęto przypisywać Panowi bardziej demoniczne funkcje – w najgorętszej godzinie dnia, nazywanej godziną Pana, starano się nie zakłócać ciszy głośnym śpiewem czy rozmową, bo wtedy bożek budził się zły i wywoływał coś nazywanego panicznym strachem, przez co pasterze i owce uciekali w popłochu. Ile w tej historii prawdy to pozostawiam już waszej fascynacji zjawiskami niewytłumaczalnymi, w każdym razie nazwa (tak jak wizerunek Pana, który stał się pierwowzorem średniowiecznego diabła) przetrwała do naszych czasów i oznacza strach tak wielki i nagły, że pozbawiający człowieka zdolności logicznego myślenia. Rzecz w takich przypadkach jak opisywany powyżej mój lęk wysokości pozbawiona żadnych poważniejszych skutków (poza kilkoma krzywymi uśmiechami i strachem), ale czasami będąca wielkim zagrożeniem. Bo tłum ogarniętych paniką ludzi jest zagrożeniem sam dla siebie i prowadzi do dezintegracji. Ale najgorszym, co może nas spotkać to panika w sytuacjach niebezpiecznych dla naszego życia, kiedy potrzeba logicznego myślenia i zimnej krwi – tak, w takich sytuacjach panika niemal zawsze jest śmiercionośna.

O tym przekonuje się Heather, główna bohaterka powieści, aczkolwiek w dość nietypowych okolicznościach. W jej miasteczku bowiem, zapadłym Carp gdzieś w Stanach Zjednoczonych, co wakacje dzieciaki bawią się w Igrzyska Śmierci… nie, przepraszam, grają w coś, co nazywane jest właśnie Paniką. Chodzi po prostu o przejście przez trudne konkurencje, wymagające zimnej krwi, sprawności fizycznej i szczęścia; nagrodą natomiast są pieniądze i prestiż. W przeciwieństwie jednak do swojej przyjaciółki Natalie, Heather nie miała zamiaru brać udział w rywalizacji, ale zdecydowało złamane serce i trudne położenie dziewczyny. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że gra to nie tylko konkurencje kiedy do głosu dochodzą ambicje, trudne emocje, osobiste problemy i zranione uczucia, a dziewczyna będzie musiała stawić czoła większym problemom od przejścia po wąskiej kładce między dwoma wieżami ciśnień, przy okazji ucząc się wiele na temat życia, miłości i innych ludzi, a także zmieniając własny los. Ale czy na lepsze, skoro dziewczyna nie wierzy, że w życiu może spotkać ją coś dobrego? I jak gra wpłynie na życie jej przyjaciół, którzy mają podobne problemy?

Mówiąc szczerze, nie wiem, co skłoniło mnie do pochylenia się nad książką. Może zdecydowany wzrok dziewczyny na okładce, który przyciąga uwagę czytelnika i kojarzy się ze świetnymi przecież Igrzyskami Śmierci. Pewnie też i opis, w którym zaznaczono, że Heather nie oczekuje już niczego dobrego od życia, co sprawiło, że poczułam przypływ empatii i pewnego poczucia solidarności. A może po prostu miałam ochotę na lżejszą lekturę, która wprowadziłaby do stanu przedwiosennego zawieszenia nieco letniej atmosfery? Nie należy zapominać, oczywiście, o nazwisku Autorki, która – o ile orientuję się w blogowym świecie – jest bardzo lubiana i doceniania przez wielu czytelników, w tym wielu wiarygodnych blogerów, co oznacza, że warto poznać jej twórczość (choć na razie mam jeszcze przed sobą czytanie owej słynnej debiutanckiej trylogii). Nie oczekiwałam jednak książki ambitnej, epokowej czy po prostu będącej ucztą dla duszy i szarych komórek tylko wciągającej opowieści, angażującej emocjonalnie, może z jakimś przesłaniem, drugim dnem, mówiącym coś o świecie dorastających ludzi. Innej, nowatorskiej, ciekawej, może odkrywczej (jeśli pozostało jeszcze coś do odkrycia), niszczącej jakieś schematy, a może w interesujący sposób przetwarzającej istniejące archetypy. Książki, w której wybuchnę śmiechem, a może nawet się zasmucę, zdenerwuję się czy będę obgryzać paznokcie, bojąc się o życie bohaterów. Albo czegokolwiek innego, czego od zawsze szukam w książkach dla młodzieży i nie mogę odnaleźć, prawdopodobnie dlatego, że dokładnie nie wiem, co to jest (tak, w tym miejscu możecie się śmiać się z mojej inteligencji). W każdym razie pewnego dnia sięgnęłam po tę powieść i zaczęłam czytać. Co z tego wyniknęło?

Porównując wydanie polskie i oryginalne, bardzo łatwo dojść do wniosku, że tym razem nasi rodacy spisali się na medal. Nie ma tu żadnych potrząsających włosami dziewoj i depresyjnych brązów, które jakoś średnio pasują do tematyki książki, przynajmniej w moim odczuciu. Jest za to brudny turkus (zajeżdżając prywatą, turkus jest jednym z moich ulubionych kolorów) i kontrastujące z nim żółte paski, co jest połączeniem ryzykownym, ale tutaj wyglądającym zadziwiająco dobrze. I, przede wszystkim, eksponuje twardy wzrok ładnej dziewczyny na okładce (która może nie przypomina opisu Heather, ale prezentuje się naprawdę dobrze), który skutecznie, myślę, przyciąga wzrok czytelnika i intryguje. Po jej twarzy przeciągnięto żółty pasek, co trochę kojarzy się z wojskiem i maskowaniem za pomocą rysowania sobie na twarzy plam w kolorach ziemi i co w połączeniu z wojowniczym wyrazem twarzy nasuwa skojarzenia z walką, chociaż pewnie żółty jest tam po to, że wszystko dzieje się w lato, które z założenia jest słoneczne. Równie mocno zaciekawia enigmatyczny tytuł, wydrukowany żółtą czcionką bez specjalnych udziwnień; co najważniejsze, jest on nieco większy niż imię i nazwisko Autorki (napisane białą czcionką), co oznacza, że mimo sukcesu poprzednich książek Wydawnictwo nie zamierza przyciągać czytelników na znane nazwisko, co się oczywiście bardzo im się chwali. Tak samo jak minimalistyczny blurb, pozbawiony natrętnych recenzji, co – paradoksalnie – zachęca do lektury. Na przyjemnym, ciemno-turkusowym tle, poza paskiem żółci i cytatem, mamy tylko równie enigmatyczne streszczenie z książki, wydrukowane bardzo estetyczną, białą czcionką, po którym chyba każdy bardziej zainteresowany będzie miał chętkę na lekturę. Wydanie zostało wyposażone jeszcze w dwa skrzydełka, oba będące – zaskoczenie – żółte z turkusowymi paskami (na pierwszym z nich widać zamazane sylwetki kąpiących się ludzi, co nasunęło mi skojarzenia z porą wakacji, chociaż z zasady wody nie lubię). Na jednej z nich krótko napisano o Autorce, natomiast na drugiej, oprócz okładek dwóch poprzednich książek pisarki, umieszczono po prostu fotografię siedzącej nad rzeką dziewczyny, zanurzoną w delikatnych turkusach. Grzbiet, również turkusowy, wygląda bardzo ciekawie i wyróżnia się, kiedy postawimy książkę między innymi pozycjami na półce, ale najważniejsze jest chyba to, że dzięki estetycznemu wydaniu aż chce się sprawdzić, co kryje się za wojowniczym wyrazem twarzy dziewczyny z okładki i co z tym wspólnego mają melancholijne obrazki ze skrzydełek.

Panika? Gra? Skojarzenia z Igrzyskami Śmierci były aż zanadto czytelne. Czytając pierwsze zdanie zakładałam, że to kolejne młodzieżowe SF, której główna bohaterka, już przecież na okładce przypominająca Katniss Everdeen, stanie do mniej lub bardziej uzasadnionego fabularnie turnieju na śmierć i życie, znajdzie miłość a może i obali jakiś kolejny reżim, co oczywiście będzie do bólu powtarzalne i nudne. I muszę powiedzieć, że w tym aspekcie zostałam miło zaskoczona – fabuła jest zupełnie przyziemna, a bohaterom nawet do głowy nie przychodzi ratowanie czegokolwiek, bo powody do startowania w niebezpiecznej zabawie są zupełnie osobiste, a czasami egoistyczne. Całość dzieje się najprawdopodobniej w XXI wieku, w smutnych realiach zapuszczonego, odciętego od świata miasteczka, pełnego ludzi, dla których wyjazd do Nowego Jorku na stałe jest szczytem marzeń i niewielu udaje się go zrealizować (swoją drogą opisywanie owego Carp jako zapadłej dziury i miejsca, o którym mało kto spoza niego wie, zupełnie nie tłumaczy, dlaczego CIA albo FBI nie zajęło się jeszcze Paniką, ale może się czepiam). Mieszkańcy to nie ludzie sukcesu znani z innych powieści dla młodzieży i rodzice, którzy mają mnóstwo wypasionych kart kredytowych – tutaj mamy do czynienia z czymś dokładnie przeciwnym, bo niemalże w rodzinach wszystkich bohaterów patologia jest na porządku dziennym. Oczywiście nie wspominam o tak skrajnym przypadku jak sytuacja Heather i jej młodszej siostry, Lily, którą poradziłaby sobie nawet nasza niesprawnie działająca pomoc społeczna, ale gdyby Natalie była moją córką na pewno nie pozwoliłabym jej na jeżdżenie po castingach w centrach handlowych i oblizywanie się z jakimiś starszymi facetami, którzy proponowali jej zostanie aktorką czy modelką. Jednak poza tymi rewelacjami, które w pewien sposób podtrzymywały moje zainteresowanie fabułą, cała reszta była mocno szablonowa i przewidywalna. Większość schematów fabularnych przewija się przez większość tego typu książek, a przecież i tak wszystko musi skończyć się happy endem, przynajmniej częściowym, nie ważne jak bardzo nieprawdopodobny miałby on być. Nie będę tu zdradzać wszystkiego, bo jest jakaś przyjemność w bawieniu się w wróżbitę i satysfakcja z domyślenia się prawdy zanim bohater ogarnie o co chodzi, ale przecież nie w tym rzecz. Nawet literatura popularna i dla młodzieży (stereotypowo mało wymagającej) powinna zawierać w sobie coś, co zainteresuje czytelnika, sprawi, że ze wstrzymanym oddechem, a przynajmniej z przyjemnością, będzie odwracał kolejne strony. Nie mówiąc już o tym, żeby treść odcisnęła się w pamięci i wracała nawet w nocy (większość drukowanej teraz literatury to, niestety, książkowe fast-foody, które nie pozwalają na chwilę refleksji), bo to kryterium dla takich książek jak ta za ostre. Ale to naprawdę boli. To trochę tak, jakby po raz setny czytać to samo, tylko w trochę innej konfiguracji i ze zmienionymi rekwizytami czy zdarzeniami ułożonymi w innej kolejności. Tym gorzej, że cała konstrukcja jest bardzo naiwna – Autorka idzie po najsłabszej linii oporu serwując dość dużą dawkę sentymentalnych uczuć, pragnienia zemsty, smutku i czegoś, co nazywa odwagą, a co dla mnie jest zwykłą głupotą. Ja wiem, że stara podejmować trudne tematy, takie jak zemsta czy bezwarunkowa miłość, ale mogłaby to przecież zrobić w inny, bardziej bliski dla czytelnika sposób, chyba że w wakacje dla sprawdzenia swojej odwagi ktoś z was przebiega przez ruchliwą szosę z zamkniętymi oczyma - o wartości edukacyjnej tej książki wolę więc nie wspominać. Tak samo jak o kwestii tygrysów przetrzymywanych w prywatnej posesji, bo to jeszcze bardziej absurdalne niż brak kontroli sytuacji rodzinnej Heather przez odpowiednie służby. I ta Anne myślała jeszcze, że ukarzą ją za złe warunki w jakich przetrzymują biedne kociaki, a nie za to, że je w ogóle ma. Halo, policja? Przyjeżdżajcie do tej książki, bo ja zaczęłam się naprawdę bać.

Tu pojawia się także refleksja o sensie całej tej Paniki, kwestia bardzo ważna, bo dotycząca najważniejszej w książce rzeczy. Igrzyska Śmierci w trylogii Suzanne Collins były odpowiednio i wiarygodnie uzasadnione jako narzędzie siana strachu wśród obywateli Panem, nieco słabiej było z innymi podobnymi książkami, których Autorki na siłę próbowały być oryginalne, wymyślając jakieś naciągane, dramatyczne historie, które choć na kilometr pachniały brakiem pomysłu i kreatywności, to jednak były. A tutaj? Panika po prostu jest – bez szerszych wyjaśnień, chociażby takich, że wygrana jest przepustką do teoretycznie lepszego życia, co wynika z kontekstu i co może być jedynym logicznym argumentem prowadzenia takich rozgrywek. Chociaż już dawno przekonałam się, że ludzka głupota i bezsensowna brawura są odpowiedzią na wszystko, szczególnie kiedy ma się w sobie tą żyłkę rywalizacji, a nagroda jest bardzo obiecująca. Ale z powieści wynika, że nie jest to gra prosta jak budowa cepa – jest dwóch sędziów, którzy nie mogą ujawnić swojej tożsamości, zadania personalne (o których dowiedziałam się dopiero wtedy, kiedy jedna z bohaterek musiała mu sprostać) i w niewiadomy sposób niemożliwość powstrzymania graczy przez policję. To wszystko musiało się kiedyś zacząć, mieć jakąś swoją tradycję; nie przekonuje mnie fakt, że to wszystko kiedyś zostało wymyślone i już, jeszcze w ramach rozrywki młodzieży z Carp, która nudzi się tak bardzo, że gra w bardziej urozmaiconą wersję rosyjskiej ruletki (która również pojawiła się w książce). Zresztą to nie jedyny wątek, który nie został wystarczająco rozwinięty, tyle że ten najbardziej się rzuca w oczy, bo – jakby nie było – jest to jedna z najważniejszych spraw w książce, o czym świadczy nawet tytuł (chyba że ma jakiś metaforyczny sens, który dla mnie jest za bardzo skomplikowany). I choć – jeśli miałabym być zupełnie szczera – większość rozwiązań powyższego problemu byłaby naciągana, jak sama Panika zresztą, ale przynajmniej by coś było, co zawsze jest jakimś plusem. Wystarczyłoby, że Autorka spytałaby się uczniów – oni wiedzą, że byle jaka praca domowa jest zawsze lepsza od jej kompletnego braku oraz że ta zasada zawsze się sprawdza.

Z tego też powodów powieść do najgrubszych, niestety, nie należy. Może to samo w sobie minusem nie jest, ale jest to spowodowane tym, że wątki nie należą do specjalnie rozwiniętych, a historie bohaterów do rozbudowanych i ciekawych. Dostajemy tylko to, co w zostaje wykorzystane w fabule, która i tak nie zmierza w jakimś nieprzewidywalnym kierunku, a przynajmniej takim, który satysfakcjonowałby czytelnika i pozostawiałby coś w nim po zakończeniu lektury. Najuboższy wątek, ten dotyczący Natalie, nie daje nam o niej wielu podstawowych informacji, szkicując jej postać pobieżnie i w nudny, szablonowy sposób. Podobnie jest Dodge’em: naprawdę chciałabym wiedzieć nieco więcej o jego rodzinie, historii siostry przed wypadkiem, ojcu i powodach jego nieobecności (chyba że coś przeoczyłam). O Heather wiemy dość dużo, chyba najwięcej, ale nic nie szkodziłoby, gdyby Autorka przedstawiła jej problem nieco szerzej, choć w tym wypadku można by się nieco domyślić. Szczątkowe informacje o nieznajomym ojcu dziewczyny i wybrykach matki nie wystarczą jednak, by współczuć bohaterce na tyle, na ile zasługuje, a przynajmniej poznać ją jeszcze bardziej. Zresztą każdemu czytającemu byłoby miło, gdyby – skoro poświęca więcej miejsca codziennemu życiu bohaterów niż tytułowej grze, jak to się dzieje na kartach tej powieści – pokazał nam ich bogaty, pełen szczegółów świat, a nie tylko pojedyncze, wydaje się, wyrwane z kontekstu sceny. Czyta się wtedy przyjemniej i dłużej, już o przywiązaniu do bohaterów nie mówiąc.

Bo ciężko się tu do czegokolwiek przywiązywać, nawet jak bardzo się chce. Przede wszystkim cała historia powinna być rozwinięta, dogłębnie napisana i przemyślana, dzięki czemu bohaterowie staliby się pełnoprawnymi ludźmi w nieco większym stopniu. Przecież już nie wymagam od Autorki powieści liczącej osiemset stron, na kartach której postacie przechodzą skomplikowane metamorfozy i analizują własne charaktery. Marzyłabym tylko o bohaterach żywych, ciekawych, takich, z jakimi człowiek w każdym wieku mógł się utożsamić, a młodzież odnaleźć w nich cząstkę siebie. Ale nie. Heather, notabene główna bohaterka, to postać technicznie naszkicowana ledwie poprawnie. Ma jakiejś emocje, owszem, ale wydają się one sztywne, nieprawdziwe i płaskie; książkę czyta się tak, jakby w ogóle ich nie było. Niby się złości na matkę i niepokoi się o siostrę, przeżywa strach, rozpacz, zakochuje się, odkochuje się etc., jednak wszystko to dla czytelnika pozostaje obojętne a nawet nudne. Nijakie. I nie dlatego, że Heather była nijaką dziewczyną z przyczepy kempingowej (zgodnie ze wszystkimi schematami gatunku), ale dlatego, że Autorka nie potrafiła wydobyć z bohaterki tego co ciekawe, żywe czy charakterystyczne, poprzestając na ckliwych, sztampowych i boleśnie powierzchownych schematach używanych w zdecydowanej większości powieści tego rodzaju. Tak jest ze wszystkimi bohaterami, których nie jest dużo, bo większość z nich robi za postacie epizodyczne, rozmyte tło, o którym trudno powiedzieć więcej nad to, że po prostu jest. O Natalie już wspominałam, ale warto jeszcze nadmienić, że pisarce – o dziwo – doskonale udało się wyostrzyć cechy typiary, która cynicznie wykorzystuje uczucie chłopaka do własnych gierek (nie wiem jak wy, ale ja zawsze dziwię się takim ludziom, bo człowiek siedzi w Internetach i tyje, czekając na jakikolwiek sygnał zainteresowania od płci przeciwnej, a taka z uśmiechem łamie serca dla jakieś oślizgłego typa), przez co wszystkie te jej problemy, ukryte w niezbyt zręcznych aluzjach, giną i szybko zostają zapomniane. Największą szansę pisarka zmarnowała jednak w postaci Dodge’a, w gruncie rzeczy sympatycznego chłopaka z jakimś tam dość wiarygodnym charakterem i poważnym problemem, czego nie jestem skłonna jej przebaczyć. Aż mam ochotę napisać drukowanymi literami, że to był ten wątek, dzięki któremu nie odłożyłam książki na bok, zmęczona wszystkimi jej niedociągnięciami. Ogarnięty chęcią zemsty za zniszczenie życia siostrze, z każdą chwilą podejmuje coraz gorsze decyzje, ryzykując życie i zatapiając się w swoim zaciętym gniewie, w którym już nawet nie rozumie, że zemsta nie jest Daynie potrzebna. To rzecz bardzo ciekawie zarysowana, szkoda tylko, że Autorka nie postarała się bardziej tego rozwinąć, uzupełnić niektóre fragmenty, pogłębić portret psychologiczny bohatera i rozstrzygnąć wszystkiego w bardziej widowiskowy sposób, który by może bardziej jednoznacznie… potępiał taką postawę. Żeby potem rodzice się nie martwili, że ich pociechy po przeczytaniu książki nie tylko biegają po podwórku chorego psychicznie gościa, który ma pokój wytapetowany bronią, ale i planują krwawą zemstę, uważając, że to nie jest aż tak złe. Oczywiście, w sensie dosłownym. No dobra, przesadzam. Ale cały wątek, który zapowiadał się najlepiej z całej książki, był jednym wielkim niewypałem, łącznie z rysunkiem psychologicznym Dodge’a, co rozczarowało mnie bardzo. W każdym razie w książce jest kilka scen, w których można bohatera nawet nieco polubić, a przynajmniej docenić go, jako najciekawszego w całej tej nijakości. Wydaje się mieć najpoważniejsze problemy i rozterki, co sprawia, że – jak na standardy tej powieści – jest nawet interesującą postacią. Ale czy to wystarczy, żeby uratować resztę?

Jak w wielu, wielu innych książkach młodzieżowych i nie tylko, powyżej opisane problemy są wielkiej mierze spowodowane przez słabą warstwę językową książki – bohaterowie, wydarzenia, całe wątki a nawet fabuła są po prostu źle napisane. To potem sprawia, że bohaterowie sprawiają wrażenie papierowych, a nawet najbardziej fascynujące, jak mogłoby się wydawać, rzeczy okazują się mało porywające a nawet nudzące (podczas gdy prawdziwi mistrzowie pióra opisują cegłę i jest to opis piękny); może to brzmi jak paradoks, ale pisarzom brakuje słów i często, niestety, umiejętności, by opisać to, chcą. Nie wiem, jak jest w tym przypadku, bo nie znam owego słynnego debiutu, o którym wszyscy wypowiadają się w samych superlatywach, nie potrafię więc stwierdzić, czy jest to chwilowy zanik weny i umiejętności czy też normalny stan rzeczy; faktem jest jednak to, że z pewnością nie jest to książka dobrze napisana. Nawet jak na powieść młodzieżową, choć suchą i niezbyt sprawną narrację, opartą na relacjonowaniu tego, co robią bohaterowie trudno przełknąć tak w ogóle. Zresztą po co ja się czepiam suchej narracji, skoro – tak jak w przeważającej części dzisiejszej literatury – jest ona tylko komentarzem do dialogów i służy do opisywania akcji, wypełniając niewielkie przestrzenie tekstu pomiędzy kolejnymi dialogami. Ale nawet w tych dialogach nie ma co szukać czegokolwiek ciekawego, nowego czy wybitnego – ot, tradycyjne poduchy przeważnie młodych bohaterów, napisane prostym, komunikatywnym stylem, który choć sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko, to nie wnosi do niej zupełnie nic (jeśli odliczyć tony iście kartonowej sztywności bez nawet najmniejszego sucharka, o porządnych żartach nie mówiąc) i po jakimś czasie niemiłosiernie nudzi. Ani to nie jest jakoś różnicowane, ani zdynamizowane, już nie mówiąc o naturalnym brzmieniu wszystkich tych rozmów, nadających przecież całości bardziej ludzki, zwyczajny wydźwięk (bo to książka o robotach nie jest, prawda?). Najbardziej jednak razi językowy konwencjonalizm Autorki, jej ubogie słownictwo i te wszystkie kalki językowe, które już tak naprawdę nie wiadomo skąd się wzięły, bo znajdziemy je w niemal wszystkich tego typu pozycjach. Czy pisarka nie wiedziała, że kiedy wysiliłaby się trochę i wzbogaciła swój sposób pisania i swoje słownictwo, powieść posiadałaby więcej barw, co sprawiłoby, że czytanie byłoby o wiele bardziej przyjemne?

Bynajmniej nie odczuwam jakiegoś wielkiego rozczarowania książką; nie obiecywałam sobie po niej dużo dobrego. Nie dziwi mnie też, że za ciekawą, przyciągającą wzrok okładką czai się zupełnie nijaka treść, która ani nie skłania do jakichś przemyśleń, ani nie pozostaje z pamięci, ani nie dostarcza spodziewanej rozrywki, pozostając tak czy siak daleką kuzynką Igrzysk Śmierci, delikatnie wymieszaną z nurtem new adult, przynajmniej w kwestii ambicji pokazywania dramatów młodych ludzi. Nie przynosi ze sobą także zapachu lata, wakacji i tych wszystkich szalonych wyczynów, jakie zamierzają robić niektórzy, nie sprawia, że za tą porą zaczynam bardziej tęsknić, nie przynosi nawet kilku nowych myśli, przynosząc łatwe i płytkie zakończenie. Ba, zamiast tego wszystkiego sprawia, że razem z myślami na temat fabuły pojawia się uczucie głębokiego znudzenia, co oznacza też, że powieść ta należy do tego najgorszego rodzaju, który nie wywołuje żadnych uczuć. Są bowiem książki tak złe, że, gdybym nie szanowała czyjeś pracy i słowa pisanego, z radością rzuciłabym nimi o ścianę, co jeszcze nie odzwierciedliłoby siły mojej złości; są i książki tak dobre i tak kochane, że nie widzę świata poza nimi, stanowią treść mojego życia i powód, dla którego żyję. Tę najwyżej odłożę na półkę, w kątek, gdzie nie będzie zbierać kurzu i gdzie nikt ją nie zobaczy, zapominając o niej po jakimś czasie. Chociaż nie, bo w planach mam ową słynną trylogię pisarki, którą niemal wszyscy chwalą, a której zaczynam się bać. Ale nie panicznie, bo po tylu bojach jestem w stanie przeczytać już niemal wszystko. Nawet o tygrysach, które przebywają poza miejscem strzeżonym przez ludzi wykwalifikowanych do opieki nad tego typu zwierzętami, daleko od najbliższego szpitala i tysiące kilometrów od swoich naturalnych siedlisk w Azji. Brr! Ja już czuję ogarniającą mnie panikę, a wy?

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/03/panikujace-tygrysy-recenzja-ksiazki.html

Dziś rano z zaskoczeniem zauważyłam, że niebo na zewnątrz ma kolor niebieski, a słońce jest ostre i ciepłe. W ogrodzie wrzeszczały ptaki i przez chwilę poczułam się tak, jakby było już lato. Ale tylko przez chwilę, bo chwilę potem zorientowałam się, że drzewa nie mają jeszcze liści....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/03/wszystkie-odcienie-sniegu-recenzja.html

Każdy przyzna, że pomiędzy wyobrażaniem sobie czegoś a przeżywaniem tego w realnym świecie istnieje ogromna różnica. Przyzna to każdy fan choćby Titanica, bo to, co na ekranie jest wzruszające, w rzeczywistości stałoby się koszmarem. Fani historii mają jeszcze gorzej. Bo w sumie ciekawie jest czytać o dynastiach, spiskach i pięknych księżniczkach, ale wątpię, czy ktokolwiek chciałby naprawdę być takim następcą tronu, który mając szesnaście lat musi poprowadzić swoją armię do boju, obawiając się wrogiego miecza tak samo jak sztyletu czy trucizny własnej kuzynki. No właśnie. W moim przypadku psuje to całą przyjemność – za każdym razem, kiedy zaczynam marzyć o życiu w średniowieczu, zdaję sobie sprawę, że w tamtych czasach ludzie mieli tak samo przechlapane jak my, a może jeszcze bardziej. Kiedy jednak dochodzę do wniosku, że wobec tego lepiej żyć w XXI wieku bo prawo jest w miarę normalne i jakoś bezpiecznej jest chodzić po ulicach, to moja Mama włącza właśnie telewizyjne Wiadomości. A tam co? Drama za dramą, za wschodnią granicą car Władimir Władimirowicz (Ras)Putin, a trochę dalej IS. W nagłym przypływie czarnego humoru pomyślałam sobie, że za ileś tam lat ludzie będą się fascynować dzisiejszą polityką, a jakiś fanatyk będzie chciał poczuć na sobie oddech bezwzględnego syryjskiego terrorysty. Cóż, to właśnie tak zwana ironia historii.

Z drugiej strony, zastanawiam się, czy przypadkiem nie dostałam tego co chciałam. Nie od dziś wiecie, że pasjonuję się Orientem, a szczególności historią europejskich kolonii na Bliskim Wschodzie w Średniowieczu, a oto właśnie, niemal na własnej skórze, doświadczę ciągu dalszego tej historii. I może i fajnie, tyle że tym razem jest w odwrotną stronę – Europejczycy (w szczególności Francuzi… czy to przypadek?) są atakowani przez mieszkańców Półwyspu Arabskiego. Sprawa jest już bardzo poważna, szczególnie po ostatnich zamachach w Paryżu, ale wydaje mi się, że Europa i USA jakoś nie mają pomysłu na zwalczenie IS. I w sumie to nic nowego, bo zawsze wykazywaliśmy się mniejszą lub większą ignorancją w sprawach związanych z Bliskim Wschodem. Ignorancją, ale także po prostu niezrozumieniem, wynikającym z faktu, że Wschód i Zachód to zupełnie dwie różne kultury.

Dużo nas łączy, ale jeszcze więcej dzieli. I są to rzeczy ważne takie jak historia, religia, polityka, moralność. Nie są to może tak wielkie różnice jak pomiędzy Majami a średniowieczną Anglią chociażby, ale skutecznie niszczą wszelkie próby porozumienia. Szczególnie jeśli do wspólnego stołu zasiadają ludzie wpatrzeni w siebie, przekonani o wyższości swojej cywilizacji, mający niewiele pojęcia o stronie przeciwnej. Albo tacy, którzy celowo chcą doprowadzić do konfrontacji, która tylko wyostrzy różnice. Jedni mają Boga, który każe przebaczać; drudzy Boga, który obiecuje raj dla tych, którzy będą zabijać. Jedni mają supernowoczesny sprzęt, drudzy fanatyzm religijny, który nie zna litości…

Odrębnym dramatem są kraje, które stoją pomiędzy tym wszystkim. I to nie tylko te, które znajdują się na skraju Zachodu i Wschodu, ale także te, które przeżywają ten kryzys wewnątrz. Tutaj dobrym przykładem może być współczesna Turcja – rozdarta pomiędzy dawnym Imperium Osmańskim i ostoją islamu oraz nowoczesną, ateistyczną republiką stworzoną przez Mustafę Kemala Atatürka. Turcja, która chce do Unii Europejskiej i Turcja, w której muezzin trzy razy dziennie nawołuje każdego pobożnego muzułmanina do modlitwy. Turcja bogaczy i Turcja biednych osadników Kurdyjskich. Można naprawdę się w tym wszystkim pogubić i nic dziwnego, sami Turcy niezbyt rozumieją swojego kraju. Świadczą o tym wojskowe przewroty i ciągłe zmagania pomiędzy zwolennikami liberalnej, świeckiej republiki i państwa wyznaniowego z szariatem stanowiącym podstawę prawa; dążenie do bycia krajem bardziej europejskim, nowoczesnym a wiernością chlubnym przecież tradycjom Imperium Otomańskiego. Nie wspominając już o zagładzie Ormian, do czego Turcy nie przyznają się do dzisiaj (Autorowi tej książki wytoczono sprawę sądową, kiedy publicznie oskarżył swoich rodaków), utrzymując, że ci ludzie wyginęli z powodu epidemii panującej w czasie ewakuacji. Zresztą o czym my mówimy – kiedyś największe miasto dzisiejszej Turcji, Stambuł, było nieodżałowaną stolicą Cesarstwa Bizantyjskiego, Konstantynopolem, barbarzyńsko zdobytym przez sułtana dopiero w wieku XV, a więc stosunkowo niedawno. To również stawia pod znakiem zapytania wiele kwestii narodowościowych tego państwa i zasmuca pewną entuzjastkę wszystkiego, co bizantyjskie. Nic dziwnego więc, że życie przeciętnego Turka nie jest tak kolorowe i barwne jak mógłby przypuszczać europejski turysta. A przynajmniej taki obraz tego państwa wyłania się z tej powieści, która – w intencji jej Autora, będącym zachwalanym noblistą – ma obrazować tamtejszą rzeczywistość sprzed kilku lat.

Ka, poeta przebywający przez dłuższą część swojego życia w Niemczech na emigracji, wraca do miasta swojego dzieciństwa – Karsu, który swoją świetność utraciło już dawno. Ma napisać artykuł o serii samobójstw wśród dziewcząt, ale właściwie chce poszukać miłość swojej młodości – piękną Ipek, która wciąż mieszka tu z siostrą i ojcem. Jakiś czas po przyjeździe wszystkie drogi do miasta zostają zablokowane przez śnieżycę i bohater zostaje uwięziony w mieście, w którym zaczyna robić się niebezpiecznie. Wybucha przewrót wojskowy skierowany przeciw muzułmanom, a Ka zostaje wplątany w niebezpieczną grę, zarówno tę polityczną, jak i z piękną, ale skrywającą wiele sekretów Ipek. Czy ma jakąś szansę wygraną, albo choćby ocalenie swojej skóry? I czy w tym całym chaosie jest miejsce na jakieś resztki ludzkich uczuć?

Mówiąc szczerze, w otchłaniach Internetu czytałam rozmaite recenzje. Byli tacy, którzy zachwycali się nad książką dla zasady, że co dostało Nobla to jest genialne, ale spotkałam się z opiniami osób, które książką były po prostu znudzone (to drugie przeraziło mnie bardziej, bo nie ma nic gorszego niż spanie nad książką). Zdania umotywowane lepiej albo gorzej, z wystarczającą ilością argumentów i nie, ale brakowało mi jakiejś interpretacji, refleksji nad treścią. Bo albo ja jestem szlachetną idealistką, albo w literaturze chodzi więcej niż o to, czy dana pozycja słusznie otrzymała jakąś nagrodę. A szkoda, bo już po pierwszych stronach książki widać, że jest to powieść oryginalna, nietuzinkowa a przede wszystkim wielowarstwowa i ciekawie byłoby, gdyby inni podzielili się swoimi spostrzeżeniami – kto wie, może ktoś zauważyłby coś ciekawego, co pomogłoby w zrozumieniu całości innym czytelnikom. No ale taki mamy klimat: ilość statuetek jest ważniejsza od przekazu jakiegoś dzieła i nic nie można na to poradzić.

Książka nie jest jednak zwykłą powieścią kryminalno-polityczną, społeczną czy nawet psychologiczną. To rzecz raczej zmierzająca w kierunku absurdalnego, koszmarnego snu, jednej z tych mrocznych i niesamowitych opowieści dziejących się w miejscu odciętym od świata, daleko od cywilizacji i pomocy zewnątrz, gdzie zdarzyć się może wszystko. Mocno nawiązuje także do mrocznych baśni, albo utworów, które ogólnie nazywa się baśnią, w których rzeczywistość niebezpiecznie zlewa się z iluzją, te dwie płaszczyzny zlewają się tak, że właściwie nie można ich odróżnić. Dlatego traktowanie wydarzeń z Karsu zupełnie na serio może się skończyć źle – albo skończymy przygodę z książką na jednej z pierwszych stron, albo stwierdzimy, że książka ta, napisana przez człowieka, który musi brać jakieś srogie piguły, nie zasługuje na wydanie, a co dopiero na taką nagrodę jak literacki Nobel. Zresztą wątpię, czy jakiś oswojony z literaturą czytelnik będzie miał tego typu wątpliwości. Od pierwszej strony powieści wylewa się z niej bowiem tajemniczy, mroczny klimat złego snu; może coś podobnego do uczucia, z jakim czytamy Proces Franza Kafki. Jeśli polubimy głównego bohatera, albo poczujemy do niego chociaż szczątkową litość, po jakimś czasie z wielkim prawdopodobieństwem popadniemy w paranoję, całkiem zresztą usprawiedliwioną, obawiając się na każdej karcie książki o życie bohatera i kruche, ulotne szczęście, jakiego doznał przez te trzy dni. Bo zdarzyć się może wszystko, a bohaterowie mają tysiące niejednoznacznych i skomplikowanych twarzy, a także swoje tajemnice, które nie wyjawią przybyszowi z Niemiec. Przybyszowi, który w gruncie rzeczy nie rozumie swoich współrodaków, tak samo jak średnio rozgarnięty czytelnik z Europy. Ale nie musi, bo jest to książka, która nic nie objaśnia, prowokując tylko do zadawania pytań i do samodzielnego myślenia, które – jak udowadnia Autor – czasem może sprawić, że wszystko stanie się jeszcze bardziej tajemnicze, otulone płaszczykiem groteski jak kilogramami śniegu.

Dużo jest tu winy samego pisarza. Tego magika, który chociaż pisze w sposób nieskomplikowany, zwykły, czasami przybierający formę luźnej opowieści, potrafi czarować swoimi książkami i przenosić do opisywanych miejsc. Melodyjne linie napisanego przez niego tekstu tym razem prowadzą na mroczne, przysypane śniegiem uliczki Karsu, z pozoru puste i przygnębiające widokami szyldów herbaciarni, w których zazwyczaj nie ma nikogo. Ten sam tekst żongluje też naszymi emocjami – na początku czujemy melancholię Ka, wędrującego z dworca w padającym śniegu, zastanawiającego się nad miastem swojego dzieciństwa i młodości; z każdym rozdziałem jednak umiejętnie stopniowany i podtrzymywany niepokój rośnie, razem z bohaterem czujemy na plecach oddech wrogów. Jakich wrogów? Dezorientację czytelnika, oczywiście zamierzoną, powodują liczne niedopowiedzenia, zarówno w warstwie fabularnej jak i językowej. Czy to realna rzeczywistość? Czy to sen po całodniowym ryciu psychiki w Internetach? Czy to mroczna baśń najeżona symbolami i alegoriami, próbująca w ten sposób mówiąc o problemach świata Bliskiego Wschodu, skoro wprost nie można (jak wspomniałam wcześniej, za zbyt jawne mówienie o ludobójstwie Ormian pisarz miał wytoczoną sprawę sądową)? Czy po prostu doskonała kreacja artystyczna? Kto wie, może wszystkie odpowiedzi są poprawne. To wie tylko pisarz, bo widać, że doskonale panuje nad swoją opowieścią, a wszystkie jej elementy są niezwykle przemyślane, podporządkowane artystycznemu celowi, jaki Autor chce osiągnąć, chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się tak nie wydawać. My po prostu musimy się zadowolić tym co mamy: hipnotyzującą opowieścią, z granicy iluzji i rzeczywistości, pięknie i ciekawie napisaną oraz, co najważniejsze, przenikliwie szkicującą sytuację w Turcji, państwie, które naprawdę ciężko zrozumieć.

Narracyjny punkt widzenia jest bardzo oryginalny i w pewnym momencie książki bardzo mnie zaskoczył. Otóż opowieść snuje jeden z najlepszych przyjaciół Ka, pisarz będący alter ego Autora, który przyjeżdża do Karsu jakiś czas po opisanych w książce wypadkach, pragnąc bardziej zrozumieć, co wydarzyło się podczas tamtych trzech dni, które zdeterminowały życie poety i w pewien sposób zdecydowały o tym, co działo się z nim podczas powrotu z Turcji. Aby nie być na bakier z logiką i pewnym powieściowym realizmem, Autor skrupulatnie unikał tego, czego nikt inny nie mógłby się o nas dowiedzieć – w tym myśli bohaterów i głębszych, psychologicznych motywacji, który Ka nie potrafił bądź też nie chciał rozgryźć czy też nie pozostawił ich w swoich zapiskach. Dlatego narracja koncentruje się bardziej na zewnętrznych cechach bohaterów i skutkach i wewnętrznych wyborów, a postacie drugoplanowe czyni niedostępnymi i niezrozumiałymi. Aura tajemniczości staje się wtedy większa i bardziej przytłaczająca – nie wiemy przecież, komu mamy wierzyć, bo obserwujemy tylko niewielką część ich osobowości, a całość przypomina teatr, w którym przecież nawet monologi bohaterów nie oddają tak naprawdę ich charakteru. Inne delikatne zabiegi narracyjne, jak na przykład zmieszczenie całej akcji w przeciągu trzech dni sprawia, że momentami ma się wrażenie, że obcuje się z sztuką w prozie. A takie wrażenie w tym przypadku jest dla odbioru powieści bardzo ważne. Wiele scen w powieści łudzącą przypomina estetykę teatru, a niektóre dialogi przypominają raczej pełne ekspresji kwestie teatralne niż te, które na ogół stosuje się w powieściach. Nie jest to jednak książka pełna sensacyjnych zwrotów akcji, płonących samochodów i amerykańskich agentów z licencją na zabijanie – rzeczami, które tak przyciągają naszą uwagę; całość rozwija się hipnotycznie wolno, ale konsekwentnie, z dawkowaniem napięcia. Pojawiają się sceny mocniejsze, gdzie trup ścieli się gęsto, ale nawet wtedy nie wkrada się tam niepotrzebny chaos, a wszystkie szybsze zwroty akcji są gruntownie przygotowane przez sceny bardziej statyczne (niektóre wręcz liryczne, jak fragmenty o uczuciu łączącym Ka i Ipek, niewątpliwie ładnie napisane i bez niepotrzebnego sentymentalizmu), mające swoją fabularną logikę i dopracowane szczegóły, które tworzą razem zamkniętą, spójną fabularnie całość, logiczną na poziomie dosłownym, a także tym metaforycznym. Fabuła ani na chwilę nie traci swojej tajemniczości, pewnego mroku nawet, tego dziwnego posmaku, który sprawia, że wszystko wydaje się niepokojącym dziwnym snem; snem klaustrofobicznym, gdzie otacza cię śnieg, wrogowie i niezbyt inteligentni ludzie, których ulubioną wieczorną rozrywką jest oglądanie brazylijskiego tasiemca o przygodach uroczej Marianny. Wrażenie to zostaje skontrastowane z przyziemnym realizmem w opisie Niemiec, gdzie Ka żył przez następne lata po wydarzeniach w Karsie i nawet samym miasteczkiem po owych koszmarnych trzech dniach, kiedy drogi znów zostają odblokowane. Tak jakby tytułowy śnieg nie tylko stał się jednym z powodów przeprowadzenia zamachu wojskowego i jego zakończenia, ale w pewien tajemniczy sposób wpływał na mieszkańców miasta; jest symbolem chwilowej destabilizacji, popadnięcia w szaleństwo? Świadczyć może o tym także nagły przypływ weny u Ka, który w trzy dni zebrał w swoim zielonym zeszycie kilkanaście wierszy i to, że po powrocie do swojego niemieckiego mieszkania nie potrafi je zrozumieć, jak zresztą większość jego słuchaczy. A może to oznacza coś głębszego, coś co nawet nie ma związku z koncepcją nigdy nie wydanego tomiku wierszy Ka, wynikającą z budowy płatka śniegu? Coś, czego nie rozumiem i nie ma nic w tym dziwnego. W końcu w jednej scen książki, która zapadła mi mocno w pamięć, bohater mówi, że ich nie może zrozumieć nikt spoza ich państwa, nawet jeśli z urodzenia jest Turkiem. A co dopiero Polka, blogerka o blond włosach, która patrzy na całość z dalekiej perspektywy kulturowej, religijnej i w dodatku przez powieść, która nie daje gotowych odpowiedzi na postawione przez nią pytania?

Tak jak napisałam już wcześniej, przez specyficzny, rzadko spotykany rodzaj narracji niewiele można powiedzieć o bohaterach, chociaż przez taki zabieg stają się oni bardziej intrygujący. O samym Ka możemy powiedzieć właściwie niewiele – z pewnością był człowiekiem wrażliwym, przyzwyczajonym do względnego dobrobytu, cierpiącym na przewlekłą samotność, z europejskim sposobem bycia, a mimo wszystko, gdzieś w głęboko w sercu, będącym wciąż Turkiem. Nie potrafi jednak zrozumieć swoich rodaków, znaleźć z nimi wspólny język, nie porzucając przy tym zachodnich przyzwyczajeń. Nie jest wystarczająco elastyczny, za łatwo ufa ludziom i za wiele myśli, a przy tym zupełnie niepotrzebnie wplątuje się w politykę, którą, jeśli miałby trochę wyczucia, z łatwością mógł ominąć. Jego własne marzenia, czasami utopijne, jak wyjazd z Ipek do Niemiec, przesłaniają mu rzeczywistość, sprawiają, że źle odczytuje intencje ludzi i ich charaktery. A przy tym wszystkim jest bardzo naiwny – a przynajmniej wtedy, kiedy przyjeżdża do miasteczka, bo wydarzenia, jakie tam się rozegrają, obdzierają go z tej niewinności zupełnie, zmieniają jego charakter. Ale nie na lepsze – Ka jest jedną z takich postaci, które lubimy nawet dlatego, że są niezbyt sympatyczne, na ogół uważane za skupione na sobie, burkliwe i ponure, jednak poznane od drugiej, tej bardziej intymnej strony, stają się godne sympatii i litości. Litości, bo to samotność i wszystko, czego Ka był świadkiem, sprawia, że jest osobą zgorzkniałą. Ale i tak pod połami jego charakterystycznego, europejskiego płaszcza, który w Karsie staje się bardzo rozpoznawalny, bije serce zagubionego i zdezorientowanego dziecka, które jednak nie poznało definicji szczęścia.

Szczęścia szczególnie u boku powieściowej femme fatale, Ipek. Kobiety tajemniczej, poranionej, złej. Wzbudziła moje podejrzenia już na początku, a potem tylko moje obawy potwierdzały się, chociaż powinnam przyznać, że w tym wszystkim, co się wydarzyło, nie było dużo jej winy. Po prostu sekwencja przypadków, zbiegi okoliczności, polityka – standardowe sprawy, które wiele książkowych romansów przemieniły w łzawy dramat. Wydaje mi się, że Ipek była kobietą wyrachowaną, obłudną, ukrywającą swoją wrażliwość przed ludźmi, a może nawet przed samą sobą, bardzo głęboko. Chce być szczęśliwa, ale tak jak w przypadku Ka, nie wie, co to naprawdę oznacza, a to, czego chciała tak naprawdę, jest dla niej nieosiągalne. W przeciwieństwie do poety znajduje jednak w sobie tyle siły (prawda, że w sytuacji krytycznej, ale zawsze lepiej), żeby przyznać to przed samą sobą i pogodzić się z tym. To jednak tylko moje wydumane teorie, które po prostu przyszły mi na myśl podczas refleksji nad książką, które najprawdopodobniej w rzeczywistości nie mają żadnego zaczepienia. Ipek jest bardzo tajemniczą postacią, zagadkową nawet dla samego Ka i narratora, który po przyjeździe do Karsu jest zachwycony jej urodą, ale nic ponadto. Przez to czuje się ogromny niedosyt i pewne rozdrażnienie, ale dodaje powieści jeszcze więcej mroku, fatalizmu i klimatu rodem z jakichś niewyraźnych snów, w których nie widać pogrążonych w ciemnościach i rozmytych twarzy postaci. I to jest właściwie jedyny argument, który sprawia, że nie chcę dowiedzieć się więcej o tej bohaterce.

Jak dużo wiemy o Ipek przekonujemy się, gdy przyjrzymy się pozostałym postaciom. Trudno jednak zarzucić Autorowi, że nie przyłożył się do kreacji bohaterów, pozwalając, żeby książkę wypełniały cienie i papierowe sylwetki, o których czytanie boli – to nie ten typ pisarza. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że jest odwrotnie: każdego bohatera Autor przygotowywał bardzo starannie, dbając o wszystkie, nawet najdrobniejsze, szczegóły i szlify, tworząc sylwetki pełnowymiarowe i ciekawe. Całą tajemnicą tego, że poznajemy ich tylko w niewielkim stopniu jest pokazywanie bohaterów bardzo fragmentarycznie, wyrywkowo, pozostawiając dużo pomiędzy wierszami, a tyle samo ukrywając. Dzięki takiemu zabiegowi powieść staje się jeszcze bardziej wieloznaczna, niepokojąca, ale też prawdziwa w swoim pesymistycznym wydźwięku. Ludzi nigdy nie uda się poznać do końca, zawsze będą wydawać nam się w pewnym stopniu tajemniczy, nieprzewidywalni; zawsze pozostanie w nich pewne ciemne miejsce, do którego nie mamy dostępu. Ważna i ciekawa w tym kontekście jest scena kiedy Ka obserwuje gwiazdki śniegu i podziwiając ich skomplikowaną strukturę przypomina sobie, że nie są jednakowe – każdy z nich ma swój niepowtarzalny wzór. Czy tak samo nie jest z ludźmi? Ze wszystkimi bohaterami tej książki, którzy w pewnym sensie są nieco żałośni, łącznie z głównym bohaterem. Bo na przykład taka Kadife – chwiejna w poglądach małolata, która zrobi wszystko, by przestać być w cieniu lepszej siostry albo jej ojciec, który egzystuje oglądając telenowele. Albo Sunay Zaim, postać, która zafascynowała mnie najbardziej, może z racji wykonywanego zawodu i niezwykłej charyzmy, którą Autor wręcz uwypukla. To aktor, który miał zagrać samego Atatürka, a skończył na jarmarkach; mimo wszystko jednak nie rezygnuje z kariery, marząc o rewolucji, która w pewnym sensie upodobniłaby go do Ojca Turków, nawet jeśli miałby przepłacić za to własnym życiem. Niewątpliwie szalony, ale genialny; to on sprawia, że granice pomiędzy teatralną fikcją a rzeczywistością skutecznie się zacierają (inna sprawa, że jego teatralna rewolucja nieodparcie kojarzy się z Młodoturecką Rewolucją Burżuazyjną) tak dokładnie, że jest w stanie zrealizować swój plan aż do ostatniego aktu, oczywiście w znaczeniu dosłownym. Czy Necip, uczeń szkoły koranicznej z poważnymi wątpliwościami co do istnienia Boga, który przed swoją tragiczną śmiercią zadaje to podstawowe i niepokojące pytanie dotyczące sensu cierpienia człowieka w przypadku, gdy Bóg to tylko wymysł ludzi. I to tajemnicze miejsce, o którym opowiadał Ka, powstałe po części w wrażliwej wyobraźni chłopaka, gdzie podobno nie ma Boga. Cóż, muszę wam powiedzieć, że aż oblizuję się na myśl ile tutaj może być różnych interpretacji… Przede wszystkim myślę też, że między wierszami mówiącymi o polityce i Turcji przeplata się także delikatny wątek kondycji ludzkiej, oczywiście o pesymistycznej wymowie – w końcu nieważne, jak bardzo płatek śniegu jest skomplikowany i piękny, to i tak wszystkie ostatecznie upadną na ziemię by w końcu się roztopić, po czym już nikt nie będzie się nimi przejmował.

Wydanie, które posiadam, i którego okładkę prezentuję, jest już drugim w Polsce. Pierwsze było dawno i nie grzeszyło smakiem, o przyciągnięciu wzroku Czytelnika nie mówiąc, ale z tym jest zupełnie inaczej. Stylistycznie pasuje do również niedawno wydanych od nowa dwóch innych książek Autora (mam nadzieję, że Wydawnictwo zapoczątkowało w ten sposób serię z książkami noblisty, co wydaje się bardzo nęcącą perspektywą) i przyciąga wzrok dość niecodzienną okładką. Chociaż fakt, pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłam uwagę biorąc ją do ręki, to oczywiście nazwisko pisarza – w pewnych kręgach bardzo znane, więc przyciągające uwagę. Wydrukowano je na białym pasku u góry (który zresztą ładnie kontrastuje się z ciemniejszymi barwami powyżej, dzięki czemu jeszcze łatwiej nam go zauważyć) czerwonymi wyraźnymi literami. Już chyba wyraźniej nie mogło być, szczególnie że kiedy chcę dostrzec tytuł muszę bardziej wysilić moje niedowidzące ślepia. Na samej okładce jest niewiele – na szczęście wszystkie pochlebne recenzje znajdują się na blurbie, co pozwala utrzymać estetyczny i minimalistyczny wygląd okładki. Znajduje się tam jedynie niezbyt ładny widoczek – wysokie, ośnieżone góry sięgające do ponurego nieba i miasto pod nimi, które nie sprawia dobrego wrażenia i raczej sprawia wrażenie opuszczonego (szczegół: między owym widokiem a tą dziwną tkaniną znajdują się dwa małe ludziki, które prawdopodobnie znalazły się tam przez przypadek albo symbolizują głównego bohatera). Na pierwszym planie, oprócz tej figury geometrycznej, w którą wpisano tytuł książki, znajdują się jeszcze jakieś … materie, które chyba są śniegiem czy coś takiego. Ciekawostką jest jeszcze zielony sześcian (być może ta bryła tak się nie nazywa, ale dla mnie to zawsze była czarna magia), który frunie sobie nad górami, co wygląda dość abstrakcyjnie. Owe sześciany znajdują się zresztą na pozostałych książkach z tej serii, a te dwa – bo zauważyłam jeszcze jednego, podstępnie kryjącego się za maleńkim ludzikiem – to w porównaniu z innymi okładkami bardzo mało. Intrygujące. Na skrzydełkach okładki znajduje się krótka notka o Autorze i fragment książki, a więc klasyka. Szkoda, że nie umieszczono jeszcze jego zdjęcia – byłoby wtedy mniej standardowo, za to bardziej ciekawie. W blurbie też nie ma nic ciekawego, przynajmniej nic zaskakującego – na jaśniejszym polu znajduje się streszczenie, a na ciemniejszym kilka fragmentów recenzji. Biała czcionka wygląda dość nieprzyjemnie na tle z kilkoma białymi elementami, bo w pewnym momencie wszystko się delikatnie zlewa, ale na razie nie stanowi to dla mnie problemu. Hm. Jeśli jesteśmy już przy temacie oczu, warto dodać, że czcionka w książce jest bardzo przyjazna i wygodna dla oka, a papier miły w dotyku. Może powiecie, że to nic wielkiego, taki szczegół, ale naprawdę o wiele lepiej się czyta, poświęcając uwagę nie na ekstrawagancki krój czcionki ale na tekst. A przecież w tym wypadku jest to bardzo ważne, bo – jak prawdopodobnie wiecie z mojej gadaniny – ta książka wymaga od czytelnika uwagi i dużo pomyślunku.

Turcja kojarzyła mi się z Imperium Osmańskim, Bizancjum, Kurdami, nieszczęsnymi Ormianami, zamachami terrorystycznymi, Panem Wołodyjowskim Sienkiewicza a przede wszystkim z egzotycznymi wakacjami w kraju przecież śródziemnomorskim. Dlatego też wielka śnieżyca w kontekście Turcji sama w sobie jest dużym zaskoczeniem dla mnie, nie mówiąc już o samej treści, która – jak zapewne wnioskujecie z mojej powyższej paplaniny – zafascynowała mnie swoim mrocznym klimatem (zupełnie w moim stylu) i zmusiła do przemyśleń, z których wynikło jeszcze mniej niż po przeczytaniu książki. Chociaż z drugiej strony lubię takie książki, które zamiast niszczyć szare komórki rozwijają je, dostarczając wiele intelektualnej przyjemności w odkrywaniu ich kolejnych warstw, znaczeń, literackich i historycznych nawiązań, czytaniu pomiędzy wierszami, a przede wszystkim zanurzaniu się w nietuzinkowej opowieści. Książki, gdzie każdy szczegół może być odczytywany na wiele sposobów, za każdym razem będąc czymś innym, a nawet śnieg ma wiele różnych, czasem zaskakujących odcieni, a przy tym całość jest aktualna (szczególnie w kontekście świeżych jeszcze zamachów w Ankarze i wojny z IS) i do bólu prawdziwa. Pokazuje też, jak głęboka jest przepaść między Zachodem a Wschodem i jak trudno jest się jej pozbyć, dojść do jakiegoś, chociaż trochę satysfakcjonującego porozumienia. Ale tak czy siak łączy nas jedna rzecz – wszyscy jesteśmy płatkami śniegu, na pierwszy rzut oka podobnymi, jednak tak naprawdę zupełnie inni, niepowtarzalni, dlatego tak trudni do zrozumienia przez drugiego człowieka.

Tytuł: „Śnieg”
Autor: Orhan Pamuk
Moja ocena: 8/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/03/wszystkie-odcienie-sniegu-recenzja.html

Każdy przyzna, że pomiędzy wyobrażaniem sobie czegoś a przeżywaniem tego w realnym świecie istnieje ogromna różnica. Przyzna to każdy fan choćby Titanica, bo to, co na ekranie jest wzruszające, w rzeczywistości stałoby się koszmarem. Fani historii mają jeszcze gorzej. Bo w sumie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/02/krolowe-morderczynie-wojowniczki-i.html

żdy chyba wie, co oznacza słowo stereotyp i bardziej lub mniej kieruje się jakimś z nich w życiu, czasami nie zauważając, że jakaś opinia, którą uważał za pewnik jest nieprawdziwa i niesprawiedliwa, stworzona tylko dla szufladkowania świata, a co za tym idzie wygodniejszego życia, w którym nie trzeba zmuszać się do zaakceptowania trudnej prawdy. Ba! W wielu sprawach ufamy stereotypom, bo nie mieliśmy możliwości skonfrontowania tego z rzeczywistością, a wiele z nich sprytnie podszywa się po nasze spostrzeżenia dokonane po zetknięciu się z kilkoma przypadkami jakiegoś zjawiska. Rosjanie dużo piją wódki, a nad sobą muszą mieć władzę absolutną. Niemcy nienawidzą Polaków i zabiliby każdego Żyda, jakiego spotkają, a sami wciąż uważają się za najlepszych. Rudzielcy to osoby fałszywe, złe i lepiej unikać ich jak ognia; same zresztą czują się ze swoimi włosami naprawdę źle. Ludzie niewierzący nie mają sumienia, a tzw. moherowe berety plotkują w kościelnych ławkach. Powieści historyczne są nudne, a romanse naiwne i zbyt słodkie. Zresztą od wszystkich starych książek wieje nudą, a lektury szkolne to czyste zło. Każdy metal to wyznawca szatana i czciciel Hitlera, a ludzie, którzy siedzą w domu po prostu nie mają przyjaciół. Dziewczyny są wrażliwsze od chłopaków i pewnych rzeczy nigdy by nie zrobiły. I wiele, wiele innych, z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, bo tworzą rzeczywistość wokół nas, a wśród nich ten, jakże często powielany również w literaturze, że wojna to sprawa męska.

To oczywiście nigdy nie było prawdą i – mam taką nadzieję – nigdy nią nie będzie. Chociaż dopiero teraz kobiety mogą wstępować do armii (co, mimo złego stanu zdrowia, jest jednym z moich największych marzeń) to już wcześniej miały istotny wpływ na sprawy wojenne. Kto pracował w fabrykach zbrojeniowych, gdy wszyscy mężczyźni poszli na front? Kto gotował dla żołnierzy (niedawno czytałam przecież Okupację od kuchni)? Kto przenosił meldunki, opatrywał rannych? Kto wreszcie był szpiegiem doskonałym jak nie kobieta, szczególnie ta znająca tajniki męskiej psychiki, nieodpornej przecież na damskie wdzięki? Ale wciąż skupiamy się na najnowszych konfliktach. W pięknych czasach królów i królowych to kobiety obejmowały rządy w państwie lub hrabstwie pod nieobecność męża czy też pełniły rolę regentek nieletnich następców tronu w tym okresie, co w rzeczywistości często oznaczało przejęcie faktycznej władzy. To wreszcie one broniły twierdz i miast przed nieprzyjacielskim atakiem. A w czasach pokoju te sprytniejsze z nich realizowały swoją politykę, snuły intrygi i mordowały z zimną w krwią lub inspirowały polityczne zabójstwa, niekiedy dorównując krwawej lady Makbet czy znanej z cyklu G.R.R Martina Ceresei Lannister. Cóż, czasami przejmowały władzę jawnie i na mocy prawa, dorabiając się statusu legendy i do dziś szokując swoją polityczną siłą oraz efektami, jakie osiągnęły. Kto nie zna takich postaci jak caryca Katarzyna Wielka, królowa Elżbieta I, królowa Maria Tudor, królowa Wiktoria (będąca także cesarzową Indii) czy cesarzowa Austrii Maria Teresa? Wielokrotnie okazały się lepsze od mężczyzn, biednych, słabych, niezdecydowanych, a czasami – jak w przypadku męża carycy Katarzyny – po prostu chorych na umyśle, co w oczywisty sposób przekreślało szanse na jakiekolwiek samodzielne rządy i spokojną śmierć. Ale to nie wszystko. Cofnijmy się do historii znacznie starszej – do średniowiecza.

Ówczesna armia nie składała się, jak przywykło się myśleć, z samych mężczyzn. Razem z rycerzem na wyprawę wojenną wyjeżdżała Dama, jego żona, której powóz, najczęściej lektyka, znajdowała się w bezpiecznym miejscu wśród taborów. Tak, wiele kobiet było na tyle odważnych, by podjąć się wyprawy wojennej: stawić czoło niebezpieczeństwu, czasami zupełnie bliskiemu (szczególnie kiedy nieprzyjaciel dostał się do taborów…) i wszystkim wyzwaniom takich jak częste problemy z aprowizacją, długie marsze przez nieprzyjacielskie terytoria albo szerzące się choroby. Oczywiście nie wszystkie, bo wiele z nich z różnych powodów zostawało, a uwierzcie mi, to w tamtych czasach wymagało również wielkiej odwagi, szczególnie wtedy, kiedy trzeba było rządzić w następstwie męża. Szybkie podejmowanie decyzji, zajmowanie się wieloma sprawami, a nawet zbrojna obrona. Najgorzej, kiedy mąż z wojny nie wrócił, co zdarzało się w średniowieczu nagminnie. Wokół wdowy zbierali się wówczas kandydaci na następnego małżonka, pełni własnych interesów i ambicji, a przecież i nieszczęśliwa kobieta miała jakieś swoje uczucia, którymi raczej nikt się nie zajmował i z którymi nikt się nie liczył. Te o słabym charakterze szybko stawały się narzędziem politycznej gry. Ba, żeby tylko wtedy, kiedy zostawały wdowami! Każdy ożenek, co szczególnie dotyczyło królewien, księżniczek i szlachcianek, miał czemuś służyć, a przy tym nie liczono się z latami oblubieńców. Więc jeśli poślubiono cię czternastoletniemu chłopcu, nie narzekaj - zawsze mógłby być to siedemdziesięcioletni starzec. Zresztą, ogólnie mówiąc, kobiety nie miały dużego pola manewru, bo jedyną alternatywą był zakon, a funkcję królowej postrzegano raczej jako rodzicielki królewskiego syna, kontynuatora dynastii (mutacją tej zasady było to, co wyrabiał Henryk VIII) niż polityka. Polityka? Dobre sobie! Chociaż rycerze i nie tylko bardzo szanowali kobiety i czcili ich wdzięki, to do uważali, że o świecie kobieta wiele niewiele. Mimo że owe kobiety na każdym kroku udowadniały im – i nam, którzy tak naprawdę o średniowiecznym świecie wiemy niewiele - że to nieprawda.

Najzabawniejszy jest fakt, że tam, gdzie zwykle widzieliśmy mężczyzn, jest więcej kobiet, niż moglibyśmy sobie wyobrażać. Założę się, że ze słowem krucjaty kojarzy wam się obrazek w stylu tych wszystkich powieści fantasy i mainstreamowych filmów historycznych: rycerze w zbrojach, w tunikach z herbami, powiewające sztandary, miecze, konie i tak dalej. A co z krucjatowym Królestwem Jerozolimskim? Oczywiście: wojowniczy, majestatyczny król w zbroi i w złotej koronie. Nie ma tam miejsca dla kobiet, a jeśli jest i królowa, to skrywa się w cieniu swojego męża i tak naprawdę nie odgrywa większej roli. Bo, dla przykładu, każdy zapewne kojarzy króla Anglii Ryszarda Lwie Serce, który pospieszył na krucjatę po bitwie pod Hittin, prawda? A znacie jego siostrę Joannę Sycylijską? A jego żonę, Berenegarię z Nawarry? No właśnie. Nie mówiąc o innych kobiecych sylwetkach, które, jak zaraz się okaże, nie były tylko biernymi obserwatorkami podboju Jerozolimy i powolnego rozkładu państewek Franków, ale i czasami przewyższały zaangażowaniem wielu mężczyzn, albo po prostu zapisały niejedną kartę w historii krucjat, odgrywając większą rolę niż mogliby przypuszczać tamtejsi ludzie, ale i my, żyjący po tych wydarzeniach już blisko tysiąc lat (!) i karmieni właśnie stereotypami, które zupełnie nie oddają stanu rzeczy.

Piękne, mądre, bohaterskie i złe. Takie, o których historia wspomina ze wstydem z powodu szkód, jakie wyrządziły i te, które dorównują bohaterstwem Eowyn z Władcy Pierścieni, walcząc na równi z mężczyznami i ginąc na polu bitwy. Władczynie, które dbały o interes swojego państwa, a nawet poświęcały dla jego dobra swoje własne szczęście i te dbające bardziej o prywatę. Niektóre z nich faktycznie stały tylko w cieniu swoich wpływowych mężów, a inne były potężnymi władczyniami. Znajdziemy wśród nich szpiega, wyrodną siostrę, matkę, która sprzymierza się z arcywrogiem swojej rodziny, by zapobiec oddania władzy w ręce córki i żonę, która zdradza męża z patriarchą Świętego Miasta. Ale także scenariusze jak z bliskowschodnich baśni i dramatów Szekspira: nieszczęśliwą femme fatale Izabelę i jej jeszcze bardziej nieszczęśliwą wnuczkę; pazerną Sybillę, która raczej nie chciała znać swojego trędowatego brata i poślubiła człowieka, który przyczynił się do upadku łacińskiej Jerozolimy; królową Cypru Eleonorę, alter ego lady Makbet; bohaterską żonę Ludwika IX Świętego, Małgorzatę, która broniła Damietty. Jest też Melisanda, najpotężniejsza królowa jerozolimska, i jej awanturnicze wybryki, które dwukrotnie niemalże doprowadziły do wojny domowej. Losy wszystkich opisanych w książce kobiet zamyka historia ostatniej królowej Cypru i tytularnej władczyni Jerozolimy, Wenecjanki Katarzyny Cornaro. Smutna to i niebajkowa to opowieść, a po lekturze wciąż jeszcze czuć niedosyt.

Prawda jest taka, że musiałam tę książkę przeczytać, ale zrobiłam to i tak bardziej z przyjemności (chociaż losy niektórych bohaterek książki, jak Melisanda czy Sybilla nie są mi obce, a niektóre wydarzenia i cytaty przytacza niemal każda książka o krucjatach). W każdym razie w innych okolicznościach wstrzymałabym się z kupnem, bo prawdopodobnie jedyny dostępny w Internecie egzemplarz osiągnął zawrotną sumę jak na książkę tych gabarytów (pomijając fakt, że to prawdziwy biały kruk). I to nie tylko dlatego, że to krucjaty, ale fascynuje mnie kobieca strona historii, mniej znana, ale za bardzo ciekawa i pozwalająca spojrzeć na konkretny wycinek historii z nowej, zaskakującej perspektywy, pozwalający dostrzec szczegóły, które wcześniej były niewidoczne. A czasem taki szczegół, niczym niepozorny element puzzli, który okazuje się być ważną częścią układanki, okazuje się niezwykle ważny do zrozumienia całości, a także bardziej obiektywnego oceniania pewnych osób i głębszego zrozumienia niektórych kwestii, które – jak w to historii bywa – na pierwszy rzut oka są inne niż wtedy, kiedy zagłębimy się we nie. A zagłębiać się można bez końca, bo to nie jedyna taka ciekawa perspektywa, w jakiej można oglądać chociażby historię krzyżowych państewek.

Główną zaletą książki jest spora ilość szczegółów i ciekawostek, których zapewne nie znajdziemy w innych opracowaniach na podobny temat. Poza opowieściami o królowych i księżniczkach Jerozolimy, Cypru i Francji pisarka ukazuje temat w znacznie szerszej perspektywie i, wychodząc z założenia, że krucjaty były zbrojnymi pielgrzymkami (co jest zresztą jak najbardziej poprawne) – opowiadana przez Autorkę historia rozpoczyna się w początkach średniowiecza, rekonstrukcją losów kobiet podążających śladami rzymskiej cesarzowej Heleny, która – jak mówi tradycja i historyczne przesłanki – podczas swojej pielgrzymki odnalazła m.in. relikwie Prawdziwego Krzyża. Do takich ciekawostek należy także historia dzielnej Adeli de Blois, która zmusiła swojego tchórzliwego męża, hrabiego Stefana, do powrotu do Jerozolimy, gdzie ów zginął, a także opowieści o siostrach królowej Melisandy. Zresztą nawet na marginesie losów tej chyba największej królowej jerozolimskiej, gdzieś pomiędzy szaleństwami jej młodości a głupią śmiercią króla Fulka, pisarka wstawia rozdział, w którym na podstawie aktów kupna, sprzedaży i nadania nieruchomości rozważa rolę kobiet w strukturze społecznej królestwa. Rolę, jak się okazuje, bardzo istotną, bo a ponadto kobiety zachowały większą niezależność niż w Europie. Autorka również pochyla się tu nad losami zwykłych obywateli Królestwa – w tym pewnej kobiety o imieniu Mabilla, której historię udaje się jej częściowo zrekonstruować na podstawie tychże dokumentów. Poza tym jest to doskonała lekcja prawodawstwa jerozolimskiego w praktyce, bo zasady są dość skomplikowane – podejmujący decyzję o darowiźnie lub sprzedaży musi uzyskać zgodę żony i dzieci, które potem mogą odzyskać daną nieruchomość. Cóż, na Starym Kontynencie takie rzeczy nie miały miejsca, a przynajmniej nie były usankcjonowane prawnie. I choć dla osób nie interesujących się historią coś takiego może być wyłącznie sztuką dla sztuki, to dla geeków prawdziwa gratka – jednostkowe losy prostych ludzi są często pomijane, a oni sami traktowani jak zbiorowość. Dlatego wiele stron tej książki stanowi pewne novum, a przynajmniej świadectwo prawdziwej pasji opowiadania i intrygowania szczegółami, a także ambicji, żeby pozycja była oryginalna, poruszająca nie tylko temat z ciekawej perspektywy, ale i zawierająca aspekty sprawy, które nie były dotąd poruszane. Przez to książka jest wolna od wielokrotnie powtarzanych, często zbytnio nietrafionych opinii i obecnych w każdej książce ogólników na dany temat (powodem tego jest też to, że w szczegółach pisarka opiera się na francuskich i jerozolimskich kronikach z pomięciem większości dzisiejszych opracowań, co pozwala spojrzeć na całość oczami średniowiecznych), choć – jakby nie było – Autorka w pewnym stopniu podąża w rejony eksploatowane przez innych pisarzy, gdzie, jak wydawałoby się, nie można powiedzieć już nic nowego. I to sprawia, że jest to pozycja świeża i bardzo wciąga zainteresowanego czytelnika, szczególnie takiego jak ja.

Bardzo istotną rzeczą jest fakt, że książka została napisana w ciekawy i prosty sposób, który sprawia, że pozycję czyta się lekko oraz stosunkowo szybko. Może i Autorka nie ma szczególnych zdolności literackich czy barwnego języka przypominającego dokonania niektórych powieściopisarzy, ale jej trącający myszką styl jest przyjemny i dopracowany, chociaż po niektórych fragmentach książki, dotyczących spraw bardziej wojskowych, widać niemal od razu, że pozycja została napisana przez kobietę. Nie jest to może wada, bo jednak płeć piękna w większości raczej nie gustuje w przedmiotach do zabijania (piszę, że większość, bo zdarzają się takie beznadziejne wyjątki jak ja) i taktykach tegoż, jednak bycie historykiem i zajmowanie się krucjatami – tematem bardzo powiązanym z zabijaniem – zobowiązuje chociaż do mniejszej naiwności i nazywania różnych makabrycznych rzeczy po imieniu. Rekompensatą za te małe zgrzyty są jednak opowiedziane ze swadą anegdotki i żywa, niemal powieściowa narracja w wyjątkowo sensacyjnych czy dramatycznych momentach, przecinana jedynie obfitymi fragmentami kronik z epoki (co jest bardzo cenne bo dla zwykłego człowieka - teksty te są bardzo trudne do zdobycia), co świadczy o emocjonalnym podejściu Autorki do opisywanych zdarzeń i ludzi, co zresztą nie jest dziwne. Bo jak nie cierpieć Sybilli, bać się Eleonory czy współczuć obu Izabelom? Dzięki takiemu zabiegowi, może nawet nieświadomemu, książka nabiera rumieńców, wykraczając poza ramy zwykłego opracowania historycznego i sprawia, że naprawdę zaprzyjaźniamy się z bohaterami (lub nie), a przynajmniej zaczyna z nimi łączyć więź emocjonalna, przez co bardzo mocno przeżywamy ich, w większości, tragiczne losy. Tak bardzo, że w pewnym momencie mogą stać się, (nie)stety, częścią naszego własnego życia. A przynajmniej mojego.

Okładka mojego wydania nie ma w sobie nic specjalnie interesującego, stanowiąc jedynie zapowiedź tego, co znajdziemy w środku. Ot, czarna, z skromną grafiką przedstawiającą charakterystyczny krzyż, z delikatną kobiecą ręką z wieloma pierścionkami. Stanowi to ciekawe nawiązanie do wnętrza i intrygujący kontrast. Całość wygląda dość niepozornie, ale elegancko – tak, jak powinna wyglądać porządna okładka książki historycznej. Wtajemniczeni w wysokie arkana wiedzy o krucjatach dostrzegą tu jednak pewien błąd, wynikający – czy to przypadek – z pewnego stereotypu. Czarne krzyże na białym tle były charakterystyczną cechą ubioru Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego, znanego szerzej jako Krzyżacy, których z krzyżowcami mylić nie wolno. Zbrojni pielgrzymi wyruszający do Jerozolimy naszywali na swoje płaszcze krzyż w kolorze czerwonym (skąd wzięło się wyrażenie wziąć krzyż) dzięki czemu można było ich rozpoznać. Zestawianie kobiecej ręki z znakiem Krzyżaków kojarzy się więc zupełnie inaczej i sugeruje pewne sprawy, o których tutaj nie ma – na szczęście – mowy. Przynajmniej dla mnie, bo osoby, które kojarzą krucjaty z Królestwem Niebieskim Scotta nie będą zdziwione. No cóż, może Wydawnictwo całkiem świadomie zdecydowało się na taki krok – ostatecznie mało kto widząc czerwony krzyż na czarnym polu albo białym zorientowałby się, co chodzi. W każdym razie i tak to wydanie jest lepsze od tego z 2002 roku. Ja rozumiem ideę przyświecającą tamtej okładce, ale znacznie wolę tę z bardziej stonowaną wersją. No i nic nie zastąpi pięknego zapachu starych, pożółkłych stronic pierwszego, starszego wydania. To chyba jasne.

Kilka elementów szwankuje także, niestety, w warstwie merytorycznej pozycji – w czasie czytania książki odnosi się wrażenie, że Autorka czuła się pewnie w poruszonym przez siebie temacie (o czym świadczą również liczne cytaty z niekiedy stronniczych kronikarzy średniowiecznych i bazowanie na ich tekstach). Szczególnie w kwestii wspomnianych wcześniej militariów – w pewnym miejscu pozycji spotykamy się ze słowem działo. Działo? Pierwsze armaty, których jeszcze nie można było tak nazwać, pojawiły się dopiero w 1454 roku pod Konstantynopolem, prototypy zostały użyte przez Krzyżaków w 1410 pod Grunwaldem. Mówienie o działach w XI wieku jest dość dziwne, nawet jeśli przyjmiemy, że owym niefortunnym słowem Autorka chciała określić coś innego. Ale co? W opisywanych czasach do zdobywania twierdz służyły wieże oblężnicze, katapulty i tarany; obrońcy mogli używać łuków, ognia greckiego, broni białej i również katapult. Jak widzimy, nic wybuchowego. Pomyłka jest jednak jednostkowa i piszę o tym na zasadzie czepiania czciciela broni wszelakiej i zapalonej kolekcjonerki książek o działach i czołgach. No ale zawsze całą winę możemy zrzucić na tłumacza i jego fatalny dobór słowa. Oczywiście, milczeniem pomijamy w takim razie wiedzą ogólną tłumacza.

Historia jest przede wszystkim opowieścią o ludziach. Ludziach, którzy w jakiś sposób wpłynęli na to, jak dzisiaj wygląda świat, kształtowali go i zmieniali. Podejmowali decyzje, rządzili, decydowali o życiu innych. Ale przede wszystkim byli tacy jak my chociaż niejednokrotnie nosili inne ubrania i kierowali się innymi zasadami. Historia to opowieść o ich wzlotach i upadkach, ich słabościach i mocnych stronach, zwycięstwach i porażkach. Niektórym w życiu się poszczęściło, inni urodzili się by rządzić. Jednak ich historie niewiele różnią się od naszych – kochali, nienawidzili, cierpieli, cieszyli się. Mordowali i padali ofiarą morderstwa. Popadali w obłęd i musieli patrzeć na chorobę swoich bliskich. Czasami ich życie było tragiczne, a czasami wręcz przeciwnie. Ogarnięci żądzą władzy plątali się w mroczne intrygi, a ich życiorysy plątały się dramatycznie z wielką historią. Ale jednak byli tylko ludźmi. Mężczyznami, a także kobietami. Często takimi kobietami, które w czasach, kiedy za porządek społeczny uważano podporządkowanie się mężczyznom, udowadniały, że mają wiele do powiedzenia albo na równi z nimi tworzyły historię i wpływały na politykę. A było ich wiele, bo nawet ta książka stanowi tylko niewielki wycinek ich losów na Bliskim Wschodzie ogólnie w średniowieczu. I były różne – wyniosłe królowe, przebiegłe morderczynie, dzielne wojowniczki i nieszczęśliwe młode wdowy. Takie, z którymi możemy się w pewien sposób utożsamić i takie, których nigdy nie chcielibyśmy poznać. Ale chyba najważniejsze jest, że tyle set lat później możemy poznać je chociaż w zarysie, spędzić z nimi trochę czasu i znaleźć tą linię porozumienia, zrozumienia a może nawet współczucia. I może – w końcu – pozbędziemy się chociaż jednego stereotypu, co niewątpliwie wyjdzie nam na zdrowie.

Tytuł: „Kobieta w czasie wypraw krzyżowych”
Autor: Règine Pernoud
Moja ocena: 7/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/02/krolowe-morderczynie-wojowniczki-i.html

żdy chyba wie, co oznacza słowo stereotyp i bardziej lub mniej kieruje się jakimś z nich w życiu, czasami nie zauważając, że jakaś opinia, którą uważał za pewnik jest nieprawdziwa i niesprawiedliwa, stworzona tylko dla szufladkowania świata, a co za tym idzie wygodniejszego życia, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać. Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia. Oświadczenie lekarza, że jesteśmy stuprocentowo zdrowi. Ale także coś niezwykłego, historycznego. Na przykład UFO (nie, żartuję). Albo lądowanie Amerykanów na Księżycu. Czy też wojna. A może nawet przeprowadzka do nowego lokum. Dużo tego jest, a wszystko wydaje się lepsze niż to, co teraz przeżywamy. Choć tak naprawdę wspomnienia są dużym zafałszowaniem tamtej rzeczywistości, chociażby dlatego, że są wybiórcze i przefiltrowane przez nasze emocje – te, które przeżywamy wspominając i te, które pamiętamy. Przecież nawet nie wiemy, dlaczego jedne rzeczy pamiętamy, a inne zlewają się w szaroburą całość. Tak jak ja – pamiętam, jak uciekł mi czerwony balon napełniony helem; pamiętam, jak spacerowałam wśród kwiatów w ogrodzie (to wspomnienie jest tak wyraźne, że kojarzy mi się nawet z pewną piosenką); pamiętam swego rodzaju łąkę za domem i w lato, i zimą; pamiętam czytanie moich ukochanych baśni Andersena … i wiele innych podobnych. Ale wszystkie lata szkoły zlewają się w jedną, wielką szarą plamę, z której z niejakim trudem wydobywam kolejne krótkie przerwy, zwane wakacjami i feriami (niestety, zapamiętałam tylko te, które przeleżałam w łóżku, chorując na zapalenia oskrzeli i czytając Nędzników, oraz te, w czasie których wpadałam w panikę, próbując nauczyć się czegoś na konkurs z historii). Może dlatego, że codziennie było to samo, tylko czasami z drobnymi zmianami w postaci złych i dobrych ocen, które dostawałam. Nuda, przyznacie sami. Dlatego, nie mając sama mnóstwa ciekawych wspomnień, uwielbiam zajmować się czyimiś.

To doskonale tłumaczy fakt, że generalnie żyję życiem postaci z książek i – niekiedy – filmów, a przy okazji uwielbiam, jak oni wspominają swoje życie, co czyni ich przede wszystkim bardziej rzeczywistymi i kompletnymi, również dlatego, że to, co pamiętamy i jak pamiętamy mówi dużo o nas samych. W książkach przeważnie jest tak, że jedna z postaci ma zapierające dech w piersiach wspomnienia albo mroczną, tajemniczą przeszłość, którą trzeba odkryć. Albo przeszłość któregoś bohatera zaczyna się upominać o teraźniejszość. Ciekawsze jednak od fikcji, powstałej przecież od początku do końca w mózgu pisarza, może tylko trochę inspirowanej prawdziwym życiem, są autentyczne wspomnienia ludzi, którzy coś ciekawego – i zazwyczaj groźnego – przeżyli i chcą, by te historie nie zniknęły razem z nimi. Opowieści bohaterów wojennych – tych, którzy walczyli, przeżyli Syberię, może dokonali czegoś bohaterskiego. Historie byłych mafiosów, żołnierzy wysłanych na drugi koniec świata, komandosów, agentów specjalnych, podróżników do źródeł Amazonki, którzy natknęli się na prymitywne plemiona żyjące jeszcze jak w prehistorii, autobiografie wyjątkowo zasłużonych polityków (jeśli w ogóle tacy istnieją), w których z dumą piszą o tym, jak to rozwalali system czy rządzili państwem pełnymi szczęśliwych obywateli. Ale wszystkie te przykłady dotyczą ludzi, którzy w swoim życiu dokonali czegoś ciekawego, mają inne wspomnienia niż zwykli obywatele, tacy jak ja. Ludzi niezwykłych, których dzieje zaciekawią ludzi nawet wtedy, kiedy zostaną spisane nieciekawie bądź – ze strony technicznej – po prostu źle. Bo to zawsze coś, co nie przeżyliśmy i raczej są marne szanse, że przeżyjemy. Coś innego od naszych – w znakomitej większości – nudnych, zwykłych wspomnień, które często sami uważamy za zbyt nudne do wspominania, a co dopiero do spisywania!

Nie wszyscy tak myślą i dowodem na to jest ta książka. Autobiograficzna opowieść, która potem rozwinie się w cykl, będący opus magnum i jednym dziełem pisarza, który już od długiego czasu uważany jest za wybitnego, godnego wymienienia jego nazwiska obok Victora Hugo, Stendhala i innych genialnych Francuzów, chociaż bezdyskusyjnie różni się od tamtych wszystkim. Podczas gdy inni motali swoje fabuły, budowali misterne konstrukcje czy też śmiali się swoich bohaterów (ach, Julianie Sorelu ze Stendhala, wciąż o tobie pamiętam!) ten Autor napisał tylko, że pewnego razu zjadł magdalenkę maczaną w herbacie lipowej i ów smak wywołał u niego falę wspomnień. Tak samo jak te ułamki sekund pomiędzy obudzeniem się a uświadomieniem sobie miejsca, w jakim się znajduje. Ta szczątkowa fabuła jest jednak tylko pretekstem do nieskończonych wspomnień bohatera zbudowanych na zasadzie nawiązań i skojarzeń oraz jednej kompletnej historii, dotyczącej przyjaciela rodziny, pana Swanna. I nie, nie są to jakieś zapiski z niezwykłego dzieciństwa czy jakieś traumy w młodości (co jest z lubością eksploatowane przez ten cały dzisiejszy postmodernizm) ani też studium polityki i stosunków społecznych z punku widzenia inteligentnego dzieciaka, chociaż wiele tego rodzaju wątków w książce się pojawia. To po prostu zwykłe wspomnienia ze zwykłego, różniącego się niewiele od naszego, życia. Zaskoczeni? Ja też na początku byłam.

Uczucie, szczególnie dla niedoświadczonego w bardziej wymagających lekturach czytelnika, jest takie, jakby wpadło się do zimnej, bardzo głębokiej wody, wiedząc, że zaraz się utonie, a nigdzie nie ma pomocy. A przynajmniej tak to opisywali moi znajomi i inne ludziki, które książkę czytały utonęły, najdalej docierając do połowy objętości. Ich makabryczne opowieści sprawiły, że zabierałam się do powieści jak pies za jeża, szczególnie że wszystko jakby uprało się powstrzymać mnie przed lekturą. Znajomi, recenzje w Internecie, niezbyt pochlebne słowa osoby, które w swojej niechlubnej przeszłości uważałam za literackie guru. A zresztą było tyle innych książek, które warto było przeczytać! I ciągle się spieszyłam, a słusznie podejrzewałam, że to nie jest dobra książka na szybkie zjedzenie i przetrawienie, jak można zrobić to z innymi literackimi fastfoodami. Dopiero kiedy leżałam chora i świat za oknem jakoś zwolnił, nabrałam ochoty na coś, co tak kochałam dawno temu: leniwe, całodzienne czytanie czegoś niezwykle dobrego i trudnego, w co można się z przyjemnością wgryźć, rozkoszując się niebiańskimi smakami. Otworzyłam więc książkę z niejakim zaciekawieniem i nadzieją, zastanawiając się co będzie ze mną – czy pójdę pod wodę jak kamień, czy będę przyjemnie pływać, czerpiąc z tego wszystkie korzyści.

Mimo że kiedyś w moje ręce wpadł jakiś tekst o życiu pisarza, z ciekawością przeczytałam rozbudowaną przedmowę tłumacza, którym jest, jak zwykle, doskonały Tadeusz „Boy” Żeleński, który wnikliwie omawia powieść i rysuje przed czytelnikiem portret Autora – nieuleczalnie chorego samotnika, który całe swoje dorosłe życie spędził w mieszkaniu obitym korkiem pisząc swoje opus magnum i jedyny powieściowy cykl, nad którym prace przerwała dopiero śmierć. Niezwykła to postać. Wychowany w cieplarnianym klimacie człowiek, który przywykł do bezpiecznego życia i samotności, o którym najwięcej możemy dowiedzieć się z jego powieści, zastanawiająco autobiograficznych. I choć to może nie jest zupełnie poprawne politycznie to czytaniu książki towarzyszy uczucie, że jest to dzieło pisane wyłącznie dla siebie, rodzaj czystej sztuki dla sztuki. Bo granice wymyślonej powieści i prawdziwego życia Autora zacierają się nie tylko w kwestii imienia głównego bohatera. Nad tekstem unosi się intymna, introwertyczna wręcz atmosfera zwierzeń i szczerości. Poznając dość nieuporządkowane wspomnienia głównego bohatera czy historię miłości Swanna, widzimy świat mocno subiektywny, pełen demonów (które można zauważyć tylko wtedy, kiedy znamy biografię pisarza) i metafor, może odnoszących się do jakiś konkretnych wydarzeń z życia Autora i – z pewnością – ludzi. Bo świat zewnętrzny, czyli ten istniejący poza tym zbudowanym przez głównego bohatera z wyobrażeń i artystycznych doznań, jest przerażająco okrutny i pozbawiony upiększeń, jakimi zwykło się go owijać. Szczególnie w tej części o Swannie i Odecie, gdzie pisarz odsłania głupotę, zgniliznę moralną i małostkowość francuskiej arystokracji. Ba, to w pewnej mierze dotyczy także rodziny głównego bohatera, ludzi płaskich i spędzających czas na gościnach, nawet wtedy, kiedy wiedzą, że ich własny syn nie potrafi zasnąć bez pocałunku matki (w ogóle ten wątek, zastanawiająco rozbudowany, jest bardzo ciekawy i dość zagadkowy; nie ulega wątpliwości, że Autor był bardzo wrażliwym dzieckiem, co rozumiem, bo ja miałam podobnie, prawdę mówiąc). Te niezbyt sympatyczne obrazy równoważy niezwykła wrażliwość narratora na sztukę, szczególnie – ku mojemu zainteresowaniu – tę średniowieczną, której we Francji przecież nie mało, i naturę. Dzięki tej wrażliwości i szczegółowych opisów otrzymujemy niezwykle ciekawy obrazy tych dwóch spraw, stanowiących razem ciekawy aspekt książki. Ciekawy również dlatego, że nad całością unosi się ten dziwny, mroczny i zwiewny klimat, jaki jest znany tym wszystkim, którzy mieli to (nie)szczęście być nadwrażliwymi dzieciakami z niezdrowo dużą wyobraźnią. Przy okazji warto też zwrócić uwagę na fakt, że powieść jest wiwisekcją uczuć takiego dziecka, delikatną i dyskretną, ale również niezwykle szczerą – tak, odnalazłam tam wiele prawdy i o własnym dzieciństwie, do którego nawet powróciłam, odkrywając, że mój przypadek nie jest – na szczęście – zupełnie odosobniony i skoro z małego, dziwnego Marcela wyrósł taki wielki pisarz, to i może ze mnie będą ludzie (hehe). To samo zresztą dzieje się w przypadku Swanna, tyle że tu Autor rozkłada na czynniki pierwsze miłość. Nie tę romantyczną i wielką, ale mroczną, opętaną, w której więcej jest zazdrości i głupoty niż sentymentów. Ba! Nie jest to nawet fascynacja cielesna… Ale widzę, że tu już mój wywód skręca z opisu treści do opisów poszczególnych wydarzeń, więc bezpieczniej będzie przejść dalej.

Powodem mojej bałwochwalczej czci dla pisarza i takiej samej zazdrości (mówi to niespełniona pisarka, która utknęła na jakimś marginalnym blogu marginalnej części blogosfery) jest język, jakim posługuje się Autor. Dla ścisłości dodam, że poza fabułą, w której teoretycznie się nic nie dzieje (a co, jak udowodniłam wyżej, jest nieprawdą), to właśnie styl pisarza jest powodem licznych utonięć i uznania książki za aczytalną. Ba, Żeleński i tak przetłumaczył całość w prostszej formie, bo w oryginalne jest jeszcze gorzej. Znaczy bardziej skomplikowanie. Bo to nie jest książka z gatunku tych, w których tekst cieknie nam przez palce, a całość kończymy w jedno popołudnie, a może i noc. I nie polecam czytania jej w ramach relaksu po ciężkim dniu, chyba że jest się sadystą, których chce doprowadzić swój mózg do zupełnego wyczerpania; zresztą to nie ma wielkiego sensu, bo i tak większości się nie zrozumie. Książka stawia czytelnikowi duże wymagania i dyktuje warunki, szczególnie te dotyczące jakości wyobraźni odbiorcy. Ale i tak trzeba niektóre zdania czytać kilka razy, a całość śledzić uważnie, bo każde słowo ma tu wielką wartość i ogromne znaczenie. Tylko wtedy można docenić styl pisarza i ogromną plastyczność tekstu. Precyzję opisu. Trafność dobieranych słów. Wypowiedzenie i nazwanie tego, co dla wielu pisarzy jest nieprzekraczalną granicą umiejętności i odwagi. Roztaczanie krajobrazów, które chce się poznawać wszystkimi zmysłami, które żyją bardziej niż na fotografiach w jakości HD. Po pierwszych kilku stronach, kiedy zorientowałam się, z czym mam do czynienia, szczęka opadła mi na ziemię i pozostała tam przez całą lekturę powieści. A to jeszcze część najmniej redagowana przez Autora. To co może się dziać w tych, które pisarz w nieskończoność poprawiał i rozbudowywał, myśląc zapewne, że są to rzeczy niezbyt dobre (sic!)? Muszę powiedzieć, że chociaż czasami irytowałam się, że czytanie książki jest procesem tak powolnym i nie widziałam w swojej czytaninie jakiegokolwiek efektu, który widać dopiero po zakończeniu (myślę, że te dwie rzeczy są naturalne podczas czytania tej powieści) cieknie mi ślinka, gdy pomyślę o następnych tomach, będących jeszcze większymi grubaskami. Chociażby dla tej prozy, będącej prawdziwą sztuką samą w sobie, nawet gdyby układały się w opowieść nudną i nie tak wielowarstwową jak ta. Dla słów, które układają się w piękne, zaskakujące obrazy, zapierające dech swoją plastyką i trafnością. Ba, to właśnie one sprawiają, że ta książka jest tym, czym jest – to właśnie one nadają przeszłości narratora pierwiastek magii i niezwykłości, szkicują ciekawe perspektywy, dzięki którym książka wciąga w niezwykły sposób. Nadają całości nastrój, który spaja poszczególne historie, wspomnienia, ciągi skojarzeń w coś, co trudno postrzegać potem jako części. A także nadają tej z pozoru błahej historii coś głębszego, wielowarstwowego, zmuszającego do refleksji. Coś, o czym ja już pisać nie będę, bo jednak zamierzam kiedyś skończyć ten twór, a i każdy musi sam odkryć to, o co mi chodzi. A może odkryje coś zupełnie innego, bo przecież na właściwie nieskończonych możliwościach takiej interpretacji polega piękno literatury. A szczególnie tej, która nie jest nią tylko z nazwy. Już o arcydziełach, takich jak te (którym zresztą jest, jak widzimy, zupełnie słusznie) oczywiście nie mówiąc.

Ciężko jest pisać o bohaterach, nie zdradzając najciekawszych części fabuły, szczególnie jeśli chodzi o wątek Swanna i Odety, w którym jednak można o postaciach napisać najwięcej. W opowieściach snutych przez narratora na temat jego dzieciństwa bowiem jedynymi bohaterami jest najbliższa rodzina chłopca, stanowiąca jednak tło do wszystkiego, co tak naprawdę jest dla niego ciekawe. Owszem, czasem z dziecięcą naiwnością wspomina o słabostkach rodziców (którzy nie wydają się sympatycznymi personami) i innych członków rodziny, w tym ciotce-hipochondryczce, ale te spostrzeżenia niewinnego i naiwnego dziecka nie malują całkowitego obrazu tych osób. Psychika głównego bohatera również nie zostanie poddana dogłębnej analizie; poznajemy go przez to, o czym nam opowiada. Poza swoją nadwrażliwością i empatycznością jest wprawnym obserwatorem, ma oko pisarza czy też po prostu artysty, a niezwykłej pamięci do barw, kształtów i zapachów można mu tylko pozazdrościć. Trochę więcej dowiadujemy się o nim w części ostatniej, kiedy cała wrażliwość chłopaka zostaje poddana pierwszemu poważniejszemu uczuciu, ale to bardziej analiza tego uczucia niż bohatera (i znów w tym momencie każdy wrażliwiec, który coś takiego przeżył odnajdzie tu dużo swoich emocji i doskonale zrozumie narratora). Zresztą na poznanie Marcela, spodziewam się, przyjdzie jeszcze czas w kolejnych tomach. Tutaj raczej wypadałoby się skupić na wątku prawdziwie miłosnym, ale opowiadając cokolwiek o charakterze Odety czy Swanna, zdradziłabym może chociaż trochę najsmaczniejsze rzeczy w książce, co byłoby bardzo złe, bo przecież ten dziwny tekst ma za zadanie zachęcić kogokolwiek za zabranie się za powieść. Bo przecież to, co najbardziej pikantne zawsze najbardziej ciekawi. Swoją drogą jestem bardzo ciekawa co do inspiracji Autora, który, jak już wiemy, raczej (delikatnie mówiąc) był domatorem i w innych miejscach niż swój dom pojawiał się nadzwyczaj rzadko. Musiał wobec tego bardzo dużo czytać i przede wszystkim być niezwykle spostrzegawczym i wrażliwym człowiekiem, by szybko i trafnie odkrywać największe tajemnice swoich rozmówców, rozwikływać skomplikowane uczucia jak owa miłość, której wielu innych twórców technicznie i praktycznie nie dałoby rady, a także szybko diagnozować poziom głupoty danego osobnika. Chociaż to ostatnie jest dość łatwe, bo ludzka głupota ma to do siebie, że wyłazi z nawet najbardziej starannych, kulturalnych przebrań, co również doskonale pokazują przykłady z powieści. Zresztą, jeśli uważnie przeczytacie wstęp Tłumacza i może coś wiarygodnego w Internecie, w wielu miejscach dostrzeżecie sprytnie poukrywane życiowe demony Autora, z którymi próbował walczyć i pewien związany z nimi powracający maniakalnie motyw, jak mi się wydaje, nie będący tylko kolejnym przykładem bezpardonowego przedstawiania upadku moralnego wyższych warstw francuskiej arystokracji. Cóż, to jest rzecz podobna do trójwymiarowych obrazków; zmieniająca się, w zależności, z której strony spojrzymy, dająca możliwość na wieloraką i skrajnie różną interpretację, a jednocześnie niezwykle lekka w swojej koronkowej konstrukcji. Możemy to odczytywać jako dogłębną, niezwykłą i mądrą opowieść o dziwnej miłości ale i jako pełną metafor część pamiętnika narratora-pisarza. A może i coś jeszcze, tyle że tego nie dostrzegam, bo naprawdę ciężko jest ogarnąć to wszystko po jednym przeczytaniu i jeszcze to opisać, kiedy jeszcze ma tak się kulejący styl. Cóż, takie książki służą też temu, żeby kiedy się myśli, że jest się na tyle fajnym, żeby pisać bloga i udawać, że się to dobrze, przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nie zrobiło się w życiu niczego pożytecznego. Bo gdybym była Autorem tej książki to przecież mogłabym się chwalić z czystym sumieniem.

A opisana wyżej całość kryje się w skromnej, acz ciekawej i eleganckiej oprawie Wydawnictwa, które – jak nie od dzisiaj wiadomo – specjalizuje się w oryginalnych i pięknych okładkach klasyków. A przede wszystkim dopasowanych do treści książek, co najbardziej cenię. W oprawie tej książki nie brakuje tych wszystkich elementów. Na czarnym tle, poza białymi napisami z tytułem książki i nazwiskiem Autora mamy żółtą wstążkę z tytułem serii (jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości), sylwetką pisarza i jego autografem. Wow. Całą ilustracją jest widmowa filiżanka z kawałkiem obrusa. Taki efekt uzyskano przez rozmycie konturów i pewną transparentność; w pewien sposób oddaje to istotę książki, będącej przecież zbiorem wspomnień narratora, które są przecież w pewien sposób widmowe, rozmyte, nietrwałe. A owa filiżanka na okładce jest pełna słynnej herbaty lipowej, w której bohater zanurzył jeszcze bardziej słynną magdalenkę (na jednym z portalów dla książkomaniaków znalazłam nawet przepis na owe ciastka). Tak, to idealna rzecz na okładkę tej książki – co bardziej się nadaje na to miejsce niż sztandarowy motyw, który zna prawie każdy, nawet ten, kto jeszcze powieści nie czytał? Tylna okładka książki jest jeszcze bardziej ascetyczna: mamy tam tylko biało-żółty tekst, będący po części fragmentem przedmowy Żeleńskiego. Ten pierwszy wydaje się jednak za bardzo sentymentalny i przegadany, obiecujący czytelnikowi kwiatki i motylki (a takich rzeczy w książce się nie uświadczy), natomiast z przedmowy Tłumacza wybrano fragment dotyczący legendy pisarza i jego niezwykłego losu. To dość intrygujący pomysł, chociaż wygląda to dość na zachęcanie za wszelką cenę do przeczytania, co z jednej strony jest szlachetne, ale z drugiej strony sprawi, że wielu czytelników, którzy nie dorośli do takiej literatury i potrzebują jeszcze czasu by zrozumieć ten klasyk, zbyt szybko zniechęci do prozy Autora. Jednak mimo wszystko to doskonała okładka dla tego dzieła, odpowiednio ładna, prosta i elegancka. Jak zawsze w tym Wydawnictwie – z wyczuciem.

Moja satysfakcja nie polega na odhaczeniu kolejnego klasyka z listy, bo nie czytam książek tylko dla tego, żeby je przeczytać. To radość tego rodzaju, kiedy pracujesz nad czymś w pocie czoła, żeby odkryć, że efekt jest genialny, a nawet lepszy od spodziewanego (bo, jak już wielokrotnie pisałam wyżej, powieść jest bardzo wymagająca, ale za swoje zaangażowanie i wytrwałość czytelnik otrzymuje tyle, że nie sposób żałować poświęconego na lekturę czasu). To radość możliwości obcowania z prawdziwą, namacalną Sztuką. Pięknem skończonym. Ale nie tylko chodzi tu o język czy mnogość interpretacji – skarbem tej powieści jest również jej treść, wypełniające je wspomnienia: szczegółowe, żywe, malownicze i wciągające tak samo lub lepiej niż fabuły, których zadaniem jest przykuć uwagę czytelnika. I jeśli naprawdę Autor czerpał ze swojej pamięci i swojego dzieciństwa, to sztuką jest również sposób, w jaki to wszystko pamięta i opisuje, co, wbrew pozorom nie jest rzeczą łatwą. Szczerze mówiąc, ja też chciałabym tak pamiętać. Bo kiedy zamknę oczy i skoncentruję się wystarczająco, bezpiecznie trzymając się teraźniejszości, uświadamiam sobie, że byłyby w moim dzieciństwie rzeczy, które można by przynajmniej spróbować opisać w podobny sposób. Ale ja nie posiadam tego daru co Autor. Moje wspomnienia już dawno wyblakły i zatarły się na tyle, że nie nadają się już na nic. Ale to może lepiej. Teraz bardziej doceniam prozę pisarza i jeszcze niżej chylę przed nim czoło.

Tytuł: „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna”
Autor: Marcel Proust
Moja ocena: 8,5/10

Ocena taka niska, bo mam nadzieję, że następne tomy będą jeszcze lepsze

Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać. Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/01/co-nie-jest-wina-pisarki-recenzja.html

W społeczeństwie – przynajmniej w większości - pozostał pewien bardzo szkodliwy mit, sięgający jeszcze średniowiecznych stosów z czarownicami a także teorii Hitlera o czystości rasowej. Zresztą wiele w nim także zwykłego, ludzkiego strachu przed czymś niewytłumaczalnym i wyglądającym dość strasznie, na tyle, że wywołuje obawę przed zarażeniem (mimo że jest to niemożliwe). Chodzi mi o choroby psychiczne – niewątpliwie gorsze od najbardziej sprytnego nowotwora, a może i nawet eboli. Choroby, o których opowiada się przyciszonym głosem, jakby zaraz któraś z nich miała zaatakować nas, niczym zaraza cholery lub czegoś podobnie ohydnego. I te szpitale psychiatryczne! Nam, książkomaniakom, przypominają się sceny z rozmaitych horrorów, w których duchy zmarłych pensjonariuszy przychodzą się mścić za krzywdy doznane za życia, bo przecież osoby psychicznie chore też mają jakieś uczucia. Na szczęście nie każdy z nas zna osoby ze schizofrenią, jakąś koszmarną psychozą czy choćby dwubiegunową afektywną (mówiąc nawiasem, na coś były chore takie sławy jak Mark Twain, Kurt Cobain czy Ludwig van Beethoven); wielu z nas zna tylko te schorzenia z opowiadań innych ludzi i internetów, chociaż lepiej dla naszego zdrowia będzie, kiedy nie będziemy za wiele na ten temat wiedzieć. Jednak są i schorzenia powszechne, nazywane już chorobami cywilizacyjnymi, dotykające co roku wiele tysięcy ludzi, szczególnie na globie zachodnim. Nerwica, anoreksja, bulimia… a przede wszystkim zabójcza depresja. Nazywana przez wielu inną odmianą raka, bardzo niebezpieczna i powodująca wiele cierpień nie tylko u chorego, ale i całej jego rodziny.

Może pojawić się u każdego – osoby starszej, dorosłego, nastolatka; ostatnio mówi się także o depresji u małych dzieci i niemowlaków (!). Charakteryzuje się przede wszystkim obniżeniem nastroju, zaniedbywaniem się i wszystkiego, co wcześniej było interesujące lub ważne, nadmierną sennością lub jej całkowitym brakiem i w ekstremalnych przypadkach myślami samobójczymi, próbami zabicia się, które nierzadko kończą się śmiercią. To najlepiej obrazuje, czym jest depresja; wielu z wam zapewne ciężko sobie wyobrazić, jak wielki musi być ból człowieka, u którego znika instynkt samozachowawczy i który pragnie przerwać życie, które tak wielu chciałoby zatrzymać i o które niektórzy walczą do końca. Wydaje się jednak, że nie jest to trudna do wyleczenia choroba – w ekstremalnych wypadkach wystarczą odpowiednie tabletki (przeciwdepresyjne, psychotopropy; również te oparte na słynnym już licie) czy terapia. Łatwo jednak mówić, bo to jedna z tych chorób, które ciężko zdiagnozować, a nawet zauważyć – osoby chore na depresję często są radosne, pełne energii i zapału, śmielsze nawet od tych zdrowych, bardzo impulsywne; przynajmniej na pokaz, dla znajomych. Zresztą wyżej wspomniane tabletki nie zawsze działają, a i nie wszyscy chorzy chcą je brać – łatwo bowiem ulec złudzeniu, że jest się wystarczająco zdrowym, by nie kontynuować terapii; że wszystko będzie dobrze, nawet bez pomocy chemii. Niestety, skutki takich działań mogą być opłakane. Jeśli w dodatku szuka się pomocy i oparcia w Internecie, ale zamiast na bloga Kylie czy strony z poradami wchodzi się na fora dla chorych tworzone przez innych chorych. W których, tak jak na analogicznych stronach dla anorektyczek, depresja nie jest traktowana jako choroba, ale stan umysłu, który nie wymaga leczenia. I tu zaczyna się największy dramat.

Przyjaciółka Cody Reynolds, Meg, wyjechała na prestiżowe studnia i popełniła samobójstwo. Tak naprawdę nikt nie wiedział, dlaczego. Meg była energiczną dziewczyną, wesołą, pełną uroku osobistego i wygadaną, w przeciwieństwie do zamkniętej w sobie Cody. Dziewczyna postanawia więc sprawdzić, co kryje się za okrutną, ale wyglądającą na bardzo przemyślaną śmiercią przyjaciółki. To, co okryje, zmieni jej całe życie, opinię na temat Meg, a także sprawi, że Cody pozna ciemniejszą stronę samej siebie, stronę, o której posiadanie nigdy się nie podejrzewała. No i – bez tego żadna nowoczesna książka dla młodzieży nie byłaby kompletna – Cody pozna miłość swojego życia, a przynajmniej faceta, w którym zakochuje się ze wzajemnością. Jaka tajemnica kryje się za śmiercią Meg? Czy bohaterka udźwignie ciężar prawdy? I czy przebaczy przyjaciółce, pogodzi się z tym, co się stało?

Temat chwytliwy, trzeba to przyznać. To również powód, dla którego w ogóle sięgnęłam po książkę, mimo że należy do powieści młodzieżowych, których zazwyczaj nie trawię. Będzie o samobójstwie, pomyślałam (kierowana dziwnym dla mojej wrażliwej natury upodobaniem do makabresek i medycznych wątków rodem z Dr.House’a, który zresztą jest jednym z moich ulubionych seriali), może nie będzie tyle przygryzania wargi, romantycznych dialogów między zakochanymi i innych mdłych, sentymentalnych elementów. Zresztą w tym okresie potrzeba mi było coś niezbyt ambitnego, lekkiego, dość krótkiego i w ogóle, choćby od autorki Zostań, jeśli kochasz, pozycji, którą wpisałam na swoją prywatną czarną listę. Poza tym nie wypada odmawiać pani bibliotekarce, jeśli ma się uprzywilejowaną pozycję w bibliotece. Ostatecznie powieści młodzieżowe są tym rodzajem (zazwyczaj) złych książek, które wyrządzają mojej psychice najmniejsze szkody. Jeśli mi się nie spodoba – pomyślałam, otwierając książkę na pierwszej stronie i wygodnie rozsiadając się z kubkiem kakao na tapczanie – przynajmniej będę miała materiał na negatywną recenzję na bloga. Zawsze jakaś korzyść, prawda?

Niewątpliwym plusem pozycji jest sam pomysł, który – co ciekawe – zainspirowała rzeczywistość. Autorka w posłowiu, zatytułowanym tradycyjnie jako Podziękowania i zawierającym listę ludzi, którzy są współwinni powstania powieści, wspomina o dziewczynie, która stała się inspiracją do powstania postaci Meg, użyczając jej swojej historii. Pisarka jednak rozszerza pomysł o wątek internetowy, bardzo ciekawy i, jak na płaskie powieści dla nastolatek, dość błyskotliwy. Bo chociaż o nastoletnich samobójstwach dla napisano wiele (pozostaje zastanowić się, ile w tych książkach grania na ludzkiej fascynacji makabrą, czyimś nieszczęściem, chęci wzbudzenia sensacji czy zarobienia, a ile prawdziwej chęci pokazania prawdy, a przynajmniej sportretowania tego – i owszem – ciekawego zjawiska jak samobójstwa nastolatków, którego przyczyny wciąż nie są do końca poznane, a przynajmniej mało spopularyzowane) to jeszcze o takim ujęciu nie słyszałam. Oczywiście należą się za to brawa, choćby dlatego, że dzisiaj, w dobie gloryfikacji Internetu – szczególnie wśród młodzieży – trzeba mówić o zagrożeniach, jakie za sobą niesie (i przy okazji dementować mity o depresji) ale mówić bez moralizowania, którego młode pokolenie nie lubi. Najlepiej właśnie w stosunkowo lekkiej konwencji powieści. Na czym zyskuje również sama powieść, bo dzięki temu fabuła tej książki mocno pozytywnie wyróżnia się na tle innych opowiastek dla nastolatek, pełnych nierealnie naiwnych scenariuszy i złamanych serc, które urastają do rangi jakiejś apokalipsy. Dzięki temu książkę czytało się – przynajmniej powierzchownie – bez tego bólu i nawet z przyjemnością; o dziwo, książkę także streściłam mamie, podczas gdy inne, o tematyce bardziej romantycznej, chowałam po zakamarkach pokoju, żeby uniknąć zarzutów, że psuję sobie gust i napycham łepetynę miłostkami, które niczego nowego mnie nie nauczą. Tak, sama również byłam w pewnym momencie bardzo zaintrygowana fabułą i naprawdę niepokoiłam się, co będzie dalej. Aż sama byłam zdziwiona, szczególnie że dalej już tak kolorowo nie jest.

Mogłabym przecież przyczepić się do fabuły, na którą pomysł przed chwilą tak wychwalałam. Świetny pomysł został częściowo zniszczony przez nieumiejętne – a może i specjalne – złe rozłożenie akcentów i wplecienie nieudolnego, przewidywalnego od pierwszej rozmowy bohaterów wątku miłosnego, który właściwie nie pełni żadnej funkcji w książce, plącząc się tylko i ciągnąc się gorzej od makaronu spaghetti czy starego sera do pizzy. W dodatku jest bardzo powtarzalny, bo w poprzedniej, czytanej przeze mnie książce pisarki główna bohaterka również zakochała się w zniewalająco przystojnym gitarzyście lokalnego rockowego bandu. Czy mam przez to rozumieć, że to pisarka ma słabość do przystojnych rockmanów bez koszulek, czy też myśli, że to ideał każdej dziewczyny? Mniejsza z tym, ale wątek miłosny skuteczne zniechęcał mnie do książki i spowalniał akcję, kiedy coś zaczynało się dziać, a w dodatku fabularnie odstawał od wszystkiego, o czym była książka, przez co wszystko wspaniale rozłaziło się na boki i rozklejało, co irytowało mnie na tyle, że nie chciało się wracać do powieści. Największą jednak wadą był fakt rozładowywania emocji – kiedy nieznacznie wrastało napięcie, a Cody pisała z tajemniczym mordercą na forach dla samobójców, jednocześnie zaglądając do wnętrza siebie i mierząc się ze swoim mrokiem, niczym w niezłych amerykańskich kryminałach, przychodził taki Ben i Autorka zaczynała wmawiać czytelnikowi, że między tym dwojgiem jest chemia, której i tak nie czułam. Zupełnie jak we wspomnianych wyżej kryminałach amerykańskich, kiedy w oczekiwaniu na mordercę policjant robi słodkie oczy do potencjalnej ofiary i rozmyśla nad strategią flirtu. Bardzo to fajne, prawda? No, może tylko dla fanów gatunku, ale przecież to nie polega na kupowaniu miłośników romansów dorobionymi na siłę wątkami. To samo można powiedzieć o zakończeniu, typowo happy-endingowym i sprawiającym, że książka staje się mokrym fajerwerkiem – niby wszystko miało być fajnie, ale tak właściwie nic z tego nie wynika. Zresztą całość niszczą także postacie z typowych książek dla młodzieży jak nieodpowiedzialna matka Cody czy znajomi Meg z akademika, co zapewne ma służyć rozrzedzeniu dusznej, pełnej napięcia atmosfery wątku głównego (w przypadku gdyby ktoś nie wytrzymał nerwowo). Ale pewnie i rozciągnięciu opowieści do standardów książkowych, co miało przecież miejsce w przypadku poprzedniej opowieści Autorki. Tylko po co? Żeby się lepiej sprzedawało? Ja tam wolałabym krócej, ale lepiej. I trochę bardziej ambitniej w warstwie fabularnej, bo poza wątkiem tajemniczej śmierci Meg (która zresztą taka wydaje się przez jakieś czterdzieści początkowych stron książki) wszystko jest zupełnie takie samo jak innych romansidłach dla nastolatek; co więcej, większość zdarzeń można z łatwością przewidzieć. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, jeden ciekawy pomysł – jeszcze z kulejącym wykonaniem – nie sprawia, że książka jest dobra. Niestety.

Czy nie przypominacie sobie coś, patrząc na okładkę? Jeśli tak, to brawo. Jesteście bardzo spostrzegawczy. Dla mnie, już od pierwszego spojrzenia ta okładka była podejrzana, a ponieważ słynę z opóźnionego zapłonu, dopiero później zauważyłam to, co jest przecież oczywiste: okładka została wystylizowana na bliźniaczkę tej do Zostań, jeśli kochasz. Przypadek? Nie sądzę. Naprawdę. Chociaż tamta była okładką filmową, Wydawca wpadł na genialny pomysł stylizacji okładek innych pozycji Autorki, zupełnie niezwiązanych z tamtą. Żeby czytelnik, spragniony posiadania wszystkich książki pisarki, miał wszystkie pozycje w podobnych okładkach, co – przyznaję – ładnie wygląda na półkach? He. A może chodziło o to, że myśląc, że nowa pozycja przypomina tamtą, czytelnik skusi na kupno tej? E, lepiej w to nie wnikać, bo na zarabianiu pieniędzy nie znam się tak dobrze jak marnowaniu ich w księgarni, trzeba jednak powiedzieć, że ta zdecydowanie nie jest taka ładna i pomysłowa jak tamta (jak to bywa zwykle z podróbkami naśladowania czegoś innego). Znów mamy białe tło i układankę na nim, z czego większość zajmuje – jak się domyślam – twarz Meg, a reszta ukazuje różne sceny i fragmenty książki. Mamy więc tam fragment jakiegoś maila (to list wysłany przed samobójstwem dziewczyny, jak możemy się domyślić po przybliżeniu), samotna, smutna dziewczyna w kącie, która ma zapewne obrazować depresję Meg, a w rzeczywistości kojarzy mi się z tymi wszystkimi głupimi informatorami na poczekalni u psychologa, pełnymi bzdur na temat tej choroby (nie wierzcie temu, depresja tak nie wygląda). Jest też także zdjęcie dwóch nastolatek, coś na kształt selfie z nieśmiertelnym dzióbkiem, kojarzące się z kolei z wszystkimi reklamami Butiku, modelkami z Instagrama czy innymi miejscami, w których ludzie myślą, że tak właśnie wygląda nastoletnia przyjaźń. Oprócz tego jest jeszcze tam taka ładna róża, ale nie wiem, co ona tam robi i jakaś kałuża czy coś, w czym pływają zeschłe liście. Może to jakieś symbole nieskończoności, życia, śmierci i tak dalej, których nie potrafię rozszyfrować? Bardzo możliwe. Oprócz tego wszystkiego jest jeszcze kawałek jakiegoś przystojnego chłopaka w lusterku, a konkretnie jego magnetyczne spojrzenie, na widok którego majki każdej dziewczyny powinny spaść same. Przesadzam? I to bardzo, bo to nie pierwsze i zapewne nie ostatnie takie spojrzenie na okładce książki młodzieżowej, nie ma w nic ciekawego. W każdym razie pod układanką i napisem informującym, że Autorka napisała jeszcze dwie inne książki, które warto byłoby przeczytać, widnieje tytuł. Faceci się może na tym nie znają, ale ja nie mam wątpliwości – faktura napisu przypomina szminkę. Różową. Wow, tylko dlaczego kojarzy mi się z tym teledyskiem disco polo, w którym dziewczyny piszą szminką na lustrze swoje imiona (daj spokój Kylie, po co się przyznajesz, że oglądasz teledyski disco polo?) albo w innych podobnych rzeczach, kiedy kobieta chce znaczyć swoją obecność. W kontekście samobójstwa pomysł dość makabryczny, ale frapujący, nie powiem. Poza tym u góry – tym razem dużymi literami – wydrukowano nazwisko pisarki. Mimo tego okładka jednak jest dość niepozorna wśród tych wszystkich dzikich kolorów w dziale z powieściami młodzieżowymi; oryginalnością specjalnie się też nie wyróżnia, a patrząc na nią nie odczuwamy żadnych silnych emocji, ani dobrych ani złych. Może tylko ci, którym podobały się poprzednie książki pisarki, ubrane w podobne okładki, sięgną z chęcią po pozycję i wyłowią ją wzrokiem w nawale innych. Ale na mnie to by nie podziałałoby.

Nie podziałałoby nie tylko ze względów, o których pisałam wyżej, ale także przez bohaterów książki. Postacie, które ciężko byłoby zaakceptować nawet wtedy, kiedy formalnie byłyby dobrze skonstruowane, a przecież tak nie jest. Może to też z mojej strony zmęczenie materiału i znudzenie niemal takimi samymi bohaterkami we wszystkich tych książkach, ale naprawdę. Cody, będąca przecież narratorką, prezentuje jeden z tych klasycznych już archetypów dziewcząt z takich książek dla młodzieży: twarda, nauczona przez życie, szorstka w rozmowach, ale w momencie, kiedy spotyka fajnego, przystojnego gitarzystę i tak miękną jej nogi, aż w końcu poddaje się czarowi Prawdziwej Miłości i cała jej wcześniejsza szorstkość znika. To nawet jest kopia tego archetypu, bo mam dziwne wrażenie, że głównej bohaterce Autorka poświęciła najmniej czasu. Cody wydaje się postacią po prostu niedopracowaną, nudną, znikającą w tłumie nieco lepiej zarysowanych postaci w powieści (jeśli w tym przypadku możemy w ogóle mówić o jakimkolwiek dopracowaniu), nawet Bena i – oczywiście – Meg. Nawet lepsza, bo bardziej irytująca, wydaje się matka dziewczyny. Tricia okazała się moją faworytką, jeśli chodzi o poziom techniczny postaci tej książki, bo – może niechcący – pisarka sprawiła, że spotykająca się wciąż z różnymi mężczyznami młoda kobieta, nie potrafiąca posługiwać się jakimś bardziej zaawansowanym od najprostszego telefonu komórkowego sprzętem jest niezwykle żywa i prawdziwa. Choć oczywiście nie chciałabym mieć takiej matki; te całe young adult uwielbia babrać się w patologii, czemu dowodzi także scena, w której Cody postanawia odwiedzić swojego ojca (zadziwiająco podobna do tej w nieszczęsnym Hopeless, chociaż mniej brzemienna w skutki). Nie wiem, czy poświęcić trochę miejsca Meg, w końcu od początku jest martwa, ale jej duch (może nie dosłownie) wciąż unosi się nad próbującą rozwikłać jej śmierć Cody, a bohaterka miejscami mówi czytelnikowi więcej o Meg niż o sobie. Oczywiście w samych superlatywach, opisując ją jako osobę wygadaną i szczęśliwą. I pisarce wychodzi to naprawdę nieźle, bo naprawdę każe przez chwilę czytelnikowi wierzyć, że Meg była właśnie taka, jaką ją opisała przyjaciółka, że nie mogła popełnić samobójstwa. To naprawdę zasługiwałoby na pochwałę, tylko gdyby Autorka w tej kwestii nie inspirowała się tak bardzo rzeczywistością, a konkretnie owym przypadkiem dziewczyny, której pamięci poświęciła książkę. Rozumiem potrzebę inspiracji, ale takie dosłowne potraktowanie rzeczywistości w książce obniża mój szacunek dla pisarza, który albo nie umiał, albo się bał, albo mu się nie chciało. To w końcu czym jest powieść – reportażem o śmierci dziewczyny czy autorskim dziełem? No niech mi pani nie wmawia, że dziełem autorskim. Wtedy takiego czegoś by tu nie było, droga pani pisarko. Pozostałe postacie już dawno wyleciały mi z głowy równie szybko, jak tam wleciały – były papierowe, archetypiczne, nudne, podobne do siebie i bez jakiegokolwiek życia, czyli dokładnie takie same jak wielu innych powieściach dla nastolatek. Po jakimś tam wysiłku umysłowym kojarzę narajanego kolesia nieco w klimatach rasta i jakąś Alice (?). Zresztą nieważne. Za dużo przeczytałam tych książek i teraz wszystko mi się zlewa. Moja wina, moja bardzo wielka wina.

No i teraz przechodzimy do najlepszego. Francuzi mówią na to cremé de la cremé, Polacy wisienka na torcie. Chodzi mi tu o styl Autorki, sposób, w jaki książka została napisana. Krótkie, jakby urwane zdania i niezwykle bogate słownictwo w nich wykorzystane… Nic, tylko czytać. Naprawdę. A każde takie zdanie, kiedy czuje się, że po przecinku dobrze by było dopisać coś jeszcze, to jakby wyrywany ząb. Boli. Człowiek szuka wzrokiem dalszej jego części, przyzwyczajony do wspaniałych, długich zdań, jakie sam pisze na co dzień (he, he) i innych gąsienic, a tu kropka. Koniec. Na początku paradoksalnie ciężko się czytało, chociaż chodzi tu tylko o to, żeby połknąć książkę w czasie kilku godzin, później z bólem musiałam to zaakceptować. I ciężko jednak potraktować to jako styl pisarki, bo to raczej takie pisanie, żeby każdy zrozumiał, a nie żeby ładnie wyglądało i było artystycznie. Tak samo ciężko ocenić zasób słownictwa naszej pisarki, bo trudno w ogóle o czymś takim mówić. Ile trudnych, barwnych słów mogła upchnąć w takie krótkie zdania żeby to jakoś zrozumiale brzmiało? Zresztą na tę kwestię należy spuścić zasłonę milczenia, bo słownictwo pisarki jest bardzo ubogie i ledwo wyrabia z nadawaniem opisywanym wydarzeniom takiej plastyki, żeby można było sobie cokolwiek wyobrazić, nie mówiąc o osiąganiu jakiegoś większego efektu artystycznego czy coś w tym rodzaju. Tak w ogóle o czym jak mówię? Czy w przypadku takiej literatury można mówić o artyzmie? Ha, ha. Znów wyjdzie na to, że oceniam te książki niewłaściwą miarą, godną największych arcydzieł albo nie rozumiem celu takiego gatunku. Ale ja przecież wiem o co chodzi w takiej literaturze – ma być na tyle przyjemnie, żeby się zrelaksować, przeczytać i zapomnieć. Tyle że w tym wypadku temat trochę nie tego, a i przecież jak można się zrelaksować, kiedy bolą zęby? Czytanie po to, żeby zapomnieć nie ma największego sensu, przynajmniej dla mnie. Cóż. I tak wychodzi na to, że nawet na kolejny produkt popkulturowy książka jest za słaba. Takie życie.

Chciałoby się napisać, że kolejna książka dla młodzieży to kolejne wielkie rozczarowanie. Ale tak nie jest, bo ja wiedziałam, że się rozczaruję. Ot, kobieca intuicja. Nie liczyłam przecież na wiele, może poza tematem samobójstwa, które jest – niestety – tematem, który trzeba poruszać często i w kontekście delikatnego przekonywania nastolatków, że jednak nie warto (chociaż i tak po te książki sięgną przeważnie ludzie, którzy spragnieni są makabry bądź romansu, jak zwykle będącego gdzieś na marginesie opowieści). Rozczarowanie więc nie było bolesne, może tylko trochę oburzenia wywołało we mnie użycie historii tej nieszczęsnej dziewczyny. Dość długo po przeczytaniu, jeszcze przed tym, jak zasiadłam przed komputerem by oddać się dość zapomnianej już czynności pisania recenzji (he) przyszła mi do głowy oczywista refleksja – po co mi to było? Ten czas poświęcony na czytanie i pisanie recenzji, kiedy i tak zapomnę fabułę książki, robiąc miejsce w mózgu na coś fajniejszego, na przykład inną książkę na ten sam temat. No po co? W sumie po nic, bo nawet samobójstw i smutku wszędzie jest za dużo. A książka nie zachwyca optymizmem ani czymś odkrywczym. O skłanianiu do refleksji czy jakimś morale lepiej już nie mówiąc. Bo ostatecznie uwagi, żeby brać regularnie prochy na depresję nie zmienią nic a nic w postrzeganiu chorych przez innych ludzi, ani nie uratują nastoletnich samobójców (a może podziałają na niektórych odwrotnie). Bo czytelników mniej wrażliwych na błędy Autorki – do których nie należę – bardziej zapewne zainteresują losy głównej bohaterki i jej chłopaka, którzy mają przed sobą całe życie, niż Meg, której w grobie już nic nie może pomóc. I to, wyjątkowo, nie jest – niestety – winą pisarki.

Tytuł: „Byłam tu”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 1/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/01/co-nie-jest-wina-pisarki-recenzja.html

W społeczeństwie – przynajmniej w większości - pozostał pewien bardzo szkodliwy mit, sięgający jeszcze średniowiecznych stosów z czarownicami a także teorii Hitlera o czystości rasowej. Zresztą wiele w nim także zwykłego, ludzkiego strachu przed czymś niewytłumaczalnym i wyglądającym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bez wstydu przyznaję, że jeśli chodzi o fizykę, to nie ogarniam tego jeszcze bardziej od matematyki. Jakieś prawa, zjawiska fotoelektryczne, definicje i najgorsze – wzory, które nijak nie potrafię zastosować w praktyce. Jednak wydaje mi się, że mimo wszystko odkryłam nowy rodzaj przyciągania grawitacyjnego: przyciąganie łóżka i kocu będące wprost proporcjonalne do niewyspania i pogody. Nie wiem jak wy, ale ja to czuję już z odległości dwóch, trzech kilometrów. Ba! Z każdej odległości. Kiedy w końcu moje marzenie się spełni i okryję się po nos w kocyku, do wymęczonego mózgu, który często płata mi wkurzające figle, przychodzi refleksja o tym, że jednak sen to najlepsza rzecz jaka mogła mi się przydarzyć w życiu i chciałabym spać w nieskończoność, co zresztą w moim przypadku nie jest aż tak nieprawdopodobne, bo w weekendy i wolniejsze dni wstaję o trzynastej i jestem taka wyspana, że aż zmęczona. Różnica jest taka, że dociera do mnie, że najlepiej byłoby, żeby moje życzenie się nie spełniło. Bo choć sen jest bardzo dobry dla zdrowia i samopoczucia człowieka (wiąże się to nie tylko z magazynowaniem energii, ale i z lepszym funkcjonowaniem układu odpornościowego, co bardzo by mi się przydało) nie od dziś wiadomo, że jest bardzo podobny do śmierci nie tylko dlatego, że śpiący przypomina czasem zmarłego. Można także umrzeć we śnie i nikt tego nie zauważy, ale jest także objawem różnych nieciekawych chorób, na depresji zaczynając a kończąc na ukąszeniu przez afrykańską muchę tse-tse. Najbardziej jednak śmierć przypomina śpiączka: niezwykle głęboki sen, tak głęboki, że czasem wzbudzenie nie jest możliwe. Stan coma, zawieszenie pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy światami, pomiędzy wszystkim. Niektóre osoby, które w końcu się obudziły, opisują doznania podobne do śmierci klinicznej, inne wspominają, że były świadome wszystkiego, co dzieje się wokół. Jeszcze gorzej, gdy nie jest to śpiączka wywołana przez leki, czyli farmakologiczna, ale ta wywołana chorobą albo wypadkiem, określana w specjalnej skali Glasgow. Jeśli w ogóle da się kogoś z niej obudzić i w jakiś sposób zregenerować zniszczone neurony to zwykle życie dla tego człowieka zaczyna się od nowa. Od nauki czytania, pisania, poznawania swoich bliskich. Nie, nie. Już wolałabym cierpieć na bezsenność i lunatykować niż tak zasnąć. Brr.

Nigdy nie zostanę lekarzem, ale temat śpiączki jest bardzo intrygujący, tak samo jak wszystkie inne dziwne stany świadomości człowieka, których się boimy, ale które nas bardzo interesują (dlatego, że ich się boimy). Co się dzieje z takim człowiekiem, kiedy dla nas jest właściwie trupem podłączonym do respiratora? Czy po śmierci mózgowej istnienie człowieka przenosi się do jakiegoś innego poziomu? Te pytania zahaczają o ważką tematykę, która dla wszelkiej maści pisarzy jest pożywką dla wyobraźni i rzeczą, na której temat można napisać niejedną książkę. Bo tak naprawdę stać może się wszystko i żaden profesorek nie będzie potem pisał w recenzji, że to nie jest realne. Pomysłów zatem jest dużo, bardzo różnorodnych, mniej lub bardziej udanych, w tym najlepsza powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk - Druga szansa, której gęsty, mroczny klimat i ciekawie zbudowany świat zapadły mi w pamięć mimo warsztatowych braków Autorki. Jednak do opowieści o śpiączce pasuje nie tylko stylistyka horroru – można także napisać opowieść bardziej lekką, może skręcając w stronę rozważań nad sensem życia (jakkolwiek kiczowato to brzmi) i innych poważnych tematów, podanych w formie przemyślanej. Tak by temat został zrozumiany i przez przeciętnego nastolatka z gimbazy i dorosłego, który nie ma czasu i ochoty zaprzątać sobie głowy filozoficznymi tematami; jednocześnie trzeba wszystko umiejętnie wyważyć, bo do kiczu i przesadnego sentymentalizmu droga prosta i szeroka. No ale pisarze wciąż próbują jakoś opowiedzieć o tym młodzieży i dorosłym, opisać w możliwie najlepszy sposób. Udaje się różnie, ale weźmy pod mikroskop ten konkretny okaz.

Mia ma rodzinę z rockandrollową przeszłością, przystojnego chłopaka i oryginalną pasję – wiolonczelę. Mimo to jej życie nie jest proste – jest po prostu w miarę spokojnym życiem dorastającej, normalnej dziewczyny z różnymi problemami. Wszystko rozsypuje się pewnego tragicznego dnia i od tego czasu nic nie będzie takie samo. Oddzielona od swojego ciała, które zapadło w śpiączkę, Mia będzie musiała zdecydować się czy poddać się i odejść w bliżej nieokreślone zaświaty lub stoczyć batalię o kontynuowanie swojego życia. A wybór jest bardzo trudny, szczególnie w sytuacji wewnętrznego rozdarcia, tęsknoty, ale też nadziei. Nadziei? Jedyną nadzieją Mii jest jej ukochany, Adam. Podczas podejmowania decyzji bohaterka wspomina całe swoje dotychczasowe życie, dzięki czemu czytelnik poznaje ją bliżej i zaczyna rozumieć kontekst całej historii. Jaką decyzję, w konfrontacji tego co przeżyła, podejmie Mia? I czy powrót do życia będzie możliwy?

Temat ciężki, trzeba przyznać. Rozdarcie bohaterki między życiem a śmiercią wymaga zadania w książce fundamentalnych pytań, które bezrefleksyjnej większości ludzi z grona odbiorców powieści – nastolatków- nie są na tyle bliskie, by cokolwiek z książki zrozumieć. Autorka miała więc dwa rozwiązania: albo opuścić te kwestie, albo też zaprezentować je w prosty sposób. Ponieważ pisanie tego rodzaju powieści z pominięciem tych spraw byłoby bezsensowne, pisarka musiała znacznie uprościć swoje rozważania na temat życia, śmierci i miłości. I tego najbardziej obawiałam się sięgając po powieść – co zrobię, gdy zabrnę w czytaniu za daleko, a zewsząd napadną na mnie ckliwe opisy, wyznania miłości i inne rzeczy, powszechnie określanym kiczem i tanim sentymentalizmem. Ja naprawdę nie mam zdrowia na takie rzeczy, a z rzucania książkami o ścianę wyrosłam już dawno. Uspokoiła mnie tylko niewielka objętość książki, w razie czego męka nie będzie się przedłużać w nieskończoność, a po całej traumie pozostanie tylko kolejna negatywna recenzja i lekki uszczerbek na zdrowiu, który szybko zagoi się lepszymi książkami. Albo, kto wie, wyniosę z tej książki coś dobrego? Lubię bardzo, kiedy coś pozytywnie zaskakuje, szczególnie jeśli chodzi o literaturę dla młodzieży, o której ogólnie nie mam dobrego zdania.

Jak zwykle w takich przypadkach mam dylemat, od czego zacząć. Okładka? Hm, do złudzenia przypomina plakat filmowy tegoż dzieła literackiego, chociaż sam w sobie jest dość oryginalny. To coś w rodzaju układanki, składającej się na portret głównej bohaterki, której niektóre fragmenty czy też nie pasują czy też nie zostały odwrócone na drugą stronę. Przedstawiają jednak fragmenty życia Mii, będące scenami z filmu (przy jednej z nich dodano tylko pompatyczny napis Żyj dla miłości; oh jej, ale to romantyczne): u góry dwie sceny ze szpitala, sympatyczny obrazek z Adamem, a poniżej wiolonczela z grającą na niej ręką Mii; jeszcze niżej scena z wypadku (no dobra, miało być bez spojlerów, ale to nie moja wina tylko okładki… po co zdradzają najciekawsze rzeczy na samym początku?), a na końcu jeszcze rodzice Mii, którzy uśmiechają się i wyglądają bardzo sympatycznie. Pomijając kwestię spojlerów całość wygląda całkiem pomysłowo, intrygująco i elegancko. Nie ma niczego za dużo, nie zapaciano niepotrzebnymi kolorami bo wszystko oprawiono w białą ramkę, a napisy ograniczono do tytułu, imienia i nazwiska Autorki i krótkiej informacji o tym, że film w kinach. Całość, choć nie przyciąga wzroku w księgarniach i bibliotekach, prezentuje się wyjątkowo skromnie ale intrygująco – na mnie podziałał brak krzykliwych i nadmiernie pozytywnych recenzji i lapidarny opis, po którym pomyślałam, że to coś dla mnie. Nie można też odmówić aktorce na okładce głębi zamyślonego, dramatycznego spojrzenia, którym przyciąga wzrok oglądającego na tyle, że chce się sprawdzić, coś się za nim kryje.

A kryje się za nim przede wszystkim fabuła, która jest nią tylko teoretycznie. Bo większość zawartości tej pozycji wypełniona czymś, co w teorii literatury nazywa się retrospekcją. Właściwa akcja to tylko krótkie scenki podczas dwudziestu czterech godzin po wypadku z perspektywy Mii, która wyszła ze swojego pogrążonego w śpiączce ciała i krąży po szpitalu medytując nad tym, czy powinna żyć dalej i przypomina sobie całe swoje życie w przydługich fragmentach części drugiej, przypominającej wycinki z jakiejś innej książki czy opowieści. To głównie historia o związku Mii z Adamem, wokalistą i gitarzystą lokalnego zespołu rockowego z obszernymi dygresjami na temat rodziców dziewczyny, przyjaciółki i wszystkiego, co Autorce wydało się ważne (czytaj: pozwalające na nadmuchanie kilkunastostronicowego opowiadania do rozmiarów krótkiej powieści). Co więcej, w historii miłości dwóch głównych bohaterów nie ma nic nadzwyczajnego, może poza tytułami starych hitów amerykańskiego rocka i punku, które pisarka cytuje w nadziei, że dzięki temu książka będzie lepsza od tych wszystkich powiastek, w których nastolatki słuchają Jennifer Lopez i starej Miley Cyrus na swoich różowych iPodach. Ot, dziewczyna i chłopak chodzą do tej samej szkoły, on zaprasza ją na koncert ulubionego muzyka klasycznego, pojawia się seks i cała reszta, w końcu dochodzą zgrzyty i tak od nowa. Nuda. A odskocznią od tego jest równie nijaka historyjka pałętania się po szpitalnych korytarzach, jakby na siłę doczepiona do rozwlekłego romansidła. Mam żyć czy nie mam? Z całego serca życzyłam Mii śmierci w bólach i w ogóle, bo ile można słuchać jej marudzenia i smutania się. Smutania, bo jak inaczej można się smucić bez emocji, bez angażowania czytelnika, bez czegokolwiek prawdziwego. I jeszcze te pseudo-filozoficzne mądrości o życiu i śmierci brzmiące jak dewizy wyjęte z mózgu Paula Coelho podczas tropikalnych wakacji za pieniądze czytelników jego książek. Albo popowych balladek z podkręconym na audio-tune nieciekawym i ckliwym głosikiem Seleny Gomez czy innego Pitbulla. I potem jeszcze dziwiłam się, jak można tak krótką i z założenia lekką książeczkę czytać tak długo! Przy tym wszystkim całość jest boleśnie nieprawdopodobna. Już przemilczmy prawdopodobieństwo nastolatki grającej na wiolonczeli i słuchającej Beethovena, bo jestem żywym dowodem na to, że dziwni ludzie nie są wymarłym gatunkiem, ale ta punkowa gwiazdka, która przyszła do szpitala specjalnie dla pogrążonej w śpiączce dziewczyny gościa, którego kapela będzie grała support na jej koncercie… No nie wiem, czy to jest możliwe nawet w światku punkowców. Zresztą tego typu akcje zawsze wydają mi się wyjęte z bajek, bo wątpię, czy w normalnym, prawdziwym świecie takie akcje by przeszły i to z wielu różnych powodów. Ba, gdyby tylko to, ale sam pomysł prowadzenia narracji z punktu widzenia Mii, która – nie oszukujmy się – wyszła ze swojego ciała i nie jest widoczna dla innych ludzi. Ten mało odkrywczy motyw jakoś nie łączy się bardziej przyziemną resztą. Przecież pamiętacie te wszystkie moje narzekania, że po prostu nie da się połączyć tych dwóch rzeczy w równych proporcjach, przynajmniej jeśli nie jesteś jakimś noblistą czy innym mistrzem. Zresztą gdyby Autorka pokusiła się o jakieś kreatywne rozwinięcie tego wątku: jakieś tajemnice związane z życiem po życiu, jakiś przystojniak w roli anioła (jak to było w mało popularnym już paranormal romance) czy coś w tym stylu. Dysproporcje między wątkiem bardziej realistycznym a paranormalnym nie były takie duże, a pisarka nie dziwiłaby się również, dlaczego książka wyszła taka cienka. No ale wtedy nie byłoby tej całej filozoficzno-mądrościowej otoczki, życiowej mądrości i wzruszającej historii szczeniackiej miłości tak wielkiej, że budzi ze śpiączki i sprawia, że chce się żyć, mimo że bez prawie nikogo bliskiego. Pisarka przecież nie pozwoli swoim rozbrykanym pomysłom zmniejszyć głębokiego przesłania swojego dzieła, prawda?

Pod ciężarem tego niezwykle ważnego przesłania dla czytelników uginają się także postacie. Szczególnie Mia, która – z racji, że jest narratorką i główną bohaterką książki – powinna być postacią najbardziej rozbudowaną i najciekawszą. Cóż, zapamiętałam tylko fakt, że bardzo lubi kawę (tak jak ja), bo więcej cech to ona chyba nie ma. Albo są tak źle pokazane czy wykrzywione, że trudno cokolwiek na ich temat powiedzieć (poczucie, że jest się – oh! – innym od swojej rodziny nie jest cechą, przynajmniej dla mnie). Dziewczyna jest mdła, nijaka, nudna i przy tym bardzo irytująca, nawet jak na bohaterkę powieści dla młodzieży. Przede wszystkim pisarka chciała w nią wcisnąć za dużo cech naraz i to starając się aż za bardzo; tak, żeby była – w jej mniemaniu – zwykłą nastolatką, ale i delikatną, introwertyczną wiolonczelistką, prawdziwym muzykiem. Co za dużo to niezdrowo, szczególnie że orłem w tworzeniu ciekawych, dobrych postaci Autorka nie jest. Brak tu również tej iskry, która ożywiłaby postać, sprawiła, że chciałoby się jeszcze dłużej pobyć z Mią, a nawet może współczuć jej dramatowi, ale za to dużo bylejakości, bo kiedy pisarka stworzyła bohaterce dużo cech, zapomniała je złożyć w całość w taki sposób, żeby nie było zapychania dziur irytującymi zachowaniami dziewczyny, przygryzaniem wargi (tak charakterystycznym dla bohaterek powieści dla nastolatek, że aż boli) i wydumanymi problemami, szczególnie dotyczącymi prestiżowej szkoły muzycznej a przyszłością swojego związku (mogła z nim nie iść do łóżka) przez co wiele razy modliłam się o jej śmierć. Śmierć długą i bolesną razem z jej chłopakiem, bo on też pozostawia wiele do życzenia. Nie, oczywiście, nie mam nic przeciwko gitarzystom w ogóle, bo bez nich nie byłoby mnóstwa genialnych piosenek, ale większość autorek powiastek dla młodych dam nie powinno się brać za stwarzanie wiarygodnych postaci męskich. Faceci w ich wykonaniu – tak jak mniej więcej tutaj – to tylko bosko wyrzeźbione ciało, lekki zarost i mnóstwo testosteronu. Głównym zadaniem takich osobników jest całowanie dziewczyny (żeby tylko!) i powtarzanie jej, jaka jest piękna. Może i Adam nie ma klaty i kaloryfera, ale ma wszystko inne i nic poza tym, a przynajmniej ciężko powiedzieć, bo tak jak jego ukochana jest postacią rozmytą i pozbawioną jakichkolwiek konkretnych cech. No może poza dziwną delikatnością, która kilka razy Autorce wyszła całkiem nieźle jak na nią. Ta wrażliwość z muzyką rockową jakoś nie koresponduje, że tak ładnie powiem, ale szczególnie na początku były szanse, że z chłopaka coś będzie, tylko co może być z czegokolwiek w takiej krótkiej powieści, w której pisarce trudno zdecydować się, czy pisać fantasy czy powieść obyczajową. A może romans?

Pomiędzy tym wszystkim fruwają sobie postaci drugoplanowe – rodzice dziewczyny, jej przyjaciółka, brat i znajomi rodziny oraz dziadkowie. Są to postacie psychologicznie zaledwie naszkicowane, a fabularnie tylko kilka razy wspomniane i zupełnie nieprzekonywujące. Przede wszystkim dlatego, że Autorka nawet nie próbuje nadawać ich jakichkolwiek cech, myśląc pewnie, że problem sam rozwiąże się w dialogach i partiach narracyjnych. Problem w tym, że nawet to jest niewykonalne przy takich gabarytach, jeszcze kiedy – nie oszukujmy się – dostajemy tylko ubogie zarysy fabuły. Nie ma zatem miejsca i warunków na zwykłe postacie, które można byłoby nazwać postaciami, nie mówiąc już o ludziach, których pisarka rozpaczliwie próbuje kreować na oryginalnych, jak przyjaciółkę Mii. Z bohaterki, która chyba miała nadawać zbytnio ugrzecznionej i bezbarwnej powieści odrobinę szaleństwa, wyszło coś, co przypomina stwora złożonego z fragmentów różnych pomysłów, które w ogóle do siebie nie pasują. A właściwie, jak wszystko w tej książce, szkic stwora. W głębokim tle tego wszystkiego unoszą się jeszcze postacie rodziny Mii i znajomych, których znamy tylko z imion, a w najlepszym razie wygłaszają krótkie, bezbarwne partie w jednej czy dwóch scenach. Lepiej więc, gdyby w ogóle ich tam nie było, bo tak naprawdę ani Mii, ani pisarce nie są potrzebni do szczęścia, świadczą tylko o tym, że Autorka chciała swoją opowieść jak najbardziej nadmuchać. Jakie to zresztą dziwne! Z jednej strony pisarka robi wszystko, żeby nudne, niepotrzebne i rozbudowane retrospekcje ciągnęły się jak najdłużej, bo materiału starcza na niezbyt długie opowiadanie, a z drugiej narzekam, że brakuje miejsca na dobre charakterystyki bohaterów. Coś z tą powieścią jest nie tak i to od momentu, kiedy pomysł na jej napisanie zrodził się w umyśle pisarki.

A może po prostu miejsce jest, tylko nie – paradoksalnie – dla bohaterów; Autorce chodziło o pisanie książki samo w sobie, nie ważne, że z słabo naszkicowanymi postaciami i niewystarczającą fabułą? Wyrzucanie z siebie słów może być w pewien sposób terapeutyczne (czego przykładem jest moja pisanina). Ale mówię tu o pisaniu do szuflady czy wrzucaniem swoich tekstów na internetowy śmietnik, jak robię to ja. Nie każdy chce czytać twoje wypociny, jeśli piszesz w dodatku bez większego sensu i z zamiarami bynajmniej bardzo przyziemnymi (bo w jakim innym celu pisarka rozbudowała owe, banalne przecież, opowiadanie do rozmiarów powieści wraz z jej kontynuacją?). Zresztą nawet bez tych zamiarów talenty pisarki wypadają mało imponująco. Nie ma bogatego słownictwa, w jakikolwiek sposób odkrywczego, bądź chociaż plastycznego stylu, który sprawiałby, że czytałoby się z zainteresowaniem albo szczątkowym chociaż zaangażowaniem. Zdania są proste, toporne, ledwie poprawnie zbudowane, czasami pełne przekombinowanych metafor, szczególnie jeśli chodzi o opisy uczuć bohaterów, których zresztą jest jak na lekarstwo; zresztą nawet bez tych rozpaczliwych prób dosięgnięcia najlepszym, a przynajmniej przeciętnym pisarzom z jakimś tam warsztatem, wszystko jest sztuczne i pachnie tanim efekciarstwem na kilometr. Stylu pisarki nie ratuje nawet epatowanie nazwami starych kapel rockowych i punkowych, tudzież tytułami ich piosenek, bo razem z infantylnym językiem i nijakością całej reszty wychodzi jeszcze bardziej sztucznie. Nie wiem zresztą, co pisarka chciała przez to osiągnąć, bo to zupełnie nie było potrzebne, przynajmniej tak myślę. Jeśli Autorka chciała pochwalić się swoim gustem muzycznym to mogła przecież zrobić to chociażby na jakiejś stronie internetowej poświęconej swoim książkom (choć przykładu ze Stephenie Meyer, która jest znana z udostępniania prawie całej dyskografii Muse), a jeśli przypodobać nastolatkom, to pomysł również nietrafiony, bo stereotypowy metal, emo czy rockman po powieść tę nie sięgnie, w przeciwieństwie do kolejnej dziewczyny Justina Biebera, której te nazwy nic nie mówią. Dialogi również pozostawiają wiele do życzenia – swoim zwyczajem tylko dodam, że są boleśnie mechaniczne, pozbawione wszelkich uczuć i bardzo proste (by nie rzec prostackie), a w dodatku często naładowane ową filozofią, co sprawia tylko, że tani sentymentalizm wzrasta do poziomu krytycznego. Nie wspominam oczywiście o dialogach pomiędzy Mią a jej ukochanym Adamem, bo żeby o tym napisać potrzebowałabym znacznie więcej zdrowia… chociaż te fragmenty, w których zaczyna między nimi się coś psuć, bardzo mi się podobały. Znacznie poprawiły mi humor, bo przynajmniej się uśmiałam. I choć wiem, że nie takie emocje to powinno u mnie wzbudzić, to przynajmniej tekst chociaż na chwilę przestał być dla mnie kompletnie obojętny i nudny. A to już jakieś osiągnięcie, prawda? Jedyną zaletą tego wszystkiego było to, że bardzo szybko się czytało, a w połączeniu z objętością, książki starczało tylko na kilka godzin. Ba, nawet nie na jedno popołudnie. Mimo że mam dziwne uczucie, że tak mało czasu poświęconego książce sprawia, że ciężko w ogóle coś o książce napisać (mimo mojego naturalnego słowotoku, który podwaja się jeszcze przy wszystkich tych książkowych koszmarkach) i jakoś ją ocenić. Gdybym miała ambicję być kimś więcej niż jedną z przeciętnych, nijakich blogerek z blogosfery przecież niszowej, która kariery nigdy nie zrobi, przeczytałabym powieść jeszcze raz, dla gruntowniejszego zapoznania się ze wszystkimi błędami popełnionymi przez Autorkę. Ale żal mi tych kilku następnych godzin spędzonych z Mią i jej problemami – mogę wtedy zrobić coś bardziej wartościowego, na przykład uciąć sobie drzemkę, bo tego nigdy za dużo.

Co za dużo, to niezdrowo– mówi mądre polskie przysłowie. Czyżby nawet taka dawka przygód Mii i jej kochasia była dla mnie niezdrowa? Bardzo możliwe, chociaż ta książka zadała mi najmniej tortur, jeśli miałabym porównywać do innych, podobnych powiastek. Ale nie współczujcie mi, bo najbardziej przykre jest to, że dalej nie wiem, co z tą śpiączką i stanem zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią. No tak, oczywiście, filozofia była i to jaka, ale każda czytelnika takich książek – w tym ja, bo już trochę tego w życiu było – doskonale wie, że miłość zwycięża śmierć, warto żyć dla miłości i takie tam (szczególnie że tą miłością jest gitarzysta). Ale poza tym nic godnego uwagi, a nawet tej recenzji i czasu na nią poświęconego. Bo powieść nawet nie sprawiła, że zaczęłam się bać się śpiączki, wypadku samochodowego, czy snu – wręcz przeciwnie: z radością i ulgą odłożyłam książkę na bok, włączyłam kochaną Lisę Gerrard, która zawsze pomaga mi zasnąć i okryłam się kocykiem. O książce przypomniałam sobie – z pewnym wysiłkiem – dopiero teraz, kiedy muszę (właściwie nie muszę… ale chcę) pisać recenzję, ale po skończeniu tego tekstu nie pozostanie mi nic innego jak zupełnie wyrzucić sobie opowiastkę z głowy, zapełniając wolne miejsce w mózgu bitami znacznie bardziej potrzebnych informacji. I dobrze. Bo książka jak najbardziej zasługuje.

Tytuł: „Zostań, jeśli kochasz”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 0,5/10

Bez wstydu przyznaję, że jeśli chodzi o fizykę, to nie ogarniam tego jeszcze bardziej od matematyki. Jakieś prawa, zjawiska fotoelektryczne, definicje i najgorsze – wzory, które nijak nie potrafię zastosować w praktyce. Jednak wydaje mi się, że mimo wszystko odkryłam nowy rodzaj przyciągania grawitacyjnego: przyciąganie łóżka i kocu będące wprost proporcjonalne do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/12/kochanie-masz-mozg-we-wosach-recenzja.html

Może się to wyda dziwne, ale nie lubię lekkoduchów i tych, którzy widzą świat przez różowe okulary. I to nie dlatego, że skręca mnie na widok różowego, bo to zupełnie inna historia, czy mam zamiar zostać emo (Mama by się przeraziła). Myślę, że to wina moich życiowych doświadczeń i znajomości tego, co w życiu człowieka może spotkać. Jest pewien limit traumatycznych zdarzeń, po przekroczeniu którego optymizm staje się irytujący. Zresztą wokół nas jest wystarczająco dużo dramatów innych ludzi, wobec których nie możemy być obojętni, by w końcu tych największych optymistów dopadło przeświadczenie, że tak naprawdę nie zawsze (a raczej prawie nigdy) szklanka jest do połowy pełna. Ale takim znów pesymistą nie jestem, a przynajmniej staram się nie być; staram się zachowywać złoty środek, tak jak starożytni stoicy i postępować według słynnego angielskiego hasła keep calm and carry on. Świat wydaje mi się wtedy umiarkowanie dobry i umiarkowanie zły, co sprawia, że nie czuję się dobrze.

W sztuce tak nie jest, bo częściej możemy przeczytać, obejrzeć czy posłuchać rzeczy smutnych, wręcz depresyjnych. I to nie tylko dlatego, że ludzie lubią czytać o nieszczęśliwej miłości, chorobach psychicznych, tragediach, wojnach i innych sprawach tego rodzaju. Po prostu takie rzeczy się lepiej pisze i trudnej jest coś sknocić. Sprawdza się to często w muzyce, gdzie łatwiej w kicz popaść śpiewając teen pop albo pop rock i produkując radiowe bangery niż kiedy jesteś songwriterem albo zajmujesz się szeroko pojętą alternatywą. Tak samo w książkach: wiele tych opowiadających o życiu w sposób entuzjastycznie optymistyczny trąci kiczem, a wiele z tych smutnych staje się arcydziełami. Trudniej jest pisać o miłości spełnionej, szczęśliwej unikając cukierkowatości niż ciekawie i głęboko opisać tą nieszczęśliwą. Ciężko w ogóle jest napisać coś, co każdy strawi i jednocześnie być naiwnym, śmiesznym i przesłodzonym. Trudno jest napisać coś lekkiego, zabawnego, ale nie kiczowatego. Świadczą o tym góry zabawnych i ciepłych powieścidełek dla kobiet i młodzieży, których okładki, często utrzymane w ciepłych barwach (najczęściej intensywnym różu, od którego skręca mnie w żołądku), piętrzą się na półkach księgarni i bibliotek i wyprowadzają mnie z równowagi. Szczególnie te powieści dla nastolatek. Kiedyś je czytałam, ale tylko dlatego, że będąc chora i leżąc w łóżku nie miałam nic lepszego do roboty i na nic innego sił. Po kilku tytułach zaczęło mnie niebezpiecznie mdlić. W takiej jednej książce było więcej lukru i czekolady niż na całym talerzu pączków mojej babci, które aż lepią się do rąk. Od tamtego jakoś nie miałam ochoty na takie pozycje, odkrywając wielu ciekawych Autorów, którzy nie mieli z tym problemów, co sprawiło, że ja nie miałam kulinarnych skojarzeń i mogłam czytać w zupełnym spokoju.

Ponownie pozycjami dla młodszego czytelnika zainteresowałam się niedawno, kiedy zaczęła się ta cała moda na new adult. To gatunek – przynajmniej z założenia – bliższy życiu niż te wszystkie powiastki o bogatych nastolatkach, ciągnące się jak Moda na Sukces (tak, Pamiętniku Księżniczki, do ciebie piję). Miłość, traumy z przeszłości, odkupienie, przebaczenie, zemsta. Takie rzeczy się w życiu zdarzają, zdarzają się wokół młodych czytelników, którzy – tak sobie myślałam – pozbędą się różowych okularów i zaczną patrzeć na ten świat realistycznie, może z gorzką refleksją. Zachęcona pozytywnymi recenzjami, pełnymi ekscytacji dorównującej mojej fazie na Władcę Pierścieni i nabożnej czci, z jaką traktuję tylko wszystko związane z historią, musiałam się przekonać się, czy moje nadzieje się spełnią. Zresztą byłam też ciekawa, jak zwykle (a ciekawość to pierwszy stopień do piekła). Sięgnęłam po losowo wybrany tytuł. Porażka. Drugą pozycją była pierwsza część losów niejakich Tessy i Hardina, również porażka. Pomyślałam, że za trzecim razem musi się udać, bo to przecież trzeci raz. Chciałam także sprawdzić, czy popularne przysłowie mówi prawdę. Bo dlaczego nie?

Sky jest raczej zwykłą nastolatką chociaż nie posiada konta na Facebooku ani telefonu komórkowego. Ma przyjaciółkę, Six i przybraną mamę a także popsutą reputację. Jej przyjaciółka bowiem nie należy do cnotliwych, a nocami do pokoju Sky wchodzą mężczyźni, którzy obściskują się z naszą bohaterką. Ale tylko obściskują, bo dziewczyna nie pozwala na więcej – całusy i pieszczoty dają jej miłe odrętwienie, ale na pewno nie podniecenie. Dlaczego? Dziewczyna nie wie. Pewnego razu w dziwnych okolicznościach spotyka Deana Holdera, bardzo przystojnego i tajemniczego chłopaka, z którym szybko zaczyna łączyć ją coś więcej. Jednak okazuje się, że rozwijający związek budzi wiele demonów z przeszłości, które Sky przypomina sobie dopiero teraz. To będzie najpiękniejszy, ale także najgorszy okres w jej życiu – bo zapewne każdy z nas wolałby żyć w nieświadomości i spokoju, bez straszliwej prawdy o sobie i tym, co zostało wyparte przez świadomość. Ale każdy z nas, kto stracił nadzieję, chciałby poczuć to szczęście, gdy pewnego dnia ją odzyskuje, prawda?

Trochę wbrew sobie, ale by stało się zadość sprawiedliwości, muszę podkreślić zalety powieści. Przede wszystkim to kilka ciekawych i kreatywnych pomysłów, które Autorce z całą pewnością się udały. Mówię tu przede wszystkim o wieloznaczności angielskiego tytułu i wynikających z tego konsekwencji. Jedno słowo – a właściwie dwa – a cała gama znaczeń, które nie raz zaskoczą czytelnika. Po drugie nawiązania gatunkowe do kryminału, co prawda tego bardzo popularnego i z niskiej półki, ale zawsze to jakieś novum. Nutka sensacji zdecydowanie pomogła fabule książki nie utykać w mieliznach i sentymentalnych zapętleniach, skutecznie też wprowadza napięcie, które sprawia, że czytelnik nie nudzi się i nie męczy tak bardzo, jak w przypadku, gdyby tego nie było, a przede wszystkim nadaje książce nieco świeżości. Przecież jeszcze nigdy nie spotkałam się z pozycją dla nastolatek, w której byłoby tyle krwi, flaków i dramatów (nie dziwię się więc, że niektórym może zniszczyć psychikę). Literatura dla młodzieży jest tak skostniała w niezbyt ciekawych schematach, że każdy, chociaż najmniejszy, ciekawy i autorski pomysł zasługuje choćby na przelotną uwagę i odnotowanie. Szczególnie że dalej już tak różowo nie będzie.

Wydanie książki jest niepozorne i zwykłe, oczywiście oprócz okładki. To ten rodzaj okładek, który moja Mama uznałaby za obsceniczny (oni wyglądają jak nadzy albo są, prawda?) a wiele nastolatek za interesujący. Na pierwszy szaro-czarne zdjęcie wydaje się surowe, a nawet trochę mroczne. Widzimy na nim przede wszystkim męską – owłosioną – rękę z wielkim tatuażem będącym jednocześnie tytułem książki. Dalej jest głowa dziewczyny, z zamkniętymi oczami i wyrazem ulgi na twarzy; domyślamy się, że chłopak obejmuje ją, a ona przytula się do jego piersi (romantyczne!). Całość została ujęta w ciekawym, dość tajemniczym na pierwszy rzut oka kadrze, co bardzo przyciąga uwagę w księgarniach, szczególnie kiedy ustawi się książkę na widocznym miejscu w dziale dla młodzieży. Jednak po dłuższym przyglądaniu się pod różnymi kątami w celu napisania tego akapitu, uznałam, że jest w tym coś, co mi się nie podoba. Wydaje mi się, że to jest jakaś sztuczność, jak w – czy to przypadek – utrzymanej w podobnej kolorystyce okładce ostatniej płyty Madonny, na której niemłoda już gwiazda prezentuje jędrną skórę bez zmarszczek. Brakuje naturalności, jakby ktoś wiedział, że taka a nie inna okładka spodoba się młodym odbiorcom, zwróci uwagę pewnego grona osób, które zazwyczaj czytają tego rodzaju opowieści (czyli nie do mnie). Być może dlatego – mimo że uwielbiam minimalistyczne okładki – nie mogę się przekonać się do tej. Poza tym wydaje się za bardzo sterylna i estetyczna, niepotrzebnie wygładzona. Lepiej wygląda po drugiej stronie, chociaż grzbiet i tylna okładka utrzymane są w kolorze różowym – ten straszny kolor został jednak przybrudzony i na grzbiecie ozdobiony tytułem, napisanym wymyślną czcionką, co sprawia, że całość wygląda ładnie i dziewczęco, ale i – co jest wielkim plusem – elegancko. Jakbym zobaczyła książkę od tyłu, może i zainteresowałaby mnie bardziej. W środku jest przeciętnie. Dobry papier, raczej zwyczajna czcionka, zero bardziej spektakularnych rozwiązań graficznych i mnóstwo recenzji na pierwszych kilku stronach. Oczywiście bardzo pozytywnych. Nie wiem, co Wydawca chciał tym udowodnić, ale na mnie podziałało raczej negatywnie, bo zwykle im bardziej reklamowana książka, tym większe kwiatki otrzymuję.

Jeśli jesteśmy przy kwiatkach, to uprzedzam, że zaraz w tej recenzji rosnąć będą wielkie drzewa, bo narzekania będzie niemało. Zacznijmy może od języka pisarki, ponieważ zjawisko blogowych opowiadań jest mi – z różnych powodów – bardzo bliskie. A styl Autorki jest właśnie jakby żywcem z nich wyjęty, oczywiście w wersji poprawionej przez sztab redaktorów: prosty, komunikatywny, szybki w czytaniu i leksykalnie wołający o pomstę do Boga. Na pierwszy rzut oka całość wygląda jak efekt pracy i ćwiczeń osoby mało utalentowanej i bez polotu, ale ambitnej i z pewnym pomysłem, jednak po dłuższym obcowaniu z książką pod tym ujawnia się niestrawna dawka taniego sentymentalizmu i jeszcze tańszych pomysłów. Narracja jest bardzo płaska, pozbawiona wszelkich emocji (co w kontekście treści książki wydaje się dość dziwne) i nużąca swoim ślimaczym tempem, nawet wtedy, kiedy dzieje się wiele i to w dodatku rzeczy bardzo dramatycznych. A jeśli już jakieś są, to najczęściej te dotyczące niezwykłej, niesamowitej, wielkiej miłości Sky i Holdera, które mają przejmować czytelniczki dreszczami rozkoszy, a w istocie warsztatowym poziomem nie dorównują nawet średniej podobnych opisów w innych tego typu książkach, nie mówiąc o tej prawdziwszej, z założenia lepszej literaturze, gdzie Autorzy raczej nie przypominają egzaltowanych pensjonarek piszących o doznaniach erotycznych siedemnastolatek i – o zgrozo – trafiających w gust XXI-wiecznej młodzieży. Dobrze chociaż, że dysponując tak ubogim językiem, niemal żywcem przeniesionym z wielu przeciętnych internetowych blogów, pisarka nie sili się na artyzm, który potęgowałby tylko wrażenie kiczu. Dość, że całość wydaje się bardzo naiwna i prostsza od budowy cepa, a dialogi nie powalają (a wręcz przeciwnie). Nawet w tych momentach, kiedy teoretycznie powinno być mnóstwo emocji, a to wszystko powinno się kryć się w dialogach, bohaterowie mówią jak nakręcone roboty albo kiepscy aktorzy w jakimś podrzędnym filmidle, a sama treść ich rozmów z powodu swojej nieskładności i naiwności jest charakterystyczna dla tego rodzaju książek i raczej niemożliwa do odtworzenia w rzeczywistości. Chyba że w ostatnich czasach zaniedbałam trochę kontakty z mentalną gimbazą i ludzkimi pokemonami, przez co już nie wiem, jak tacy ludzie się wyrażają. E, to również dość niemożliwe, bo nic w ponurej rzeczywistości nie jest takie różowe, nawet język.

Ogromną wadą książki jest to, co zasygnalizowałam już powyżej, a teraz powiem bez owijania w bawełnę: tu nie ma nic realistycznego. No dobra, prawie nic. Takie rzeczy jak w rodzinie Sky zdarzają się naprawdę i niestety bardzo często, ale poza tym nawet gdybym stanęła rzęsach nie znalazłabym niczego innego. A i to, co przeżyła bohaterka nie brzmi jakoś realistycznie – drastyczności i cierpienia w jej losie aż do przesady, zresztą całość została odmalowana jakoś kiczowato i krzywo, jakby pośród tych wszystkich okropnych krzywd zagubiły się prawdziwe, intensywne emocje. Zupełnie jak w tych przeładowanych nieszczęśliwymi wypadkami serialach, których twórcy liczą na to, że widz będzie oglądał kolejne odcinki niepokojąc się o bohatera i nie zauważył, że ilość nieszczęścia przekroczyła poziom realizmu, melodramatu i w ogóle wszystkiego. Bo nie wystarczyłoby dużo, nawet katastrofa mniejszych rozmiarów, żeby czytelnikowi rozszarpać serce i już nigdy nie skleić. Co więcej, do tego nie potrzeba jakiś zaawansowanych umiejętności pisarskich czy niezwykle bogatego słownictwa. Tylko dawki logicznego, zwykłego myślenia, żeby nie namotać za dużo. Poza tym można znaleźć tu jeszcze dużo innych kwiatków, które psułyby jakąkolwiek powagę, jeśli taką udałoby się Autorce stworzyć. Choćby to prowadzenie samochodu, co jest już w książkach młodzieżowych tradycją i powodem wielu wypadków samochodowych – chłopak prowadzi samochód, głaszcząc swoją dziewczynę po nogach/miejscach intymnych, całując ją i Bóg wie co jeszcze, a jednocześnie daje gaz do dechy i nie powoduje żadnej kraksy. Mówię wam, kiedy z jakichś powodów cierpię na bezsenność, zastanawiam się, jak to możliwe. Albo to wszystko – co jest motywem wyjętym z gorących harlequinów – co dotyczy seksu. Wszędzie, zawsze, niemal w każdych okolicznościach, bo inaczej będziemy przez pięć stron czytali o fantazjach bohaterki. Ani jedno, ani drugie nie jest ciekawe, już o estetyce nie mówiąc – kilka scen zbudziło mój niesmak swoją nieodpowiedniością; tam, gdzie powinno być trochę odpoczynku, pustej przestrzeni na wzięcie oddechu po (przynajmniej teoretycznie) dramatycznych scenach, pisarka funduje niezwykle głębokie opisy miłości naszych bohaterów. Czasami aż dziw, że mieli na to siły, ochotę i brak przyzwoitości, a może nawet uszanowania czyjeś śmierci. A może to ja jestem taka staroświecka? Cóż, jeśli teraz takie rzeczy są normą, to już wolę być taka, jaka jestem. A co mi konkretnie chodzi? Cóż, przeczytajcie i się dowiedzcie. O owych dramach Sky elektroniką lepiej już nie wspominam, bo rozumiem, że można nie mieć w domu komputera z Internetem czy telefonu komórkowego, ale żeby nie wiedzieć czym jest SMS czy jak się go wysyła… W tych czasach trudno znaleźć takiego człowieka, naprawdę, chyba że przez całe życie nie wychodzi się z domu, albo jest się tak… Dobra, lepiej już nie kończę. Chyba wiecie, o co mi chodzi. Gdzieś wyżej chwaliłam Autorkę za kilka oryginalnych pomysłów, jakie udało się w jakiś sposób wepchnąć w skostniały schemat tego typu powieści, ale trzeba także przyznać, że miejscami przesadziła, chociaż – z drugiej strony – owe ciągłe erotyczne myśli nastoletnich, często jeszcze niepełnoletnich bohaterów, wypełniają każdą książkę tego gatunku, to nic oryginalnego. Tak samo jak wiele innych elementów w powieści, jak tempo zakochiwania się bohaterów, problemy szkolne, najlepsza przyjaciółka czy nawet sekwencja poszczególnych zdarzeń. Sprawia to, że czytając, mamy to samo wrażenie kiedy słuchamy kolejnej popowej, boleśnie wtórnej płyty - irytujące deja vu i ziewanie, szczególnie że tempo rozwija się dopiero przy końcu, czyli wtedy, kiedy już dawno straciłam nadzieję, że coś z tej książki będzie. Ba! I nawet wtedy z grubsza wiedziałam, co się stanie, bo pisarka nie próbowała trików w stylu Cobena; już na początku kilka rzeczy zapaliło lampkę w mojej głowie i potem tylko uśmiechałam się, kiedy wszystko było tak, jak przewidziałam. I nie potrzeba do tego żadnego tarota czy magicznych kuli, ale nieco zwykłego użycia tego pofałdowanego organu, który mamy w głowach.

Teraz się dopiero zacznie, bo muszę napisać o bohaterach. Mój Boże, aż sama się boję. Przełączam muzykę na jakąś delikatną piosenkę Enyi, która ma moc uspakajania mnie, żebym w tym amoku nie rozwaliła sobie klawiatury, bo doprawdy szkoda jej na coś takiego. Pisanie tekstów recenzjopodobnych wymaga też odpowiedniego wyważenia słów i możliwego ograniczania swoich emocji, co w moim przypadku jest raczej niemożliwe. Ale po kolei. Główna bohaterka – Sky. Tak naprawdę nie wiem, co o niej myśleć, jest taka nijaka. Ani nie wkurza jak większość panienek z tego typu książek, ani zaskakująco ciekawa. Po prostu sobie jest, przygryzając co chwilę wargę, myśląc o swoim przystojnym chłopaku i przeżywając na nowo wszystkie etapy swojej traumatycznej historii, przy czym żadna z tych trzech rzeczy nie wyszła Autorce przekonywująco. Dziewczyna jest nijaka, pusta, bez ciekawszych, głębszych emocji i starannego rysunku psychologicznego (jak może być ciekawy, skoro w ogóle go tam nie ma), nie mówiąc o jakiś charakterystycznych cechach, dzięki którym zapamiętałabym ją na dłużej, albo chociaż przeżywała jej historię i było mi jej naprawdę żal. Okazuje się, że ja na tę książkę postać ta była niezwykle ciekawa i rozbudowana, bo dalej jest tylko gorzej. I tak, mówię tu o owym Holderze. Jest tak typowy, że boli. Z mięśniami brzucha na których widok każdej heteroseksualnej dziewczynie miękną nogi, z dziarą i nieskończonymi pokładami testosteronu, o szczęściu do szybkiego znajdywania tej jedynej (niezbyt cnotliwej zresztą) jakiego niejeden stary kawaler mógłby pozazdrościć. Ale to tylko czepianie się, bo typowe nie musi oznaczać, że coś jest złe - typowy polski rosół może być smaczny albo nadawać się tylko do wylania. Ten jest akurat zły. Głównie dlatego, że poza pięknym ciałem Holder nie ma nic, a jego mózg składa się tylko i wyłącznie z pięknie wyrzeźbionych mięśni. Nie posiada również żadnych ciekawych cech charakteru (poza niemęskim nawykiem patrzenia na gwiazdy… jakie to romantyczne!), rysów i na tyle rozbudowanej psychiki, bym mogła powiedzieć coś więcej, chociaż wskazać to, co Autorce nie wyszło. Ale pisać o czymś, co w ogóle nie istnieje? Tego nawet Salomon nie potrafi. Bardziej niepokojąca za to jest drugoplanowa postać przyjaciółki Sky – istota o imieniu Six, posiadająca opinię – za przeproszeniem - puszczalskiej. Można i tak, bo postać ta jest wyzbyta wszystkich możliwych cech ludzkich i nie można skategoryzować ją do książkowych bohaterów w ogóle, a przez większą część egzystuje gdzieś na marginesie w postaci SMS-ów; o wiele gorsze jest jednak to, że aspekt jej rozwiązłości został pokazany w sposób zabawny, wręcz sympatyczny. Jakby problem dziewczyn, które nocami wpuszczają chłopaków do pokoju we wiadomych celach (sic!) można było traktować z przymrużeniem oka. Tak wiem, jestem staroświecka, ale literatura, nawet ta popularna, zwykle miała aspekt dydaktyczny. Jeśli to ma być nauka przez bardzo popularną (by nie rzec dość prostacką) rozrywkę, to ja dziękuję za takie coś. Naprawdę. Gdzieś w tle pojawiają się jeszcze postacie opiekunki Sky, osoby bardzo liberalnej w wychowaniu, ale zakazującej posiadania telefonu (to podejrzane, prawda?) i ojca Sky, którego dość groteskowy wątek wprawił mnie w dobry humor, co, jak podejrzewam, było sprzeczne z intencjami Autorki. O ile jeszcze twórcy większości nudnych kryminalnych czytadeł starają się uwiarygodnić tego rodzaju sprawy, pisarka myślała, że wystarczy tylko coś tam napisać, by wszystko było cacy. Ba! Ten wątek wydaje się jeszcze bardziej nieprawdopodobny i prymitywny od romansu głównych bohaterów. Czyli już lepiej nie wspominać o tym więcej.

Najlepiej w ogóle nie wspominać więcej o tej książce. Kiedy o niej myślę, ogarnia mnie pewnego rodzaju zażenowanie. Nie chodzi o to, że przyznaję się do czytania czegoś takiego, albo że mimo wszystko chciałabym mieć chłopaka takiego jak Holder (nie martwcie się, nie jest w moim typie) czy mam coś do poniekąd szczeniackiej miłości dwojga bohaterów. Po prostu jestem zażenowana jej niskim poziomem i tym, że w końcu dałam się namówić na jej przeczytanie. Że uwierzyłam w dobre opinie o tej książce. A także trochę rozczarowana, bo to nie jest to, czego oczekiwałabym po dobrej książce o rozterkach młodych ludzi i tym, co ich spotyka. A nawet o tej pierwszej miłości. Cóż, to nie jest nawet gulity pleasure, które w połączeniu z pysznym espresso z pianką relaksuje po nerwowym dniu; uważam, że nawet książka napisana w takim celu powinna mieścić się w jakiś kryteriach estetyki i dobrego smaku (inna sprawa czy takie tematy mogą być używane w książkach z założenia mających być dobrą rozrywką). Jaka to rozrywka, kiedy ktoś czuje się zniesmaczony? No chyba że robi się to dla perwersyjnej przyjemności, ale do tego trzeba mieć dużo zdrowia, jak dla wszystkich ludzi, którzy mają mózgi we włosach a nie tam, gdzie powinny być, czyli w głowie.

Tytuł: „Hopeless”
Autor: Coleen Hoover
Moja ocena: 0,5/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/12/kochanie-masz-mozg-we-wosach-recenzja.html

Może się to wyda dziwne, ale nie lubię lekkoduchów i tych, którzy widzą świat przez różowe okulary. I to nie dlatego, że skręca mnie na widok różowego, bo to zupełnie inna historia, czy mam zamiar zostać emo (Mama by się przeraziła). Myślę, że to wina moich życiowych doświadczeń i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/zdeformowane-obrazy-recenzja-ksiazki.html

Każdy z nas potrafić wymienić przykłady dzieł, które na początku były odrzucane przez publiczność i krytykę, a potem okazały się hitem bądź przełomowym arcydziełem. Jeden najsławniejszych przykładów to oczywiście seria powieści o Harrym Potterze, z początku odrzucanych przez wszystkich potencjalnych wydawców. Jak bardzo pomylono się, sądząc, że saga powieści fantasy dla młodzieży nie odniesie sukcesu! Joanne Rowling i tak miała szczęście, bo wszystko to stało się za jej życia, więc śmiało może teraz odrywać kupony od swojej niesłabnącej popularności, pławić się w luksusach i cieszyć się swoim sukcesem. Gorzej, kiedy autora wrzucą do grobu – często tego zbiorowego, dla biednych – a dopiero później odkryją jego dzieła na nowo, zachwycając się jego genialnością, kunsztem i nowatorską myślą, która wytyczyła następcom nową ścieżkę odkryć, pomysłów a publiczności nowe doznania w zakresie sztuki. Ciężko wtedy, poza wybudowaniem przyzwoitego nagrobka, w jakikolwiek sposób wynagrodzić to autorowi albo jakoś go przeprosić (zresztą wątpię, czy nowy grób będzie go w jakikolwiek sposób obchodził). Poza tym powstanie kolejna plama na honorze krytyków, którzy nie rozumiejąc dzieła i jego twórcy, a nie chcąc tego po sobie dać poznać, zawyrokowali, że to jest złe. Tak samo jak przeciętni ludzie, tacy jak my, którzy po trochu zazdrościmy tym, którzy wydają się w czymś od nas lepsi, ale też po prostu rozumiemy tylko rzeczy należące do najbardziej przyziemnej popkultury. I samy nie wiemy, co tracimy – powyższy przykład potwierdza, że często nie chciane dzieła ostatecznie tworzą naszą kulturę, warunkują przemiany i ostatecznie trafiają do szkolnych podręczników, kształtując nasze gusta.

O dziwo najwięcej takich przypadków zdarza się w malarstwie. Może dlatego, że książki czytają wyłącznie wybrańcy z IQ na pewnym poziomie, które w większości przypadków pozwala na większe otwarcie się na nowe rozwiązania, a może po prostu krytycy nie są tak bardzo skostniali i nie tak bardzo podążają za sztywnymi schematami (a może dlatego, że krytykiem literackim może być byle blogerka, taka jak ja) i akademickimi pojęciami. W muzyce zdarza się to czasami, ale na szczęście łatwiej się poznać na czyimś talencie, zresztą teraz reklamowanie muzyki jest nieograniczone; dla chcącego nic trudnego. Malarstwo chyba bardzo szybko ewoluuje, twórcom szybko nudzą się poszczególne kierunki, wielu z nich ma swój własny, niepowtarzalny styl, swój kierunek. A krytycy, przynajmniej do pierwszej połowy dwudziestego wieku, z uporem zamykali się w akademiach, wśród nagich bogiń, zefirów, rubensowskich kształtów, Prometeuszy i różnych części ciała dyskretnie zasłoniętych listkami. A na dziewiętnastowiecznych ulicach marzł taki Vincent van Gogh, twórca psychodelicznych gwiazd i pulsujących pomarańczom słoneczników, uznany po swojej tajemniczej śmierci za geniusza i mistrza. W Paryżu natomiast przymierał głodem Claude Monet, znany każdemu z reprodukowanego nawet w podręcznikach obrazu Impresja. Wschód słońca (a właściwie został tak złośliwie nazwany przez krytyków), od którego swoją nazwę wziął impresjonizm. Niewtajemniczonym należy powiedzieć, że kierunek ten charakteryzował się przewagą w ukazywaniu ruchu, zmienności i przeplataniu się barw, a malarstwo ma ukazywać przede wszystkim emocje towarzyszące danej chwili i chwilowe zmiany światła, tak jak w innym obrazie twórcy, gdzie portretował tę samą budowlę w trzech porach dnia, za każdym razem malując ją na inne kolory, w miarę jak słońce przemieszczało się wschodu na zachód; staranny rysunek nie ma dużego znaczenia, artystę interesuje rzeczywistość trwająca tylko przez chwilę, skomplikowany miraż barw. Rzecz ciekawa, na pewno bardzo innowacyjna, ciekawa i do przyjęcia przez opinię społeczną, która przyczajona była do starannych dzieł akademickich i szlachetnych tematów, jakie podejmowali artyści. Monet więc, jak powiedzieliśmy już wyżej, bogaty nie był. Wręcz przeciwnie. Ale to, co dla niego było okrutną prozą życia czyni jego życiorys ciekawym dla przeciętnego czytelnika, szczególnie tego, który sam w życiu nic takiego nie zaznał. Szczególnie że to jedna z tych wybitnych postaci, o których każdy mówi z szacunkiem i docenia. No i to malarz – a ci, wiadomo, z reguły mieli ciekawe życie.

Jak zresztą sugeruje tytuł, Autorka bardziej niż na przełomowych poczynaniach artystycznych Moneta skupiła się na jego życiu prywatnym, a konkretnie na historii związku z Camille Doncieux. I nic w tym dziwnego, bo to historia niemal jak z tych wszystkich starych romansów o nieszczęśliwej miłości – on jest biedny, ale utalentowany; ona pochodzi z szlacheckiej rodziny i jest bardzo piękna. Pozuje mu do obrazu, potem rozpoczyna się romans, który przeistacza się prawdziwą miłość. Miłość trudną, bo nie ma happy endu – rodzina Camille odwraca się od niej, na świecie pojawiają się kolejne dzieci pary a w końcu wybucha wojna z Niemcami Ottona von Bismarcka i mimo że Monet ucieka z żoną do Paryża to wojenna trauma będzie prześladowała ich jeszcze długo. Miłość tragiczną, bo zakończenie nie należy do tych szczęśliwych, nawet w połowie. Ale przede wszystkim miłość przesyconą sztuką – tak mocno, że po poznaniu historii Moneta i jego wielkiej miłości zupełnie inaczej patrzy się na wiele obrazów w twórczości malarza, nie tylko te tematycznie związane z Camille, chociaż takich można znaleźć naprawdę wiele. Wydaje mi się, że dzieła staną się dla odbiorcy bardziej żywe, kiedy pozna emocje artysty. A ta historia teoretycznie umożliwia nam to. Przynajmniej teoretycznie.

Na okładce powieści umieszczono obraz Claude’a Moneta, czego zapewne domyślaliście już wtedy, kiedy zaczynaliście czytać ten tekst. Rzeczywiście, grafik nie musiał się męczyć, bo obraz sam w sobie jest bardzo ładny i idealnie pasuje na okładkę ze względu na swoją lekkość i przyciąganie wzroku o wiele bardziej skutecznie niż te wszystkie romansidła z kwiatami i domkami. Ja również nie czepiam się do niczego, bo ciężko krytykować dzieło uznanego mistrza, a i na tego typu malarstwie znam się tylko tyle, ile udało mi się nauczyć w szkole czyli niewiele. Zaznaczyć jednak trzeba, że Wydawnictwo postąpiło bardzo rozsądnie w kwestii pozostałych elementów okładki – ani elegancko napisany tytuł, ani imię i nazwisko Autorki, umieszczone na wąskim, żółtym pasku nie zasłaniają na tyle obrazu na okładce na tyle, by oznaczało to profanację albo chociaż całość nie wyglądała estetycznie. Przy tym całość nie wygląda minimalistycznie, co raczej w tym przypadku nie byłoby najlepszym pomysłem, a akurat ten obraz celnie oddaje zamierzoną przez pisarkę treść książki i – według mojej nieomylnej intuicji – istotę związku Claude’a i Camille. Tak czy siak, po prostu miło patrzy się na białą spódnicę kobiety z parasolką, stojącej pośród falującej na niewidzialnym wietrze. Aż chciałoby się zobaczyć, co kryje się pod okładką, prawda?

Chociaż czytelnicy lubiący dramatyczne zwroty akcji pewnie będą rozczarowani i do książki nie wrócą po kilku stronach. Bo to nie jest książka, w której dużo się dzieje i wynika to raczej z formuły powieści, co jestem w stanie jak najbardziej zaakceptować. Jednak jeśli nie ma dramatycznych zwrotów akcji i skomplikowanych intryg, interesująca powinna być perspektywa opisywanych zdarzeń a może jakiś motyw, przewijający się przez całą powieść. W tym przypadku to było malarstwo - życie i uczucia Claude’a, a także jego środkiem ekspresji. Bo maluje głównie emocje. Jednak Autorka nie wykorzystała tego motywu tak, jak – myślę – byłoby to potrzebne, a przynajmniej tak, by uczynić powieść ciekawszą. Wybrała łatwiejszą, nudniejszą drogę i w ostatecznym rozrachunku Camille było więcej niż malowania, co przyczyniało się do wydłużenia opisów miłosnych rozterek bohaterów i skracania tych, które dotyczyły sztuki. To bardzo spłaszcza książkę i sprawia, że jest to dość prosta opowiastka o malarzu i jego muzie, oparta na odwiecznych schematach niewybrednych romansideł. Jeszcze żeby zarysowała relację między tymi w dwojga w jakiś ciekawy sposób, w ten sposób tworząc coś w rodzaju powieści psychologicznej, ale pisarka nawet z tego rezygnuje. Efekt jest więc taki, że otrzymujemy dłużącą się opowiastkę, z której przez długi czas nic nie wynika, a kolejne kłótnie pary i koleje ich życia są męczące i nudne bez wyraźnego tła psychologicznego. Autorka zresztą do ostatniej strony nie wiedziała, co tak naprawdę pisze i niezgrabnie balansowała między powieścią biograficzną malarza i opisanym wyżej romansem – na początku dostajemy rozdział czy dwa z wczesnej młodości Moneta, jeszcze za życia matki i rozwoju jego malarskich zainteresowań, dowiadujemy się o jego relacji z ojcem oraz jesteśmy świadkami pewnego incydentu, kiedy na przyjęciu wymknął się kuzynką. Następnie pisarka raczy nas opowieścią o pierwszych miesiącach w Paryżu (i kolejnym romansie), by wątek Camille zacząć dopiero na stronie pięćdziesiątej, kiedy mój cały entuzjazm wygasł. Całość kończy się w środku życia malarza, w sposób bardzo rozmyty i chyba Autorka ma tego świadomość, bo co jakiś czas umieszcza w książce interludia, w którym Monet jest już stary, maluje ów słynny obraz z liliami i wspomina Camille. Chociaż to urozmaica fabułę, to samo w sobie nie ma sensu – owe fragmenty są krótkie i zwykle wyrwane z kontekstu. Nie, nie chodzi mi o to, że panuje chaos; w niektórych pozycjach chaos jest zamierzony przez pisarza, ale jest w nim jakaś metoda – tu natomiast konceptu nie ma żadnego. I nawet nieskutecznie odrywa od panującej w powieści płaskości, schematycznego myślenia i jak najprostszych rozwiązań, które prowadzą do prostego, nijakiego romansidła, które niczym nie wyróżnia się spośród wielu innych.

Jest to także zasługa bohaterów, postaci mdłych i nudnych. Przede wszystkim Autorka nie miała na nich pomysłu, który uczyniłby z nich prawdziwych, pełnowymiarowych ludzi. Zamiast tego posługuje się wytartymi schematami, które nawet nie wypełnia własnym mięsem. Bohaterowie nie mają osobowości, nie mówiąc o tej właściwej najciekawszym postaciom w literaturze iskry życia; ich charaktery to niezbyt udana mieszanka tradycyjnych cech w takim wypadku i tego, co niektórzy uważają za geniusz wielkich artystów. Dziwi i wkurza mnie to tym bardziej, że pisarka czytała jakieś książki o Monecie, jakieś napisane przez specjalistów biografie, w których – jak przypuszczam – zawarte były chociaż pobieżne opisy osobowości malarza. Wystarczyło tylko na podstawie tego wykreować choćby przeciętny portret malarza, nic przy tym nie wymyślając, jeśli to było dla Autorki zbyt trudne (swoją drogą jak można napisać książkę i jeszcze ją wydać, jeśli się wie, że z słabo się radzi z kreacją bohaterów). Wtedy może nie byłabym taka zła, a każdą stronę przewracała z ciężkim westchnieniem znudzenia ale też ulgi, że do końca pozostało już mniej stron. I nie dlatego, że Claude Monet w tej powieści nie ma w sobie cech geniusza, jakim niewątpliwie był, reaguje jak kawał drewna i jest zaledwie niestarannym, węglowym szkicem, narysowanym na kolanie w rozpędzonym aucie; jego psychika wywołuje alergię u każdego zwolennika autentyzmu w książkach. Bardziej dlatego, że jego zachowania są nieracjonalne (nawet na artystę), ciężkie do zrozumienia z punktu widzenia powieściowej logiki, w czym uwidaczniają się poważne techniczne braki pisarki i skrajne kombinatorstwo, prowadzące do oddalenia się opowieści od jakiejkolwiek naturalności. I w ostateczności jest nużące. No bo ile błędów naraz można popełnić? Postać Camille, w której Autorka miała duże pole do popisu, bo nie pozostało po niej niemal nic poza obrazami Moneta, wyszła również źle, nijako i boleśnie płasko. Niezbyt cnotliwa, wyzwolona ślicznotka z dobrego domu, obdarzona za to wszystkimi innymi zaletami – anielską cierpliwością tudzież salomonową mądrością, która pomaga Claude’owi przezwyciężyć twórcze kryzysy, ponadprzeciętnymi marzeniami o napisaniu powieści dorównującej Gregorges Sand (też mi autorytet - znana dziś głównie ze związku z Fryderykiem Chopinem pisarka z pewnością nie zyskała nieśmiertelności jak inni francuscy twórcy z jej epoki, co też świadczy o jakości jej dzieł). Jedyne rysy, jakie pojawiają się na jej anielskiej sylwetce to symptomy choroby, więc ostatecznie można to przebaczyć. Przynajmniej tak twierdzi Autorka, bo mnie w ogóle Camille nie przekonuje; więcej, bardzo mnie denerwuje. I dużo w tym winy topornej budowy postaci i ogólnych braków warsztatowych, ale i postmodernistycznej brutalności i dosłowności, która nie pasuje do tej – z założenia – staroświeckiej, delikatnej opowieści, przesyconej emocjonalnym malarstwem i wielkim uczuciem, które sprawiło, że dziewczyna ze społecznych wyżyn poślubiła człowieka praktycznie bez perspektyw. Ukazać to w taki sposób, żeby czytelnik zrozumiał. Bo po lekturze tej książki, kiedy wydawałoby się, że powinnam wiedzieć wszystko na temat tej dwójki, wciąż ta kwestia jest dla mnie bardzo niezrozumiała.

Jeszcze gorzej jest z przyjaciółmi Moneta. Na początku ucieszyłam się, bo z kart książki popłynęły nazwiska wszystkich wspaniałych impresjonistów, ale potem moja mina robiła się coraz rzadsza. Poszczególne postacie różniły się od siebie tylko tym, że inaczej się nazwały. Wszyscy malowali, żartowali, przymierali głodem i wchodzili w różne relacje z głównymi bohaterami. Nuda. Nikt nie wyróżniał się niczym ciekawym – jak na malarza przecież przystało – chyba że miałabym pogrupować ich pod względem denerwowania mnie. Ale raczej tego nie zrobię, dlatego że ze znudzenia przestałam zawracać sobie głowę, czy kwestię tę wypowiedział Renoir czy Manet, bo w pewnym momencie przestało to być dla mnie ważne. Wybaczcie, wielcy malarze. Ale nie mnie, bo ja miałam jak najlepsze chęci, tylko tej Autorce. Zasługujecie na o wiele lepsze kreacje, na ukazanie was w sposób, który zapadnie w pamięć, na o wiele więcej ekspresji, najlepiej takiej, jaką widać w waszych obrazach! Wielką, ale zmarnowaną szansą była rodzina Camille – w wielu złych książkach bywa tak, że czarne charaktery budzą w czytelniku jakieś emocje, a i są ciekawej zbudowane, wyraźnie i ciekawie naszkicowane. W tym przypadku siostra i rodzice naszej kochanej Camille, którzy tutaj pełnią rolę tych złych, przeciwnych wielkiej miłości, po prostu sam są. Bez lepszych lub gorszych szkiców, bez żadnych, najmniejszych cech. Pojawiają się tylko po to, by wygłosić parę słów i zniknąć z kart książki, robiąc na czytelniku – przynajmniej na mnie – wrażenie mniejsze niż ci wszyscy anonimowi Niemcy, którzy zdobyli Paryż i zabili jednego z przyjaciół Moneta. Ale nie oto w tej książce chodzi. Zdaje się, że chodzi za to o Alice, drugą żonę malarza, której Autorka próbowała wykreować na pełną ciepła, mądrą dojrzałą kobietę, tworząc tym samym kolejny koszmarek. I to jeszcze taki, że palce na klawiaturze omdlewają i nie chce się męczyć tego tekstu – będącego podobno recenzją – najlepiej będzie wiec, jak przejdziemy dalej.

Przeglądając książkę po raz pierwszy, miałam nadzieję, że została napisana jak przystało na powieść o malarzu. Czyli pięknym, potoczystym językiem, z ponadprzeciętną ilością opisów. Jak zwykle miałam nadzieję, że to jakaś mało popularna mistrzyni pióra, która potrafi przenosić obraz na wyraz. Albo ktoś, kto się stara napisać coś dobrze. Bo przecież doceniam dobre chęci, nawet jeśli rezultaty są słabe. Jednak z każdą stroną traciłam i nadzieję, i ochotę na czytanie tego dalej. I to z kilku powodów. Po pierwsze, wspomniana już wyżej charakterystyczna dla współczesnej, postmodernistycznej prozy brutalność i dosłowność, pod piórem słabych twórców nabierająca niesmacznego prymitywizmu; ani jedno, ani drugie nie pasuje do tematu tej powieści. Postmodernizm raczej psuje delikatny, staroświecki klimat opowieści i zresztą nie pasuje do epoki – może to konserwatywne, ale uważam, że o każdej epoce najlepiej jest pisać jej językiem, operując tamtym zbiorem pojęć. Zresztą co ja mówię o postmodernizmie! I nie narzucam komukolwiek – w tym Autorce – mojego widzimisię; po prostu mi to tam zupełnie nie pasuje i uwiera jak metka przy bluzce. I to nie jest wina mojego gustu, bo pisarka po prostu ma niewielki zapas słownictwa, nawet jak na powieść współczesną, a plastyczny w gruncie rzeczy język współczesny w jej wykonaniu jest toporny i kulawy, nie mówiąc już o jakiejkolwiek stylizacji, plastycznych opisów obrazów, czy szansy na poczucie tego wielkiego uczucia między bohaterami, o którym pisali na okładce (a którego nie czułam). Co więcej, w tekście nie ma żadnych ciekawych pomysłów na narrację i sposób opowiedzenia historii, która rozwija się w sposób przewidywalny i nudny, a językowa monotonia sprawia, że zasypia się jeszcze bardziej, co w sumie jest dziwne, bo nie od dzisiaj wiadomo, że przy straszliwych zgrzytach spać nie można, a złe książki spędzają mi sen z powiek (dlatego wciąż jestem zmęczona). Kto wie, może sen jest lepszy, bo od naiwnych wyrażeń, pomieszanych z tymi mocno niewyszukanymi i tymi prostych, znanych z wielu innych pozycji oraz dialogów czytanych jakby przez odpowiednio zaprogramowane androidy głowa szybko zaczyna boleć; zresztą nikt nie zasługuje na taką torturę. No i jeszcze ta wyglądająca zza każdego zdania pewność swoich umiejętności, udawane zabiegi językowe i sztuczność. Dużo sztuczności i naiwności. Może to pisała jakaś XXI- wieczna pensjonarka? Nie, to tylko kolejne tanie romansidło w historyczno-artystycznym płaszczyku i opakowane w ładną okładkę, profanującą zresztą lekki, ulotny i niezwykły obraz Moneta. Kiedy byłoby tu coś niezłego, a przynajmniej przeciętnego, napisałabym szkoda. Ale napiszę niestety. To słowo mogłoby być tak naprawdę całą moją recenzją, bez tych wszystkich dłużyzn.

W pewien sposób podziwiam kreatywność twórczyń romansów – znajdą je wszędzie i zawsze. Nieważne, czy w prehistorii czy w przyszłości. I nie byłoby w tym nic złego, bo romans to też gatunek i jak się chce, można pisać je w bardzo inteligentny i ciekawy sposób, co udowodniły między innymi Jane Austen czy siostry Brontë. Ale można też robić to nijako i na jedno kopyto, powtarzając wciąż te same motywy i powołując do niby-życia podobne do siebie postacie, za każdym razem polewając całość innym sosem i doprawiając inną przyprawą, zmieniając tylko imiona i elementy scenografii. Można. Przecież gdyby tego nikt nie czytał, takie książki już by nie powstawały, a kolejne autorki nie mnożyły się jak grzyby po deszczu. Gorzej jednak, kiedy idee tego gatunku przenosić na tematy wcześniej zarezerwowane dla innych konwencji i bardziej ambitnych twórców. Wtedy pojawia się nieznośne uczucie, że potencjał historii został zmarnowany, ciekawe perspektywy straszliwie spłaszczone do jednowymiarowej, irytującej bajki. Jeśli to zupełnie fikcja to jeszcze pół biedy, ale jeśli to historia na poły prawdziwa jak ta ból w moim sercu rośnie i nie chodzi tu bynajmniej o brak kontaktu Autorki z rzeczywistością, o której pisze. Płaczę raczej nad tym, co tak źle i płasko zostało opisane – w tym przypadku o płótnach Moneta, ulotnych, delikatnych, pełnych emocji i pasji – i jakby sprofanowane i bardzo zdeformowane. Przynajmniej dla mnie, nie tylko dlatego, że mam sentyment do tych obrazów i bardzo je lubię. Bo jak uczcić arcydzieło to tylko arcydziełem. Jak nakreślić piórem (a raczej komputerem) portrety osób wielkich i zmarłych to tylko tak, by po przeczytaniu nie wzbudzały w nas niechęci i szybko znikały z naszego życia razem z wieloma innymi książkami, które zostają wyparte dla zdrowia mózgu. Bo mam nadzieję, że z tą książką właśnie tak się stanie.

Tytuł: „Claude i Camille”
Autor: Stephenie Cowell
Moja ocena: 0,5/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/zdeformowane-obrazy-recenzja-ksiazki.html

Każdy z nas potrafić wymienić przykłady dzieł, które na początku były odrzucane przez publiczność i krytykę, a potem okazały się hitem bądź przełomowym arcydziełem. Jeden najsławniejszych przykładów to oczywiście seria powieści o Harrym Potterze, z początku odrzucanych przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/kot-w-smietanie-recenzja-ksiazki.html

Zdecydowanie nie należę do łasuchów – kiedy byłam mała problem jedzenia pożywnych kaszek spędzał sen z powiek mojej Mamy. Jeszcze kilka lat temu moje fochy wkurzały niejednego kelnera w eleganckich restauracjach, a moich znajomych i rodzinę w zakłopotanie wprawiały porcje jedzenia zostawione na moim talerzu. Z wiekiem jednak stałam się mądrzejsza (mam przynajmniej taką nadzieję), nie marnuję jedzenia, nakładając sobie małe porcje. Zrozumiałam, że podczas gdy wyrzucamy psu lub innym zwierzętom jakieś jedzenie, gdzieś na świecie dziecko umiera z głodu. Straszna to świadomość. I ta nie dająca spokoju myśl, co to byłoby, gdybym to właśnie ja była na miejscu tamtego człowieka. To, że z zasady nie potrzebuję dużo jedzenia nie znaczy, że czułabym się dobrze nie mając w ustach nic od kilku dni. Co prawda człowiek umiera szybciej od braku wody, ale śmierć z głodu jest długa i straszliwa. Szczególnie kiedy ma się świadomość, że gdzieś tam na świecie ludzie umierają z przejedzenia, wyrzucają mnóstwo dobrych rzeczy. Oczywiście nie wspominam o prawdziwej i mentalnej gimbazie, która wrzuca dobre kanapki do toalet i pisuarów (przyczyniając się tym samym do częstych awarii) oraz koszów na śmieci. Jednak z drugiej strony taka wiedza może też być marzeniem – dziecko wychowane w slumsach ma jakąś szansę na życie w świecie, w którym zabijającego szybko głód fast fooda można kupić za kilka euro. I chociaż dziecko to – czy dorosły – mieszka w skleconym byle jak domku w fawelach czy na afrykańskiej pustyni. Gorzej jest w czasie wojny, tym bardziej, że nowoczesne sposoby walki często niszczą zapasy poczynione przez cywilów i magazyny, niekiedy celowo. Głód zaczyna zaglądać w oczy, stając się największym wrogiem…

Takim konfliktem była największa dotychczasowa wojna – II Wojna Światowa. W przeciwieństwie do poprzednich konfliktów, prowadzonych dla osiągnięcia konkretnych celów politycznych, wojna była wcielaniem w życie dwóch chorych idei – komunizmu i nazizmu, a Hitlerowi i Stalinowi marzyło się panowanie nad światem. To był konflikt o wiele bardziej okrutny niż poprzednie. Na ulicach obleganego przez Niemców Leningradu zdarzały się przypadki kanibalizmu. Pracujący na Syberii w straszliwych warunkach ludzie otrzymywali tylko talerz cienkiej zupy i kawał chleba; tak samo amerykańscy i australijscy jeńcy Japonii. Oni mieli jednak na tyle dobrze, że psi kawałek chleba otrzymywali dla siebie i mogli go zjeść (o ile ktoś im nie ukradł) nie martwiąc się o przygotowywanie jedzenia ze składników, których nie było i wyżywienie innych osób, na przykład dzieci, które same jedzenia nie zdobędą. O to musiały się martwić gospodynie w innych krajach, jak na przykład w Generalnym Gubernatorstwie, utworzonym na zajętych przez hitlerowców terytoriach polskich. Niemcy z jasnych przyczyn dążyli do wyniszczenia naszego kraju, ograniczali więc przydziały pokarmu do niezbędnych podstaw, jednocześnie zmuszając do ciężkiej pracy. A nikt nie chciał przecież umrzeć; pragnienie życia i obiektywny brak szans zmuszały do sprytu i korzystania ze wszystkich dostępnych i niedostępnych środków, stwarzania czegoś z niczego jak Salomon. A to, jak głosi stare porzekadło, Polak potrafi.

Dowód na to znajdziemy w tej książce – historycznej opowieści o kuchni i jedzeniu w czasach okupacji niemieckiej. Autorka, skupiając się na mieszkańcach wielkich miast, a w szczególności Warszawie, w kilku rozdziałach opisuje panujące tam warunki i sposoby zapobiegania powszechnemu głodowi, jaki powoli zaczynał zaglądać w oczy mieszkańcom Generalnej Guberni. Na samym kartkowym chlebie, słusznie nazywanym dźwiękowcem (chodziło oczywiście o sensacje żołądkowe i związany z tym efekt dźwiękowy) i marmoladzie, która konsystencją i barwą przypominała bardziej masę z utartych buraków i brukwi człowiek nie wyżyje – szczególnie że codzienna dawka dla dorosłego, pracującego ciężko mężczyzny była za mała i trzeba było się jakoś ratować. Tak więc w następnych rozdziałach Autorka pisze o szmuglu czyli przemycaniu żywności ze wsi do miasta i, ponieważ za ten proceder groziły duże kary, technikach ukrywania cennych towarów przed Niemcami. Nie będę tu wyjawiać dużo, żeby nie psuć potencjalnym Czytelnikom zaskoczenia, jakie ich czeka podczas lektury – zdradzę tylko, że Niemcy bali się chorób zakaźnych, wymyślano więc wiele kreatywnych sposób przenoszenia mięsa, ale nie tylko. W każdym razie gwarantuję wielokrotne zbieranie szczęki z podłogi, pomieszane z oczywistym podziwem dla naszych utalentowanych przodków. W kolejnych rozdziałach opisuje także kwitnący czarny rynek i sposoby działania rekinów pokątnego biznesu, którzy – jak się okazuje – tworzyli niemalże przedsiębiorstwa zajmujące się kupowaniem i transportem zakazanych przez okupanta towarów, co bardzo się opłacało i było bardzo potrzebne – bez nich nie działaby kawiarnie, o których traktuje następny rozdział. Bo choć najbardziej luksusowe lokale były zarezerwowane dla Niemców, to Polacy też potrafili urządzić sobie niezłą restaurację. Na przykład taką, w której kelnerkami były przedwojenne gwiazdy, a czas spędzony na piciu erzacu kawy umilał głos Mieczysława Fogga. Nie brzmi przyjemnie? Ba, może na dzisiejsze standardy, ale w tamtych czasach nie każdy mógł sobie pozwolić na coś takiego – większość oszczędzała to, co miała, z niepokojem licząc pozostałe pajdy chleba i ziemniaki, głowiąc się, jak zastąpić podstawowe, ale niedostępne produkty czymś innym i jeszcze przy tym zaoszczędzić. Taką codziennością zajmują się kolejne rozdziały: Autorka z okupacyjnych podręczników dla gospodyń wyławia ciekawe, praktyczne rady dotyczące gotowania kawy z żołędzi (smakowała drzewem) i herbaty ze skórek jabłek; wyrabiania chleba z kartoflami i z mąki żołędziowej; a także pichcenia tortu z fasoli czy piernik z marchwi (mniam). Wspomina także o technikach oszczędzania na gazu, czyli gotowaniu wieżowemu i o tym, jakie korzyści wynikały z hodowli królików w łazience czy kozy w piwnicy, a także o szerokich zastosowaniach spasionych gołębi miejskich. Finalną i chyba najbardziej drastyczną częścią jest opowieść o gotowaniu dla obrońców Warszawy podczas Powstania, chociaż i tu nie braknie weselszych akcentów takich jak tytułowy kot, którego zjadł generał Tadeusz Bór-Komorowski (i który był ponoć smaczny), to całość kończy się dość ponurym akcentem i morałem. A ty, wydaje się pytać Autorka, kończąc opowieść słowami pewnej kobiety, która przeżyła piekło wojny, cieszysz się z tego, co masz na talerzu?

Ciekawym dodatkiem do całości jest kilkadziesiąt przepisów zaczerpniętych z okupacyjnych książek kucharskich, które możemy wypróbować i ugotować coś innego dla siebie bądź rodziny. Zresztą myślę, że dla celów edukacyjnych również – wielu z nas, ludzi posiadających cokolwiek ponadprzeciętnie rozwiniętą wyobraźnią, nie potrafi dokładnie zrekonstruować tamtej rzeczywistości, w której zwykłe kartofle były droższe od złota, a zrywając pomidory na porzuconym polu można było zginąć. Może te smaki coś nam uświadomią, dodadzą książce kilku nowych znaczeń. Ale przede wszystkim ekscentrycznym smakoszom i kucharzom-amatorom (bo są to dania proste i szybkie w przygotowaniu) dostarczą wielu ciekawych wrażeń – ze swojej strony z czystym sumieniem mogę polecić ciasto piernikowe z marchwią i chleb z kartoflami. Naprawdę mniam.

Książka została wydana bardzo estetycznie i ładnie, zarówno jeśli chodzi o wnętrze jak i okładkę. Twarda oprawa, ze zdjęciem dużej rodziny jedzącej i pijącej coś z termosu na przykrytym kamieniu pośród gruzów (domyślam się, że to zdewastowana Warszawa) przyciąga wzrok i intryguje, szczególnie że sterylną biel okładki i śladową czerń połączono z zielonym napisem i paskiem. Nie ma dużo haseł reklamowych, a blurb został wydrukowany oszczędną czcionką bez irytujących i krzykliwych recenzji (czytaj: reklam). Podobnie jest w środku: średniej wielkości przyjemna na wzroku czcionka, z graficznie wyróżnionymi cytatami, a na początku każdego rozdziału sympatyczny obrazek z kucharką, może trochę za optymistyczny, ale i tak nieźle pasujący. Całość przetykana jest zdjęciami, ilustrującymi wybrane fragmenty tekstu; interesujące były w szczególności fragmenty gazet i okładki książek, zapewne unikatowe i dlatego ciekawe. Z resztą miałam jednak kłopot i to całkiem duży. Ponieważ wzrok mam jeszcze niezły, przyglądając się jednej z nich zauważyłam, że fotografia bardziej przypomina rysunek, a potem dowiedziałam się, że opracowaniem ilustracji zajęła się firma graficzna. Ilustracji? To wygląda jak wyostrzanie konturów albo inny efekt GIMP-a czy Photoshopa, no – ewentualnie – zwykła ilustracja. Ale umieszczanie tychże w książce popularnonaukowej, stricte historycznej według mnie nieco mija się z celem. Zresztą pozostawienie pewnego rozmycia, jakichś elementów niewyraźnych to ocalenie czasu w zdjęciu, magicznie zatrzymanego w niewyraźnych czarno-białych plamach; edycja tego sprawia, że pozycja ma mniej autentyzmu niż powinna. Zresztą owe zdjęcio-rysunki nic nie zyskały na wyrazistości, wręcz przeciwnie – dla odmiany wszystko jest szare i gładkie jak twarze na szkolnych zdjęciach (również edytowane), przez co całość wygląda jak jakieś dzieło sztuki współczesnej, taka tam sztuka dla sztuki, a nie zdjęcie w porządnej książce historycznej, w której powinno być widać jak najwięcej, bo przecież takie funkcje ma pełnić ma tu zdjęcie. Albo tylko moje dziwne poglądy. Zresztą nieważne.

Oprócz tekstu głównego i przepisów, ozdabianych zdjęciami z epoki, do książki dołączono dwa indeksy – z nazwiskami osób występujących w pozycji i nazw okupacyjnych dań, dzięki czemu korzystanie z książki jest wygodne, a całość zaczyna przypominać okupacyjny podręcznik przetrwania. Po krótkim tekście od Autorki, w którym wyjaśnia czym nie jest napisana przez nią książka (nie sądzę jednak, że cofnę swoje zarzuty o ograniczanie pozycji do tak wąskiego zakresu tematu jak gastronomiczne perypetie inteligencji Krakowa i Warszawy), następuje bibliografia. Chociaż jest to tylko wybrany spis użytych źródeł i brak przypisów bardzo mnie zmartwił, wszystko zostało estetycznie pogrupowanie, a wymienione przez Autorkę pozycje wydawały się w większości wiarygodne i profesjonalne. Dużo tu także źródeł mówionych, co decyduje o dodatkowej, dokumentarnej wartości książki. I chociaż wciąż nie mogę zrozumieć braku przypisów, biorąc pod uwagę inne czytane przeze mnie popularne pozycje historyczne, pozycja ta jest utrzymana na dobrym poziomie. Przynajmniej na takim, że mogę czytać bez strachu, że podane przez Autorkę informacje są w logiczny i historyczny sposób prawidłowe.

Autorka ma to coś, co nazywamy lekkim piórem, które pozwala na przekazanie informacji w sposób prosty i przystępny dla każdego Czytelnika. Jej styl jest lekki, nieskomplikowany, jednocześnie konkretny i z pewnością nie minimalistyczny. Tam, gdzie można pisze ze swadą, wplatając subtelne żarty, ale tam, gdzie należy być poważnym – a wiele jest takich momentów – stara się zachować powagę, na szczęście trzymając się daleko od zbędnej patetyczności, z jaką wielu pisze bohaterskich czynach Polaków podczas II Wojny Światowej i nie tylko. Myślę, że to najlepszy sposób na opisanie tego typu historii – proste słowa obrazują najlepiej dramat i najdokładniej przekazują emocje. Całość jest utrzymana w tonacji lekkiej, tak, że czyta się bardzo szybko i przyjemnie, czasami aż za bardzo. Na ogół z książki tchnął lekkostrawny optymizm (może poza rozdziałem o Powstaniu, ale to tylko subiektywne wrażenie) opierający się na przeświadczeniu, że Polacy potrafią poradzić sobie w każdej sytuacji; optymizm bardzo sympatyczny, ale po dłuższym czasie dość nużący, nieco może naciągnięty i nieszczery. Mimo wielu pomysłów i rozwiązań scenariusze przedstawione przez Autorkę nie zawsze się sprawdzały – przecież inaczej wszystko wygląda w praktyce, a nie każdemu wiodło się w czasie okupacji na tyle dobrze, by trafić na karty tej książki. Lekkość jest też wadą pod innym względem. Otóż kiedy odłożyłam książkę na bok, miałam wrażenie, że skończyło się, zanim naprawdę rozpoczęło. Już z łatwością zaczynałam wyobrażać sobie obiad powstańca warszawskiego czy smak żołędziowej kawy, kiedy zorientowałam się, że właściwie skończyłam czytać. To było naprawdę przykre uczucie, trochę jak to, kiedy dostajemy do przeczytania tylko fragment jakiejś książki albo wersję demo jakiegoś programu. A zapowiadało się tak dobrze! Jestem w stanie zrozumieć, że – tak samo jak portal Ciekawostki Historyczne, którego współredaktorką jest Autorka – książka jest adresowana do szerokiego grona odbiorców, dla których specjalistyczny język historii jest zbyt skomplikowany i ciężki, ale w takim razie można było się jeszcze rozpisać. Naprawdę, w tym przypadku nawet dwieście stronic więcej nie zaszkodziłoby. A nawet przeciwnie.

Miałoby to także wiele innych plusów – na przykład to, że Autorka potraktowałaby temat bardziej szczegółowo. I to nie tylko dlatego, że w historii detale są bardzo ważne (i bardzo mnie pasjonują), ubogacając portret wybranej epoki. Szczególnie, że nie jest to przekrojowa monografia czy książka dla ludzi, którzy nie wiedzą, kim był Adolf Hitler, ale pozycja skupiająca się na wąskim zagadnieniu, rzadko przecież poruszanym i niesprawiedliwie spychanym na margines, który jest jednak bardzo ciekawy. Ograniczenie informacji do samej Warszawy i – momentami – Krakowa jest dość nieprofesjonalne (cóż, w takim razie Autorka mogła napisać, że chodzi jej tylko o te miasta), bo ciężko jest generalizować jeśli mamy do czynienia z zjawiskiem tak złożonym. Zresztą trudno jest mówić nawet o generalizowaniu, bo Autorka dotyka tylko niektórych problemów, przedstawiając je w bardzo ogólnych zarysach i w sposób możliwie uproszczony, przez co pomija wiele ciekawych aspektów, które podczas czytania bardzo mnie zainteresowały, ale i zdenerwowały swoim brakiem. Jakieś szczegóły dotyczące czarnego rynku i powody, dla których pomimo częstych nalotów policji niemieckiej miejsca te wciąż kwitły? Produkcja erzaców, jak na przykład jajek w proszku, syntetycznych galaretek i innych dóbr, które Autorka określiła dosadnym słowem sugerującym coś, czego nie da się zjeść? Zresztą błędem samym w sobie było ograniczać książkę do Warszawy i Krakowa – we Lwowie, na przykład, leżącym już na rubieżach Rzeczpospolitej z pewnością wszystko wyglądało inaczej. A na wsi, o której wspomniano tu tylko jako o zapleczu jedzenia dla miasta? Chciałabym dowiedzieć się na przykład o sposobach na ukrywanie takich zwierząt jak krowy przed Niemcami; czuję wręcz, że byłoby to bardzo ciekawe i, lekko opisane przez Autorkę, w pewien sposób nawet zabawne. Ale tutaj takich informacji nie otrzymujemy. Zamiast tego zostajemy zasypani dość niekonkretnymi informacjami o tym, co warszawiacy jedli w święta, jakby to nie była rzecz, którą można omówić w jednym akapicie, zostawiając miejsce choćby na sprawy wymienione wyżej przeze mnie. I choć powinnam być wyrozumiała, bo to dopiero książkowy debiut Autorki, przyzwyczajonej do krótkich artykułów na tematy ważkie, to chociaż na okładce powinni napisać, że to nie pierwsza książka o gastronomicznym aspekcie okupacji, ale pierwszy popularnonaukowy szkic. Wtedy może podeszłabym do lektury inaczej, a po skończeniu czytania nie byłabym taka … głodna.

CiekawostkiHistoryczne.pl to specyficzny, autorski portal. Chociaż redaktorami są historycy, do opisywanych spraw podchodzą na luzie, może czasami aż za bardzo. Treść artykułów stanowią historyczne ploty (przyznaję, że bardzo do lubię, bo konstruowanie coraz bardziej skomplikowanych drzew genologicznych królów, ich żon i metres jest bardzo ciekawe, zresztą alkowiane problemy i podboje koronowanych głów nigdy nie przestaną smakować pikantnym skandalem), anegdoty i sprawy marginalne, często pomijane w poważnych pozycjach albo po prostu ciężkie do zweryfikowania pomówienia. Prawdziwego historyka przyprawiłoby to o stan przedzawałowy albo i gorzej, ale dla zwykłych laików strona może być ciekawa, a tych, którzy zawsze uważali, że historia to rzędy dat i wojny, z pewnością zaciekawi opowieściami z przeszłości i w przyszłości, kto wie, sięgnie po poważniejsze opracowania. Tak samo jest z książkami pisanymi przez Autorów portalu i nie tylko, szczególnie jeśli chodzi o serię, która ukazuje się z logiem strony: kompletna, dobra technicznie książka historyczna to nie jest, ale zawsze można spróbować, bo może to będzie nasza furtka do pasjonującego świata historii. Wstęp, który pokaże nam, że dawniej działy się takie same rzeczy jak teraz; dzięki któremu niemal namacalnie poznamy walkę o jedzenie, która – na szczęście – jest nam z doświadczenia nieznana. I posmakujemy wybornego kota w śmietanie, danie, które jeszcze nie zagościło (mam nadzieję) na naszych stołach, ale według generała Bór-Komorowskiego jest bardzo pożywne i dobre.

Tytuł: „Okupacja od kuchni. Kobieca sztuka przetrwania”
Autor: Aleksandra Zaprutko-Janicka
Moja ocena: 5,5/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/kot-w-smietanie-recenzja-ksiazki.html

Zdecydowanie nie należę do łasuchów – kiedy byłam mała problem jedzenia pożywnych kaszek spędzał sen z powiek mojej Mamy. Jeszcze kilka lat temu moje fochy wkurzały niejednego kelnera w eleganckich restauracjach, a moich znajomych i rodzinę w zakłopotanie wprawiały porcje jedzenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/na-starych-fotografiach-recenzja-ksiazki.html

Pudełko ze zdjęciami… Jest ciemnogranatowe, na rogach wzmocnione złotymi blaszkami, ze skóry, a może z czegoś podobnego. Pachnie strychem, starymi ubraniami i lawendą; zdjęcia się porozrzucane, niektóre w bardzo złym stanie. Odgrzebane w zakamarkach strychu, których nie odwiedza nikt poza pająkami i myszami, schowane może przez babcię albo mamę, zapomniane. Całkiem niesłusznie, bo kryje w sobie inny, odrębny świat. Świat, który przeminął, pełen ludzi, którzy nie żyją. Ich twarze uważnie patrzą ze zdjęć, żywe w kombinacjach czerni i bieli, światła i cienia. Zgniecenia pod różnymi kątami tworzą na ich twarzach zmarszczki. Młodzi, roześmiani, a przynajmniej uśmiechnięci. Czasem sztywni. Ładni i brzydcy, chudzi i grubi, wciąż jednak dość nierealni, bo delikatny, coraz bardziej kruchy papier nie zastąpi ciepłego ciała. Ścieram kurz z wieczka, zdjęcia ostrożnie kładę na stole. Kilka z nich spada, wirują w powietrzu, lekkie jak piórka czy śnieg. Coraz lżejsze, bo choć papier żyje dłużej od człowieka, to kiedyś też zniszczy się, a fotografia wyblaknie. Najpierw umrze jednak pamięć. Po kilkudziesięciu latach od śmierci matki jej młoda, roześmiana twarz stanie się obca, a młody mężczyzna w mundurze nie będzie już dziadkiem, ale jakimś przystojnym żołnierzem, którego wojenne losy są nieznane. Zdjęcia bez podpisu umrą najwcześniej, później czas przyjdzie na te, kiedy niewyraźne i czasami mało czytelne pismo wyblaknie, schowa się pod plamami wilgoci, rozlanej sto lat temu herbaty, słońca. Zresztą kim była Maria? Przyjaciółką, koleżanką, kuzynką? A z kim na tamtym zdjęciu stoi umarły dawno wujek? Umierają kolejne osoby, które pamiętają, do historii przechodzą i nasze zdjęcia.

Jednak to właśnie ci zapomniani ludzie stworzyli nas, ukształtowali naszą osobowość i świat. Ich losy w pewien sposób determinują nasze, choć najczęściej nawet o tym nie wiemy. Zwykle jednak taki stan rzeczy nam nie przeszkadza – od małego mamy tyle tożsamości i wiedzy o przodkach, że wystarcza nam na całe życie. Nie zagłębiamy się w szczegóły z wielu podwodów, z których najważniejszym jest oczywiście nasz cenny czas i trud, jaki musimy podjąć, mimo że nie zawsze wynik jest współmierny do starań. Szczegóły zresztą nie zawsze są bezpieczne i wygodne – lepiej nie wiedzieć, że ukochana babcia podczas drugiej wojny domowej wydała Żyda, którego ukrywała inna polska rodzina, oczywiście pomijając wszystkie motywy. Czasami – tak jak jest w moim przypadku – znajomość szczegółów zmienia diametralnie pogląd o rodzinie, rozszerza perspektywy. Bo choć wiedza o jakiś przyrodnich braciach i siostrach, tajemnicach i kończących się katastrofalnie romansach nie jest może koniecznie potrzebna, ale pozwala lepiej poznać przodków, których kawałek noszę w sobie. Ale to także hobby, pasjonujące i niewdzięczne, jak wszystkie nauki pomocnicze historii – drzewo rozrasta się we wszystkich kierunkach, pojawiają się jacyś nieznani wcześniej kuzyni tam, gdzie myślałam, że już nic mnie nie zaskoczy, a przodkowie odkrywają swoje twarze i tajemnice, w żaden sposób nie potrafiąc zahamować mojej ciekawości. Ale i tak wcześniej, kiedy byłam zbyt młoda by zrozumieć ideę drzewa genologicznego, a większość historii rodzinnych nie była na moje ucho, wiedziałam, skąd pochodzą moi przodkowie i nie musiałam martwić się o swoją przynależność i tożsamość; byłam nawet dumna ze swojej krwi. Z psychologicznego punktu widzenia była to najlepsza rzecz, jaka mogła mnie spotkać: osoby, które od najmłodszych lat czują się związane ze swoją rodziną i bezpieczne, unikają w późniejszych latach poważnych komplikacji osobowościowych. Gorzej z tymi, którzy nie zaznali tego uczucia; których dzieciństwo było traumatyczne lub naznaczone strachem przed najbliższymi, których zachowań nie mogli zrozumieć, ale podświadomie wiedzieli, że muszą mieć źródło w przeszłości. W dorosłość wkraczają z tym strachem, szukają prawdziwej miłości i jak największego poczucia stabilizacji, uciekają w toksyczne związki i, chociaż są świadomi, że najlepszym lekarstwem byłaby konfrontacja z przeszłością, uciekają bojąc się tego niż własnego lęku. Wolą się bać wspomnień z dzieciństwa niż tego, co nosili w sobie najbliżsi.

W takiej sytuacji znajduje się bohaterka książki, Łucja Sowińska. To młoda lekarz psychiatra i neurochirurg, która jednak nie potrafi poradzić sobie ze swoją własną przeszłością. Matka kobiety, Wiktoria, miała przypadek ciężkiej schizofrenii paranoidalnej, ojciec był nałogowym hazardzistą i pijakiem, a babka – choć kochała wnuczkę – tajemniczo po nocach płakała. Łucja dorastała zatem w lęku przed demonami swoich bliskich, kryjąc się na ulicach brzydkiej wtedy warszawskiej Pragi, jednak trauma pozostaje, tak samo jak tajemnicza skrzynia pełna tajemniczych pamiątek pozostałych po rodzinie. Kobieta nie chce jej otworzyć, ale do czasu. Pewnego razu na jej oddział przywożą brutalnie pobitego mężczyznę, który po wzbudzeniu ze śpiączki oznajmia Łucji, że jest łudząco podobna do pewnego portretu. Kiedy okazuje się, że ma rację, bohaterka stanie przed koniecznością otworzenia tajemniczego kufra i zmierzenia się z mroczną, niezbyt zrozumiałą historią swojej rodziny, tragicznie splecioną z tragicznymi losami Polski i Europy w okresie Wielkiej Emigracji i II Wojny Światowej. A ponieważ jej los splecie się z historiami kilku innych osób, nie wszystko w jej życiu ułoży się tak, jakby tego pragnęła.

Uwielbiam sagi rodzinne, co na pewno ma związek z moimi genologicznymi zainteresowaniami. Śledzenie perypetii jakiejś rodziny na tle ważnych przemian wizerunku świata, problemy i konflikty pozostawiające swój ślad w następnych pokoleniach, które na ogół – w pozycjach mniej ambitnych – dokonują rozliczenia z przeszłością i mogą odetchnąć z ulgą, albo w dramatyczny sposób próbują dotrzeć do prawdy o sobie samych, odkrywając koszmary, które w jakiś sposób zniszczą ich dotychczasowe życie albo nic w nim nie zmienią (w tych bardziej ambitnych) to przyjemność, ale przede wszystkim to mądra lekcja i głęboka refleksja na ludzkim losem. Refleksja bardzo bliska każdemu z nas, ale jednocześnie bardzo uniwersalna; bardzo często możemy także utożsamiać się bohaterami, ich lękami, wątpliwościami i radościami, tak jak oni każdego dnia zmagamy się różnorakimi trudnościami, bo życie nie jest proste, na każdym miejscu spotykamy trudności i przeszkody – nie tylko te codzienne, ale także te wynikłe z zakrętów historii i jej kaprysów. Nie jest przecież przypadkiem, że wiele Autorek – tych rodzimych i tych pochodzących z zagranicy – bardzo interesuje się okresem II Wojny Światowej, która wniosła zamęt do bardziej lub mniej uporządkowanego życia rodzinnego i czasami zmusiła do wyborów ostatecznych, które położyły się cieniem na losach wszystkich członków rodziny, także tych, którzy urodzili się później. Ten wątek staje się jeszcze wyraźniejszy w literaturze polskiej – nasza historia jest bardzo bolesna, a ponieważ historia dotyczy ludzkich losów, te niemal zawsze naznaczone były tragedią, która dosięgała następne pokolenia, zwykle tego nieświadome, kształtując ich psychikę i osobowość. Bo to ludzie i ich wnętrze, oddziałujące na innych wokół jest – według mnie – najważniejszą rzeczą w tych opowieściach, ich reakcje na wydarzenia jak na przykład wojna czy dziedzictwo przodków, które tkwi w nim właściwie od urodzenia. I właściwie to ostatnie – obiecane przez blurb – zachęciło mnie do sięgnięcia po tę książkę.

Muszę przyznać, że okładka, mimo swojego różowego koloru, spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Zresztą nie jest to wściekły róż przyozdobiony różowym brokatem, jak w tych starych powieściach obyczajowych dla nastolatek (teraz mieszają róż z czernią, co wygląda równie tandetnie), ale bardzo ciemny, niemal purpurowy. Takim kolorem zostały podświetlone praskie kamienice, może ze zdjęcia przedwojennego, może z współczesnego, co daje wrażenie nieco widmowe i intrygujące zarazem. Na ich tle odcina się biały zarys kobiecej głowy, może ze starego portretu lub fotografii, w którym – zaskoczenie – umieszczono fragment listu. Widać, że papier jest stary, zażółcony, a pismo ładne, wyraźne z zawijasami; da się przeczytać słowa, które przyciągają wzrok. Co jest tam o Paryżu, Czartoryskich, Żydach i nie wygląda na pierwszy lepszy darmowy stock z Internetu, z jakich często korzystają wydawnictwa ale nie chcą się przyznać. Ma to jakiś związek z treścią książki? Jeśli tak, to pachnie jakimiś tajemnicy, pomyślałam przyglądając się książce jeszcze raz przed zabraniem się do czytania. Kurczę, Wydawnictwo wie jak zaciekawić Czytelnika, przynajmniej taką typową dziwaczkę jak ja. Tuż poniżej owej intrygującej sylwetki, na ciemnym (brązowym? fioletowym? czarnym?) pasku, można przeczytać tytuł pozycji, wydrukowany białą czcionką; poczyniłam błyskotliwe skojarzenie, że podobna czcionka znajduje się na poprzedniej książce Autorki, którą zareklamowano na ostatniej stronie pozycji. Zaskoczyło to mnie bardzo pozytywnie, a w moim zrytym książkami mózgu pojawiło się marzenie o stworzeniu kolekcji i przyjemna wizualizacja obu powieści na moich półkach, szczególnie że skromny z pozoru grzbiet – wyróżniając się swoim różem i ciekawą czcionką – wygląda naprawdę ładnie. Do tego wszystkiego pasuje intensywnie różowy grzbiet z białymi napisami i zdjęciem Autorki – jest klasycznie i prosto, ale dzięki temu udało się uniknąć najgorszego, jeśli chodzi o używanie koloru różowego w okładkach: kiczu. Nie chciałam jednak dłużej się nad tym zastanawiać i przejrzałam całą książkę, z zaskoczeniem odkrywając umieszczone wewnątrz zdjęcia i ładną, przyjemną w czytaniu czcionkę, która nadawała intrygującego charakteru całej pozycji. Krój ładny, a absolutne novum w powieści – przynajmniej dla mnie – czyli zdjęcia sprawiały, że byłam ciekawa treści książki, a kiedy zobaczyłabym ją w księgarni, z pewnością nie minęłabym ją obojętnie.

Właśnie, zdjęcia. Ciekawa jestem, skąd Autorka je wytrzasnęła. Kupowała na Allegro, jak autor Fotoplastykonu, Jacek Dehnel? Skoro tak, to podziwiam zaangażowanie, bo dopasowanie fragmentów gazet i fotografii tak, by pasowały do koncepcji musiało być żmudne. Podejrzewam jednak, że zebrała dostępne materiały i z nich składała historię Łucji i jej rodziny, a dzięki skrywającymi się za czarno-białymi zdjęciami ludziom wymyślała bohaterów i ich historie, a także – co stanowi trzon opowieści – ich tajemnice. W każdym razie umieszczanie tych fotografii w książce, łącznie z gazetami i odkrytymi przez bohaterkę dokumentami było bardzo oryginalnym, intrygującym pomysłem, dzięki któremu zawartość rodzinnego kufra Łucji jest dostępna także dla Czytelnika. Chociaż, z drugiej strony, więcej jest wycinków gazet i niż ludzkich twarzy, a szczególnie mało portretów. Żebyście sobie nie pomyśleli, że jakaś dziwna jestem i jako fan historii nie lubię starych gazet, ale to przecież nie monografia, w której Autor stara się pokazać wiele rzeczy na zdjęciach, to powieść narracyjna, w której przedstawiamy sylwetki ludzi, jeszcze tak fascynujących jak ci, których pisarka przedstawiła w swojej opowieści. Oczywiście, nie konkretnie z tego powodu było mi tak przykro, bo przeczytałam tyle fascynujących rzeczy, w której nie było narysowanej ni kreski, ale skoro od początku pisarka skutecznie rozpala ciekawość Czytelnika i obiecuje mu niezwykłą atrakcję w postaci zdjęć bohaterów, to powinna się trzymać się do końca, prawda? Sam pomysł jednak bardzo ciekawy i udany, wzbogacający percepcję czytającego, ale jednocześnie, w pewien sposób, ograniczający jego wyobraźnię. Zresztą można potraktować to jako pewien eksperyment, rodzaj komiksu, sprawdzić, czy w takiej konwencji miło jest nam się poruszać; możemy sprawdzić to chociażby czytając opis bohatera w tekście, a potem oglądając zdjęcie i sprawdzając, czy nasze wyobrażenia były podobne. Mogą wyjść ciekawe rzeczy, albo – tak jak mi – nic. Tyle że nie wiem, czy to dobrze, czy też nie.

W miarę czytania okazało się jednak, że mam większe zastrzeżenia do bohaterów, nie mające nic wspólnego z ich wyglądem na zdjęciach. W największym skrócie chodzi o to, że mieli więcej cech wspólnych z marmurowymi posągami niż z rzeczywistymi ludźmi, o jakich – przynajmniej moim skromnym zdaniem – powinna traktować powieść. Może nie żywymi w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale realistycznych, namacalnych, takich, których problemy autentycznie zaczęły obchodzić Czytelnika. W tym przypadku to tylko marzenie. Bo taka Łucja Sowińska. Pomijając fakt, że w literaturze popularnej jest na pęczki seksuologów, którzy nie potrafią poradzić sobie ze swoim związkiem, policjantów, którzy w domu mają patologię albo sami uzależnieni są od używek, no i pań doktor, które obawiają się, że coś z nimi nie tak, bo rodzina. Już o paranoiczkach bojących się objaw choroby psychicznej rodziców czytałam tyle, że mam tego dość. A tu kolejny, szablonowy przykład. Łucję w dodatku nękają niezwykłe i podejrzane (z uwagi na występowanie w jej rodzinie przypadków schizofrenii) koszmary pełne rodzinnych tajemnic, demony z przeszłości i strach z dzieciństwa, a także głęboki lęk przed odkopaniem rodzinnych sekretów. Tak sobie zresztą myślę, czy lekarz neurochirurg może być jednocześnie psychiatrą, co Autorka kilka razy sugerowała i dochodzę do wniosku, że nie. Błąd logiczny? Może. Oczywiście w wiek bohaterki nie wnikam, bo smutno robi mi się na myśl wniosków, do jakich bym doszła. Nikogo też nie oskarżam, chociaż jako humanistka nie mam ochoty wypowiadać się na temat fizyki kwantowej, żeby nie popełnić takich głupich błędów. W każdym razie Łucja, jak każda porządna bohaterka, ma poranione uczuciowo serce, co jednak nie jest tak wielkim problemem jak mogłoby się wydawać – atrakcyjna pani doktor ma wielu adoratorów, którzy poświęcą dla niej wszystko, nawet swoje życie i pozwolą jej łamać ich serca ile tylko chce. To takie typowe. I jeszcze ta rosnąca liczba przyjaciół wprost proporcjonalnie do przyrastania ilości kłopotów. Ja tego już zupełnie nie rozumiem. W zwykłym życiu z wielkim trudem utrzymujesz wokół siebie grupkę znajomych i przyjaciół, przy udawaniu, że nie jest się zrzędą i skrajnym mizantropem, a ta czaruje każdego od tak. No kurde, to zupełnie nie fair. I przede wszystkim jakoś tak mocno nierzeczywiście, nawet jak na powieść, która w założenia wykorzystuje wątki paranormalne. To byłoby dziwne nawet na Marsie w najbardziej odjechanym SF, a co dopiero w tego typu powieści.

Ten zarzut można także wykorzystać przy ocenianiu innych postaci – przede wszystkim kochasiów Łucji i jej przyjaciółki Magdy. Zarówno Łukasz jak i Władysław charakteryzują się nieuzasadnioną miłością do Łucji i zaawansowaną bezbarwnością (poza tym, że obaj są ludźmi wykształconymi, z bardzo wysokim IQ i sprawiają wrażenie wymuskanych dżentelmenów, przynajmniej tak myślę). Nie mają żadnych cech, o których mogłabym napisać szerzej; moje emocje odnośnie ich postaci nie są również ciekawe, bo chyba każdy wie, że irytacja fajnym uczuciem nie jest. Zresztą dziwi mnie to, bo na wątek miłosny Autorka poświęciła dużą partię książki, miała więc szansę na intrygujące rozbudowanie postaci, pogłębienie ich charakterów, przynajmniej do minimum, dodanie im iskry życia, czy po chociaż nakreślenie ich ciekawego portretu. Żeby chociaż było widać, że się starała, próbowała w tej kwestii zrobić coś wtórnego, cokolwiek, nawet wspomnieć o nawykach żywieniowych, włożyć w usta jakiś śmieszny żart, dodać jakąś prawdziwą, znaną z autopsji cechę, niekoniecznie nawet zaletę. Wbrew pozorom postacie same się nie stworzą, a napastowanie byłej żony swojego brata i niedwuznaczne narzucanie się nie czyni z bohatera drugiego Romeo czy pana Darcy’ego, naprawdę. To nie jest miłe uczucie dla czytelnika, kiedy bohaterka zachwyca się facetem, który podrywa ją na dziwny obraz i na dobrą sprawę robi z to przyczyn niewyjaśnionych – ów przystojniak jest tylko imieniem i nazwiskiem na kartce papieru, bez żadnych cech, dzięki którym zapamiętaliśmy go na kilka dni po zakończeniu lektury; postać tak papierową i pustą, że aż boli. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest ruda Magda – najlepsza przyjaciółka głównej bohaterki, której wątek był równie nieśmieszny co dziecinny. No bo żeby to była jakaś kreskówka dla dzieci albo jedna z tych głupich komedii, ale to przecież – teoretycznie oczywiście – poważna książka dla dorosłego czytelnika, obfitująca w tragiczne zdarzenia, konflikty i romantyczną miłość, pełną bólu i cierpienia. Oczywiście, bohaterka ma pełne prawo posiadania zakręconej i szalonej przyjaciółki, ale przecież nawet ja nie doszłam do takiego poziomu dziwności i – módlcie się za mnie, wszyscy bogowie olimpijscy – nigdy nie dojdę. Zresztą chyba nie muszę opisywać tego bolesnego uczucia, kiedy rzecz należącą do kategorii nieśmiesznych kawałów ktoś traktuje całkiem poważnie. Na szczęście, Autorka zlitowała się nad nami i postać Magdy pojawia się wystarczająco rzadko i jest niedostatecznie zarysowana, by wywoływać taką irytację w czytelniku, by zniechęci się do książki zupełnie. Na szczęście. Jeszcze więcej trochę Magdy, jeszcze więcej trochę bezcelowego absurdu i załamanie nerwowe w moim życiu stałoby się faktem.

Nie chwal dnia przed zachodem – nawet nie wiecie, jak wielką to okazało się prawdą. Po kilku pierwszych stronach, kiedy czytałam książkę jeszcze z prawdziwym zaciekawieniem, myślałam, że język Autorki będzie rzeczą, którą będę wychwalać najbardziej. Ba! Spodziewałam się, że będzie szybko i lekko, a książka stanie się historyczną rozrywką, odpoczynkiem od lektur cięższych, bardziej wymagających. Coś zaczęło się psuć już na początku, kiedy opisany został sen bohaterki. Bardzo nie lubię opisywania snów, szczególnie tych pisarzy, którzy nie są Marquezem czy innym mistrzem rozumiejącym logikę snu. To było zaledwie preludium. Autorka, uważając się za wielką literatkę, sięgnęła po frazy i styl zaczerpnięty z innych wielkich powieści. Z każdej strony książki bucha artyzm, prawdziwe emocje, epicko nakreślone obrazy; słowem styl pisarki dosięga literackich wyżyn. Tylko dlaczego wszystko wydaje się dość pretensjonalne? Nieszczere? Płytkie? Wydumane? Za słowami nie ukrywają się żadne emocje, dobre wyrażenia (zapożyczone często od innych) giną w gąszczu słabej prozy, z trudem składanych zdań, którym dobrze zrobiłby zabieg odwrotny do zaprezentowanego czyli lekki, nieskomplikowany styl, proste emocje – chociaż może wtedy zganiłabym Autorkę za wielką prostotę, z całością byłoby o wiele lepiej. Może wtedy książka nie miałaby tego rysu epickości, śmiertelnej powagi, może scena erotyczna nie prześcignęłaby wszystkiego, co dotychczas na ten temat napisano, może stany psychiczne bohaterki nie byłyby wtedy tak bardzo wiarygodne. Tylko dlaczego to wszystko brzmi bardzo fałszywie? Dlaczego te kwieciste wyrażenia wydają się pochodzić z tych arcyciekawych pamiętniczków egzaltowanych pensjonarek albo kobiet, które można nazwać tym mianem? Kolejną wadą stylu pisarki jest szczegółowe opisywanie kolejnych czynności bohaterki. Czy Autorka chciała w ten sposób sprawić, że jej książka będzie dłuższa? Bo chyba nie uważa ona, że tak jest dobrze? W każdym poradniku dla początkujących pisarzy napisane jest, że tak po prostu się nie robi – bohater wchodzi do pomieszczenia, a nie wkłada klucz, przekręca go, naciska klamkę i zdejmuje buty lub nie; dłużyzny obejmowały także inne, znaczne partie tekstu jak wędrówka po Pradze, której skutkami był tylko sen, jeszcze więcej stron i jeszcze więcej użalania się nad Łucją. W tym miejscu Autorka mogłaby zrobić coś, żeby bohaterowie bardziej przypominali zwykłych śmiertelników, przynajmniej taka jest moja sugestia. Ponieważ umiem czytać i żyję jakiś czas na tym świecie, myślę, że instrukcja jak przechodzić po pasach jest mi niepotrzebna. Zresztą podobno ta książka traktuje o czymś innym, znacznie bardziej interesującym niż – na przykład – gotowanie Łucji i inne tym podobne sprawy.

Na torcie musi być wisienka, bo bez niej nie byłoby przecież tak fajnie. Ową wisienką u mnie będzie fabuła pozycji. Przede wszystkim jeszcze raz zaznaczę – o czym pisałam w znacznie starszych tekstach – nie lubię połączeń powieści obyczajowej czy też sagi rodzinnej z fantastyką. Oczywiście, wspaniale jest, kiedy te dwie płaszczyzny przenikają się nawzajem, tworząc oryginalną mieszankę, ale myślę, że tylko w wypadku, kiedy cały świat przedstawiony jest przesiąknięty magią, a nie tylko życie jednego z bohaterów, z czym do czynienia mamy i tym razem. Autorka, bez szkody dla powieści, mogłaby przebaczyć sobie te wszystkie magiczne naleciałości i opowieści o spirytystach, którzy toczyli magiczne pojedynki jak w Harrym Potterze jak i owego fizyka, który zajmował się czwartym wymiarem, już o duchu Marianny nie mówię (pomijam milczeniem legendy o białej damie w tamtej wieży, bo nie mam ochoty zastanawiać się nad owym weselem, w którym pan młody i świadek bez określonego powodu powiesili się tam… czy to już horror czy jeszcze farsa?), bo zostało przedstawione to na tyle nieprawdopodobnie, że trudno w to uwierzyć i to nie tylko pod względem językowym. Powieść została nieprzemyślana, do tego stopnia, że z nagromadzenia sensacyjnych faktów i nadnaturalnych zdarzeń nic tak naprawdę nie wynika, bo poszukiwania Łucji kończą się nie dojściem do jakiejś prawdy o zagadkowej Mariannie, ale napisaniem książki, chociaż wcześniej byliśmy świadkami wielu zaskakujących zdarzeń, sugerujących, że zakończenie będzie zapierało dech w piersiach i przede wszystkim wyjaśni chociaż parę kwestii, których byliśmy ciekawi. Ja to naprawdę rozumiem i myślę, że niedopowiedzenia są dobre, ale żeby były takie duże? Przecież w końcu nie wiemy niemal tyle, co na początku, pomijając pokrętne wytłumaczenia konfliktu między babką a jej siostrą, no i kwestię żydowską, bardzo w powieści szeroko ujętą. I myślę, że nie przypadkowo, bo – choć nie będę o nic Autorki oskarżać, a do klimatów antyżydowskich bardzo mi daleko, tak samo jak do bronienia tych parszywych polskich jednostek, które wolały wydać Żyda niż ryzykować dla niego życie – pisarka chciała być lekko kontrowersyjna. Nie tylko Marianna, której postać dominuje całą książkę, ma dużo wspólnego z Żydami – resztę rodziny Łucji możemy podzielić na tych, którzy mieli korzenie żydowskie i tych, którzy owych Żydów nienawidzili. Ba, to dotyczy nawet matki, którą w stanach schizofrenicznych nawiedzali Żydzi i opiekunki małej Łucji, która była owocem romansu pewnego Żyda. I te praskie kapliczki z Maryją. W snach bohaterki płaczą, mają gwiazdy Dawida na płaszczach, a w rzeczywistości prześladują Łucję na każdym praskim podwórku, we wspomnieniach jej i innych. Przypadek? Może to próba podjęcia kontrowersyjnego tematu? Wszak pachnie tu aluzjami do osławionego polskiego antysemityzmu… Porzućmy jednak te ważkie kwestie i skupmy się na ważniejszych rzeczach, przede wszystkim na nieścisłościach i tego typu kłopotach. A zdarza się ich dużo, właściwie dzieją się przez większą część książki. Poza drobnymi, wywołującymi tylko złośliwy, krzywy uśmieszek (vide choćby godziny pracy Łucji jako lekarza w początkowych rozdziałach), to tajemnicza choroba bohaterki zaparła mi dech w piersiach, oczywiście w sensie negatywnym. I nie mówię tu dezorientacji, jaką u mnie wywołał ten pomysł, czytaniu po kilka razy tych samych linijek tekstu w poszukiwaniu jakiegoś racjonalnego wytłumaczenia, ale o zupełnej nielogiczności tego konceptu. Co? Jak? Dlaczego? Może ktoś mi to wytłumaczyć? Nie mam w rodzinie – niestety – lekarza, więc nie mogę pokusić się o taką weryfikację. Na chłopski rozum jednak, całość nie ma żadnych zrozumiałych podstaw, zarówno fabularnych, psychologicznych jak i medycznych. Zresztą większość czyta się tak, jakby Autorka chciała umieścić fabułę książki na Marsie, a na Ziemię zdecydowała się w ostatniej chwili. Z całym szacunkiem, ale tak właśnie się czułam przez znaczną większość tej książki.

Trochę mi szkoda, że prawie wszystko poszło nie tak. Szkoda, że nie można napisać tego od nowa, bo na kilku dobrych pomysłach Autorki dałoby się zbudować ciekawą rzecz. Trochę szkoda, że historia z niezłym potencjałem za jakiś czas stanie się jedną z wielu książek na mojej półce, której fabuły ani bohaterów nie pamiętam. Na pewno bowiem pisarka włożyła w powieść dużo pracy, a szkoda, że nie zaowocowało to czymś dobrym, a przynajmniej rozrywką, zanurzeniu się w świat jakichś bohaterów i ich rodziny. Trochę szkoda, że tajemnica kobiety z obrazu nie wyjaśniła się tak naprawdę. Trochę szkoda… kiedy miałabym to wszystko pisać, najprawdopodobniej zapisałabym kolejne pięć stron. A tyle nie potrzeba. W ogóle o tej książce nie potrzeba było tyle pisać – ten czas, przeznaczony na pisanie i czytanie mogłam poświęcić innym zainteresowaniom, może właśnie szukaniem swoich przodków, szukaniem swoich korzeni, poznawania rodzinnej i swojej historii. O tyle lepszej od czytania tej książki, że prawdziwej, swojskich i pozbawionej całej tej pompatycznej narracji i błędów, chociaż tak samo pełnej wspomnień i ludzkich losów, zaklętych w uśmiechach na starych fotografiach.

Tytuł: „Twarz z lustra”
Autor: Elżbieta Wichrowska
Moja ocena: 1/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/na-starych-fotografiach-recenzja-ksiazki.html

Pudełko ze zdjęciami… Jest ciemnogranatowe, na rogach wzmocnione złotymi blaszkami, ze skóry, a może z czegoś podobnego. Pachnie strychem, starymi ubraniami i lawendą; zdjęcia się porozrzucane, niektóre w bardzo złym stanie. Odgrzebane w zakamarkach strychu, których nie odwiedza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/smak-buzy-recenzja-ksiazki.html

Można mnie nazwać mieszczuchem – urodziłam się i wychowałam w mieście, żyję w nim do dziś. I bynajmniej nie narzekam. Wszystkie potrzebne sklepy mam tuż pod nosem, lekarza pediatrę i kościół też, z okna mogę podglądać sortowanie listów na poczcie, księgarnie i pizzeria są zaledwie kilka kroków. Nie muszę się także wysilać, by iść do Empiku czy galerii handlowej. Dalej mam jezioro, cmentarz i jeszcze więcej sklepów, które z wrodzonego lenistwa odwiedzam bardzo rzadko. Nie mogę więc narzekać, że jest mi tu źle – żyje się tu komfortowo przynajmniej na moje niezbyt wygórowane wymagania. Mimo tego nie czuję się jakoś przywiązana na tyle, byście nazwać mnie lokalną patriotką; zainteresowanie historią mojego regionu jest raczej uprzejme w stosunku do pewnego znajomego, który pisze artykuły do lokalnej gazety i zazwyczaj polega na kulcie Anny Wazówny, która jest tu bardzo ważną osobistością. Dlatego nie zauważam zmian, jakie powoli zaczynają zachodzić wokół mnie i mojego miejsca zamieszkania. Zmian na gorsze, powiedziałabym, bo na miejscu dzisiejszego parkingu przed wojną był ogród z stolikami i muszla koncertowa; postępującą nowoczesną, ale i bardzo chaotyczną zabudową szepczącą swoim zimnym minimalizmem dostojne, pruskie budynki z czerwonej cegły i urokliwe kamieniczki. Usiłowaniem władz do zbliżenia wizerunku miasta do metropolii, a nie urokliwego miasteczka, gdzie pośród uliczek usłyszeć jeszcze stukanie podków koni sprzed stu lat. Takich miejsc jest coraz mniej, szczególnie na obrzeżach, pośród nowych osiedli i wielkich blokowisk.

Ale za to o wiele bardziej lubię to samo miasto nocą, chociaż większe miasta robią jeszcze lepsze wrażenie. Poza pijaczkami i podejrzanymi typami ustawiającymi się w kolejkach do klubów nocnych od rozświetlonych okien i witryn bije pewnego rodzaju ciepło; kiedy ludzie wieszają tam lampki choinkowe i Mikołaje, efekt jest jeszcze potężniejszy, a mi nie chce się wracać do domu. Zresztą nocą miasto wydaje się intymniejsze niż za dnia, bardziej tajemnicze i wielkie. Wszechogarniające. Dające poczucie dziwnej wspólnoty z tymi, którzy skryli się pod dachami swoich domów i mieszkań (nawet jeśli są to tylko niebieskie odblaski od telewizora); ma się wrażenie, że uliczki, znane od lat, stają się zawiłymi labiryntami, a parki magicznymi ogrodami jak z baśni, w których zdarzyć może się wszystko (łącznie z natknięciem się na niebezpiecznego pijaczka, całujących się w krzakach gimbów czy agresywnych typków z podejrzanymi woreczkami i strzykawkami). Zresztą ciężko jest zachwycać się urokami miasta, kiedy można natknąć się na tyle niebezpieczeństw, ale mimo to wtedy domy i ulice oddziaływają na mnie jakoś inaczej, czasami mam wrażenie, że wszystko odzwierciedla to, co czuję, a nawet coś chce do mnie powiedzieć. Tylko co? Nie wiedziałam, a nie miałam odwagi się pytać – jako zwykle racjonalna osoba posądzona zostałabym o branie czegoś bądź, jeszcze gorzej, chorobę psychiczną. Zresztą sama się tego bałam, próbowałam to tłumić, szukać jakichś racjonalnych powodów mojego dziwnego stanu ducha, które – jak sądziłam – brało się ze zmęczenia lub też z kofeinowego haju; byłam pewna, że moi zupełnie normalni znajomi tak nie mają. Dlatego byłam zdziwiona i zaskoczona, kiedy odkrywałam, że to wcale nie jest nienormalne, a nawet poznałam człowieka, który czuje tak samo jak ja. Mój nowy znajomy sam w sobie jest niezwykły, bo pochodzi z Turcji i na ogół zajmuje się sprzedawaniem buzy, czyli tradycyjnego, lekko alkoholowego napoju, a także, co najważniejsze, do głowy przychodzą mu dziwne myśli.

Nazywa się Mevlut Karataş i, jak już wspomniałam, sprzedaje buzę na ulicach Stambułu. Wraz z upływem czasu zawód to coraz bardziej nieprzydatny, bo mało kto pije buzę, a jeśli tak, to taką ze sklepu – Mevlut jest więc żyjącym reliktem z coraz bardziej dalekiej przeszłości, jednym z niewielu podtrzymujących dawną tradycję, pamiętającym o odrębności narodowej w coraz bardziej globalnym świecie. Wędrując nocą po ulicach miasta obserwuje jego nocne życie, zmieniający się kształt i coraz bardziej nieznaną dla niego twarz; wtapia się w noc i Stambuł, który zamienia się w inną, tajemniczą krainę, odpoczywa, odnajduje najgłębszy sens w swojej egzystencji, nawet wtedy, kiedy w jego życiu nie wszystko jest tak, jak powinno być. Poznaje przy tym wielu ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu ukształtują pewne części jego życia, jednocześnie samemu funkcjonując w jakby zupełnie innym wymiarze, obok świata. A wokół niego wszystko się zmienia, wszystko jest płynne, przebiega historia jego życia i tych, którzy są z nim w jakiś sposób związani. Mevlut wybiera sobie żonę, która nie jest do końca tą, której pragnął (przez to później zaczną się problemy), rodzą się dzieci, w końcu bohater zostaje sam. Wciąż zmienia miejsce zamieszkania, od wiejskiego domu i pospiesznie budowanego gecekondu na jednym ze wzgórz Stambułu do wielkiego, bezosobowego bloku; rodzina i przyjaciele odchodzą i przychodzą, a gdzieś w tle całej opowieści wre skomplikowana polityka Republiki Tureckiej pełna puczów wojskowych i ideologicznych przepychanek, z obowiązkowym portretem Mustafy Kemala Atatürka na ścianie każdego domu i urzędu. Ale cokolwiek się dzieje, wieczorami Mevlut przechadza się po ulicach i uliczkach, nawołując „Buzaaa!” i – mimo lęku przed psami – zachodząc na stare, sułtańskie cmentarze, gdzie zatrzymał się czas, a w głowie mając te swoje dziwne, tajemnicze myśli, których czasami nie może zrozumieć.

Kiedy otwierałam tę książkę, zamkniętą w ciekawej, oryginalnej okładce, była ona dla mnie zupełną niewiadomą. Ba! Dopiero przed lekturą sprawdziłam – wstyd się przyznać - czym jest buza i zagłębiłam się w tajnikach receptury i apetycznych zdjęciach napoju. Ale czy treść mi się spodoba, czy zniechęcona nie odłożę książki w połowie, lub też co chwila będę uderzać głową w biurko tudzież w ścianę by znieczulić się przed ludzką głupotą wylewającą się z produktu powieściopodobnego? No tak, Autor niby noblista, ale owa nagroda nie ma dla mnie jakiegoś wielkiego prestiżu – niektóre nagrody są przyznawane według dziwnych kryteriów zwykłym powieścidłom, a wybitne dzieła czekają na swoją kolej w nieskończoność niczym Leonardo di Caprio na Oscara; takim pisarzom zwykle się nic już nie chce – nie muszą niczego udowadniać a pieniędzy mają wystarczająco dużo. Czy będzie to tego rodzaju książka, wydana w Polsce tylko dlatego, że napisał ją noblista po pięciu latach odpoczynku, bez gwarancji jakości? Cóż, zawsze trzeba będzie zaryzykować, najwyżej będę miała tę przyjemność wyżywać się w recenzji. Zabrałam się więc do czytania, szczególnie, że to niezła cegiełka, omijając na razie wszystkie dodatki, by uzyskać jak największą satysfakcję z obcowania z czystą, snutą przez pisarza historią.

Co jest największą zaletą powieści? Elegancki, prosty styl zwrócił moją uwagę już po kilku stronach książki, a potem wzbudził mój podziw, w miarę jak akcja zaciekawiała mnie coraz bardziej i powoli przywiązywałam się do bohaterów. Styl ma delikatną, ciekawą budowę, zbudowaną z prostych, bezpretensjonalnych i swojskich słów, pozbawiony jest wszystkich skomplikowanych metafor i konstrukcji – czyta się przyjemnie, szybko – bo tekst ma swoją nieskomplikowaną melodię – i przede wszystkim ze świadomością, że mamy do czynienia z prozą na naprawdę wysokim poziomie. Pisarz skupia się na opisywaniu czynności dobrze nam znanych, pod tą powłoką przemycając intrygujące, umiejętnie wprowadzone smaczki, widoczne dopiero po uważniejszym, powolnym czytaniu, jakiego wymaga książka. Subtelności takich jest wiele. Przede wszystkim Autor ma rzadki dar pisania pięknie i ciekawie o ludzkiej codzienności, znajdowania pośród zwykłych, rutynowych czynności jakiegoś niewidocznego wcześniej szczegółu, który nadaje codzienności nowego, zaskakującego znaczenia albo ubarwia niemiłosiernie szare życie; znajduje także poezję tam, gdzie zazwyczaj widzimy prozę (jak na przykład w roznoszeniu buzy) i opisuje to tak, że życie Mevluta i innych bohaterów, normalne i przeciętne, staje się czymś nowym i fascynującym. Jest to też zasługa przenoszenia punktu ciężkości na jakiś szczegół, budowania wokół niego wielu znaczeń, niezwykle delikatnego cieniowania, które tworzy nieco inną perspektywę niż ta do której zostaliśmy przyzwyczajeni i unikania mówienia dosłownie o emocjach bohaterów, a czasami nawet ich działaniach, dzięki czemu czytelnik ma większe możliwości interpretacyjne całości. Jednocześnie styl pisarza jest bardzo intymny, dotykający wszystkich aspektów życia bohaterów, odnotowujący każdą zmianę w portrecie Stambułu. Bo liczne, jakby wtrącone mimochodem opisy tego miasta, to też prawdziwa wirtuozeria: czyta się niemal tak samo dobrze jak opowieści o późnośredniowiecznym Paryżu autorstwa Victora Hugo. Miasto w opowieści Autora żyje, jest pełnoprawnym bohaterem, przybierającym różne twarze w zależności od czasu portretowania i perspektywy, co jest tu ważniejsze od kronikarskiego notowania zachodzących w nim zmian. Akapity o Stambule to przykład doskonałego i ciekawego obrazowania z użyciem minimum środków i bez zbędnego przegadania, zmieszczenia w jednym jednocześnie pełne malowniczych widoków i impresjonistycznych elementów. To nie jest więc Stambuł taki, jaki możemy zobaczyć w przewodnikach i albumach, to jest Stambuł pisarza, bardzo osobisty, wręcz intymny – tak jak Melvut, Autor nie widzi nic ciekawego w wznoszących się na kilkanaście pięter blokach, do których na końcu opowieści trafiają wszyscy bohaterowie, ale w krętych, starych uliczkach, gdzie zdają się drzemać dżiny i gdzie włóczą się bezpańskie psy. I wszystko to opisane delikatnie, z wirtuozerią i plastycznością tak, jakbyśmy towarzyszyli bohaterowi w nocnych wędrówkach i podziwiali miasto jego uważnymi oczami. I tylko dziw bierze, że ze zwykłej opowieści ze zwykłym bohaterem, prosto przecież napisanej, pisarz potrafi zrobić coś, co na długo pozostaje w pamięci i przyzywa swoim niezwykłym czarem.

Wyjątkowość książki ujawnia się także w innym aspekcie, choć na początku byłam niemal pewna, że zaliczę to do negatywnych stron powieści. To różnorodność narracji, technika rozpisania powieści na kwestie poszczególnych bohaterów, dzięki czemu konkretne punkty widzenia na daną kwestię czy wątki zostają mocno podkreślone, niemal wyodrębnione w autonomiczne opowieści, splatające się z innymi i tworzące znacznie szerszą panoramę wydarzeń. Na początku myślałam, że taki zabieg w książce niezbyt grubej (w porównaniu z monumentalną Pieśnią Lodu i Ognia G.R.R Martina czy trylogią Elżbiety Cherezińskiej Odrodzone Królestwo, gdzie bohaterów jest bardzo dużo, a kluczowe dla fabuły wydarzenia dzieją się jednocześnie w kilku miejscach naraz) o raczej jednolitej akcji jest zupełnie niepotrzebny, wepchnięty na siłę. Zresztą wydawało się, że powieść będzie należeć do tych trudniejszych, bardziej wymagających, gdzie taka forma prowadzenia narracji będzie wymagała jeszcze większego zaangażowania. Ba! Okazało się, że poza fragmentami z punktu wiedzenia bohaterów, pisarz zdecydował się na wstawki klasycznej narracji trzecioosobowej. Ze względu na to było bardzo trudno, przynajmniej na początku; później poznałam rytm opowieści i przestało mi to przeszkadzać – wręcz przeciwnie. Autor stworzył historię jako pewnego rodzaju kronikę rodziny Mevluta, gdzie bohaterowie są bezpośrednimi komentatorami wydarzeń opowiadanych przez narratora, mówią o swoim stosunku do tych spraw i zwracają się bezpośrednio do czytelnika, przez co czytanie tego było dość specyficznym uczuciem. Zresztą całość była ciekawym sposobem na wprowadzenie polifonii i poznanie racji różnych osób, szczególnie kiedy bohaterów podzielił jakiś konflikt albo kwestie polityczne, których w książce jest dużo – ubarwia to historię i sprawia, że staje się różnorodna, nieprzewidywalna. Co więcej, należy podziwiać Autora za technikę, bo wbrew pozorom taki sposób narracji jest niezmiernie trudny, szczególnie jeśli pisarz skomplikował to wszystko dodaniem fragmentów zwykłej narracji – książka staje się wielką układanką, w której każdy element musi idealnie pasować, bez przeoczenia nawet najmniejszego błędu, szczegółu. Ile pracy! Na miejscu pisarza najprawdopodobniej zatonęłabym w morzu notatek i poprawek, albo się po prostu poddała. Jako czytelnik lubię jednak pozornie proste konstrukcje, skrywające skomplikowany, ale idealny szkielet. Takie coś potrafi mnie wciąż zaskakiwać, a w morzu literackiej wtórności i nudy niespodzianki są jeszcze bardziej miłe niż zwykle.

Paradoksalnie ciężko powiedzieć, kto jest bohaterem opowieści. Mevlut? Stambuł? To właśnie miasto jest tłem wszystkich wydarzeń rozgrywających się na kartach książki; zmiany, jakie w nim zachodzą warunkują życie pozostałych bohaterów, a w życiu naszego poczciwego sprzedawcy buzy odgrywa odrębną rolę. Miasto się zmienia. Powiększa się o nowe dzielnice, zapełnia się tysiącami małych domków, budowanych przez jedną noc przez anatolijskich osadników na nielegalnych działkach, nocą w oknach, aż po europejskie wybrzeża Bosforu, palą się światła z kradzionego prądu, wreszcie do nieba pną się wieżowce; po starych, nierównych uliczkach, pamiętających może sułtanów i cesarzy bizantyjskich, chodzi sprzedawca buzy, chociaż wiele osób już nawet nie wie, co to jest. Miasto, składające się z mieszkających w nim ludzi, jest jednym wielkim organizmem, który żyje i przeistacza się bez względu na żyjące w nim jednostki, takie jak Mevlut, coraz większy outsider, żyjący przeszłością, dziwnie przywiązany do miasta, w którym na dobrą sprawę nie może się odnaleźć nawet po spędzeniu w nim większej połowy swojego życia – na zmiany patrzy jak przez mgłę, coraz mniej rozumiejąc nowe priorytety oraz sposoby życia - i rozumiejący jak nikt inny jego mowę. Jednak poza tym bohater jest idealnie przeciętny, niewyróżniający się niczym ciekawym, niepozorny i szary, co w tym przypadku nie jest zaniedbaniem pisarza, tylko skutkiem obranej przez niego konwencji. Śledząc losy bohatera łatwo bowiem możemy się z nim utożsamić – jego biografia mogłaby być równie dobrze biografią kogokolwiek innego - zrozumieć jego wybory, doznać tego uczucia przytłoczenia charakterystycznego dla wielu miast i anonimowości, ale jednocześnie wniknąć w intymny, mały światek rodziny i nielicznych przyjaciół bohatera. Bo rodzina Mevluta też jest tu ważna – tak ważna, że Autor uznał za stosowne umieścić na początku drzewo genologiczne całej rodziny. Było to dla mnie zaskoczeniem, oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa, bo coraz rzadziej w literaturze w ogóle można spotkać tego typu wątki, jeszcze tak bardzo rozwinięte. Nie jest to również rodzina toksyczna, którą z sadystyczną przyjemnością opisuje niemal każda współczesna pisarka, która nie chce wyjść na kolejną autorkę naiwnych bestsellerów ani nowoczesna rodzinka w stylu Mody na sukces – w rodzinie Mevluta, jak w każdej rodzinie, wybuchają kłótnie, konflikty, staje się przed wyzwaniem rozwiązania trudnych, niejednoznacznych problemów, wylewa się na kogoś złość i pomyje z różnych przyczyn, ale i tak zawsze wszyscy się godzą, zapraszają na obiady i uroczystości, chodzą do siebie po rady i opiekują się nawzajem swoimi dziećmi. Nie ma patologicznych sytuacji, chociaż rodzina składa się z rozmaitych, czasami naprawdę trudnych osobowości, a każdy ma swoją – trudną niekiedy – historię. Ważni dla fabuły są przede wszystkim kuzyni Mevluta: Suleÿman (zazdroszczę imienia!) i Korkut; szczególnie ten pierwszy, mniej gburowaty i serdeczniejszy, o niezłej tuszy i braku szczęścia do kobiet, wiele razy pomaga bohaterowi, nawet wtedy kiedy postanawia porwać z wsi dziewczynę i ożenić się z nią. Właśnie – Rayiha, ukochana żona naszego bohatera, zwykła dziewczyna ze wsi, do której pięknych oczu Mevlut pisał płomienne listy miłosne z wojska. Ale czy na pewno do niej? Cóż, sprawa skomplikowana, która w pewien sposób zważy na dalszych losach bohaterów, ale nie na ich miłości, którą Autor portretuje w niezwykle wiarygodny, porywający sposób. Nie jest to poetyckie czy wzniosłe uczucie, ale trwałe i piękne, szczególnie dlatego, że jest to miłość zwykłych, biednych ludzi w zwykłym wielkim mieście. Uczucie, którego znaczenie bohater pozna dopiero wiele lat później, ale – na szczęście – dostatecznie wcześnie, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Poza zwykłą, nie wyróżniającą się niczym postacią Rayhiy, poznajemy jej dwie siostry – Vedihę i Samihę. Najstrasza, Vediha, wyszła za kuzyna głównego bohatera, a życiorys najmłodszej i najpiękniejszej Samihy jest jedną z tych smutniejszych fragmentów książki. Poza nimi przez powieść przesuwa się jeszcze wielu, wielu innych bohaterów – są między nimi przyjaciele i koledzy ze szkoły Mevluta, której zresztą nigdy nie skończył, kolejny pracodawcy mężczyzny i znajomi. Jest ich tak wielu, że na końcu powieści zamieszczony został indeks, niczym w monografiach historycznych (może dlatego, że opowieść o życiu sprzedawcy buzy jest jakby monografią jego życia?). Większość z nich to starannie rozrysowane postacie, niezwykle wiarygodne i bardzo realistyczne, jednak bardzo przeciętne i szare, takie jak te, które spotykamy na co dzień i jakimi sami jesteśmy; pozostałe to przypadkowe, impresjonistyczne portrety, aż proszące się o rozwinięcie, szersze opisanie, a może i dodanie jeszcze jednego wątku, bo mimo że powieść cienka nie jest, to jakoś podejrzanie szybko rozstajemy się z bohaterami…

Mówiąc szczerze, obawiałam się, że ciężko będzie mi przebrnąć przez powieść, nie tylko dlatego, że wcześniej nie miałam dużo wspólnego z tego typu literaturą, a opis na tylnej stronie okładki zapowiadał się nadzwyczaj skromnie. Fabuła też nie grzeszyła licznymi zwrotami akcji – w całej powieści można znaleźć zaledwie kilka punktów zwrotnych i bardziej dynamicznych momentów – sunąc w jednostajnym, harmonijnym rytmie przecieka przez palce czytelnika i kończy się dokładnie wtedy, kiedy ma się ochotę na więcej. Nie zauważyłam więc, kiedy książka mnie wciągnęła i zżyłam się z bohaterami na tyle, by żałować, kiedy wszystko się skończyło i, by wrócić do świata Mevluta, chcieć zacząć czytać od nowa, dla samej przyjemności czytania. Bo chociaż nie ma tu nawet śladowych ilości porywającej akcji czy jakiegoś ciekawego, rzadko spotykanego konceptu, który przyciągnąłby uwagę czytelnika, powieść w pewien sposób intryguje. Dajemy się porwać dniom codziennym bohatera, jego małym troskom i radościom, kolejom losu; życiu płynącemu spokojnie, bez większych wstrząsów i sensacji, w pewien sposób jednak ciekawemu. Autor pokazuje od wewnątrz, analizując nawet najbardziej intymne myśli zwykłego, szarego człowieka, ale także pokazując je z perspektywy ogromnego miasta, podlegającego ciągłym zmianom, ale też czasu (wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Czas jest kolejnym bohaterem powieści), nieubłaganemu dla wszystkich, nawet pięknej Samihy. Pisarz ma też niezwykłą zdolność zaklinania rzeczywistości, sprawiania, że szara, nieciekawa rzeczywistość staje się jakimś odrębnym, magicznym światem, a nieciekawa metropolia miastem nieco odrealnionym, a na pewno żyjącym własnym życiem. Szczególnie nocą, kiedy znika uliczny ruch i pośpiech, a na ulicach pojawia się Mevlut z wiadrami pełnymi buzy i swoimi dziwnymi myślami, które wypełniają szczelnie przestrzenie między budynkami.

Okładka z pewnością należy do tych intrygujących, takich, jakie przyciągają wzrok w księgarniach i zmuszają łowców literackich smaczków do zajrzenia do środka. Zachwyciła również moją mamę, a ja – tak samo jak do treści, która skrywa się pod nią – na początku byłam bardzo sceptyczna. Po przeczytaniu jednak, kiedy przyjrzałam się jeszcze raz, uznałam, że oprawa ma swój charakter, coś, co wyróżnia ją spośród innych. Przede wszystkim jest to fotografia – jakaś stambulska ulica z epoki, bruk, dość niechlujne budynki z poodpadanym tynkiem i ciemnymi, nieprzyjaznymi oknami piwnic, mężczyźni siedzący na schodach przed domem – może to wuj i kuzyni głównego bohatera? – jakaś przygodna spiesząca się gdzieś kobieta z zakupami i sprzedawca buzy, wysunięty, rzecz jasna, na pierwszy plan. Nie byłoby to takie ciekawe, gdyby nie kolorowe napisy nabazgrane na zdjęciu, a właściwie na czarno-białej ulicy, w miejscach raczej przypadkowych, będące tytułami rozdziałów, cytatami i pojęciami związanymi z książką (co, niestety, bardziej błyskotliwemu czytelnikowi może sugerować pewne kwestie dotyczące treści). Żeby było jeszcze ciekawiej, z ust sfotografowanego sprzedawcy buzy wysuwa się żółty dymek ze słowami, które tworzą tytuł powieści, a co nieodmiennie mnie fascynuje, chociaż nie wiem dlaczego. Może nieoczekiwany kontrast między ponurą, zwykłą fotografią a nabazgranymi wszędzie kawałkami życiorysu Mevluta i tytułem? Znalazłam informację, że pomysłodawcą okładki był sam Autor – co zdarza się bardzo rzadko – i on opracował napisy na zdjęciu. Hm. Ciekawe. Pewnie dlatego okładka ładnie streszcza wszystko, co znalazło się w książce; jest jej kwintesencją. Podziwiam także zdolności w projektowaniu takich rzeczy i zaangażowanie w tworzenie własnej książki – widać, że pisarzowi zależy na czymś więcej niż na dobrym odbiorze swojego dzieła i ilości sprzedanych egzemplarzy – dopracowuje swoją książkę w najdrobniejszych szczegółach. Efekt jest bardzo zadowalający, bo nawet podczas czytania zaskakuje wiele graficznych elementów, takich jak wspomniany wyżej indeks czy kalendarium zdarzeń oraz drzewo genologiczne, które stanowią miły dodatek dla czytelników mających problemy z zapamiętaniem więzi łączonych bohaterów, ich imion lub chronologicznie ułożonych zdarzeń, ale także ciekawe urozmaicenie, dodające tekstowi jakiejś powagi. Przy partii tekstu w narracji trzecioosobowej umieszczono mały, sympatyczny rysunek sprzedawcy buzy podobnego do tego z okładki (więc musi być to Mevlut), który zastępuje zapewne banalne trzy gwiazdki. Całość została wydrukowana wygodną dla oka czcionką, dzięki czemu bez większego bólu będziemy mogli zająć się wgłębianie się w treść, odkrywaniem niespodzianek, obecnych na niemal każdej stronie opowieści.

Muszę przyznać, że nigdy nie gustowałam w kuchni tureckiej. Najbardziej nie znoszę kebabu, szczególnie tego robionego w budkach przed supermarketami, zresztą kojarzy mi się z fast foodami i niezdrowym odżywianiem. Historia Turcji i sympatia do tego kraju także nie tego. Potknęłam się wiele razy o Sulejmana Wspaniałego i o janczarów; Atatürka znam i nawet lubię, ale znacznie bardziej ceniłam sobie Cesarstwo Bizantyjskie, do którego upadku przyczynili się przodkowie Mevluta; wojny z Polską w XVII wieku oczywiście taktownie pomijam, łącznie z kwestią śmierci pana Wołodyjowskiego. Już nawet nie przypominam, że miasto, które Autor opisuje z takim artyzmem to były Konstantynopol. Dlatego niemałym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że tak bardzo polubiłam tę książkę, zżyłam się z bohaterami, zrozumiałam ich. Może ta moja wada, która każde mi lubić każdą dobrą książkę – a ta opowieść jest przecież bardzo dobra? Albo doskonała manipulacja pisarza-iluzjonisty, który sprawił, że przeniosłam się do Stambułu i poznałam bohaterów, którzy żyją tylko na papierze? Najprawdopodobniej jednak spotkałam kolejną pokrewną duszę, z którą bez przeszkód i posądzeń mogę snuć się nocą po ulicach miasta, z głową pełną dziwnych myśli i smakiem buzy na języku.

Tytuł: „Dziwna myśl w mojej głowie”
Autor: Orhan Pamuk
Moja ocena: 7,5/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/11/smak-buzy-recenzja-ksiazki.html

Można mnie nazwać mieszczuchem – urodziłam się i wychowałam w mieście, żyję w nim do dziś. I bynajmniej nie narzekam. Wszystkie potrzebne sklepy mam tuż pod nosem, lekarza pediatrę i kościół też, z okna mogę podglądać sortowanie listów na poczcie, księgarnie i pizzeria są zaledwie kilka kroków....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/basnie-z-zycia-wziete-recenzja-ksiazki.html

Odkąd pamiętam, zawsze chciałam być bajkową królewną. Miały piękne suknie, tańczyły na balach nie brakowało im niczego, a jeśli w ich życiu zdarzyła się jakaś tragedia, zawsze na końcu pojawiał się przystojny królewicz lub rycerz a wraz z nim happy ever after czyli nieśmiertelne „ żyli długo i szczęśliwie”. Ponieważ od zawsze miałam historyczne ciągoty, fascynowały mnie zamki, flagi powiewające na flankach, złota korona na skroniach króla, zbroje, miecze i świat o wiele bardziej kolorowy niż ten za oknami. Wychował mnie więc Disney z najstarszą wersją Królewny Śnieżki i Kopciuszkiem w żółtej sukni, usypiały historie o arabskiej księżniczce, która nigdy nie płakała, ziarnku grochu, Dziadku do Orzechów i Elizie, której braci w pięknej opowieści Andersena przemieniono w łabędzie. Chciałam być którąś z nich, żyć w zaczarowanym świecie pełnym dzielnych rycerzy i bogatych książąt, nieustannie rozglądających się za małżonką również wśród tajemniczych panienek, które zostawiły swój pantofelek uciekając z balu. Życie zrewidowało i to głupie przecież pragnienie, nie tylko dlatego, że na świecie jest już niewiele księżniczek w starym tego słowa znaczeniu, a i one wychodzą zwykle za biznesmenów, którzy nie mają już nic wspólnego z rycerzami w błyszczących zbrojach, a dzisiejsi książęta paradują w firmowych garniturach i krawatach, a chociaż są nie mniej bogaci, często w różny sposób muszą zarabiać na swoje utrzymanie, a dolary wpłacają do banku. Później, kiedy zaczęłam się na dobre interesować historią, okazało się, że prawdziwe królowe, królewny i księżniczki nie miały tak lekko, jak przedstawia się to w baśniach. Często ich życie w zupełności nie przypominało żadnej z nich. Wręcz przeciwnie! Polityczne, aranżowane małżeństwa z niekiedy starymi królami, niepewne losy na oddalonych od domu dworach, śmierć przy porodzie, zapomnienie, szaleństwo, akceptowanie metresy, kochanek i bękartów, czasem znoszenie szaleństwa męża, stawianie czoła dworskim intrygom i szpiegom… I jeszcze ta odpowiedzialność, bo królowa ma istotny wpływ na losy państwa – choć w większości przypadków nie dopuszczano kobiet do polityki, to właśnie królowa rodziła potomka, mającego zapewnić ciągłość dynastii. Tym, że przy porodzie przypadkiem umarła, mało sentymentalny i słabo przywiązany do swojej żony król niekoniecznie się przejmował – zawsze przecież mógł ożenić się jeszcze raz. Przy czymś takim wszystkie klejony i suknie, jakie miała na wyposażeniu królowa traciły swoje znaczenie, prawda?

Okazuje się jednak, że życie ma i tak dużo wspólnego z baśniami. Albo – żeby było poprawnie – baśnie mają dużo wspólnego z rzeczywistością; pokazują bowiem archetypy ludzkiego losu i ludzkich charakterów, generalizują więc to, co często przeżywamy i o czym piszemy w książkach. Są ludzie źli i dobrzy; lisy i kruki, złe macochy i wróżki, nadzy cesarzowie oraz tacy, którzy chcą słuchać śpiewu słowika, świniopasy, przebiegłe królowe, Czerwone Kapturki i Baby-Jagi (czasami pojawi się jakiś książę na białym koniu, jednak zatrzymanie go na dłużej jest już znacznie trudniejsze, bo uroda nie zawsze idzie w parze z inteligencją czy – co gorsze – charakterem) Z pewnością po dłuższym zastanowieniu potrafilibyśmy wskazać takie osoby i w naszym otoczeniu. Czasami zdarza się też, że bajkowe scenariusze – do których czasami należą niezwykłe przypadki i spełnienie się głęboko skrywanych marzeń – w pewnym stopniu są obecne i w naszym życiu, oplecionym szczelnie przez pajęczynę trudnej rzeczywistości i bujania w obłokach podczas czytania kolejnej dość bezmyślnej opowiastki z happy endem. I nie tylko w naszym. Ponieważ losy ludzkie są takie same w każdej epoce, a zmienia się tylko wystrój i rekwizyty, w niektórych biografiach naszych przodków, znanych i nieznanych, fragmenty baśni były obecne. Tylko nie zawsze te dobre, bo wielu podzielało los Dziewczynki z Zapałkami czy stawało się czarnym charakterem. I nie zawsze z tym dobrym zakończeniem, bo mówi się, że życie z zasady nie zna takich. No ale nie zmienia to faktu, że baśnie są obecne wszędzie. Nawet w historii, uważanej przez wszystkich za rzecz nudną i nieżyciową.

Z takiego założenia wyszła Autorka tej książki, prowadząca w sieci bloga Kobiety i historia, która do historii, a ściślej mówiąc biografii znanych kobiet, podeszła z baśniowego punktu wiedzenia. Zabieg to ciekawy, wcześniej jeszcze przeze mnie nie spotkany, miałam więc nadzieję na coś nowego, świeżego, a może i przełomowego. Blogerzy, przynajmniej ci lepsi, to kreatywni ludzie, pomyślałam, ciesząc się, że istnieją jeszcze tacy zapaleńcy, którzy w nowatorski sposób chcą pokazywać, że historia nie jest listą dat, nazwisk i pojęć, ale życiem i jego nauczycielką. Kto wie, może to właśnie ta książka, jak dla mnie Poczet Jagiellonów dla dzieci kiedyś dawno, będzie tą, od której zacznie swoją niekończącą się przygodę z najbardziej fascynującą dziedziną nauki? A może choć trochę podniesie świadomość historyczną w naszym kraju, zachęci kogoś chociaż do spojrzenia na ten szkolny przedmiot łaskawszym okiem czy zmobilizuje do sięgnięcia bo znacznie bardziej szczegółową biografię wybranej postaci? Mając takie nadzieje, bałam się konfrontacji z rzeczywistością bardziej, niż możecie to sobie wyobrażać.

Prawda jest taka, że chociaż długo przed wydaniem książki o blogu Kobiety i historia stało się dość głośno i zostałam o nim poinformowana, nigdy on mnie specjalnie nie interesował. Nie dlatego, że podejście do tematu nie było ciekawe, co przecież bardzo sobie cenię, ale jakoś nie mogę się przekonać do większości blogosfery historycznej. Alergicznie reaguję na błędy, które są wiele bardziej oczywiste i podstawowe niż te, które można spotkać na Wikipedii. I nie tylko dlatego, że nie mam zaufania do źródeł, które nie posiadają długich wykazów bibliografii (bo nie mam, ale nie w tym rzecz), ale po prostu znudziło mnie pisanie długaśnych komentarzy, na które i tak nikt nie odpisywał, bo choć bloger nie musi być alfą i omegą, to jeśli jego strona jest pewnego rodzaju firmą, musi posiadać jakieś kompetencje, czyli przynajmniej przeczytać kilka książek na poważnie. A przynajmniej ja to tak traktuję – nie lubię kogoś oszukiwać, przynajmniej w ten sposób. Tak więc teraz, kiedy pozycja trafiła w moje łapki, weszłam na stronę Autorki, nie chciało mi się zbytnio rewidować treści postów, których przecież było wcale dużo. Zmartwiły mnie tylko gabaryty książki i – sprawdzam to na początku – bibliografia. Zwykle wychodzę jednak z założenia, że nadzieja umiera ostatnia i, jako że pewnego dnia miałam dość wolnego czasu, zabrałam się za lekturę, mimo wszystko licząc na coś ciekawego, a przynajmniej na mile spędzony czas, w którym będzie czas na kolejną podróż do przeszłości – do czasów mojego dzieciństwa, kiedy ubierałam się w sukienki mamy i dorośle upinałam włosy, jak i do wieków pełnych królowych, królewien i księżnych, ich sukien, karoc oraz politycznych intryg, które nieraz przekreślały ich szczęście.

Ale żeby było bardziej optymistycznie, Autorka pogrupowała ich postacie według baśniowych scenariuszy. Są historyczne Kopciuszki, Śpiące Królewny, Królewny na Ziarnku Grochu, Królewny Śnieżki i – co zapewne jest najbardziej ciekawe – Piękne i Bestie. Snuje więc historie o Elżbiecie Rakuszance, która była bardzo brzydka, ale i tak stała się ukochaną żoną przystojnego Kazimierza Jagiellończyka oraz matką królów, o Zofii Chotek, zwykłej hrabiance, która została żoną arcyksięcia, o Czarnej Halszce i jej toksycznej matce oraz o księciu Konstantym Pawłowiczu i jego polskiej żonie, Joannie Grudzińskiej. Nie brakuje także takich sław jak Bona, Barbara Radziwiłłówna, Maria Tudor (znana jako Krwawa Mary nieszczęśliwa królowa Anglii jest postacią, której zawsze współczuję, cieszę się więc, że Autorka, w odróżnieniu od wielu innych zajmujących się tą tematyką w sposób hobbystyczny osób traktuje ją sprawiedliwie i z wyrozumiałością), cesarzowa Sissi, Joanna Szalona czy lady Jane Grey. Blogerka opowiada również o postaciach mniej znanych, dość niepopularnych, albo zapomnianych: Anna Lenowens, Stefania Klotylda Koburg czy Sydonia von Borck, niejako odświeżając ich sylwetki i, kto wie, może przywracając ogólnej świadomości historycznej. I bardzo dobrze, bo szczerze mówiąc wolę poczytać o nieszczęściach córki Sobieskiego czy przekleństwie, jaki na ród Gryfitów rzekomo rzuciła piękna i odtrącona Sydonia, niż po raz setny przypominać sobie oklepaną historię miłości Zygmunta Augusta i Radziwiłłówny, która fascynująca była kilka lat temu, a o której wspomina każda bardziej popularna książka o historii Polski (zresztą to bardzo, ale to bardzo pesymistyczna opowieść). Jak większość na kartach tej pozycji, muszę zauważyć – tylko kilka z nich kończy się jeśli nie bajkowym happy endem to przynajmniej jakimś pozytywnym, przynoszącym nadzieję akcentem. Przez to całość ma mniej baśniowy akcent, niż można było się spodziewać - cała ta bajkowość jest tylko opakowaniem, w którym Autorka przemyca prawdziwe życie ze wszystkimi jego blaskami i cieniami.

Jest coś, co w książce bardzo mi się podoba, a czym szeroko Autorka napisała we wstępie. Chodzi o dostrzeżenie konieczności pisania i opowiadania o historii inaczej niż robi się to w szkole oraz większości pozycji popularnonaukowych i przeznaczonych dla profesjonalnych historyków. O poszukanie jakiegoś klucza, którym można otworzyć furtkę do świata historii dla każdego, nawet osoby, która wcześniej uważała, że kłótnie królów, papieży i niekończące się wojny, w których było pełno bitew niedaleko miejscowości o czasami trudnych do wymówienia nazwach. Bo przecież, jak pisze Autorka, problem nie polega na tym, że ludzie nie są zainteresowani historią, tylko zwykłe spojrzenie na tą dziedzinę nauki sprawia, że wielu – niesłusznie – uznaje, że to bardzo nudne. A później już trudno zmienić swoje zdanie. Blogerka postanowiła więc to zmienić, odwołując się do naszych najgłębszych wspomnień i sentymentów, wpisać w baśniowe scenariusze historie prawdziwych, żyjących kobiet, minimalizować ilość dat, nazw miejsc i nazwisk, tak, by uczynić lekturę książki prostszą i bardziej przyjemną, a jednocześnie zaciekawić czytelnika, zaintrygować, zaczarować i zahipnotyzować magią historią. Może ktoś potem postanowi przeczytać coś innego, może bardziej skomplikowanego, a potem zostanie miłośnikiem historii? Kiedy przeczytałam Wstęp do pozycji, pod niektórymi stwierdzeniami Autorki chciałam podpisać się wszystkimi czterema łapkami i pełna nadziei czytałam dalej, licząc może nie na jakieś rewelacje i sensacyjne ciekawostki, ale na dobrą lekturę, odmienne od mojego spojrzenie, które z pewnością mnie czegoś tam nauczy.

Największą zaletą pozycji jest język, pasujący do luźnej konwencji, jaką przyjęła Autorka, choć czasami jej krótkie, mało rozbudowane zdania drażniły mnie i sprawiały, że czytanie nie było niezbyt płynne. Dzięki temu jednak książkę czyta się właściwie błyskawicznie, pożera za jednym razem, niemal przepływając wzrokiem po stronach. Styl zresztą odkrywa tożsamość: mimo że każdy z nas jest inny, pewne cechy wskazują na blogera. Wiecie, subiektywność wypowiedzi, charakterystyczna narracja, luz i elementy typowo dziennikarskie, które są obecne we wszystkich dobrych tekstach blogerskich. No i długość rozdziałów, odpowiadająca przyzwoitemu postowi (nie, moje są nieprzyzwoite), ale na książkę za krótka, przez co ma się wrażenie, że tekst przecieka między palcami, a dana opowieść kończy się zanim dostatecznie oswoimy się z daną bohaterką. Z jednej strony to bardzo dobrze, bo Autorka nie traci dystansu właściwego skromnym blogerom, a i tekst w tym stylu jest znacznie lżejszy i łatwiejszy w przekazie, szczególnie dla tych, którzy są przyzwyczajeni do tego typu prostego języka. Nie można jednak Autorce odmówić bogatego słownictwa i dobrego warsztatu, którego delikatne niedociągnięcia tuszuje pasją opowiadania i przeżywaniem opisywanych wydarzeń, a także – co, myślę, było najważniejsze – umiejętność zaciekawienia czytelnika (każdy dobry bloger powinien coś takiego mieć, ale lepiej nie rozpisuję się na ten temat, bo ja nie posiadam takiego daru od losu), zaintrygowania go i zmuszenia do inicjatywy. Bo tu potrzeba dość własnej kreatywności – bez tego książka będzie jak ciastko bez nadzienia. Do zaprezentowanych przez Autorkę scenariuszy można bowiem dopisywać własne przykłady według wzorów, wymyślać inne baśniowe wzory postaci, albo po prostu poszukać innych, które nie zostały przedstawione w książce, a zasługują na większą uwagę. Ostatecznie na świecie żyło już tyle ludzi, że znajdzie się jeszcze wiele innych ciekawych przykładów – na przykład – złych macoch. Wystarczy uważnie szukać…

Czytając miałam bowiem często wrażenie niedosytu Bo poza wymienionymi (niewieloma) przykładami mniej znanych bohaterek Autorka sięgała po oklepane historie i odsmażane wielokrotnie kotlety: Bona, Barbara Radziwiłłówna, Joanna Szalona, Maria Tudor (Elżbieta też pojawiła się w kilku miejscach) oraz siostry Jagiellonki: Anna, Katarzyna i Zofia. Może wiele osób nie wie o takich postaciach, ale o nich poczytać można w innych, równie nowatorskich opracowaniach. Nie są to zresztą najciekawsze historie, bo o ile Katarzyna Jagiellonka, więziona z mężem przez cztery lata w wieży przez Eryka Szalonego, to ciężko tyle samo napisać o jej siostrze Zofii, której życiorys był mało skomplikowany i w gruncie rzeczy – poza kilkoma szczegółami – niezbyt interesujący, przynajmniej dla kogoś piszącego tego rodzaju książkę. Ten rozdział Autorka mogła zastąpić czymś innym, mniej znanym. Na przykład historią królowej Melisandy i króla Fulka d’Anjou, który urodą nie grzeszył, więc nadawałby się idealnie na książkową bestię (tyle że opowieść nie skończyłaby się dobrze, bo spory małżeńskie doprowadziły niemal do wojny domowej). Albo o występnych żonach synów Filipa Pięknego, chociaż te trudno byłoby dopasować do jakiejś kategorii. A w starożytności nie było królowych? Taka chociażby Kleopatra, albo Nefretete, to najprostsze zresztą przykłady. Semiramida. Albo nieszczęsna pierwsza żona Nerona, Oktawia. W roli Kopciuszka doskonale czułaby się Rokosana, ukochana żona sułtana Sulejmana Wspaniałego, która – jak plotka głosi – była słowiańską branką i niewolnicą. Eh, tomy można pisać. Wystarczy poszperać, znaleźć w sobie dawkę oryginalności i kreatywności, chęć opowiadania o czymś innym niż wszyscy. Bo myślę, że prawdziwy romans z Bliskiego Wschodu działa na wyobraźnię odbiory bardziej niż Bona-trucicielka; przynajmniej tak mi się wydaje.

Z drugiej jednak strony przytoczone wyżej przykłady wymagają większego nakładu pracy i czegoś więcej niż podstawowych wiadomości historycznych. A nawet z tymi, jak wynika z książki, Autorka ma problem. I jeszcze się z tego cieszy; we Wstępie stwierdza, że na szczęście nie jest historykiem. Na szczęście. Bo historyk traktuje te wszystkie postacie jako figurki, razem z tłem tworzących pewne ściśle naukowe konfiguracje, nie rozumie ich uczuć, ocenia ich z perspektywy naukowego mądrali, który połknął encyklopedię i zamienił się dinozaura. A przynajmniej tak twierdzi Autorka, nazbyt przeceniając swój blogerski zapał. Świadczy to o tym, że czyta mało dobrych monografii – owszem, są historycy którzy swoje oceny biorą z kosmosu, ale zazwyczaj kierują się empatią i prawdziwym wyczuciem tematu. Zresztą mniejsza o oceny i zanudzanie trudnymi do zrozumienia dla zwykłego śmiertelnika kłótniami królów i papieży, skoro Autorka popełniła w swojej książce wiele kardynalnych błędów, które płazem nie uchodzą nawet ogarniętym uczniom. Przede wszystkim szok i zrozumiały niesmak wywołała u mnie historia Klary Zach. I to nie dlatego, że w jakiś sposób chcę bronić późniejszego króla Kazimierza Wielkiego, bo nie można mu odmówić wątpliwej moralnie słabości do płci pięknej, ale cała historia zbudowana wokół tego faktu jest najprawdopodobniej krzyżacką plotką (kto jak kto, ale Krzyżacy w propagandzie byli mistrzami) i próbami wytłumaczenia sobie zamachu ojca zgwałconej dziewczyny, Felicjana Zacha na Karola Roberta i Elżbietę Węgierską, która straciła wtedy cztery palce. Branie niesprawdzonych faktów, do których historycy mają wątpliwości, jest dość nieprofesjonalne, szczególnie że wielu ludzi uzna tę informację za prawdziwą. Zresztą rozdmuchiwanie jakiegoś epizodu z życia Kazimierza, których w jego biografii jest na pęczki, to robienie z igły widły. Ale jest jeszcze gorzej, bo około 27-letni Jagiełło w oczach Autorki był już starcem. Ha! Co prawda w średniowieczu pogląd na ludzki wiek był nieco inny, ale nawet wtedy litewski książkę był uważany za człowieka w sile wieku; nie da się tego nawet wytłumaczyć z punktu widzenia Jadwigi, bo różnica wynosiła jakieś trzynaście – czternaście lat, czyli niewiele (o starcach możemy rozmawiać, kiedy dwudziestolatka wychodzi za mężczyznę sześćdziesiąt, pięćdziesiąt lat starszego i Hedwiżka z pewnością o tym wiedziała). Ów starzec dożył zresztą osiemdziesiątki i zdążył być dobrym królem, więc trochę nie zasługuje na takie określenie. Trochę. Za to Zygmuntowi Staremu pisarka oddała z nadwyżką – został najlepszym polskim królem. Serio? W skali światowej był, owszem, niezły, ale brakowało mu energii, zapału i strategicznego myślenia, czyli wszystkich cech, jakie są potrzebne, żeby wygrać w polityczne szachy albo być przynajmniej poważnie traktowanym. Bo niby ten hołd pruski w 1525 ładnie wyglądał, ale 1 września 1939 roku poznaliśmy jego konsekwencje. Wiadomo jakie. Drobniejszych spraw jest więcej – przede wszystkim nachalne odbrązowienie królowej Bony i oczyszczanie z niej zarzutów o trucicielstwo, utyskiwanie na Barbarę Radziwiłłównę i rozpaczanie, że nikt już o wielkiej królowej nie pamięta. Cóż, może i racja, ale wszyscy książęta mazowieccy nie popełnili chyba zbiorowego samobójstwa, kiedy Włoszka miała chrapkę na ich ziemię. Autorka pomija tę kwestię – jak się domyślacie – milczeniem.

Szukanie w książce bibliografii, kiedy natknęłam się na nieszczęśliwą historię Klary Zach, zajęło sporo czasu, tylko dlatego, że spis książek używanych przez Autorkę zajmuje stronę. I to jest jeszcze wybrana bibliografia (sic!). Rozumiem, czasami używając jednej książki można napisać następną, a to jest nie lada sztuka. Użyte przez blogerkę pozycje są jednak dość nieprzekonywujące; mało tu pozycji specjalistycznych, a tym samym wiarygodnych – dużo pozycji wydanych niedawno, zajmujących się historycznymi plotkami, nie wiem czy rzetelnych (mogę szerzej wypowiedzieć się na temat Dam Złotego Wieku Kamila Janickiego, którą zrecenzowałam na blogu, biadając nad oczywistymi i podstawowymi błędami Autora). Jest Kromer, słownik Kopalińskiego – pozycja nijak pasuje do tematu, ale to wielkie dzieło – i sporo szkiców biograficznych oraz popularnonaukowych biografii. Mało tego, a niektóre, sądząc po tytułach, brałabym z przymrużeniem oka. I spisałabym raczej całą bibliografię, bo to po prostu lepiej wygląda, tak samo jak obecność przypisów. Może Autorka uważała, że ich brak ułatwi czytanie? Ja czuję jedynie dyskomfort, bo z pewnością jestem inna niż reszta społeczeństwa, jednak ponieważ książka nie jest powieścią, ale czymś w stylu monografii, więc wynika to nawet z zasad dobrego wychowania. Jeśli chciała wyjść naprzeciw oczekiwaniom masowego czytelnika, który w świat historii (jeszcze) nie wsiąknął, to zawsze można było przypisy umieścić w specjalnej części, na końcu książki, tak, by można było pominąć, a każdy, kto tak jak ja, uważnie je czyta (tylko nie pytajcie o powód, bo go nie znam), czuł się usatysfakcjonowany. Jakkolwiek byśmy na to nie spojrzeli, to wciąż jest historia, nie baśń.

Wydanie za to jest porządne i całkiem niezłe. Okładka utrzymana jest w delikatnych, pastelowych kolorach - beżach, ercú, delikatnych, pudrowych różach i jasnych brązach, tworzących razem harmonijną, przyjemną dla oka całość. Na przedniej okładce widzimy odwróconą plecami kobietę w eleganckiej sukni przeglądającą się w lusterku, w którym widzimy jej twarz (wywołuje to dość dziwne uczucie, szczególnie że mam słaby i zmęczony wzrok), tajemniczo i smutno spoglądającą na czytelnika. Bajkowo-historyczne klimaty, powiedziałabym, a w dodatku pomysłowo i bardzo kobieco. Tytuł, zapisany na sukni postaci, jest wydrukowany ładną czcionką, aczkolwiek zawiera jeden dość poważny błąd (jestem bardzo konserwatywna, jeśli chodzi o rozdzielenie słowa bajka od słowa baśń). Pod spodem mamy podtytuł i jeszcze dopisek o tajemnicach, a na końcu, pomarańczową czcionką, imię i nazwisko Autorki, wraz z informacją o jej blogu (to powtarza się na tyle okładki, jakby była to jedyna rzecz, jaką pisarka osiągnęła). Na tylnej stronie jest długi, ale pobieżny opis w dwóch różnych kolorach, a także króciutka biografia blogerki, będąca raczej opisem jej książki. A szkoda. Chętnie dowiedziałabym się o niej coś więcej, może nawet uśmiechnęła się do jej zdjęcia. Grzbiet jest nieco ciemniejszy, z czerwonym tytułem, wygląda zupełnie przeciętnie, ale chyba z powodu skromnych rozmiarów. Szkoda. Przez to ginie na mojej półce obok grubych, kolorowych towarzyszek, a zawsze smuci mnie, kiedy jedna z książek zostaje przysłonięta przez inne, ale co na to poradzić. Warto też wspomnieć o nalepce, jaka była na moim wydaniu, która informowała, że książkę poleca Ewa Stachniak, jak wiecie, pisarka i Autorka dwóch doskonałych powieści o Katarzynie Wielkiej. Z blogerką łączy ją charakterystyczne, kobiece podejście do historii, rozwikływanie supłów losu postaci historycznych i niezwykle sensualne portrety kobiet, królowych i caryc, nie dziwię się więc, że poleca pozycję, włączając się w bardzo ważną akcję wspierania blogerów. To bardzo miło z jej strony, chociaż z pewnością ma większą wiedzę historyczną.

Zaczynając lekturę miałam pewność, że to historia w wersji pop, nie przypuszczałam jednak, że aż tak bardzo – poza miłą rozrywką w ukochanych klimatach nie zyskałam nic nowego. Chyba że mówimy o wiedzy pozahistorycznej, bo pozycja, paradoksalnie, nauczyła mnie trochę życia. Teraz zaczynam dostrzegać baśnie w rozmaitych opowieściach, a w baśniach, tych najbardziej klasycznych, kawałki ludzkiego życia. Skomplikowanego, pełnego warstw, nie zawsze sprawiedliwego. Bo, na przykład, zamiast jednej z wielkich księżniczek, żoną przystojnego królewicza zostało popychadło kuchenne, a Śpiąca Królewna, by znaleźć tego jedynego, musiała czekać aż sto lat. A baśniowe scenariusze z życia wzięte kończyły się czasami zupełnie inaczej, niż chcieli tego opowiadacze baśni, nie chcąc niszczyć dziecięcej niewinności i naszej nadziei – czasami maska Bestii nie opada, a książę na białym koniu nie przyjeżdża, myśliwy dopada i zabija Śnieżkę, a ziarnko grochu okazuje się kamieniem młyńskim. I nie ważne kim jesteś i w jakim wieku żyjesz: królową w klejnotach i pięknych sukniach czy pomywaczką w brudnym fartuchu albo marzycielką myślącą wciąż o happy ever after – baśń zwana życiem dopada każdego.

Tytuł: „Bajki, które zdarzyły się naprawdę”
Autor: Anna Moczulska
Moja ocena: 3,5/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/basnie-z-zycia-wziete-recenzja-ksiazki.html

Odkąd pamiętam, zawsze chciałam być bajkową królewną. Miały piękne suknie, tańczyły na balach nie brakowało im niczego, a jeśli w ich życiu zdarzyła się jakaś tragedia, zawsze na końcu pojawiał się przystojny królewicz lub rycerz a wraz z nim happy ever after czyli nieśmiertelne „...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/liliowa-poetka-recenzja-ksiazki.html

Ludzie z natury są ciekawscy. Lubią wiedzieć więcej o innych, szczególnie o tych, którzy – w pewien sposób – są lepsi. Dlatego taką popularnością cieszą się portale z plotkami o celebrytach i parach królewskich, którym trochę zazdrościmy, trochę podziwiamy i bardzo chcemy być tak jak oni, a przynajmniej wyłuskać z ich wspaniałego życia coś, co bardzo przypomina naszą, do bólu zwykłą egzystencję. Losami innych, wydawałoby się lepszych od nas, leczymy własne kompleksy, zapełniamy sobie czas pomiędzy kolejnymi telenowelami, emocjonujemy się, nieodmiennie podziwiając ich i przeżywając ich problemy jak swoje. Kłopot w tym, że wielu z nich nie jest godnych tej uwagi, przynajmniej moim zdaniem (podkreślam, moim zdaniem, bo nie chcę być rozszarpana na środku ulicy przez psychofanki Justina Biebera czy kogoś innego za szerzenie herezji), a ci bardziej normalni wolą ukrywać szczegóły swojego życia przed mediami, co zresztą doskonale rozumiem. Zawsze jednak pozostają postacie historyczne, pisarze, malarze i poeci, bo nawet biografie tych, którzy żyli kilkaset lat temu, są pełne pikantnych szczegółów a przynajmniej faktów, które można uznać za fascynujące, choć nie tak jak popularne anegdotki, często będące po prostu wyssanymi z palca plotkami. Ale jak możemy ich poznać tak naprawdę, nie powierzchownie, jak w wywiadach z celebrytami, w których chwalą się swoją sławą i pragną uchodzić za autorytety? Zresztą wątpię, czy Freddie Mercury lub Henryk Sienkiewicz jeszcze ich udzielają. Biografie? Choć bardzo lubię ten gatunek, myślę, że sylwetka opisywanej osoby jest przedstawiana – nawet w najbardziej rzetelnych z nich – z pewnego rodzaju subiektywnego punktu autora, który nieczęsto udziela głosu innym, szczególnie tym, których ocena o danej postaci nie zgadza się z obraną w danej książce konwencją. Najlepiej więc czytać to, co napisali sami – pamiętniki, dzienniki (chociaż jest to również pewna forma kreacji siebie), listy czy wypowiedzi innych osób, które miały zaszczyt znać taką osobistość bliżej. Postrzeganie innego człowieka jest bardzo subiektywne, więc im więcej opinii, a w nich cech wspólnych, tym obraz danej postaci wyraźniejszy, bardziej bliski i ludzki, choćby ta postać żyła kilka wieków wstecz.

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, z domu Kossak – córka jednego z słynnych Kossaków, wnuczka słynnego Juliusza. Nie była jedyną artystką w rodzinie, choćby jej wuj czy siostra, Magdalena Samozwaniec, ale i tak swoim talentem wychyla się poza resztę światka literackiego końca dwudziestolecia międzywojennego. Polska Safona, mówili o niej, czytając tomik Pocałunki, pełen erotyków zachwycających precyzją słowa, melodycznością, plastycznym opisem i pomysłem; mówią zresztą tak do dziś, cytując jej miniaturki poetyckie i wiersze, śpiewając je oraz przerabiając. Dzięki temu trafiła do mnie, w dość cienkim, czerwonym tomiku z wybranymi utworami, zaciekawiając i jednocześnie odpychając – należę do tego gatunku ludzi, którzy nie chcą być romantykami. Obawiałam się egzaltacji, będącej zmorą kobiecej poezji miłosnej, poplątania z pomieszaniem lub wymuszonej oryginalności i byłam zaskoczona, gdy okazało się, że jest zupełnie przeciwnie. Tomik połknęłam w jedno popołudnie, szczególnie że wiersze nie były długie i trudne, czując po jego odłożeniu niedosyt; czerwoną książeczkę zresztą musiałam oddać. W wakacje na szczęście przywędrowały do mnie wysłużone wydania wszystkich wierszy poetki w dwóch tomach, sprawiając, że moja sympatia przeszła w prawdziwą miłość, może przywiązanie, do wielu z utworów. Na tym się nie skończyło – poznałam najgłębsze myśli i pragnienia poetki, jej wrażliwość i charakterystyczny sposób obrazowania, ale reszta jej osoby była dla mnie niewiadomą. Gdzieś przemknął mi jej portret namalowany przez „Witkacego” Witkiewicza i to zdjęcie w welonie czy kapeluszu z koronek, lecz rysy mówią o człowieku niewiele – potrzebna mi była jej biografia, życiorys bogatszy w szczegóły niż informacja w leksykonie czy niezbyt przecież wiarygodna notka na Wikipedii. A najlepiej coś więcej niż biografia, których przecież nie jest aż tak niewiele – choćby zbiór listów, pamiętnik, jakieś notatki, album? A może wszystko razem? Tak! Przez jakiś czas szukałam bardzo energicznie, ale potem do głowy przyszedł mi inny pomysł i zapomniałam, chociaż i tak często zaglądałam do wierszy poetki. Kiedy jednak zobaczyłam po raz pierwszy okładkę książki, pomyślałam, że koniecznie muszę spróbować. Może to jest to czego szukam? Poznając wypowiedzi, fragmenty listów i pamiętników osób z najbliższego otoczenia postać Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej ukaże się przed moimi oczami na tyle wyraźnie, że będę mogła ją polubić jeszcze bardziej, a może i pozwoli mi to na głębsze zinterpretowanie jej wierszy, ale też dzięki temu będę bardziej obiektywna – ludzie zauważą to, czego sami u siebie nie widzimy, a niektóre wydarzenia z innej perspektywy zmieniają się zupełnie. Tak czy inaczej, to chyba jedna z najbardziej uczciwych form opowiadania o kimś, warta wypróbowania.

Kim jest więc Maria Pawlikowska-Jasnorzewska? Taka jak w wierszach. Z kart książki wyłania się kilkadziesiąt jej charakterystyk, różniących się od siebie w miej lub bardziej; kilkadziesiąt jej portretów, naszkicowanych z różnych perspektyw; kilkadziesiąt prób uchwycenia jej niebanalnej osobowości, jednych lepszych i ciekawszych, innych gorszych i mało ciekawych, jakby ich autorzy nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Wszyscy przyznają jednak, że poetka była osobą pełną wdzięku, elegancji i uroku osobistego. Zawsze ubrana w połyskliwe, kolorowe szale i suknie, pod którymi kryła ortopedyczny gorset, maskujący nabytą w dzieciństwie krzywicę, z burzą popielatych włosów, które potem ścięła i wielkimi, błękitnymi oczami. O delikatnej, pastelowej urodzie, w obłokach tiulu i motylich, kolorowych sukniach. Była niezwykle wyrafinowana i wykwintna, rozkoszowała się własną wrażliwością poetycką, uważała się za estetkę. Gdzieś pod tym egocentrycznym hedonizmem kryły się jednak kompleksy, ciągłe pytania, marzenia o wielkiej miłości (której tak naprawdę nie doświadczyła), samotność, zagubienie, ogromna wrażliwość; cechy te sprawiały, że czasem uważano ją za dziwaczkę, a przynajmniej za inną od przeciętnej reszty. Poza tym – jako nieprzeciętnie zdolna, ale niestarannie wykształcona – odczuwała głód wiedzy i wciąż coś czytała, lubując się w książkach historycznych i traktatach filozoficznych, mimo tego wierzyła w czarne koty, piątek trzynastego i przedmioty, które przynoszą pecha. Zajmowała się nawet czarną magią, ezoteryką, ziołolecznictwem, a duchy wywoływała z wielkim zamiłowaniem i nieskrywaną fascynacją, wierząc w istnienie jakiegoś czwartego wymiaru, czegoś co jest poza światem materialnym (łatwo to zresztą zauważyć czytając jej wiersze, szczególnie tomik o znaczącym tytule Profil białej damy). Trochę egzaltowana, trochę ironiczna, trochę tajemnicza, ale w tym wszystkim bardzo ludzka, prawdziwa, naturalna. Szczera. Nic nie robiła na pokaz, co teraz jest rzeczą powszechną, ale dlatego, że po prostu taka była i mimo kompleksów nie potrafiła się zmienić. Pod tym wszystkim jednak kryła się kobieta, a szerzej – po prostu człowiek, taki jak my, tylko że znacznie bardziej delikatny. I, co jest zapewne najbardziej zaskakującym odkryciem, jakiego dokonałam, skrywającym w sobie wiele więcej tajemnic, niż mogłabym przypuszczać przed sięgnięciem po tę pozycję. Pytań, na które i samej poetce z pewnością byłoby trudno odpowiedzieć, a co dopiero tym, którzy spoglądali na nią zewnątrz…

Okładka książki jest bardzo ciekawa i dobrze dobrana. Pozycja jest w większym formacie niż inne książki Wydawnictwa, w eleganckiej twardej oprawie, w której całość wygląda bardzo intrygująco. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska spogląda na potencjalnego czytelnika z okładki z melancholijną zadumą, podpierając brodę ręką w długiej, skórzanej rękawiczce, a jej hipnotyzujące spojrzenie naprawdę przyciąga wzrok. Może to nie jest najładniejsze zdjęcie poetki, ale za to doskonale komponuje się z dwoma ćmami (szarą i różową) i liśćmi, wystającymi z rogów, a także z zielonym grzbietem i tylną, minimalistyczną okładką również w przyjemnym dla oka odcieniu jasnozielonego (kontrast tego koloru z czarnym jest bardzo odważny, ale tutaj zdecydowanie wyszło bardzo ciekawie i dobrze). Twarz poetki doskonale komponuje się zresztą z delikatnymi owadami, trawą i kolorystyką okładki, a ktoś doskonale edytował to zdjęcie, eksponując twarz Pawlikowskiej i białe kwiaty w jej kapeluszu. I choć na początku można przypuszczać, że takie połączenie się nie uda, a okładka będzie nietrafiona, książka w tym aspekcie pozytywnie zaskakuje. I to tak, że każdy bibliofil i miłośnik pięknych rzeczy chciałby ją mieć u siebie, chociażby dlatego, żeby na nią patrzeć – bo jest na co.

W środku uwagę przyciągają liczne ilustracje. Choć nie wszystkie z nich są podpisane (a powinny) takie urozmaicenie jest bardzo dobrym pomysłem, szczególnie że nie są to tylko fotografie – ponieważ poetka miała także uzdolnienia artystyczne, jak jej ojciec, doskonale malowała, jej akwarele i szkice zdobią karty książki, łącznie ze zdjęciami samej Lilki i ważnych dla niej osób – mamy Małgorzatę Samozwaniec, Zofię Kossak, rodziców Marii i wszystkich trzech mężów. Największe wrażenie robią jednak całostronicowe reprodukcje portretowych fotografii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, dzięki którym możemy się jej bardzo dokładnie przyjrzeć, chociaż żadna z nich nie jest kolorowa i w jakości HD. Pozycja jest wydrukowana na dobrej jakości białym papierze, ładną, staranną czcionką, a podziały między kolejnym rozdziałami książki są bardzo widoczne; na końcu umieszczono jeszcze praktyczny indeks, dzięki któremu odnajdywanie informacji w książce nie jest żmudne i denerwujące oraz dość szczegółowe kalendarium twórczości poetki. Słowem, przegląda się z chęcią, choćby dla samego oglądania zdjęć i rysunków, które w większej części są niepublikowane w Internecie.

Z jednej strony doskonale rozumiem pomysł zebrania w jednej książce fragmentów wspomnień i listów dotyczących ważnych i ciekawych osób, bo – jak pisałam wyżej – pozwala to na szersze spojrzenie na daną postać, rozbudowuje naszą wiedzę o nich, stanowiąc doskonały suplement biografii. To taka ciekawostka dla tych, którzy tak jak ja mają plotkarskie zacięcie, ale wolą światek twórców kultury i sztuki lub tych, którzy zafascynowani czyjąś twórczością, chcą dowiedzieć czegoś, co nie jest jednym z oficjalnych faktów, ale ciekawostką; dla koneserów będzie to nie lada kolekcjonerska gratka, coś odmiennego od większości książek na półkach. Zwykle przecież nie mamy dostępu do prywatnych zbiorów korespondencji przodków czy gazet sprzed lat siedemdziesięciu, o zdjęciach już nie mówiąc. Pozycja tego rodzaju wydaje się też bardziej wiarygodna niż wiele portali plotkarsko-sensacyjnych, gotowych nawet podkoloryzować historię czy też przeinaczyć fakty, by wywołać skandal czy osiągnąć nowy poziom wejść na stronę. Z drugiej strony jednak jakoś nie potrafię nabrać szacunku do Autorki tego opracowania – wyobrażam sobie oczywiście ogrom pracy i zawracania głowy, jakie zwykle towarzyszy zbieraniu i redakcji takich materiałów, szanuję też cały wysiłek, bo jak na książkę tego rodzaju pozycja liczy sobie dość dużo stron. No ale skoro tak, to Autorka mogła się jeszcze bardziej postarać – poza niemalże jednostronicowym wstępem nie ma ani jednego odautorskiego słowa. Trochę przesada, bo choć rozumiem, że może takie wtrącenia obniżyłby wartość książki jako źródła, dzięki któremu można wyrobić sobie obiektywne zdanie na temat Lilki, to przecież można było rozbudować wstęp. Ba! Muszę przyznać, że przygotowana byłam na zanudzanie, to znaczy dziesięciostronicowy wykład o rzeczach elementarnych dla każdego fana Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, byłam więc nieco zawiedziona. Trochę to też brak profesjonalizmu, bo zamiast losów poetki, Autorka mogła napisać więcej o własnym stosunku do opisywanej postaci, zdobywaniu materiałów (to byłoby bardzo ciekawe) czy w jakiś inny sposób wprowadzić czytelnika w tematykę książki. Nie narzekałabym także na krótką notką biograficzną na temat każdego z narratorów, bo skąd przeciętny czytelnik, który dopiero zaczyna interesować się poetką i jej rodziną, będzie wiedział Zofia Kossak, o której napisano tylko, że jest pisarką, będzie wiedzieć, że napisała genialnego Króla Trędowatego? No dobra, może się czepiam, ale nawet na końcu książki mogła umieścić krótkie notki chociaż o członkach rodziny Kossaków, a może nawet drzewo genologiczne? Jest przecież tyle możliwości, żeby nie brzmiało dziwnie, kiedy Autorka pisze na odwrocie książki o sobie jako o biografce. Zresztą opracowanie też jest średnie – przynajmniej kilka z wypowiedzi jest niepotrzebnych, nieciekawych, w żaden sposób nie wnoszących nic do portretu Lilki, albo po prostu nieciekawych, umieszczonych tam tylko żeby wszystkiego było więcej. Cóż. Jeśli chodzi o tego rodzaju książki, myślę, że liczy się jakość, a nie ilość.

Nie jest to pozycja dla tych, którzy Marię Pawlikowską-Jasnorzewską dopiero poznają – przed nimi lektura wszystkich jej wierszy, które prześwietlają jej niezwykłą osobowość, jakieś klasycznej biografii no i wspomnień Magdaleny Samozwaniec. Dopiero wtedy uzupełnieniem może być lektura tej książki – dzięki niej nasze podejście do poetki będzie bardziej osobiste, ludzkie, bardziej obiektywne ale również – paradoksalnie – subiektywne, pełne takich emocji, jakie odczuwamy w stosunku do każdego spotkanego przez nas człowieka. Bo choć niewiele z faktów poruszonych w książce było dla mnie nowością czy zaskoczeniem, to wdaje mi się, że poznałam Lilkę trochę głębiej niż zwykle; raczej jako człowieka niż jako poetkę. Jako człowieka, kobietę, pełną tajemnic, intrygującą, z ludzką twarzą i liliowym sercem, dostrzegającym i czującym więcej. Jako kruchą istotę, której emocje, które jak perfumy przesiąkły wiersze i do dziś owiewają czytelniczki, szukające w nich kawałka i swojego świata.

Tytuł: „Lilka. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w wspomnieniach i listach”
Autor: Mariola Przyzwan (opracowanie i redakcja)
Moja ocena: 6/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/liliowa-poetka-recenzja-ksiazki.html

Ludzie z natury są ciekawscy. Lubią wiedzieć więcej o innych, szczególnie o tych, którzy – w pewien sposób – są lepsi. Dlatego taką popularnością cieszą się portale z plotkami o celebrytach i parach królewskich, którym trochę zazdrościmy, trochę podziwiamy i bardzo chcemy być tak jak oni,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/nie-ma-niewinnych-recenzja-ksiazki.html

Przeznaczenie. Nie każdy w nie wierzy. Bezpieczniej dla kruchej natury człowieka jest myśleć, że może sam stworzyć swój los, że przyszłość zależy tylko od naszych wyborów i splotu przypadkowych okoliczności. Wiara w fatum łączy się często z wiarą w coś nadrzędnego, co jest odpowiedzialne za zaplanowanie naszego życia, a wiele osób wyklucza istnienie czegoś takiego. Bóg? Jakaś nieznana kosmiczna energia, która układa gwiazdy tak, by można było wyczytać z nich przyszłość każdego z nas? Niewidzialne istoty, które pozwalają wróżkom interpretować karty tarota i szepczą przepowiednie na ucho? Jak człowiek źle czuje się z taką świadomością! Chrześcijanie wierzą, że Bóg jest miłosierny, a do złych rzeczy, które wydarzają się w ich życiu odnoszą się z filozoficznym spokojem, że ma tak być, ale co z kosmicznymi siłami, które nie mają żadnych uczuć, a ich misterne plany są tylko przypadkowymi zderzeniami planet? Myślę, że strach się bać. Chociaż kiedy głębiej zastanowimy się nad naszym życiem, prześledzimy te kluczowe dla niego momenty, dojdziemy do wniosku, że wszystko, co do tego doprowadziło, było niezwykłym, nieprzypadkowym przypadkiem, zbiegiem nieszczęśliwych bądź szczęśliwych wydarzeń. A historia! Cóż to za kopalnia przedziwnych zbiegów okoliczności, czasami wyglądających tak, jakby ktoś wcześniej napisał sztukę i zaplanował dekoracje, a ludźmi posłużył się jako bezwolnymi marionetkami, aktorami, których zadaniem jest tylko zagranie dramatu swojego życia i zejście ze sceny. Nawet wielcy tego świata nie mogą tego zmienić, choć wydaje się, że skoro mają prawo (często zresztą wątpliwe) rozporządzania ludzkim życiem i pozornie mogą mieć wszystko. Wydaje się, że mają nawet gorzej niż zwykli, szarzy ludzie – według jednej z pradawnych zasad, rządzących światem, im wyżej człowiek dotrze, tym upadek będzie boleśniejszy.

Edyp, bohater greckiego mitu i dramatu antycznego, żył w błogim przekonaniu, że jednak udało mu się uciec od własnego, bardzo złowrogiego przeznaczenia. Kiedy był jeszcze królewiczem Koryntu, jakiś podpity znajomy nazwał go znajdą, a obrażony Edyp udał się do wyroczni delfickiej, by przekonać się, jaka jest prawda. Pytia jak zwykle odpowiedziała na jego pytanie po swojemu – przekazując mu przepowiednię, jaką kilkadziesiąt lat temu usłyszał jego prawdziwy ojciec. Straszliwą przepowiednię – Edyp zabije ojca i ożeni się z matką. Sądząc, że władcy Koryntu są jego rodzicami, chłopak ucieka z ich kraju i postanawia iść do Teb. W czasie drogi zabija pewnego człowieka, a potem odgaduje zagadkę Sfinksa, czym ocala miasto i zgrania rękę owdowiałej królowej (przypadek?). Po latach, kiedy ma już małe dzieci i jest chwalonym przez wszystkich obywateli Teb władcą, na miasto spada straszliwa klątwa. Warunkiem ocalenia pozostałej przy życiu ludności jest wydalenie z Teb mordercy poprzedniego króla Lajosa, który pozostaje bez kary, a Edyp, jako dobry król, z miejsca zaczyna śledztwo. Odkryje jednak rzeczy, które nigdy nie powinny wyjść na jaw – tamtego felernego dnia, kiedy podczas swojej wędrówki z Koryntu zabił w złości starego człowieka, który nie ustąpił mu miejsca na ścieżce, dokonała się pierwsza część losu przeklętego młodzieńca, przypieczętowana małżeństwem z żoną króla Lajosa, Jokastą…

Nie mogę powiedzieć, że nie znałam treści sztuki przed jej przeczytaniem – krwawa historia rodu Labdakidów władających Tebami wryła mi się głęboko w pamięć podczas czytania opracowania Jana Parandowskiego, kiedy przechodziłam okresy fascynacji mitologią. W jakiś sposób więc byłam przygotowana na to, że nie będzie to lekka lektura – chodzi tu przede wszystkim o to potworne uczucie bezsilności i strachu, że Autor miał rację i nie pozostaje nam nic innego jak bierne oczekiwanie na finał naszej historii, napisanej już przez kogoś innego. Ale i tak obcowanie z tekstem dramatu było pewnego rodzaju traumą. Podczas czytania mitu w wersji raczej skondensowanej, nadrzędnym celem było przecież ukazywanie faktów, informowanie czytelnika, a nie analizowanie złożonej, tak bardzo ludzkiej psychiki bohaterów. Tymczasem dramat, fragmentaryczne, ale niezwykle szczegółowe ujęcie konkretnego epizodu opowieści o Edypie, eksploatował tę tematykę, tak jakby dramaturga interesowało bardziej to, co czuł główny bohater, odkrywając prawdę o swojej tożsamości, niż akcja. Wiadomo przecież, że w takich sytuacjach wiele się dzieje w człowieku. Wiele złych, mrocznych rzeczy, które nie zawsze można rozumieć, ale doskonale wyczuć instynktem, szczególnie jeśli ktoś jest osobą bardzo empatyczną. A ja jestem. I właśnie dlatego zabierałam się za książkę – niegrubą przecież – mówiąc malowniczo, jak pies za jeża.

Zanim jednak zacznę rozpisywać się o tym, jak bardzo Autor swoim talentem zniszczył resztki mojej psychiki, muszę pokreślić istnienie jednego nawiązania, którego nie mogłabym przeoczyć, jeśli jeszcze jestem sobą. Chodzi tu o Turina z najpiękniejszej opowieści z Silimarillionu J.R.R Tolkiena – zresztą słyszałam nawet, że na jednym z konwentów dla fanów Profesora był wykład poświęcony analogii owego bohatera do króla Teb z antycznego dramatu. Temat trafny, bo J.R.R Tolkien, człowiek bardzo wykształcony, znał mitologię grecką i może nawet świadomie stylizował swoją historię na antyczny dramat. Opowieść o nieszczęśliwym Turinie różni się od losów Edypa tylko w szczegółach: jeden poślubił siostrę, drugi matkę; jednemu smok wyjaśnił prawdę, drugi do tego doszedł sam (nie wiem, co jest gorsze). No i w Turinie kochała się piękna elfia księżniczka, którą wzgardził i której tematu wolę już nie rozwijać, bo to w sposób naturalny doprowadza mnie do większego smutku; Edyp względnie pozostał bez innych adoratorek, chyba że o czymś nie wiem. Biedny Turin! Jednym jego grzechem było to, co starożytni Grecy nazywali hybris – duma tragiczna, przekonanie o tym, że samemu decyduje się o swoim losie, że życie jest tylko sumą wyborów, czymś ukształtowanym tylko i wyłącznie przez konkretnego człowieka. Edyp myślał tak samo, nie przeczuwając a może nie myśląc o tragicznej ironii, śmiechu losu. Obaj – Turin i Edyp – przekonawszy się, jak bardzo się mylą, zginą okrutną, samobójczą śmiercią. Analogie więc, przypadkowe bądź też zamierzone, są bardzo wyraźnie, jednak nie powiedziałabym, że podobieństwo jakoś mi przeszkadza czy też czyni z Profesora Tolkiena pisarza naśladującego doskonałe, antyczne wzorce – mitologia jest częścią kultury śródziemnomorskiej, a ciekawa zabawa konwencją jest miło widziana w każdej epoce i każdym gatunku, szczególnie że interpretacja Autora Władcy Pierścieni jest ciekawa i oryginalna. Zresztą historia o Turinie wpasowuje się w wymowę Silimarillionu i innych opowieści ze Śródziemia tak dobrze, jak historia Edypa w krąg naszej kultury i cywilizacji. Bo tak naprawdę nie ważne, czy czytamy o Turinie czy Edypie – ta historia pozostaje ilustracją jednego z najbardziej uniwersalnych praw o świecie, prawa, które w mniejszym lub w większym stopniu, dotyczy każdego z nas.

Myślę, że nie muszę się rozpisywać na temat konstrukcji utworu – wszystkie dramaty antyczne były zbudowane tak samo, z tych samych, powtarzalnych elementów. Nie zawsze jednak takiej doskonałości formy towarzyszy doskonałość pozostałych elementów; przed przeczytaniem obawiałam się, że historia wtłoczona w podział na epeisodiony i stasimony straci całą swoją głębię. Okazało się jednak, że taka sztywna forma dla arcydzieła nie jest niczym złym, porządkuje jeszcze całość, nadając wiele przejrzystości. To jedna z tych historii, które – jak myślę – muszą być opowiadane w pewien określony sposób, bo mam wrażenie, że pozbawienie dramatu wstawek chóru odjęłoby nieco czaru, zniszczyłoby w pewien sposób estetyczny porządek i harmonię. Bo, jak wszystko co piękne w starożytnej Grecji, dramat ma swoją wewnętrzną harmonię, czemu zawdzięcza swój niezwykły nastrój, odczuwany jeszcze po tylu latach i wiekach.

Dramat to jednak specyficzny gatunek literacki, w ujęciu Autora stanowiący zaledwie wycinek mitu – ciężko więc byłoby mi się dziwić, kiedy postacie okazały się niedopracowane, albo, w przypadku najlepszym, symboliczne. Bo przecież nawet sama konwencja starogreckiego dramatu pozwala na niewiele: zasada trzech jedności, a przede wszystkim decorum nie pozwalała na eksperymenty prowadzące do psychologicznego pogłębienia postaci. W tym aspekcie zostałam jednak zaskoczona, i to bardzo pozytywnie – naprawdę, tu wszyscy bohaterowie są o wiele bardziej plastyczni i ciekawi niż w niektórych wielotomowych cyklach, z każdą częścią po siedemset stron, które teraz tak często są produkowane przez współczesnych pisarzy. To pełnokrwiste, bogate w cechy sylwetki, ukazane z prawdziwym wyczuciem i znawstwem bez cienia taniego sentymentalizmu czy kiczu. Na uwagę zasługuje szczególnie tytułowy bohater – dobry, dumny władca o wielu wadach i zaletach, ale też zwykły człowiek, taki jak my, który staje w sytuacji tragicznej, bez wyjścia. W wielu częściach sztuki na pierwszy plan wysuwa się walka wewnętrzna bohatera między bezlitosną prawdą, która powoli wychodzi na jaw, i obroną bohatera, gotowego uwierzyć w kłamstwo, oskarżyć Kreona czy nawet znieważyć ślepego Tyrezjasza, przez którego przemawia sam Apollo by uwierzyć, że zarzuty są bezpodstawne. Edyp coraz bardziej przypomina człowieka świadomego, że zaraz umrze, ale próbującego wmówić sobie, że wszystko jest dobrze, by nie poddać się rozpaczy, strachowi i zwątpieniu; chwyta się wszystkich możliwości, każdego pozoru, nawet nieracjonalnego, łącznie z podejrzeniem o spisek. Boi się cierpienia, jakie może z tego wyniknąć i jest to zupełnie ludzkie. Jednak jakaś jego część chce się dowiedzieć prawdy – chociaż będzie ona najgorsza, jaką można sobie wyobrazić, położy kres niepewności i męczącym podejrzeniom, które coraz bardziej zatruwają duszę bohatera; łatwo więc rozumieć, dlaczego obsesyjnym zaangażowaniem chce dowiedzieć się o swoim pochodzeniu. Rozwiązanie sprawia mu niejaką ulgę, bo kładzie kres nadziei, pozwala rozpaczać bez żadnych przeszkód. Tak, to doskonale pokazana wewnętrzna, psychologiczna walka człowieka z przeznaczeniem, z okrutną prawdą a także – tak naprawdę – z własnym życiem. Kiedy wszystko się wyjaśnia, Edyp nie ma siły walczyć dalej, poddaje się, oddając sprawiedliwość samemu sobie i prawdziwie po królewsku dotrzymuje danego słowa. Nie ma duszy romantycznego buntownika, który na jego miejscu wypowiedziałby losowi bezsensowną przecież walkę, nie jest też zapatrzonym w siebie egoistą, który wybrałby dobro swoje i swoich dzieci ponad szczęście królestwa (myślę jednak, że w tym przypadku byłoby ciężko go potępić). Przegrał najokrutniejszą walkę i ogrom jego cierpienia wylewa się z każdego precyzyjnego słowa dramatu, rysując przed nami portret bardzo żywy (powiedziałabym nawet, że aż za bardzo). Cierpienia czysto ludzkiego, uszlachetnionego wielkością tragedii – chodzi tu nie tylko o świadomość popełnia straszliwych zbrodni i ewidentnej niewinności bohatera, ale o tragiczny wybór, los dzieci, Jokasty oraz te rujnujące przeświadczenie, że całe życie było iluzją opartą na kłamstwie, złośliwym śmiechem losu. A jego pewność, że wymknął się przeznaczeniu tylko złudną nadzieją. Zresztą chyba nie ma takiego człowieka, który cieszyłby się z faktu, że całe jego życie nie jest zależne od niego, że jest zabawką w rękach losu…? Boga…? Jakiegoś ślepego ułożenia gwiazd i planet…?

Ciekawymi postaciami dramatu są także Kreon i Jokasta. Ten pierwszy to zwykły, przeciętny człowiek, któremu obce są jakiekolwiek głębsze przemyślenia na tematy egzystencjalne, a w życiu kieruje się tak zwanym zdrowym rozsądkiem i – jak to trafnie ujęto w Wstępie do mojego wydania – powoli ale skutecznie pchał taczkę swojego życia pod górkę losu. I choć w kolejnym dramacie Autora, tym o nieszczęśliwej córce Edypa, Antygonie, Kreon jako król pokaże mroczną i stanowczą stronę swojej osobowości, na razie wzbudza sympatię. Sympatię, jaką zwykle mamy dla osób do bólu racjonalnych, ułożonych, porządnych, normalnych. Takich, które nie sięgają po władzę swojego szwagra (i jednocześnie siostrzeńca!), bo nie chcą problemów, jakie niosą ze sobą intrygi i ich wykrycie. Z filozoficznym spokojem godzą się na los, jaki przypadł im w udziale i nie grymaszą, pozornie bezpiecznie przechodząc przez życie. Jednak kiedyś wybije godzina Kreona i on również popadnie w rozpacz, wyrzucając sobie błędy i słysząc chichoty losu. Okaże się jednak wtedy, że – przeciwieństwie do Edypa – Kreon świadomie podjął kilka błędnych decyzji, chociaż niewątpliwie chciał dobrze, a do tragedii nie doprowadziła klątwa, tylko fatalne zaślepienie i brak zgody na wyroki bogów. Biedny Kreon! Jego cierpienie jest inne od tego, które stało się udziałem Edypa i choć równie dramatyczne, to bardziej sprawiedliwe (wybaczcie mi jednak wybieganie w przyszłość; na razie Kreon żyje sobie pogodnie i wygodnie). Jokasta natomiast została uchwycona tylko w kilku scenach, bardzo mocnych jednak. Wcześniej nie znała treści klątwy, bo Lajos, kiedy dowiedział się o niej od wyroczni, nie pisnął żonie ani słówka, unikał tylko kontaktu płciowego, licząc, że syn w ogóle się nie urodzi i nie będzie problemu, a ona upiła go, bardzo chcąc mieć dziecko. Mylnie uważa więc, że to wszystko jej wina, zresztą jeszcze nie wiedząc o niej, a podejrzewając, kim może być jej mąż, zaczyna odczuwać chyba jeszcze większy lęk niż Edyp, co Autor mocno podkreśla, dodając, że bohaterka nie chciała nawet, żeby król wezwał do siebie pasterza, który przed laty zlitował się nad chłopcem i zamiast go zabić oddał do wychowania władcom Koryntu. Zdobywa się nawet na bluźnierstwo przeciwko wyroczni, Tyrezjaszowi i w ogóle przeciwko Apollinowi, za wszelką cenę chcąc żyć dalej, nawet w iluzji i kłamstwie. Miała za mało siły, żeby żyć dalej z tą świadomością, szczególnie po tym, że – bądź co bądź – ukochany Edyp wcześniej wyklął samego siebie (zauważmy, że chce dla niego jak najlepiej, bo kocha go miłością żony i matki, podwójnie mocno!). Nie można ją za to winić, bo jest to jeden z tych ciężarów, które potrafią zniszczyć człowieka i z których świadomością jest ciężko żyć każdego dnia, z wielu powodów. Przecież i tak jej życie przypominałoby już tylko egzystencję, tamtego dnia umarła przede wszystkim w wymiarze psychologicznym. Biedna Jokasta! Wierzenia greckie mają dla samobójców więcej litości niż religia chrześcijańska, ale i tak jestem bardzo ciekawa, czy zaznała po śmierci spokoju, może w jakiś sposób wiedząc, co spotkało jej dzieci. Samo to jest wyborem tragicznym, w którym z kolei nie ma dobrej odpowiedzi – musi wybrać piekło za życia lub Hades po śmierci.

Okładka czytanego przeze mnie wydania jest dość… specyficzna. Moja mądra kuzynka stwierdziła błyskotliwie, że przedstawia ona dół w ziemi z wodą w środku i na pierwszy rzut oka tak właśnie to wygląda. Po zastanowieniu się i przyjrzeniu się pod różnymi kątami i w różnym oświetleniu zawyrokowałam jednak, że jest to muszla wypełniona wodą, a wokół leży piasek, co raczej trudno poddać wątpliwości. A może to po prostu jakiś abstrakcyjny wzór? W każdym razie w wodzie odbija się słońce i całość nie wygląda tak, jakby chociaż próbowała ilustrować cokolwiek z dramatu (chyba że mam za niskie IQ, co jest bardzo możliwe). Na środku tego czegoś widać biały pasek z Autorem dzieła i tytułem, jakoś tak krzywo względem owej dziwnej muszli, na dole widać jeszcze logo Wydawnictwa. Cóż, wiadomo że trudno dobrać okładkę do czegoś takiego, a w e-bookach nie trzeba za bardzo dbać o oprawę, bo i po co, ja jednak postawiłabym na jakieś antyczne woulty, może kwiaty akantu, w każdym razie zawijasy; rzecz neutralną ale w jakiś sposób bliską tematyce dramatu. Trudno bowiem o inną, lepszą okładkę, chyba że komuś przypadną go gustu owe rysunki (również specyficzne) zdobiące wydanie z opracowaniem do szkoły. Tak więc na razie muszę się zadowolić ową dziwną muszlą i wmówić sobie, że podoba mi się sposób, w jaki promienie słoneczne odbijają się w jej środku, dziwnie kojarząc się z treścią dramatu, jak odrobiny szczęścia, które odbiły się w życiu Edypa, by potem zniknąć razem ze słońcem.

Język! Kunsztowna odmiana zasady decorum, utkana według harmonicznych reguł sztuki greckiego antyku. Mimo nutki patosu, przebrzmiewającego w stasimonach, Autor nie stara się wzruszać na siłę czy wciskać zbyt dużo słów, zakrywając nimi emocje; stawia na językowy minimalizm, precyzję i oszczędny styl, dzięki czemu tekst zyskuje na przejrzystości i pozwala dramatopisarzowi na nawiązania do poprzednich scen i aluzje, które były nieczytelne przy większym zamotaniu w tym aspekcie. Eksponuje jednak uczucia, pokazujące barwną różnorodność psychologiczną bohaterów, stawia na plastyczny dialog, portretując postacie w czasie rozmowy, jakiegoś konkretnego działania. Oczywiście, Edyp, jak przystoi na króla, jeszcze w antycznej Grecji, wyraża się raczej górnolotnie, ale z klasą; nie ma tu niczego przesadzonego, przejaskrawionego, a tym bardziej kiczowatego w rozmowach pełnych dostojeństwa, pełnych jednak kłębiących się pod spodem trudnych często emocji. Dialogi są zresztą bardzo żywe, błyskotliwe i prawdopodobne, tak jak rozmowa Edypa z Kreonem, pełna dramatyzmu scena z Tyrezjaszem, czy fragment, w którym oślepiony Edyp żegna się ze swoimi dziećmi. Tak prawdziwe, że aż boli, bo z każdego słowa wylewa się potok emocji, najczęściej tak dramatycznych i smutnych, że zapiera dech, jakby się tonęło. Nie mówiąc o lirycznych pieśniach chóru, będących komentarzem do wydarzeń i często modlitwą do różnych bóstw, jak i pewnym rodzajem manipulacji czytelnikiem czy widzem, wprowadzających go w określone nastroje, ale też pięknym przerywnikiem. Myślę, że kiedy te fragmenty zostałyby odśpiewane, nawet po polsku, czuć byłoby w nich całą moc drzemiącą w nich, całe piękno, podczas czytania o wiele mniej widoczne, ale tak naprawdę porażające i zapierające dech w piersiach. Bo rzeczywiście można od tego się udusić, zatracić się, poczuć niemal namacalne, klasyczne piękno słów, moc prawdziwej Literatury, choć wszystko jest tak mocno związane z ludzkim cierpieniem, które wciąż będzie prześladowało czytelnika, a przynajmniej prześladuje mnie, chociaż utwór przeczytałam już dość dawno. I nie chodzi tu tylko o fabułę, ale o język i styl, z jakim rzadko mam szansę obcować tak blisko. Na tyle blisko, by doświadczyć słynnego katharsis i przekonać się, że jedno z wielu utworów językowo godnych poruszanego tematu.

Oczywiście muszę pochwalić także nieco archaiczne, bardzo piękne tłumaczenie Kazimierza Morawskiego – z delikatnym, wyczuwalnym rytmem, poetyckością i, jednocześnie prostotą i przejrzystością, dzięki czemu owo piękne tłumaczenie jest przystępne i lekkie tak, że lektura zabiera najwięcej godzinę. Nie ma przy tym żadnych uproszczeń i spłyceń, co jest bardzo dobre ( oczywiście przy założeniu, że czytelnik wie, że Atena jest tym samym co Pallada), ale i również wielu zapętleń prowadzących do trudnych zrozumienia konstrukcji czy, nie daj Boże, błędów logicznych. Tłumacz jawi się jako osoba kompetentna, zafascynowana tym co robi, z dużą wiedzą na temat epoki, z której pochodzi utwór. I to chyba jest najważniejsze – nie ma chyba nic gorszego niż tłumacz, który nie wie dokładnie, co tłumaczy, albo jego wiedza o danej epoce jest bardzo mała. W każdym razie czyta się bardzo dobrze i szybko, mając nieograniczoną możliwość rozkoszowania się jednym z tych autentycznych arcydzieł, będących najważniejszymi tekstami kultury naszej cywilizacji.

Lektura dramatu – mimo tego, że, jak napisałam wyżej, była niezwykłym doświadczeniem – w pewnym sensie bardzo mnie przeraziła. Nie od dziś wiemy przecież, że Edyp jest bohaterem uniwersalnym, a w samej literaturze można znaleźć wiele podobnych do niego postaci. Ba, w literaturze! Mimo że kocham słowo pisane, muszę przyznać, że życia dostarcza nam wielu ciekawszych przykładów, a często jest tak, że życiem kieruje fatum, jakaś – najczęściej prowadząca do tragedii – siła wyższa. W historii takich przykładów jest na pęczki (pomijając losy państw i narodów): Jezus, Zygmunt August, Baldwin IV Trędowaty, Filip IV Piękny, Joanna Szalona, lady Jane Grey, Fryderyk Chopin, tysiące ludzi, często anonimowych, którzy zginęli w czasie obu wojen światowych… Wymieniać można w nieskończoność. Dzisiaj też się tak zdarza – jest nawet takie przysłowie, że człowiek robi plany, a Pan Bóg się śmieje. Ci ludzie, którzy pracowali w wieżach WTC 11 września 2001 roku mogli przecież nie iść do pracy i przeżyć; planowali pewnie wiele rzeczy, które zrobią później, ale nic z tego nie wyszło. Tak samo jak współczesne wersje nieszczęśliwego króla Teb czyli ludzie, którzy chcą dla siebie lub dla kogoś innego dobrze, postępują zgodnie z normami moralnymi, jednak doprowadzają do katastrof, nieświadomie popełniając grzechy, które trudno wybaczyć. Czy mnie też dosięgnie przeznaczenie? Czy moje życie już jest napisane przez kogoś, zaplanowane, czy jakiś układ gwiazd zadecyduję czy będę szczęśliwa, czy nie? Nie możemy przecież nic poradzić na to, że naszym przeznaczeniem jest cierpienie, nawet jeśli będziemy się buntować. A jeśli i nawet zgrzeszymy tak jak Edyp, to czy dalej będziemy niewinni? Czy to w ogóle jest nasza wina, skoro taki był nasz los? Czy ludzie bez winy w ogóle istnieją? Pytań wiele, a Autor – cóż – milczy już od kilku tysięcy lat.

Tytuł: „Król Edyp”
Autor: Sofokles
Moja ocena: 10/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/nie-ma-niewinnych-recenzja-ksiazki.html

Przeznaczenie. Nie każdy w nie wierzy. Bezpieczniej dla kruchej natury człowieka jest myśleć, że może sam stworzyć swój los, że przyszłość zależy tylko od naszych wyborów i splotu przypadkowych okoliczności. Wiara w fatum łączy się często z wiarą w coś nadrzędnego, co jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/rodzina-pszczo-recenzja-ksiazki.html

Kiedy przychodzą Święta bądź moje urodziny, z radością odkrywam jak dobrze jest posiadać rodzinę. Małą bo małą, ale wiem, że mogę im zaufać. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, nigdy mnie nie zdradzą – łączą nas więzy silniejsze niż sympatia czy miłość: więzy krwi. A genetyce nie da się zaprzeczyć. Zresztą nie wyobrażam sobie, co stałoby się ze mną, gdyby nie miałabym Mamy, która pierwsza otwiera wszystkie paczki z książkami i w sekrecie zjada cały zapas gorzkiej czekolady. Łączy nas jeszcze cała fura wspomnień, wspólnych rozmów, przeczytanych książek, obejrzanych filmów i wspólnych przeżyć – i tych dobrych, i tych złych. Ale nie tylko Mama – samotnie czułabym się bez mojego kuzynostwa, bez ich cierpkich dowcipów i kłótnia. Nie da się zaprzeczyć, że pełnią ważną rolę w moim życiu, tak samo jak inne rodziny w życiach innych ludzi na całej Ziemi. Rodzina pełni przecież nadrzędną funkcję we wszystkich kulturach świata. I tak powinno być. To jest, myślę, oczywiste. Pewnie dlatego taki szok wywołują w nas wszystkie rodzinne patologie i przemoc. Szok zapewne większy niż w przypadku, gdy tragedia dotyczy dwóch obcych ludzi. Rany goją się dłużej, są przecież bardziej rozległe, bo więzi z rodziną są mocniejsze niż z przyjaciółką czy kochankiem; blizny pozostają zwykle na całe życie, a tęsknota za najbliższymi jest jak ból fantomowy, na który najczęściej nie ma żadnego leku. Uraz zostaje na całe życie, przekazywany w kolejnych pokoleniach i jak zaraza powoduje kolejne rany, tworząc zaklęte koło, efekt domino. I tylko czasami udaje się to na tyle zaleczyć, by można było dalej żyć.

Nic dziwnego więc, że pisarze uwielbiają ten temat. Już Arystoteles w swojej Poetyce, zbiorze formalnych rad dla dramatopisarzy, zauważył, że by wywołać w widzu litość i trwogę, a więc przeżyć niezwykle ważne dla antycznych artystów katharsis, konflikt tragiczny ma dotyczyć rodziny, a nie obcych sobie osób. Oczywiście, udało się to w wielu przypadkach, czasami aż za dobrze. Teraz, przeliczając sztukę na pieniądze, pisarze zauważyli, że takie tematy sprzedają się doskonale – współczujemy takim bohaterom, z napięciem śledzimy ich losy, ale też z pewną satysfakcją śledzimy tragedie innych, pijąc kakao pod ciepłym kocykiem i ciesząc się, że nas takie problemy nie dotyczą (do czego prowadzi takie myślenie przekonałam się na własnej skórze i lojalnie nie polecam). Ile ludzi, tyle pomysłów: motyw ten został wtłoczony w krwawe machiny kryminałów i depresyjne powieści psychologiczno-obyczajowe, często wraz z fizycznym powracaniem bohaterów do miejsc traumatycznej młodości. Dla tych mniej wyrobionych bądź życiowych optymistów, lubiących dobre zakończenia, pojawiają się także pozycje o wracaniu z takich traum do życia, odradzania się, zabliźniania się ran. Przeniesienie się do innej miejscowości, do pięknej wiejskiej willi, spotkanie przystojniaka, zaopiekowanie się dzieckiem, otworzenie sklepu czy cukierni… Pomysłowość autorek, bo najczęściej kobiety zabierają się za tego typu literaturę, doprawdy nie zna granic. Szczególnie, kiedy bohaterem jest osoba wkraczająca ze swoimi traumami w okres dorastania, ciężki przecież dla każdego – pojawiają się tu tematy pierwszej miłości, seksualności i pogłębiającej się depresji, poczucia winy. I pogodzenia się z przeszłością, zaakceptowania jej, zrozumienia, czasami będącego procesem bolesnym. Tak, to temat na tyle nośny i ciekawy, że można tu zrobić wiele oryginalnych, ciekawych rzeczy. A im boleśniejsza przeszłość i kolorowa teraźniejszość, tym lepiej.

Lily ma czternaście lat i wyrzuty sumienia. Uważa, że to przez nią zginęła jej kochająca matka, zostawiając ją z samą z nieczułym ojcem, który nie pozwala jej na nic, a za każde najdrobniejsze przewinienie każe klęczeć na grochu. Oparcie znajduje tylko w swojej czarnoskórej opiekunce i gosposi, Rosaleen. Jednak obie pewnego dnia wpadają w kłopoty – bo są to lata 60., kiedy na południu USA, gdzie rozgrywa się akcja książki, Murzyni są dyskryminowani i prześladowani - które odmienią ich życie na zawsze i sprawią, że obie zdecydują się na ucieczkę. Dokąd? Same dokładnie nie wiedzą, ale Lily chce znaleźć ludzi, którzy wiedzą coś o jej matce, szczególnie że pośród niewielu pozostałych po niej pamiątek znajduje się tajemniczy obrazek z czarnoskórą Maryją. Ten trop prowadzi ich do różowego domu, w którym mieszkają trzy czarne siostry-pszczelarki o imionach z kalendarza: August, May i June. Czy one są tymi, których Lily szukała? Czy znają prawdę o matce dziewczyny i czy dziewczyna chce tę prawdę poznać? I – najważniejsze – czy Lily znajdzie w końcu coś, co będzie mogła nazwać swoim domem i kogoś, kto będzie dla niej rodziną?

Muszę przyznać, że boję się pszczół z powodu silnego uczulenia, przez które kilka razy wylądowałam w szpitalu, nigdy więc jakoś nie fascynował mnie temat pszczelarstwa, a także nie potrafię zrozumieć jakichkolwiek tym zachwytów. Miód natomiast kocham, nie tylko dlatego, że stanowi zdrowszy zamiennik cukru – kto nie pił herbaty lipowej z miodem, to nie wie, co jest dobre. I placki z miodem! Albo pyszny, żółciutki miodzik wybierany łyżką prosto ze słoja. Czuję, jak nawet teraz cieknie mi ślina. Mniam. Zobaczywszy tę książkę pierwszy raz poczułam coś podobnego, chyba za sprawą ciepłej okładki, a kiedy przeczytałam opis pomyślałam, że to coś idealnego dla każdej dorosłej fanki Kubusia Puchatka i doskonały dodatek do miodowych uczt. Szczególnie, że wiele opinii znajomych przekonywało mnie, że pod warstwą słodkiego miodu kryje się prawdziwe, gorzkie życie, a całość pulsuje emocjami. Dlaczego nie, pomyślałam więc, przeglądając internetowe recenzje, które gorliwie utwierdzały mnie w przekonaniu, że to książka warta uwagi. Bo i nazwisko Autorki takie mniej znane, a z doświadczenia wiem, że tacy pisarze są najlepsi, i ten miód… A przede wszystkim wplątany we wszystko rasizm, temat, którym zainteresowałam się po przeczytaniu wcale miłego czytadełka Kathryn Stockett i który mnie zainteresował na tyle, by szukać jakiejś innej, ciekawej historii z tym wątkiem. A ta była nawet interesująca, chociaż już wtedy wiedziałam, że bez kalek znanych motywów się nie obędzie, szczególnie, że blurb uczciwie wspomniał o wątku miłosnym. Mimo tego, pełna nadziei, zasiadłam do czytania.

Trzeba przyznać, że książka została pięknie wydana. To niezaprzeczalny fakt. Przede wszystkim okładka: zdjęcie przedstawiające Murzynkę w żółtej sukni, w której, trzeba to przyznać, bardzo jej do twarzy, z głową owiniętą czymś w rodzaju czapki i brązowymi, drewnianymi kolczykami. Zamyślona kobieta, ni to wesoła ni to smutna, spogląda gdzieś przestrzeń, poza okładkę i zasięg wzroku czytelnika, a kolor skóry kontrastuje z żółtą sukienką o pszczelim motywie i kwiatem, przemyślnie umieszczonym na rękawie . Za nią, trochę rozmyta i stapiająca się beżowo –żółtą ścianą domu (gdzie jest róż?) widać białą, blondwłosą dziewczynkę w równie pstrokatej sukience, trzymającą w ręku jakiś bliżej niezidentyfikowany przedmiot, przypominający bukiet jakiś białych kwiatów. Całość robi naprawdę dobre wrażenie, kontrastując z pomarańczowym paskiem, przemyślnie ozdobionym geometrycznym wzorem miodu, na którym brązowymi literami wytłoczono imię i nazwisko Autorki. A także bielą, którymi wypełniono wolne miejsca na okładce i grzbiecie, również z owym wzorem plastrów miodu. Ozdabia on również wewnętrzne strony oprawy łącznie ze skrzydełkami, a także blurb, gdzie został wytłoczony pod napisami i, kiedy ustawimy książkę pod odpowiednim kątem, zacznie lekko lśnić (nie macie pojęcia, ile razy coś takiego robiłam). Na skrzydełkach wydrukowano kilka pozytywnych recenzji i fotografię pisarki, całkiem miłej kobiety jak sądzę po wyglądzie. Wnętrze książki jest również estetyczne – ładna czcionka i cytaty z książek pszczelarskich, które zaintrygowały mnie kiedy pierwszy raz kartkowałam książkę w domu. Zresztą ten biały papier. Jak nie można kochać tego papieru, jaki używa Wydawnictwo? Wybaczcie brak profesjonalizmu, ale książka naprawdę ładnie pachnie.

Zaczęło się ciekawie, intrygująco, chociaż każde zdanie czytałam z narastającym zdumieniem. Rój os, które wpadły do pokoju bohaterki w nocy i czternastolatka, która związku z tym idzie do swojego ojca, którego zazwyczaj się boi? Cóż, czytałam dalej, próbując – wedle swoich starych nawyków – nie diagnozować żadnej choroby u Lily już na początku powieści. Jedne kuriozum jest dopuszczalne, myślałam. Może Autorka myśli, że mało absurdalne książki są nudne? Przy opisie okoliczności śmierci matki dziewczyny, Deborah, uznałam, że wszystko jest dobrze, po prostu pisarka założyła, że czytelnicy domyślą się sami, że kobieta odbezpieczyła pistolet już wcześniej. Ale odbezpieczać pistolet przy dziecku? Jezu Chryste. Zresztą wydawało mi się, że pisarka wyczerpała limit dziwnych sytuacji i teraz wszystko będzie na poważnie. Naprawdę. Wciąż miałam duże nadzieję że coś dobrego z tego wyniknie i poległam dopiero gdzieś w połowie, gdy Autorce na serio skończyły się dziwaczne pomysły i wszystko stało się już bardziej żałosne niż śmieszne. Mimo to dalej czekałam na moment, w którym po czternastoletnie dziecko przyjedzie policja, owa czternastolatka przestanie marzyć o wiele starszym od siebie czarnym chłopaku (nie chodzi o to, że był Murzynem, ale o to, że był pełnoletni, a ona była jeszcze małolatą, no ale nikt nie był temu związkowi przeciwny, że już lepiej nie wspomnę o tej scenie z fioletowym miodem, ewidentnie z podtekstem, jak na wczesnych teledyskach Lany del Rey), a członkowie tej dziwnej sekty Córek Marii zostaną przykładnie ukarani i bynajmniej nie za to, że są Murzynami, bo rasistką nie jestem, a sekty to po prostu coś społecznie niebezpiecznego, budzącego subiektywny niesmak. Tym razem jednak akcja okazała się nieprzewidywalna, co mnie zaskoczyło, ale negatywnie. Bo naprawdę dla powieści byłoby lepiej, gdyby była do bólu przewidywalna tzn. realistyczna. Ale dość już tej ironii. W każdym razie fabuła aż roi się od absurdów i rozwiązań rodem z tych wesołych filmów familijnych, które w pewien sposób naśladują naszą rzeczywistość, upraszczając ją jednak do potrzeb niesamowitych przygód bohaterów i ich błyskotliwych pomysłów. Zastanawiałam się nawet, czy powieść nie jest próbą przeniesienia takiego filmu na karty książki, ale myślę jednak, że pisarka podejmuje tematy zbyt trudne do udźwignięcia przez taką konwencję. Chodzi tu o rasizm, trudną do przyjęcia opowieść o matce, nadmiernie udziwniony wątek religijny i rzeczy, które dla dobra dziecięcego optymizmu powinny być dla nich niewiadome, jak samobójstwa i morderstwa. Wszystko to zebrane razem tworzy absurdalną, trudną do przełknięcia mieszankę: infantylne pomysły i prawdziwe kurioza połączone z karkołomnymi tematami, które sprawiają trudność nawet mistrzom. A wszystko to sklejone lepkim, za bardzo słodkim miodem, pokaźną ilością dłużyzn, które nikomu szczęścia nie dadzą i sentymentalizmem w wersji postmodernistycznej, żeby przypadkiem życie i jego cierpienia nie zniszczyło budowanej misternie baśni. Bo to jest właśnie baśń dla dorosłych, tyle że niezbyt mądra – wątki, które mogłyby stworzyć z tej historii urokliwą, ale nierealną historię (jak Służące) zostały niedopracowane albo zniszczone kosztem tych, których powinno być tam jak najmniej, a które popychają całość w stronę dziwacznych rozwiązań fabularnych, z biegiem czasu niszcząc wszystkie zalążki dobrych pomysłów. Nawet te cytaty z podręczników pszczelarskich i pozycji popularnonaukowych, które tylko w dwóch przypadkach łączą się tematycznie czy symbolicznie z treścią rozdziału; w pozostałych Autorka musiała wybierać na chybił-trafił, bo mimo że mądra nie jestem, w pół godziny, które spędziłam szukając jakiegoś ukrytego sensu, musiałabym coś wymyślić. Cóż, szkoda tylko czasu.

Książka ma jednak tę zaletę, że czyta się szybko. Naprawdę szybko i lekko. Z jednej strony to dobrze, bo męką byłoby mierzenie się z czymś podobnym, co zajmuje dużo czasu, którego przecież dużo nie mam. Ale z drugiej strony treść przecieka przez palce i zanim porządnie wczujemy się w specyficzny przecież klimat książki i (może) dostrzeżemy jakiekolwiek zalety, dobrniemy do końca. Powodem takiej sytuacji jest język pisarki, wbrew temu, co napiszę dalej, skonstruowany bardzo prosto i czytelnie, bez zawiłych, długich zdań i w jakikolwiek sposób zaburzonej chronologii. Czyta się więc bez większego wgłębiania się w słowa, bez smakowania ich, ślizgając wzorkiem po zadaniach i przerzucając kartki; co ciekawe, nie można tego nijak zatrzymać. Cenię sobie umiejętność lekkiego konstruowania zdań, żeby pióro było przystępne dla każdego, ale skoro pisarka zdecydowała się na prostotę w stylu, to powinna być konsekwentna i w języku. Bo tutaj jest bardzo barwnie, aż za bardzo. Mam tu na myśli niektóre metafory i porównania, prawdziwy przerost formy nad treścią, tak samo zdumiewający jak niektóre sytuacje, szczególnie że kontrastuje z fragmentami napisanymi dość porządnie i w sposób prosty (ale takich jest zdecydowanie mniej). Szkoda, że nikt nie oświecił pisarkę, że napisanie dobrej książki wcale nie oznacza zarzucanie czytelnika wydumanymi porównaniami czy zestawieniami wyrazów; ot, Autor Ścieżek północy, książki przeczytanej nieco wcześniej, potrafił stworzyć piękną prozę używając nie tylko pisarsko-malarskich środków stylistycznych, ale i zwykłych wulgaryzmów, języka potocznego oraz słów, które wyszukane nie są. Sztuka polega bardziej na wyważeniu wszystkich elementów, proporcji i harmonii, równowagi pomiędzy kiczowato-kwiecistymi udziwnionymi porównaniami a zwykłą, przyziemną, ale melodyjną prozą (jeśli chodzi o melodyjność, to też tego tu brakuje). A wymieszanie powyższego z prawdami życiowymi (czytaj: truizmami) a la Paulo Coelho z pszczelarskim stażem – którego rolę spełnia August, wygłaszająca co jakiś czas mądre tyrady, drętwe jak przemówienia w sejmie - sprawia, że jedyne, co można zrobić, to się roześmiać. Ale to nie będzie wesoły śmiech. Raczej sarkastyczny. Jedynie cała ta analogia świata do ula wydaje się ciekawa, aczkolwiek w tej wersji mocno naciągana i nieprzekonywująca. Cóż, po przeczytaniu tych wszystkich pseudofilozoficznych wynurzeń mądrych kobiet nie tylko z tej pozycji, nic nie jest już w stanie mnie zdziwić. A szkoda, bo reszta dialogów, dotycząca spraw bardziej przyziemnych jest nawet ciekawa i nie taka drętwa, jak można było się spodziewać. Z niektórych kwestii naprawdę przebijają emocje (tak jak z kilku słów, które wypowiedział ojciec Lily na początku książki, które dotyczyły matki dziewczyny; scena była naprawdę mocna i chyba najlepsza w książce), inne są płynne i poprawne, chociaż bliżej im do klasycznego języka literackiego niż potocznego, najbardziej imitującego rzeczywistość, a kwestie poszczególnych bohaterów nie są indywidualizowane, o użytym w Służących dialekcie czarnoskórych ludzi nie mówiąc, a przyznaję się, to przede wszystkim miałam nadzieję znaleźć w powieści poruszającej kwestie rasowe. Patrząc jednak na sprawę inaczej, trzeba przyznać, że pisarka nie miałaby czego w dialogach indywidualizować, bo przy takich bohaterach pozbawione jest to jakiegokolwiek sensu.

Chyba że zrobiłabym wyjątek dla Rosaleen. Ma charakterek, wewnętrzny wdzięk, nakreślone pewną ręką cechy i jest najbardziej wyrazistą postacią w powieści. Choć większość jej zachowań Autorka wyolbrzymiła, z naturalnie śmiesznych epizodów robiąc epizody nieznośnie infantylne, to podczas lektury darzyłam ją pewnego rodzaju sympatią i współczuciem, należącym się każdemu, kto znajdzie się w miejscu, w którym nie powinien być – wystarczyłoby kilka poprawek, domalowania kilku rysów i uwiarygodnienia niektórych cech postaci, a gosposia w domu Lily zostałaby postacią idealną do Służących, a może i nawet do pozycji jeszcze lepszych. Ale tylko ona. Bo Lily już nie. Poza tym, że owa małolata prowadza się z starszym od siebie o wiele lat chłopakiem, kłamie jak z nut i bez wyrzutów sumienia, błyskotliwością zadziwia niejednego dorosłego, jest wredna i humorzasta (a mimo to i tak wszyscy ją kochają), pisarka nie potrafiła uczynić z niej postaci realistycznej. Nie ma iskry życia, wiarygodności, głębi uczuć, dzięki którym czytelnik mógłby ją polubić. Głębiej nakreślonych uczuć, światłocieni, problemów ujętych z rozwagą, zrozumieniem ze strony pisarza. Bo o postaci nie trzeba tylko pisać, trzeba ją rozumieć, nawet kiedy postępuje źle, jest czarnym charakterem albo po prostu nie lubimy jej. Zresztą to i tak nie uratowałoby Lily, bo nie była wiarygodna choćby dlatego, że wydaje się trochę nazbyt … dojrzała jak na swój wiek i nie tylko z powodu uniesień miłosnych (?), ale także jej decyzji i przemyśleń. Tak, tak, można być dojrzałym ponad swój wiek, ale na Boga, w każdym z nas, dorosłych, tkwi jakiś pierwiastek dziecka, co nie oznacza również, że w dzikiej furii rzucamy cudzymi słoikami miodu w ścianę (!). Skoro o amorach mowa, to Zach jest postacią psychologicznie bezbarwną. Niby po wyjściu z więzienia płonie z zemsty na białych, ale potem idzie do szkoły dla nich, słuchając słów Lily, zapewne pełnych uzdrawiającej magii. Poza tym jest uosobieniem dobra, przyjaźni, powagi i uczynności, nawet wtedy, gdy przez to ma skończyć w więzieniu. Ciężko uwierzyć, że pozbawiony jest wad, nawet w zakochanych oczach głównej bohaterki i narratorki, że nie żartuje jak to młodzi chłopacy mają w zwyczaju, zgrywając sztywniaka lub będąc nim. Nie wiem co gorsze.

Poza nimi mamy jeszcze nasze kalendarzowe siostry – przede wszystkim August, owego pszczelego Coelho, najmądrzejszą i najbardziej wyeksponowaną z sióstr, w dodatku przewodniczkę owego niesamowitego kultu Córek Marii; postać idealną, anielską, rozumiejącą wszystkich, łagodzącą ból etc. Nie lubię idealnych charakterów, już nawet Lily ze swoimi kaprysami była lepsza, bo w pewien sposób, acz nieporadny, pisarka ukazała mroczną stronę jej osobowości, co oczywiście nie tyczy się jej mentorki. Przewodniczki. W powieści inicjacyjnej kogoś, kto pokazuje młodemu bohaterowi drogę i objaśnia niejasności skomplikowanego nowego świata i chyba tak też można to odczytywać (tak, przecież to oczywiste, że powieść inicjacyjna i po trosze, z założenia, symboliczna, ale Autorka dokłada starań, by cała symbolika uli, pszczół i tego dziwnego kultu Maryi została jak najstaranniej i najdokładniej wyjaśniona, nie pozostawiając miejsca na naszą własną interpretację i odbierając większości rzeczy mnogość znaczeń), ale całość jest pełnoprawną powieścią, a nie jakąś filozoficzną rozprawką, gdzie jakiś przewodnik jest tylko uosobieniem pewnych cech, a więc może być nieskończenie dobry. W sensie myślałam, że Autorka pisze o ludziach i nie jest to tylko opowieść o dorastaniu Lily, co wymaga innego rozłożenia akcentów. May, druga siostra… To jedna z tych bohaterek, które pozostałyby na długo w mojej pamięci, gdyby niedopracowanie charakteru tej postaci. Kogoś takiego jak May trudno jest napisać w ogóle, a co dopiero napisać dobrze; mimo wszystko uważam ją za wielką zmarnowaną szansę – przez to zmarnował się wątek, który mógł być najmocniejszym punktem powieści. Gdyby Autorka opisała ją staranniej i szerzej, pogłębiając jej portret, to, co zrobiła później, wydawałoby się bardziej prawdopodobne i szokujące, a może nawet utkwiłoby w pamięci kogoś tak nieczułego jak ja, zresztą siostry dziewczyny otrząsają ze wszystkiego bardzo szybko, co wydaje się dość dziwne i raczej niezbyt pocieszające. Najmniej wiemy o June, której wątek skupia się na małżeństwie z niejakim Neilem, a cechy jej charakteru ograniczają się do panicznego lęku przez małżeństwem; poza tym grywa niebiańsko na wiolonczeli, a na początku niespecjalnie lubi Lily. Autorka próbowała ukazać tu postać kobiety ograniczonej własnymi lękami, ale jej postać jest słabo zarysowana, ledwo tylko naszkicowana, jakby pisarka gdzieś się spieszyła, albo absorbowały ważniejsze kwestie, choć, jak już pisałam wcześniej, lepiej byłoby, żeby ograniczyła jedne rzeczy względem drugich, dzięki czemu powieść nabrałaby głębi, prawdziwie ciekawych rysów - szkoda, że pisarka nie przyłożyła się do kreacji tej postaci, to kolejna zmarnowana szansa na nadania powieści nowych wymiarów.

Na koniec zachowałam sobie szwarccharakter naszej powieści, którego również nasza Lily się boi – T. Ray, jej ojciec. Poza jedną dobrą sceną, w której człowiek ów nabiera na chwilę życia i charakteru, przez którą czuć prawdziwe emocje, wszystko to co robi jest – tak jak w przypadku innych bohaterów – płytkie i pozbawione głębszego sensu. Pisarka usprawiedliwia go krótkim stwierdzeniem, że przeżył wojnę i został okaleczony, jakby to wszystko wyjaśniało, i choć podejmuje próbę głębszej analizy bohatera, to wybrała sobie na to złą chwilę – jedną z najbardziej dynamicznych i dziwnych scen w całej książce, ostateczne rozwiązanie problemu z ojcem, które zamiast być dramatyczne, wyszło jakieś płaskie, bez wyrazu i niezbyt zrozumiałe dla mnie, co oznacza, że albo nie mam wystarczającego intelektu, albo po prostu nie wiem, co pisarka miała na myśli. Wynika z tego, że na swój patologiczny sposób kochał on matkę dziewczyny, ale ciekawa jestem wciąż, co dalej. A przecież to najbardziej fascynująca postać, która zamiast bajkowego Złego Czarnoksiężnika mogłaby być równie złą, ale pełnokrwistą, może zasługującą na współczucie postacią, dzięki czemu książka byłaby ciekawsza, a może i bogatsza o nowe wątki, a wybór Deborah byłby nie tak bardzo bolesny dla Lily i rozczarowujący czytelnika. Gdyby… Ale myślę, że starczy tego gdybania. Książki od nowa nie napiszę.

Wiem, że powinnam być łagodniejsza, bo przygodę z twórczością tej pisarki zaczynam, niefortunnie, od debiutu, a debiut zawsze – moim zdaniem – trzeba oceniać łagodniej, szczególnie kiedy nie jest dobry. Bo pisarz stawia pierwsze kroki lub też raczkuje jeszcze w literaturze, jest niedoświadczony, trzeba nim pokierować. Z drugiej strony czytane wcześniej Służące, do których nie sposób nie porównywać tej pozycji, wyznaczyły jakiś standard, jeśli chodzi o pozycje tego typu, sprawiły, że szukałam w niej przyjemnej rozrywki, ale oczywiście na pewnym poziomie. Nie chodzi o to, że mam jakieś pretensje względem owej dziwnej sekty czy jakieś uprzedzenia wobec Murzynów – to tak naprawdę moja sprawa, ale Autorce nie udało się mnie przekonać, ująć opisanymi wydarzeniami, poległa od strony technicznej, chociaż zamierzenia miała może ambitne i ciekawe pomysły. Może. Jednak jaki jest wniosek to każdy widzi – raczej nie powrócę do tamtego różowego domu polegać, bo mam własny, a w nim własną, pszczelą rodzinę, na której mogę polegać i która w zanadrzu ma mnóstwo własnych historii, ale nie takich, w których wszystko kończy się jakąś jesienią cudów i w której rodzina cierpi z powodu wydumanych problemów, a pocieszenia szuka się w Maryi lub w sobie. Ale takich historii, w których smaruje się rany – choćby miodem – i idzie się walczyć dalej, czując wsparcie innych, żyjących w maleńkim ulu rodzinnego świata.

Tytuł: „Sekretne życie pszczół”
Autor: Sue Monk Kidd
Moja ocena: 2,5/10

Zapraszam na konkurs!

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/rodzina-pszczo-recenzja-ksiazki.html

Kiedy przychodzą Święta bądź moje urodziny, z radością odkrywam jak dobrze jest posiadać rodzinę. Małą bo małą, ale wiem, że mogę im zaufać. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, nigdy mnie nie zdradzą – łączą nas więzy silniejsze niż sympatia czy miłość: więzy krwi. A genetyce nie da się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/moj-slub-z-panem-darcym-recenzja-ksiazki.html

Fajnie było w tym wieku dziewiętnastym. Dziewczęta pozbawione były życiowej traumy zwanej szkołą, a matka stawała na rzęsach, żeby kupić im najlepsze i najpiękniejsze stroje. Oczywiście mówię tu o arystokracji, bo między Bogiem a prawdą wolę nie myśleć o życiu osób z niższych warstw społecznych. Hrabianki grały sobie na klawikordach, czytały francuskie romanse i wyszywały, a ich największym zmartwieniem był krzywy haft. Do czasu, bo w wieku szesnastu lat – a może i wcześniej – każda z nich zaczynała dostrzegać czar płci przeciwnej, co prawda w dość sentymentalny i abstrakcyjny sposób, bo stosunki między mężczyznami a kobietami ograniczały konwenanse, ale zawsze. Szarmanccy młodzi dżentelmeni, którzy mistrzowsko grali w wista, spędzali popołudnia na grze w golfa albo polowaniach i zostali wprowadzeni w arkana sztuki czarowania młodych kobiet i tańca. To, do czego śmiałyby się także i moje oczy jeśli miałabym szczęście żyć w tamtej epoce – przystojni, odważni i młodzi oficerowie, którzy, jako prawdziwi żołnierze, są bardzo kochliwi i mało odporni na kobiece wdzięki. Starzy kawalerowie z domami większymi od pałacu niejednego średniowiecznego króla, którzy z filozoficznym spokojem pili whisky i brandy, jeździli powozami i wciąż tylko mówili o pieniądzach. Może ta ostatnia perspektywa nie jest pociągająca, ale o ile panna była bogata, nie musiała się martwić o zalotników i mogła ich wybierać jak chciała, do wyboru do koloru – w tych trzech grupach było zawsze wielu takich, którzy chcieliby ożenić się z ową panną. O losie panny brzydkiej i biednej nie będę pisać, ponieważ jej straszny los nie będzie tematem niniejszego tekstu; jest to również historia zbyt smutna. Dziewczyna ładna i biedna też nie miała dobrze. Bo choć wdziękami może pociągała bogatych panów, to przecież nie miała posagu albo był on niewystarczający. No i jak z taką żoną pokazać się w teatrze? Chyba że taki wielki, dumny pan zakocha się do szaleństwa i postanawia nie zważać na powyższe zasady. I co wtedy? Wtedy to jest po prostu dobry materiał na książkę.

Państwo Bennetowie mają poważny problem – ich piątka córek jest w wieku, w którym pannę należy wydać za mąż. Wydawałoby się, że nie jest to rzecz skomplikowana, bo na horyzoncie pojawia się niejaki pan Bingley i jego przyjaciel, pan Darcy, ale nie wszystko idzie po myśli zarówno matki jak i córek. O ile Bingley zwraca uwagę na Jane, to Darcy jest diabelnie dumnym mężczyzną, a w dodatku niegrzecznym, niesympatycznym. I, rzecz dziwna, swoje złośliwe uwagi kieruje szczególnie do następnej z sióstr, Elżbiety, co we wrażliwej dziewczynie wywołuje szczególną antypatię do tego osobnika, której, wydawałoby się, nic nie jest złagodzić. Jednak jedne uczucia zasłaniają drugie, a bohaterowie będą musieli zmienić swoje charaktery pod wpływem wielkiego uczucia. On będzie musiał przezwyciężyć swoją dumę, a ona – na co wskazuje zresztą tytuł – uprzedzenia. Tylko czy aby im się uda? Nie wszyscy są przychylni temu związkowi…

Był taki okres, że w kulturalnych i oczytanych kręgach, do których przez jakiś niefortunny przypadek należę, wstydziłam się przyznać, że nie przeczytałam tego klasyku. I to w dodatku tak popularnego klasyku! Jak jest napisane na okładce, nawiązano do niego w Dzienniku Bridget Jones (lektura wciąż przede mną), a pana Darcy’ego wspominano na każdej książkowej stronie i blogu kulturalnym w Walentynki, a pewna moja znajoma czytała to w szpitalu, doprowadzając mnie tym do białej gorączki, co w miejscu tego typu nie było dla mnie wskazane. Kiedy postanowiłam zmienić ten haniebny stan rzeczy, okazało się, że nigdzie nie mogę dostać wydania, które pasowałoby do Rozważnej i romantycznej tej samej pisarki, od jakiegoś czasu dumnie stojącej na mojej półce. Traf chciał, że odnalazłam wreszcie książkę i z ciekawością zabrałam się do czytania, pewna, że powieść okaże się jedną z najważniejszych w moim życiu, a jeśli nie, to przynajmniej zakocham się w panu Darcym, tak jak wiele osób wokół mnie. I cóż? Właściwie całą recenzję, jeśli miałby to być tekst subiektywny, mogłabym skrócić do jednanego zdania: moja żałosna chęć bycia jak inni ludzie i wrodzone, denerwujące poczucie sprawiedliwości daje czasami naprawdę zaskakujące efekty, które trudno tak naprawdę precyzyjnie opisać.

Okładka książki jest tak samo ładna jak zdobiąca Rozważną i romantyczną, a nawet o wiele ładniejsza. Maleńkie, czerwone różyczki z zielonymi liśćmi, różowymi wstążeczkami i jeszcze innymi kwiatkami, których gatunków nie znam, jako że z biologii orłem nie jestem, w kolorach biało-różowym i fioletowym, co bardzo ładnie wygląda z różami i sprawia, że całość się staje bardziej różnorodna. Wszystko to zostało umieszczone na kremowym tle. Z podobnymi motywami mam wiele dobrych skojarzeń –poduszkowe hafty, kołdra babci pachnąca lawendą, no i ów dziewiętnastowieczny angielski szyk, piękne suknie dam i zapach five o’clock tea. Róże i pozostałe kwiaty w pewien sposób oddają treść książki – klasycznie eleganckiej, ale i opowiadającej o miłości delikatnych dziewcząt i szarmanckich panów. Pośrodku okładki na kwiatowy wzór nakłada się biały pasek, na którym wypisano imię i nazwisko Autorki i tytuł – czerwoną, pochyłą czcionką, dzięki czemu wszystko wygląda estetycznie i bardzo ładnie; przyjemnie jest patrzeć na okładkę, bo i kolory zostały dobrze dobrane. Grzbiet i tył okładki są utrzymane w czerwieni, z białymi napisami i kolorowymi okładkami pozostałych powieści w serii. I choć w księgarni z pewnością zaginie pośród bardziej krzykliwych okładek, to miłośnik tego typu powieści doceni minimalizm i klasycyzm okładki, doskonale odzwierciedlający klimat i zawartość książki. Zresztą trzeba przyznać, że na półce prezentuje się doskonale.

Już w poprzedniej powieści pisarki było widać, że Autorka poświęca więcej czasu ironicznemu obrazowi społeczeństwa niż romansom, traktując opowieści o młodych pannach szukających męża za powód do pisania o ludzkich słabościach i charakterach. I o ile w Rozważnej i romantycznej tyleż samo miejsca poświęcono studium głównych bohaterek, spychając na dalszy plan cokolwiek błyskotliwe uwagi na temat pozostałych postaci, tutaj wątek ten wydaje się znacznie bardziej widoczny. Wokół Elżbiety i Darcy’ego - których miłosna historia, bądźmy szczerzy, w niedużym skrócie objętościowo dorównywałaby przeciętnemu opowiadaniu – kręci się wiele ciekawych, mistrzowsko nakreślonych sylwetek. Nie znaczy to jednak, że są to postacie pozytywne czy chociaż o przyzwoitych charakterach, bo pisarka lubuje się w portretach ludzi po prostu głupich lub napuszenie arystokratycznych, przedstawiając ich ze zjadliwą ironią i nie wahając się uwypuklić ich wad. Mamy więc pana Collinsa, niesympatycznego, nudnego i głupiego lizusa, w dodatku gadułę uwielbiającego słuchać własnego głosu; panią Bennet, matkę Elżbiety, osóbkę pozbawioną zupełnie inteligencji, co najbardziej objawia się w jej niestosownej gadaninie, zmianach nastroju i naiwności; absurdalnie dumną i złą lady Katarzynę jak również Karolinę Bingley. Wszystkich jednak przyćmiewają siostry Elżbiety i Jane – choć tyrady Mary zawsze wywoływały głupkowaty uśmiech, to oczywiście trudno znaleźć słowa, którymi opisać można Lidię. Powiem tylko, że takie dziewczyny istnieją zawsze i wszędzie, mimo że fakt ich istnienia przyprawia o ból głowy każdego rozsądniejszego mieszkańca tej planety (bowiem wierzę, że tacy jeszcze istnieją). W każdym razie odnalazłaby się w dzisiejszej tzw. gimbazie. A skąd mam taką pewność? To wszystko zasługa Autorki i tego, że tak barwnie i dokładnie opisała każdego z bohaterów, czyniąc z nich prawdziwe, pełne wad, śmiesznostek ale też i zalet postacie. Pisarka nie oszczędza nikogo, nawet samej Elżbiety i jej, wydawałoby się, inteligentnego ojca, przez co bohaterowie wydają się niezwykle plastyczni i żywi, jakby wyjęci z rzeczywistego życia. Oczywiście nie ma tu przenikliwych analiz psychologicznych i złożonych charakterów, jednak wydaje się, że postacie są o wiele bardziej wiarygodne od tamtych. Prostsze, ale bardzo charakterystyczne, nakreślone ostrą, wyraźną kreską. Uważam to za przejaw prawdziwego talentu, bo wbrew pozorom trudniej jest stworzyć postać pełnokrwistą, wiarygodną, pełną ironicznie skomentowanych wad i zwyczajną niż opisać jakiegoś skomplikowanego psychologicznie artystę. Szczególnie jeśli chodzi o gatunek literatury popularnej, a więc przystępnej dla każdego czytelnika i wystarczająco lekkiej na inteligentną rozrywkę – pośmiać się z pani Bennet albo z Collinsa można, porównując ich do tych nam znanych.

Dwójka głównych bohaterów nie jest już tak ciekawa, jak towarzyszące im inne postacie: racjonalna, dobra Elżbieta gnie w cieniu sarkastycznie opisanej matki (jestem zresztą zdania, że główna bohaterka jest bękartem swojego ojca) postaci bardzo barwnej, aczkolwiek irytującej, nie mówiąc już o młodszych siostrach. Panna Bennet jest skrzyżowaniem obu sióstr z Rozważnej i romantycznej, z przewagą tej pierwszej – pomimo swojego dość nieracjonalnego uprzedzenia i godnym pozazdroszczenia wygadaniem nie tylko na wiktoriańskie standardy (vide scena z lady Katarzyną lub zabawne dialogi z Darcym na końcu książki) Elżbieta jest ucieleśnieniem niemal wszystkich możliwych zalet, przynajmniej takich, jakie wtedy wymagano od kobiet, chociaż kiedy czasami beztrosko łamie konwenanse wydaje się najsympatyczniejsza i w jakiś sposób prawdziwa; sceny w których Elżbieta się buntuje lub odmawia zaręczyn Darcy’emu są pełne emocji, będące czymś więcej niż tylko elegancką literaturą. Czasem jest jednak gorzej, bo bohaterka wydaje się nieco sztywna, dumna i jakaś bez wyrazu, a czytelnika aż ściska w dołku, bo wystarczyło tylko pociągnąć policzki bohaterki literackim różem, by stworzyć niezwykłą postać, która zapisałaby się w historii popkultury tak samo mocno jak pan Darcy. Pan Darcy! O tak, już wiem dlaczego większa połowa książkowej blogosfery chce wydrzeć mi mojego i tylko mojego pana Darcy’ego. Nie wiem, co on widział w tej Elżbiecie; zresztą to nieważne, bo gdyby znał mnie, zapomniałby o tamtej bardzo szybko, to mogę wam obiecać. Jego fenomen polega na tym, że każda dziewczyna chciałaby, żeby ktoś kochał tak mocno, żeby miłość przezwyciężała dumę rodową, dla postronnego obserwatora będącą główną i największą wadą bohatera. Która nie chciałaby mężczyzny, który kocha bez pamięci, jest czarujący, bardzo przystojny i bogaty (i dlaczego to ta durna Elżbieta, a nie ja)? Muszę jednak przyznać, że przez znaczną część książki jakoś nie pałałam do niego sympatią, nawet wtedy, kiedy dla ukochanej zaczął się zmieniać na lepsze. Nie czułam kompletnie nic, bo Autorka jakoś nie potrafiła zaciekawić jego postacią, pokazać, że za obojętną, dumną twarzą kryje się coś więcej, że chłodny i powściągliwy bohater, żyjący zapewne po to, by krytykować innych i kierować swoim naiwnym przyjacielem ma w ogóle jakiekolwiek uczucia; gdyby ktoś powiedział mi, że to tylko maska, nie uwierzyłabym i wyśmiałabym. W dodatku bohater gubił się pomiędzy zachwycającą mnie wciąż matką Elżbiety, Lidią, Wickhamem i Collinsem, bez którego powieść nie byłaby taka sama. Jego postać nie była ciekawa, z zamazanymi, niedopracowanymi rysami charakteru, zapewne według Autorki tworzącymi aurę niedopowiedzeń i niedostępności. Wszystko zmieniło się po tym, jak Darcy zrzucił maskę, idealnie przylegającą do jego twarzy i z zaskoczeniem odkryłam, że jestem o niego zazdrosna. Autorka zaczęła opisywać go z wyraźną pasją, cieniować uczucia i podkreślać pozytywne cechy osobowości bohatera, tak, że z dość nieciekawej, bladej postaci, przesuwającej się po kartach jak męczące główną bohaterkę, ponure i niedopracowane widmo zmienił się w jedną z najbardziej zapierających dech w piersiach postaci męskich w literaturze (choć owa metamorfoza była szyta grubymi nićmi i wymagała jeszcze dopracowania) i każdy sceptyk taki jak ja musi to przyznać, szczególnie, że pod obiektywnym umysłem kryje się subiektywne, niepoprawnie romantyczne serce. Och, Darcy! Jak ja mam wybrać pomiędzy tobą a panem Rochesterem?

Martwi mnie również fakt, że nie jestem jedyną zadurzoną w Darcy’m dziewczyną, o czym świadczą inne recenzje i w ogóle niemal wszystko, co zostało powiedziane o tej książce. Z tego powodu, jeszcze przed przeczytaniem, dostałam od znajomych tych ze świata realnego i Internetu wystarczająco dużo spoilerów, że równie dobrze mogłabym nie czytać. Rzeczą nienową jest fakt, że żadna lektura nie przynosi frajdy i jakiejkolwiek czytelniczej satysfakcji, kiedy znamy większość akcji z opowiadań innych czy ekranizacji. Nie ma zaskoczenia, podekscytowania, czasami ciężko w ogóle zaciekawić się treścią. Uczciwie jednak stwierdzam, że opowieść byłaby do bólu przewidywalna – przynajmniej jeśli chodzi o historię miłosną i niektóre z pobocznych historii - nawet wtedy, gdyby jakimś cudem udało mi się przeczytać ją bez znajomości zakończenia i niektórych wątków – od pierwszego spotkania czuć, że między Elżbietą a Darcym jest to coś, a po drugim spotkaniu romans tych dwojga, mimo nieco efekciarskich zabiegów Autorki mających wpuścić czytelnika w maliny, jest przesądzony. I fakt, że Darcy będzie się pojawiał tam, gdzie panna Bennet, bo przecież muszą się dużo spotykać, żeby się w sobie zakochać. Nie mówię o happy endzie, który pisarka szczodrze rozdziela między obie pary, nie zapominając o Disney’owskim happy ever after, kojarzącym się z zakończeniem Rozważnej i romantycznej. Zresztą wiele wątków i motywów z tamtej książki się powtarza w niemal niezmienionej formie: jest matka, która chce wydać córki za mąż, są kawalerowie, a wśród nich amant, który okazuje się szumowiną, jest wyjazd do Londynu ze wsi, prawdziwi i fałszywi przyjaciele oraz zażywna ciotka lub przyjaciółka rodziny, wspierająca moralnie panny na wydaniu. Nawet dekoracje nie zmieniają się drastycznie – małe domostwo przycupnięte gdzieś na wsi w sąsiedztwie do znacznie bogatszych dworów. Jakieś novum stanowiła jednak historia z Lidią, bardzo intrygująca zresztą, chociaż nie sztuką było domyślić się, kto spłacił potężne długi Wickhama i dlaczego. Cóż, mogę narzekać ile wlezie, bo fabuła jest boleśnie oczywista i rozczarowująca, ale byłabym w niezgodzie z własnym sumieniem, gdybym stwierdziła, że obecność pana Darcy’ego niemal na każdej stronie – szczególnie przy końcu – nie przeszkadzała mi. Wręcz przeciwnie.

Powieść jest napisana elegancko. Stylowo. Tak, jak to oddaje okładka: klasycznie, prosto, bez językowych wygibasów i zabiegów stylistycznych. Styl Autorka ma lekki i prosty, pomijając oczywiście wszystkie archaizmy, w tym te dotyczące charakterystycznej XIX-wiecznej składni, językowo jest dość dobrze, acz za bardzo formalnie i sztywno. Nie ma tu słownych impresji, pięknych opisów przyrody czy trafnych wyrażeń, pokazujących umiejętności pisarskie Autorki i ubarwiające powieść. Owszem, przez większość krótkich rozdziałów (co mnie nieco denerwowało) przez tekst przebija celna i ostra ironia, najbardziej widoczna w wirtuozerskich opisach zachowań niektórych postaci czy piękne dialogi Darcy’ego i Elżbiety na końcu, przypominające nieco moje ukochane rozmowy Rochestera i Jane w Jane Eyre Brontë, ale czasami sztywność czy dbałość o słowny minimalizm jest bardzo męcząca i, wydaje mi się, zupełnie zbędna. Zdania są ładnie wykrojone, płynne i bez zarzutu, bo przecież wychodzące spod pióra pisarki bardzo dobrej, ale trudno doszukać się w nich emocji. Barw. Czegoś, co by porwało, wciągnęło czytelnika w środek wydarzeń. Pozwoliło poczuć smak, zapach, fakturę. Może nie o taki efekt chodziło, bo wydaje mi się, że powieść – według wiktoriańskich norm – i gustu Autorki miała być racjonalna i emocjonalnie wyważona (w przeciwieństwie do publikacji romantyków…), ale i tego tu nie czuć. Wspominałam wyżej, że tam, gdzie Darcy ma być tajemniczy i wyniosły, wydaje się być nieciekawy i niedopracowany; przez jakiś czas nawet uczucie pomiędzy dwojgiem bohaterów jest mimo doskonałych proporcji zimne i sztywne. Jakby ktoś wykonał ładną, schludną rzeźbę o właściwych proporcjach i zapomniał nadać jej jakieś rysy, indywidualne cechy; tchnąć w nią życie. A to jest przecież romans, nie tylko powieść obyczajowa polegająca na katalogowaniu ludzkich śmiesznostek i pokazywaniu ich w krzywym zwierciadle; nie chodzi tu tylko o błyskotliwe dialogi (a większość, muszę przyznać, właśnie takich jest; nie powstrzymam się od dopisania do mojej listy jeszcze paplaniny pani Bennet i pana Collinsa oraz bardzo napuszonych i wrednych komentarzy lady Katarzyny). W powieściach innych pisarek z tego samego podwórka, przynajmniej niektórych, czuć wiele podskórnych emocji, a wątki romantyczne ewoluują czasem do form dziwnych i wcześniej ani później niepowielarnych. Polowanie na męża nie musi być w większej części minimalistycznym językowo i emocjonalnie sprawozdaniem – i wiem, że Autorka o tym wiedziała, bo przecież zakończenie jest takie, jakie sobie wymarzyłam. Ale to tylko zakończenie.

Kilka słów należy odnotować także o tłumaczeniu, a przynajmniej o pewnym elemencie tegoż. Rzecz chyba oczywista dla każdego bardziej rozgarniętego czytelnika, ale dla Wydawnictwa czy tłumaczy chyba już nie, bo kwestię tę zauważyła już moja znajoma, kiedy czytała w szpitalu, nie zwracając uwagi na mój rozmarzony wzrok spoczywający na okładce. Chodzi o imiona. Teoretycznie Elżbieta powinna być Elisabeth, bo akcja dzieje się – jak przypuszczam – w Anglii. Co więcej, jest również Katarzyna, Karolina i Lidia, ale mamy także Charlottę, Mary i Jane. Można było się uprzeć na Marię, wiadomo, ale nie znam żadnych polskich odpowiedników dla Charlotte i Jane, więc w praktyce wszystko jest pokręcone tak, że aż nieestetyczne. Ktoś mniej rozgarnięty w pierwszej chwili pomyślałby, że Elżbieta nie jest siostrą Jane, bo pierwsza z nich jest z Polski, a druga z Anglii (słowo honoru, znam taką osobę). Zresztą nie potrafię zrozumieć tego zabiegu – pisarka była Angielką, akcja dzieje się w Anglii, a książce, jako że należy do powieści realistycznych, wszystko powinno być jak najbardziej podobne. To nie jest fantastyka pełna bohaterów z arabskimi, angielskimi i elfickimi imionami w jednym kraju. Cóż, nawet tłumaczenie ma swoje ograniczenie, a Elżbieta to już niezupełnie to samo co Elisabeth.

Jak pisałam wiele kilometrów wyżej, wydaje mi się, że jest to powieść pełna paradoksów: genialny Darcy i dość nijaka Elżbieta; niezbyt porywający początek, również językowo, i końcówka, którą czyta się z wypiekami na twarzy. To romans, a jednocześnie ciekawa obyczajówka, traktująca o ludziach, jacy otaczali dziewiętnastowieczną pisarkę, ale otaczają również nas, bo głupota jest wieczna. Dobrze napisana, jednak czasami sztywna w ten nieznośnie wiktoriański sposób, jakby na beletrystykę również nałożono specjalny kanon o czym pisać dobrze wychowanej pannie przystoi. Odzwierciedlająca epokę, jednocześnie uniwersalna. Przyjemna, ale czasem prawdziwie przewidywalna, pełna znanych motywów nie tylko z twórczości Autorki; pełna ciekawych postaci, ale też zmarnowanych szans, z ironicznym zacięciem, ale i bardzo sympatyczna. Niezbyt słodka, bo między wierszami pisarka daje do zrozumienia, że toczy się prawdziwe, brutalne życie, bezwzględnie także dla trzymanych pod kloszem dobrze urodzonych panien, ale z szczęśliwym zakończeniem w którym Autorka zapewnia nas, że wszystko ułożyło się tak, jak powinno. Lekkostrawna, jednak trudno ją zapomnieć, a przynajmniej pana Darcy’ego. Bo i ile kiedyś, może nawet za kilka miesięcy, zapomnę o nietuzinkowej pani Bennet i ucieczce Lidii z Wickhamem, to wieczorami, kiedy pod zamkniętymi powiekami wirować będą chemiczne reakcje, wzory na prędkości kosmiczne i całki połączone z przerastającym mój mózg programowaniem, powrócę do tej postaci w wersji z końca powieści (bo to jest najbardziej warte zapamiętania) i wyobrażę sobie nasz ślub. Mój i pana Darcy’ego. Będzie kościół, biała suknia z trenem, mnóstwo gości w wiktoriańskich ubiorach, bal i czas na poczęstunek, w czasie którego będzie można zjeść mięso upolowanych przez mojego lubego zwierząt. Nie będzie żadnej Elżbiety ani Karoliny Bingley. Za to na stole postawię filiżaneczki w czerwone róże, małe niezapominajki i fioletowe kwiaty, których nazwy nie znam. Podam w nich popołudniową herbatę, a potem się obudzę i odkryję, że pan Darcy istnieje tylko w książce, będąc może najlepszą jej częścią.

Tytuł: „Duma i uprzedzenie”
Autor: Jane Austen
Moja ocena: 6,5/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/moj-slub-z-panem-darcym-recenzja-ksiazki.html

Fajnie było w tym wieku dziewiętnastym. Dziewczęta pozbawione były życiowej traumy zwanej szkołą, a matka stawała na rzęsach, żeby kupić im najlepsze i najpiękniejsze stroje. Oczywiście mówię tu o arystokracji, bo między Bogiem a prawdą wolę nie myśleć o życiu osób z niższych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/walka-z-wiatrakami-recenzja-ksiazki.html

Kiedy opadł radioaktywny kurz w Hiroszimie i Nagasaki, a hitlerowscy zbrodniarze wojenni zostali powieszeni w Norymberdze, ludzkość stanęła przed kolejnym trudnym zadaniem – odbudową. Ale nie tylko miast – szczególnie tych najbardziej zniszczonych, jak Warszawa, Berlin czy Londyn, ale przede wszystkim wartości. Idei wypracowanych przed straszliwą katastrofą, jaką były obie wojny. Jednak to nie było takie łatwe jak postawienie murów. Moralność, religia, etyka, poszanowanie praw człowieka, wiara w homo sapiens bezpowrotnie obróciły się w popiół, spalone w piecach krematoryjnych Auschwitz, przywalone przez budynki japońskich miast i Pearl Harbor, zagłodzone w Leningradzie i zabite w każdym kawałku świata. Wobec tego wszystkiego wiara w Boga traciła sens. Bo jak jakikolwiek Bóg pozwoliłby na coś takiego? Moralność i etyka, pieczołowicie zachowywane przed wojną, stały się teraz śmiesznym wspomnieniem – jak komuś nie ukraść ostatniego kawałka chleba, skoro a) umieram z głodu, b) inni robią o wiele straszliwsze rzeczy. Znacznie bardziej straszliwe, takie, których okrucieństwo przechodzi granice wszelkiej imaginacji. Obozy koncentracyjne. Katyń. Tortury zarówno rosyjskich jak i niemieckich oprawców. I przede wszystkim liczby tortur, których liczba przerazi nie tylko wrażliwców. Tysiące, miliony ludzi, zakopanych w najciemniejszych, najmniej dostępnych miejscach globu, daleko od domów. Tysiące trupów pokazujące tylko jak śmiesznie niską wartość miało ludzkie życie.

Konflikt, nazywany II Wojną Światową, to jednak nie tylko zbrodnie wojenne w Europie i machinacje Hitlera, Stalina i Mussoliniego, a po morzach pływały nie tylko słynne niemieckie łodzie podwodne, U-Booty. Na wodach Pacyfiku toczyła się jeszcze jedna wojna, będąca kolejną koszmarną odsłoną walki pomiędzy Osią a resztą wolnego świata. Wojna straszna, zacięta, polegająca nie tylko na starciu dwóch potęg. Oczywiście mam na myśli tu wojnę amerykańsko-japońską (każdy słyszał o kamikaze, prawda?). Wojnę przypieczętowaną straszliwym pokazem siły USA i tysiącami ludzkich istnień, po dwóch stronach. Jedni ginęli za Amerykę, a drudzy za cesarza, który dla Japończyków był kimś w rodzaju bóstwa. Jednak największą ofiarę w tej wojnie złożyli Australijczycy. Zmuszeni do walki o bezpieczeństwo północnych części swojego miniaturowego kontynentu trafili do niewoli, a stamtąd do obozów pracy. Mieli budować tory do kolei łączącej Birmę i Syjam, by przez dzikie tereny można było transportować ładunki dla wojska, rozpaczliwie broniącego się przed nieustępliwą falą Amerykanów. Zrobić to, co w wieku XXI w Europie i z nowoczesnym sprzętem buduje się dwa lata, w zaledwie piętnaście miesięcy. I to w warunkach nieludzkich, łudząco podobnych do tego, co spotykało ludzi w radzieckich kołchozach i gułagach w głębi Syberii. Bo przecież więźniowie stracili honor dając się wziąć w niewolę. A niewolnik to już nie jest człowiek…

Dorrigo Evans. Wychowany na wsi australijski bohater narodowy i znany chirurg. Ma żonę, dzieci, kocha poezję. Niemal nikt nie podejrzewa, że znany z mediów wizerunek nie jest prawdą – jest tylko iluzją, którą brzydzi się również sam Dorrigo. Tak naprawdę w jego umyśle kryje się wiele demonów. Koszmarów, od których stara się uciec. Całym jego światem jest dominująca, zimna samotność, rosnąca z każdą chwilą ucieczka we wewnętrzny świat. We wspomnienia, rzeczy, które jednocześnie są integralną jego częścią, ale także tym, co wolałby jak najszybciej zapomnieć. Piekło obozu jenieckiego w Japonii, pewien żołnierz z jego pułku i piękna Amy, z którą miał romans jeszcze przed wojną i o której nie może przestać myśleć, ale z którą nie może być w żaden sposób - pewnego dnia dostaje bowiem list, który zmienia na zawsze jego życie.

Zwykle nie wierzę temu, co o książce piszą przed premierą. A pochwały na okładce jeszcze mnie odstraszą. Choć od zauważenia znaczka nagrody Bookera, powieść zaczęła mnie intrygować coraz bardziej, chociaż do nagród pochodzę również z dystansem – głowa boli od tego, co dostaje czasami naszą rodzimą nagrodę Nike. Zapowiedzi o premierze na tej lepszej, bardziej ambitniejszej części polskich serwisów i blogów literackich dała mi jednak do myślenia. Pomyślałam sobie, że może i będzie niestrawne fabularnie, to jednak przeczytać radę dam. I jeszcze ta okładka, która wtedy nawet mi się podobała. Kto nie chciałby mieć tak pięknie wydanej książki na półce? Złamałam się. Nie dałam rady odmówić, chociaż otwierając książkę obiecałam sobie, że podejdę do niej z dystansem, nawet jeśli opowiada o czymś tak drastycznym i zapadającym w pamięć. Bo czas na rozmyślanie nad sensem lektury przyjdzie później, a ciekawa byłam, czy powieść rzeczywiście zasługuje na nagrodę takiego rozmiaru.

Kiedy skończyłam czytać, nie byłam już taka pewna co do gatunku opowieści. Romans to nie jest, ale powieść historyczno-wojenna też nie. Oba te elementy, bardzo istotne dla fabuły i silnie wyeksponowane, są tak samo ważne, ale nie najważniejsze. Postać bohatera, Dorrigo Evansa, jest nakreślona zbyt szeroko na pojemność tych dwóch gatunków, a wymowa powieści jest ogólna, bardzo uniwersalistyczna. Autor bowiem nie odnosi się do problemów konkretnego miejsca w konkretnym czasie – japońskiego obozu dla jeńców czy miejscowości, w której przebywał Dorrigo na czas swojego romansu z Amy; to jest zaledwie punkt wyjścia. Bohater równie dobrze mógłby być niewolnikiem Rzymu budującym drogi albo czarnoskórym człowiekiem przewiezionym do Ameryki, by tam pracować na ogromnych plantacjach konkwistadorów czy w kopalniach złota. Zresztą pisarz jest tego świadomy – często pisze o swoim bohaterze Dorrigo Evans, jakby był jakimś nieznajomym, któremu przygląda się z ogromnego dystansu lub jakby tylko imię i nazwisko umożliwiało identyfikację go jako osoby, dawało możliwość oddzielenia jego historii od innych ludzkich losów. A los ten jest okrutny, bo owa uniwersalna wymowa powieści jest fatalistyczna, ponura – świat jawi się jak miejsce pełne zła i przemocy, której nie można zatrzymać, które ginie pod kłamstwami i iluzjami, sprawiedliwością bez poczucia sprawiedliwości, wymuszający postawy prowadzące do wynaturzenia, zezwierzęcenia i kierowania się najniższymi pobudkami. Pisarz ostatecznie obdziera z piękna nawet uczucie Dorrigo i Amy (które pod innym piórem stałoby się wzniosłym, mdłym uczuciem), pokazując całą marność tego związku i jego brak przyszłości, odkrywając, co kryło się pod miłością kochanków. Co ciekawe, przeciwstawia temu jeszcze bardziej złożoną miłość głównego bohatera do żony, Elli, coś niejednoznacznego, nieuchwytnego; pełnego krańcowych sprzeczności. Odważnie podejmuje temat izolacji, niezrozumienia, życiowego niezadowolenia, z którym nie można nic zrobić, poza męczącym zapadaniem w głąb siebie, jednocześnie próbując się z tego wyzwolić – portretuje człowieka zanurzonego w marazmie, co zresztą teraz zdarza się często, jakby wbrew sobie pnącego się na szczyt, by uświadomić sobie, jak wiele pozostawiło się tam, na dole, łącznie z uczuciem, że się żyje. Jak się okazuje, pogoń za mamidłami dnia codziennego nie przynosi satysfakcji, a obezwładniające i przygniatające poczucie obowiązku przykuwa do rzeczywistości, zmusza do trwania w niewygodnych, niezgodnych z przekonaniami rolach, co prowadzi do alienacji, wycofania. A im człowiek coraz bardziej odsuwa się od innych tym – cóż za paradoks! – wydaje się obnażony, otwarty, nieatrakcyjny i żałosny. Jednak najbardziej pisarz podkreśla coś jeszcze innego, co w pewien sposób wynika również tego, co napisałam wyżej. Nawiązując bowiem do słynnej walki don Kichota z La Manchy z wiatrakami, będącej przecież jednym z najsłynniejszych przykładów walki bezsensownej, Dorrigo Evans, zarówno doświadczenia obozowe jak i lata późniejsze i wcześniejsze porównuje właśnie do owych wiatraków. I tak jak szlachetny błędny rycerz bohater walczy, wiedząc, że skazany jest na klęskę, zarówno operując nieszczęsnego Jacka Rainbowa, maszerując ze swoimi ludźmi do Przełęczy Trzech Pagód czy myśląc o ukochanej Amy. Takie są też ostatnie słowa Dorriga, niczym, zgodnie z japońską tradycją, wiersz na śmierć. Jakby Autor chciał powiedzieć, że życie jest właśnie taką walką, ciągłym mierzeniem się z niemożliwym, a jeśli nawet jakimś cudem uda się nam, to pewnego razu wiatraki znów wygrają – umrzemy. Postawa Dorrigo jest na tyle lepsza, że on jest tego świadomy na tyle, by w końcu zaakceptować odejście Amy i śmierć „Brudasa” Gardinera wtedy, kiedy inni miotają się w cierpieniu i próbują zmieniać świat na lepsze, a przynajmniej pojmować jego sens. Bo świat nie ma sensu. Autor otwarcie i brutalnie mówi, że świat po prostu jest.

Oprócz oczywistych analogii do Don Kichota w powieści można odnaleźć wiele ciekawych nawiązań, szczególnie tych poetyckich, bo liryka jest tu niezwykle ważna. Przede wszystkim haiku Issy i Bashō – dwóch mistrzów poezji japońskiej. Co ważne, do poematu tego ostatniego, uważanego zresztą za arcydzieło, nawiązuje tytuł powieści. Jest to zabieg mocno dwuznaczny, ale niezwykle trafny i poniekąd brutalny – Japonia znajduje się na północy od Australii, a naród poety był ciemiężycielem bohaterów książki. Trudno zresztą nie podzielać fascynacji haiku i nie przyznać, że do ta forma do ogólnej wymowy książki pasuje idealnie. Dla równowagi mamy Ulissesa, z którego bohaterem Dorrigo się utożsamia i cały świat mitologii greckiej, z brzydkim, obszarpanym Charonem, którego wizja towarzyszy nam przez całą książkę i tym obolem, którym należało mu zapłacić za przewóz przez Styks. I z Troją, która zawsze przegrywa, bo muszą przecież wygrać Grecy – co ciekawe, ta wątpliwość, która zmusiła mnie kiedyś do wielu refleksji, nabiera tu nowych znaczeń i warstw, przekształcając się w bezwzględną prawdę, która powraca znów do don Kichota i jego żałosnej, bezsensownej walki z rzeczami większymi, a przecież wielkiej metaforze życia i jedynego, zdaniem pisarza, wytłumaczenia na wszystkie jego zawiłości i paradoksy. I choć jestem naprawdę zafascynowana tym porównaniem, tak oczywistym i zupełnie nowatorskim, nie mogę odmówić nośności pozostałym, nadającym powieści wiele nowych, ciekawych znaczeń i sposobów jej metaforycznego odczytywania.

Fabuła nie jest ułożona chronologicznie – składa się z wielu fragmentów, czasami odległych od siebie czasowo; możemy jednak wyróżnić wyraźnie zarysowane dzieciństwo Dorrigo, czasy przedwojenne, wojenne i powojenne. Wszystko jednak jest powiązane nieliniowo, raczej na zasadzie logiki wspomnień, które łączą dwa odległe obrazy, a czasami łączą się w powiązaną ze sobą, logiczną opowieść. Z drugiej strony pod tekstem kryje się skonstruowana z pietyzmem całość, mająca powoli wzbudzać w czytelniku ciekawość z powodu licznych niedopowiedzeń i coraz większego intrygowania lekturą. Bo pisarz ujawnia kolejne aspekty opowieści powolnie, niespiesznie, po mistrzowsku rozkładając wszystkie akcenty – do ostatniej strony wszystko nie jest pewne, a niektórych rzeczy możemy się tylko domyślać. Jednak Autor sam nie łączy ze sobą tych faktów, nie powtarza pewnych informacji dwa razy – to układanka, którą musimy złożyć sami, dopasowując do siebie poszczególne elementy i fragmenty. Rezultat jest zachwycający, imponujący precyzją i dopracowanymi szczegółami, nie jest to jednak pozycja do biernego relaksu; by czytanie sprawiało radość, albo przynajmniej zakończyło się jakimkolwiek pozytywnym rezultatem, potrzebna jest pewna doza abstrakcyjnego myślenia i wyćwiczona pamięć. Uprzedzam bowiem lojalnie, że sposób obrazowania pisarza do najłatwiejszych nie należy –wymieszanie płaszczyzn czasowych i zachowania pewnych luk skutkuje również rozpoczynaniem kolejnego rozdziału bez uprzedzenia i kontekstu, wrzucania czytelnika w środek fabuły. Zadaniem czytelnika jest orientacja w konkretnych fragmentach i odnalezienie poszczególnych linii fabularnych. Nie jest to jednak tak trudne, jak może się wydawać – co więcej, wydaje mi się, że dzięki temu powieść czyta się łatwiej, a książka wydaje się ciekawa, różnorodna, w pewien pokrętny logicznie sposób bardziej autentyczna i, co chyba najważniejsze w przypadku takich powieści, skutecznie przykuwająca uwagę czytelnika.

Bohaterowie powieści to osobowości bardzo wyraźne, ciekawe, jednocześnie bardzo skomplikowane, tak jak każdy człowiek. Nie są ideałami, wręcz przeciwnie, wiele razy ich postępowanie – mówiąc eufemistycznie – potępiane jest nawet w świecie zwierząt. Nie jestem nawet pewna czy lubię głównego bohatera – Dorrigo Evans nie jest przecież jednoznacznie dobry, wiele jego wyborów nie jest właściwych, a patrząc na sprawę obiektywnie jego liczne zdrady na pewno nie czynią z niego dobrego męża i ojca. Potrafił jednak zdobyć się na wiele szlachetnych postępków w japońskim obozie. Podziwiam też jego zdolność do patrzenia głębiej, rozumienia poezji i dostrzegania jej wokół siebie, ten sarkastyczny, filozoficzny sposób patrzenia na świat, pozbawiony wszelkich sentymentów, bez iluzji, że coś tak naprawdę nie jest walką z niemożliwym. Współczuję mu koszmarów, jakich życie nie szczędziło i wyrzutów sumienia, rozumiem jego alienację i potrzebę niepamiętania, nienawidzę go za parę grzechów. Bo jest to postać niejednoznaczna, pełna światłocieni, skomplikowana i trudna do nakreślenia w kilku słowach. Autor przeprowadza bowiem niemal brutalną wiwisekcję, wnikając nawet w najbardziej ukryte myśli swojego bohatera, jednocześnie spoglądając na niego jakby z odległego dystansu, w żaden sposób go nie wyróżniając, co pogłębia wrażenie samotności bohatera i pustki wokół niego. Znamy więc najgłębsze myśli Dorriga, wielokrotnie odkrywając, że w wielu sytuacjach reagujemy tak samo, bądź zrobilibyśmy podobnie i czasami, przyznam, nie jest to miłe uczucie. Ale przecież jesteśmy tylko ludźmi, zwykłymi szarymi ludźmi, pełnymi wad, słabostek i paradoksów, a życie prawie zawsze przerasta nas w taki lub inny sposób – Autor podkreśla to już na początku powieści - każąc nam walczyć z wiatrakami.

Taka sama jest Amy, kochanka i ukochana Dorriga, żona jego wuja, jak możemy się domyślać o wiele lat młodsza od swojego męża. Jej los nie jest lepszy od tego, który dostał się Dorrigowi, a może nawet o wiele gorszy. Pochodząca z nizin społecznych i patologii, Amy nie cofnie się przed żadną możliwością awansu społecznego, robiąc to jednak wbrew sobie, a zdrada nie jest jedynie podyktowana nudną i marazmem – motywy zresztą mogłyby zostać kanwą kolejnej książki. Co więcej, jest świadoma, że robi źle, że będzie musiała kiedyś za to zapłacić, że wchodząc w bliższe relacje z siostrzeńcem męża ryzykuje zakończeniem, które porani ich oboje, że jej życie stanie się przez to jeszcze bardziej zmarnowane. Bo nie jest to uczucie z harlequinów – to brutalna, wszechogarniająca, absolutna siła, której jednak kres położyły dwie osoby z gruntu dobre, zaplątane jednak w uczucia, niejasne dla wszystkich i – przede wszystkim - zazdrość. To ona doprowadza to tamtego spotkania na moście i tragicznego finału uczucia. Chociaż pozostaje jeden melodramatyczny akcent, niezbyt wyszukany zresztą, symbolizujący to coś, co zostanie z tego uczucia. I mimo że dziwnie to wygląda przy brutalnej, realistycznej reszcie, pachnąc w dodatku tanim sentymentem, w pewien sposób przypomina to koniec Tristana i Izoldy, również w innych wątkach rzeczy zadziwiająco podobnej do losów Dorrigo i Amy. Albo to mój skrzywiony, zniszczony mózg. Zresztą to nieważne.

Skoro ważnym wątkiem powieści jest historia Kolei Śmierci, konieczne jest odnotowanie kilku (kilku!) słów na temat sylwetek tych bohaterów, którzy przyczynili się do cierpienia tysięcy australijskich jeńców wojennych – nowiną nie jest fakt, że motywy zbrodniarzy i ich psychika zawsze fascynowały literatów. Koreańczyk, który zaciągnął się do armii dla pieniędzy i z tego powodu zgodził się być strażnikiem obozu. Nakamura, japoński oficer z aspiracjami i uzależniony od shabu – czyli metamorfiny – doskonały wzór cnót poddanego cesarza, który do końca życia wmawiał sobie, ze jest dobrym człowiekiem. Pułkownik Kota, jedna z najbardziej zapadających w pamięć postaci tej powieści, który poza czytaniem i recytowaniem haiku jest mistrzem w ścinaniu głów i co więcej, uwielbia to, co robi. Różne postacie, różne twarze, różne poglądy na tamte wydarzenia. Są nawet postacie, żyjące w wygodnych domach z żonami, dziećmi i wnukami, które jeszcze wiele lat po wojnie wierzą w słuszność swoich poczynań, są i tacy, jak pewien lekarz, którego poznaje Nakamura, którzy dręczeni są przez sumienie jeszcze wiele lat. Wszyscy bez wyjątku to sylwetki nakreślone żywo, szczegółowo i z wielkim wyczuciem, graniczącym czasami z empatią, chociaż Autor i tu nie ma większych skrupułów - ostatecznie wszyscy przegrywają z wiatrakami, staczając wcześniej walkę ze swoimi przekonaniami i wspomnieniami, a czasami dokonując także rozliczenia ze swojego życia, jakkolwiek zwierzęce by ono było. Przez to wszystko stają się sylwetkami prawdopodobnymi, o ile nie niemal realistycznymi – wydaje mi się, że do tego brakuje jeszcze szerszego zarysowania tych wątków, głębszej analizy i szerszej perspektywy. Choć cóż. Tutaj również powinna powstać następna powieść, może jeszcze lepsza.

Przez karty powieści przewija się jeszcze wielu innych bohaterów, mniej lub bardziej dobrych, zagubionych i takich, którzy się nad tym nie zastanawiają. Prostoduszna Ella, żona Dorriga, jego kolejna kochanka, brat Tom, koledzy z pułku, ci żywi i ci umarli. Umarli oczywiście dla świata, ale nie dla Evansa, który wciąż nie potrafi o nich zapomnieć, pogrzebać, spalić. Nawiedzający tych, którym udało się przeżyć, nawet jeśli ci po iluś latach oni o tym wszystkim zapominają. Mam tu na myśli Jacka Rainbowa i ową koszmarną operację, która dla mnie była czymś wstrząsającym, a także sylwetkę jego żony. „Królika” Hendricksa. McNeville’a, który codziennie uczył się stronicy z Mein Kampf Hitlera. No i, przede wszystkim, nieszczęsnego, bardzo sympatycznego Franka „Brudasa” Gardinera, szczególnie w kontekście dalszych zdarzeń. Zresztą sam opis bicia tego człowieka jest tak potworny, że gdyby Autor nie dorzucił na jego temat czegoś jeszcze, i tak ta postać zapadłaby mi głęboko w pamięć. Nie. Do teraz nie mogę pogodzić się z tym, co się z nim stało. I nie chcę więcej na ten temat mówić.

Z pewnością wszystko to nie byłoby w połowie takie dobre, gdyby nie język, jakim posługuje się Autor – nie chodzi tu o kreację bohaterów, ale o mnogość innych znaczeń, o łączenie ze sobą poszczególnych obrazów, przykuwanie uwagi czytelnika, nawet wtedy, kiedy z pewnych powodów ma najszczerszą ochotę skończyć i nigdy do powieści nie wracać, o wywoływaniu pożądanych uczuć już nie wspominam. W warstwie językowej zresztą na jakieś niemiłe niespodzianki – w przeciwieństwie do fabuły – nie zdarzyły się nigdy. Przeciwnie, z radością i niejakim zaskoczeniem w stylu pisarza rozpoznałam elementy poetyki naszego rodzimego Tadeusza Borowskiego i jego mistrzowskich opowiadań o Auschwitz. Autor ma bowiem świadomość, że opisywane przez niego piekło obozu jenieckiego najlepiej będzie oddziaływać na czytelnika wtedy, kiedy styl będzie epatował zimnym, precyzyjnym opisem, jakby znajdywanie trupów w dżungli czy śmierć więźniów były czymś zwykłym dla narratora, albo czymś, o czym można opowiadać beznamiętnie, nawet z pewną dozą czarnego humoru. Nawet jeśli zdarza się przefiltrować rzeczywistość przez oczy jakiejś postaci książki, to relacja jest bardziej opisowa, niż emocjonalna. Co więcej, pisarz poszedł jeszcze dalej niż Borkowski, malując wszystko naturalizmem i turpizmem, niebezpiecznie balansując z wulgarnością, nie tylko w postaci przekleństw, wplatanych w dialogi męskich bohaterów (co zresztą nie dziwi, wiadomo, żołnierze). Choć obiektywnie zabieg ten to mistrzostwo w postmodernistycznym duchu, to dla wrażliwców niektóre opisy są ciężkie do przełknięcia, oczywiście delikatnie mówiąc. Ale co zrobić, gdy misternie splecione zdania, piękne, lekkie i poetyckie wbrew wszystkiemu frazy sprawiają, że książkę po prostu czytać dalej, rozsmakowywać się – jakby przeciw wszystkiemu – w każdym napisanym przez Autora słowie, kiedy spragniony dobrej literatury człowiek boi się, że pominie choćby jedno słowo? Przecież poza owymi straszliwymi fragmentami są też inne sceny, piękne, czysto liryczne, ale wciąż realistyczne. Charakteryzujące się mistrzowskim, klimatycznym i barwnym opisem, przedzielanym przez autentyczne, pełne uczuć dialogi. Opisem, dzięki któremu czujemy to, co bohaterowie, wąchamy te same zapachy, te same dźwięki. Słowa, z których pisarz wyłuskuje pełnych życia bohaterów, ich głębię i charaktery. Szczegóły, które zauważy tylko wprawne pisarskie oko. Ich piękno, prawdziwe i pięknie o opisane piękno, we wszystkim, a także brzydotę. A to wielkie osiągnięcie. Jestem bowiem zdania, że trzeba prawdziwego talentu, wyćwiczonego warsztatu i tego pewnego rodzaju artystycznej wrażliwości, żeby realistycznie opisać prawdziwe piękno i prawdziwą brzydotę, ohydę, cierpienie (chociaż biorąc pod uwagę styl pisarza, przyjemnością byłoby czytanie opisu zwykłego opisu, choćby obiadu). Jestem naprawdę zaskoczona i zafascynowana, nie każdy przecież pisarz, nawet niektórzy z tych naprawdę wielkich, nie dostali takiego daru.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam okładkę, byłam nią zachwycona. Szare tło, z delikatnym motywem brzegu morza, z boku szara sylwetka kobiety w stylowej sukience, ładną twarzą i czerwonym kwiatem we włosach; napisy – tytuł i nazwisko pisarza zostały również wydrukowane czerwoną czcionką, dzięki czemu elegancko wyróżniają się i rzucają się w oczy. Poza tym na okładce można zauważyć logo Nagrody Bookera i napisana czarną czcionką krótka recenzja. Grzbiet jest czerwony, z białym napisem, bardzo skromny i zarazem pasującym do po powieści. Na blurbie, poza opisem napisanym drobną czcionką i kilkoma większymi, czerwonymi recenzjami zachwyconych czytelników i gazet, a także najbardziej wiarygodną, sekretarza kapituły Nagrody Bookera. Poza tym widzimy kawałek kobiety z pierwszej strony okładki i, po stronie przeciwnej, sylwetkę odwróconego mężczyzny w oficerskim stroju. Ładnie, estetycznie, spodobało mi się. Dopiero kiedy przeczytałam książkę, uświadomiłam sobie, że okładka nawiązuje tylko do jednego wątku – miłosnego – i przez to, choć ładna i w ogóle, jakoś spłyca wszystko. Istnieje przecież ryzyko, że książkę kupi ktoś, kto liczy na kolejny łatwy i przyjemny romans o żołnierzu i jego ukochanej, a potem, o ile nie zrozumie, mocno się zawiedzie. Mocniejszy i, moim zdaniem, ważniejszy jest wątek uniwersalistyczny, albo od biedy ten wojenny, więc po co eksponować romans? Do tytułowych ścieżek, czyli Japonii, nawiązuje tylko fragment oceanu oddzielającego Kraj Kwitnącej Wiśni od Australii, zresztą motyw ten w wątku romantycznym również się pojawia. Kiedy skończyłam lekturę, pomyślałam sobie, że jednak samo morze byłoby lepsze. Szara pustka, pofałdowana pianą na brzegach, jakoś wymowniej obrazuje to, co jest w środku niż nawet najładniejszy, najbardziej wyfotoszopowany wizerunek Amy.

Dobre powieści zmuszają do swoich przemyśleń. Do otwarcia się na pewne sprawy, zauważenia i zastanawiania się nad czymś, co wcześniej było oczywiste. O dobrych powieściach można pisać bez końca, wciąż z tym wrażeniem, że jest jeszcze coś, co nie zostało powiedziane. Dobre powieści nastrajają pozytywnie albo negatywnie, mają moc zaklinania rzeczywistości. Dobre powieści nie boją się poruszać takich problemów jak ludobójstwo, jak okrucieństwo w czasie najbardziej krwawej wojny świata, kiedy ludzie zdawali się być opętani; pisarze nie uciekają od własnych diagnoz i interpretacji tych zjawisk. Nie boją się opisywać też życia, bo nawet najokrutniejsze rzeczy są wpisane właśnie w życie. Niektórzy z nich szukają jakiegoś sensu, jakiegoś wytłumaczenia dostosowanego do ludzkiego rozumowania, do wypracowanych przez człowieka pojęć. Tu jednak Autor obiera przeciwną, łatwą ale najtrudniejszą do przyjęcia prawdę, swoją książką kontynuując nurt fatalistyczny w literaturze. Bo przemoc, świat po prostu jest, bez żadnej definicji, wytłumaczenia. A każdy człowiek musi z tym walczyć, by przeżyć – porywać się na świat i machinę przemocy to jak walczyć z wiatrakami don Kichota: dokonać czasami czegoś niemożliwego, by potem i tak przegrać.

Tytuł: „Ścieżki północy”
Autor: Richard Flanagan
Moja ocena: 8/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/walka-z-wiatrakami-recenzja-ksiazki.html

Kiedy opadł radioaktywny kurz w Hiroszimie i Nagasaki, a hitlerowscy zbrodniarze wojenni zostali powieszeni w Norymberdze, ludzkość stanęła przed kolejnym trudnym zadaniem – odbudową. Ale nie tylko miast – szczególnie tych najbardziej zniszczonych, jak Warszawa, Berlin czy Londyn, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/barwny-gobelin-recenzja-ksiazki.html

Historia jest w pewnym sensie rzeczą piękną, swoim pięknem przerastającą powieści fantasy i to, jak dane epoki opisują po latach historycy, próbując skomplikowanym ludzkim losom – a co za tym idzie, także losom narodów – nadać zwartą, naukową formę. Historia jest wielką opowieścią, czasami straszną, czasami zapierającą dech w piersiach. Historia to nasz świat, chociaż inny to tak naprawdę taki sam; zwykle ze zmienionymi rekwizytami i tłem. Historia to prawdziwa niekończąca się opowieść: można znać tylko biografie wielkich królów, dowódców wojskowych czy prezydentów, ale nie wiedzieć o tysiącach bohaterów lokalnych, bohaterów, których pamięć przechowuje tylko rodzina. Tak naprawdę nigdy nie będziemy znali też wszystkich bitew, które zostały rozegrane, nie opiszemy wszystkich kampanii, które zostały stoczone, nie poznamy wielu nazwisk i dat, ale nie tylko dlatego, że zaginęły w morkach niepamięci – ludzki mózg nie zapamięta wszystkich tych informacji, a powierzchnia na książki teoretycznie zawsze jest skończona. Brutalną prawdą jest też to, że wgłębiając się w dane zagadnienia, pewne fakty, które uważaliśmy wcześniej za pewnik, okazują się uogólnieniami czy tezami, które nie mają żadnego związku z rzeczywistością; dla rasowego historyka każde poznane wydarzenie i szczegół, mający tylko dla niego jakieś znaczenie, zapoczątkowuje kilkanaście innych pytań i problemów, sprawiając, że wszystko staje się jeszcze bardziej nietrwałe i względne. Ale historia ma za to wiele plusów – rozszerza horyzonty, pogłębia wiedzę o świecie i panującym w nich zasadach, zmusza do namysłu czysto filozoficznego, pozwala się czuć kimś ważnym, panujących nad tysiącami lat dziejów, a przede wszystkim dzięki niej możemy poznać wiele pięknych opowieści. Opowieści lepszych od wszelkiego fantasy, bo życie czasami stwarza to, czego umysł nawet wybitnego twórcy nie potrafi, a koleje losów tworzą wielkich bohaterów i zdrajców, jakich niczyja wyobraźnia nie umie przywołać do życia. Jedną z takich historii są krucjaty.

Ostatni romantyczny podbój dokonany przez średniowieczną Europę. Wojna dwóch Bogów – Jezusa i Allaha. Konflikt trwający dwieście lat, pełen heroicznych czynów jak i tych haniebnych. Barwny świat, który wytworzył się na styku dwóch tak odmiennych kultur i cywilizacji, czas, który zrewolucjonizował Stary Kontynent. Za jedwabiami, kamieniami szlachetnymi i pysznymi zbrojami rozgrywała się także gra, bez mała dająca się porównać do szachów, wtedy dla Europejczyków będącym zupełnym novum, sprowadzonym i przejętym przez Arabów od Persów. Gra zapewne brutalniejsza od tej, jaka toczy się w osławionej pod tym względem Pieśni Lodu i Ognia G.R.R Martina, znanej szczerzej jako Gra o Tron. Bo stawką nie był tron, ale przeżycie, a środkiem brutalne prawo silniejszego. Silniejszego, potrafiącego się zjednoczyć, bogatszego, mogącego liczyć na pomoc zewnątrz. I choć krzyżowcy przegrali, to do dziś w Palestynie można podziwiać ślady ich obecności – potężne, wyniosłe twierdze, otoczone grubymi murami, ślad nie do zatarcia, podkreślenie pierwiastka europejskiego w Ziemi Świętej. I groby z pochowanymi w nich opowieściami, czekającymi na opowiedzenie, na odkrycie, na fascynację. Na – można tak powiedzieć – wskrzeszenie tamtych ludzi z popiołów, na odtworzenie, klisza po kliszy, tamtego świata, który zaginął w dziejach bezpowrotnie.

Autor, w swojej trzytomowej pracy, opus magnum swojego życia, dokonał czegoś takiego, a przynajmniej pokazał, że można. Krok po kroku, strona po stronie, odmalowuje świat krucjat szczegółowo i z widoczną pasją. W tomie tym, zaczynając od utworzenia Królestwa Jerozolimskiego, snuje opowieść o zmiennych losów tego tworu państwowego – opisując początki, wywalczanie kolejnych ziem, starania o zabezpieczenie granic i ochronę tychże przed ciągłymi napadami wrogów, złożoną politykę zagraniczną, tak niebezpieczną i ważną oraz wewnętrzne konflikty, także w rodzinie królewskiej. Przez upadek hrabstwa Edessy i niefortunną II krucjatę przechodzi do nieudanej ofensywy na Egipt oraz coraz trudniejszych kontaktów z Cesarstwem Bizantyjskim, kończąc w roku 1187 – bitwie na Rogach Hittinu, w której Saladyn podbił Jerozolimę, kończąc, jak mi się wydaje, jakąś epokę w dziejach ludzkości. Jednak nie tylko starannie i możliwie jak najbardziej chronologicznie przedstawia polityczne losy Królestwa oraz wplecione w to biografie królów, ale i podaje wiele informacji na temat codziennego życia w łacińskiej Jerozolimie. Dowiadujemy się o ustroju politycznym, przepisach prawnych, gospodarce (więcej na ten temat, jak i o sztuce oraz literaturze, będzie można przeczytać w tomie trzecim; z jednej strony taki układ wydaje się logiczny, jednak myślę, że wszystkie te kwestie powinny być w pewien sposób zebrane w jedno), ludności, strukturze społecznej a także stylu życia frankijskich elit – jak żyli, w co się ubierali, co jedli i jak spędzali wolny czas. Sporo miejsca poświęca także kwestii problemów z podróżowaniem do Ziemi Świętej, co, jak się okazuje, było pełne przesiadek i niebezpieczeństw, opisując modelową (i niezwykle drogą) wyprawę. Całość uzupełnia i ozdabia anegdotkami, wtrącanymi mimochodem pośród ważniejszych treści – koniecznie musicie poznać historię o brodzie króla Baldwina II! - i uzupełnia własnymi ocenami poszczególnych zjawisk i postaci. Postaci, jawiących się czytelnikowi jako osoby nietuzinkowe, w pewien sposób mu bliskie, ale i w większości spełniające kryteria fantastycznych herosów; postaci, o których można by napisać i powiedzieć pewnie o wiele więcej, analizując pobudki czynów i przyczyny upadku; o których trudno powiedzieć coś, co zmieściłoby się w kilku linijkach i stwierdzeniu, oceniającym jednoznacznie ich charakter. Dlatego czytając na książkę czułam wielki niedosyt i apetyt na jeszcze więcej.

Chociaż w pewnym sensie nie mogę narzekać. Książka wypełniona jest najrozmaitszymi ciekawostkami, szczegółami i precyzyjnymi danymi. Szczegółami tak szczegółowymi, że aż budzącymi strach co do ich prawdziwości. Chcecie się dowiedzieć jak nazywali się rodzice pewnego rycerza, który wraz z królową Melisandą prawdopodobnie przyprawili rogi królowi Fulkowi d’Anjou? Albo macie ochotę poznać zakulisowe gierki małych, nieustannie kłócących się kalifów i wezyrów, łącznie z ich rodzinnymi koligacjami? Jesteście ciekawi, co doprowadziło do zguby potężną dynastię Fatymidów, od kilku wieków niepodzielnie rządzącą Egiptem? A może macie ochotę na poznanie okoliczności zdobycia Trypolisu przez krzyżowców? Zapomnieliście imiona zalotników Sybili Jerozolimskiej? Wszystkie wymienione wyżej rzeczy są w tej książce i to podane w sposób przystępny i zrozumiały, a dla osobników ze zniszczonymi historią mózgami jak ja, wręcz fascynujący. Nie wspominając już o głębokim szacunku do Autora - w latach 50. XX wieku nie było dużo dobrych opracowań na temat wypraw krzyżowych i większość podanych w książce informacji pochodzi z oryginalnych (!) źródeł łacińskich, greckich, hebrajskich, ormiańskich i arabskich, a bibliografia w tomie trzecim ma objętość około trzydziestu stron. Osobiście opadła mi szczęka i miałam kolejny powód, by wychwalać tę książkę dalej. Nic dziwnego, że pozycja została okrzyknięta biblią miłośników i badaczy tematu, punktem wejściowym do dalszych, szczegółowych badań.

Nie zdziwcie się, kiedy powiem, że pozycję czytało mi się jak powieść i chciałam więcej – to wina języka Autora, jego wspaniałego, potoczystego, lekkiego stylu, delikatnie archaicznego i plastycznego, choć nie umniejszam także pracy tłumacza, który zna się na swoim fachu i jest osobą kompetentną do przekładu książki o takiej tematyce. I chociaż książka jest najzwyklejszą monografią, którą trzeba czytać bardzo uważnie, żeby nie przeoczyć żadnego szczegółu, nie pomieszać chronologii a także wszystkie zrozumieć, czytało mi się jak powieść. Bo Autor, stosując niekiedy historyczne terminy, bombardując datami i nazwiskami, zdaje się przeżywać to o czym pisze, czasami nawet zapędzając się w rejony podejrzanie beletrystyczne, jak w opisie bitwy na Krwawym Polu, kiedy drżałam o życie nieszczęsnego Rogera, albo w ostatnich partiach książki, kiedy Saladyn gotuje się do ostatecznego uderzenia, a Rajmund III z Trypolisu staje przed rozpaczliwym wyborem, który kosztować będzie go chorobę, a w konsekwencji śmierć. Mimo tego wszystko, nawet najtrudniejsze rozdziały, napisane są niezwykle przejrzyście, a każdy niezbędny dla zrozumienia sytuacji aspekt starannie i dogłębnie wytłumaczony. Czytanie o kolejnych posunięciach w politycznej partii szachów, kampaniach, z których każda ściskała moje serce niepokojem o losy tych, których polubiłam i zadziwiająco nieprzypadkowych zbiegach okoliczności, było więc prawdziwą – choć czasami brutalną – przyjemnością. I mimo że nie mogę napisać, że dzięki temu wszystkiemu daty i wydarzenia utrwalały się w cudowny sposób w mojej głowie, bo tak nie jest, to już nie uwierzę we większość niuansów zawartych w czymś takim jak choćby film Królestwo Niebieskie. Bo to nie jest to książka w żadnym wypadku łatwa – pomimo przejrzystości i płynności stylu, który ma za zadanie zachęcać czytelnika do powrotu do lektury, najlepiej przeczytać ją kilka razy, wciąż wyłuskując nowe, sensacyjne informacje, na nowo ją przeżywając.

Myślę, że do książki nie należy podchodzić z uprzedzeniem, charakteryzującym dzisiejszych historyków. To, że pozycja została opublikowana pół wieku temu, nie oznacza, że jest ona zła, przeterminowana. Nie twierdzę, że kilka tez zostało bardzo wiarygodnie podważonych, a ocena królów jest teraz bardziej kompleksowa i poparta nowoczesnymi, dokładniejszymi badaniami, choć mocno nie odbiega od zawartej w tej pozycji, to podejście Autora do tematu (mocno kontrowersyjnego przecież), klasyczne i wyważone, wydaje mi się właściwsze od tego, jakie próbują stworzyć badacze dzisiejsi (często na siłę próbujący zobaczyć coś tam, gdzie tego nie ma, bądź nadinterpretacji, wymykającej się zdrowemu rozsądkowi i prawom logiki). Na ogół tezy są bardzo prawdopodobne, jak również podane daty, zresztą ciężko mówić o jakiejś koszmarnej pomyłce przy takiej ilości źródeł, jakimi dysponuje Autor. Ostatecznie wszystkie spory można rozsądzić mówiąc, że wszystko działo się niemal tysiąc lat temu, przez co nasza wiedza jest ograniczona i zwykle przefiltrowana w większym lub mniejszym stopniu przez światopogląd, wiedzę i wrażliwość zarówno czytelnika jak i Autora – tak naprawdę w wielu sytuacjach do dziś musimy się domyślać pewnych spraw, o których prawdy nigdy się nie dowiemy, każda z interpretacji jest właściwa i ciekawa.

Poza tekstem głównym w książce znajduje się kilka wkładek z ilustracjami. W większości są to czarno-białe fotografie, można spotkać jednak i kolorowe grafiki. Niestety, większość z nich tematu dotyczy tylko ogólnie, czasami zupełnie jest wyrwana z kontekstu (po co, przepraszam, Fryderyk Barbarossa, jak on jest potrzebny do tomu trzeciego?); do tematu pasuje tylko powierzchownie i ogólnie. Mimo tego są to rzeczy ciekawe – fortyfikacje, wizerunki władców, czasami piękne przedmioty codziennego użytku czy liturgiczne; rzeczy, które dość ciężko jest znaleźć w Internecie czy w popularnonaukowych opracowaniach. Szczerze mówiąc spodziewałam się raczej reprodukcji obrazów i byłam nawet trochę zła, bo z ilustracjami do słynnych bitew i innych wydarzeń jest tak, że można je znaleźć nie znając ich tytułu czy autora w pierwszym lepszym podręczniku czy pozycji łatwiejszej, o Internecie nie mówiąc. Podoba mi się więc, że tu jest inaczej, choć – na miłość Boską! – powinni byli to jakoś uporządkować. Kolejnymi dodatkami w książce są aneksy: mamy tam opisane najważniejsze źródła, z których pisząc czerpał Autor, dodatkowy tekst o bitwie pod Hittin, szeroki i łatwy w nawigacji Indeks, a także zbiór przypisów, które same w sobie są obszerną lekturą (tak właśnie powinno się robić w książce historycznej – czasem przypisów na stronie jest więcej niż tekstu, a ich brak jest skandaliczny). Bardzo przydatne i ciekawe jest kalendarium wydarzeń z całej książki, zebranych przez tłumacza, dzięki czemu nawet jeśli poplącze się nam chronologia, nie czujemy się osamotnieni i bezradni. Dodatkiem, który jednak spodobał mi się najbardziej, jest papierowy, rozkładany zestaw drzew genealogicznych bohaterów, który nie tylko pomaga takim jak ja wzrokowcom i nieudacznikom życiowym rozwikłać pogmatwane kwestie wszelkich ciotek i wujków, ale i stanowi nie lada gratkę dla osobników zafascynowanych drzewami genealogicznymi w ogóle, do jakich również się zaliczam. Forma, jaką przyjęto, jest czytelna i ciekawa, i, co najważniejsze, bardzo praktyczna – to dobra pomoc przy lekturze dla tych, którzy ominęli jakiś fragment i nie wiedzą, że Baldwin z Ibelinu to nie to samo co Baldwin III (a Baldwin I to nie to samo co Baldwin I…tu wybiegam już poza temat). Nieważne. W każdym razie ja też sobie tak pomagałam, bo nigdy nie uczyłam się arabskiego, a wszystkie imiona wrogów Franków brzmiały dla mnie tak samo i, z czystym sumieniem, mogę stwierdzić, że jak najbardziej pomogło.

O wydaniu trudno mi cokolwiek powiedzieć, bo to wersja z lat 80., nieco już zniszczona, zresztą trudno jest powiedzieć cokolwiek na temat starych wydań, poza tym, że ładnie pachną, a na ich kartach można odnaleźć to, czego nie mają w sobie nowe książki. Kurz czasu? Klasyczny styl? A może ta śmieszna cena? W każdym razie trzeba przyznać, że książki zostały wydane bardzo starannie, z pietyzmem. Brązowa okładka, z wytłaczanym tytułem, schowana jest pod miękką obwolutą w z drobną ilustracją – na moim tomie jest to średniowieczny wizerunek dość groteskowego jeźdźca, wyobrażenie Araba czy Europejczyka na koniu, niedaleko tytułu widać także kościelną stallę, najprawdopodobniej z Bazyliki Świętego Grobu, może jednak symbolizującą rolę, jaką w losach krucjat odegrała wiara i Kościół. Tytuł i nazwisko Autora napisane są zwykłymi, ładnymi czcionkami bez udziwnień, tak samo jak grzbiet, w odcieniu zieleni z numerkiem tomu. Na blurbie umieszczono dość długi tekst, będący w połowie biogramem Autora, a w połowie czymś w rodzaju streszczenia mojej recenzji (tak zwanej recenzji), a w każdym razie poruszeniem tych samych kwestii dotyczących dzieła. I choć okładka jest już cokolwiek poszarpana, to książka dziwnie – chociaż może tylko w moich oczach – coraz bardziej pięknieje. Bo nie tylko z powodu prostoty i schludności, ale skromności; mało kto, szczególnie w czasach introligatorskich sztuczek, przypuszczałby, że za tak oszczędną okładką kryje się spory kawał nie tylko dziejów, ale pięknych, zapierających w piersiach historii, z których – gdyby Autor był prozaikiem, czego żałuję z całego serca – mogłoby powstać wiele wspaniałych książek, kolejnych powodów do niszczenia sobie mózgu przez pewną niepoprawną blondynkę z książkowego blogasia.

Jeśli szukacie tu bajkowych happy endów, lepiej od razu straćcie nadzieję. Jeśli szukacie tu nieszczęścia, trafiliście pod kolejny właściwy adres. Jeśli zastanawiacie się nad losem człowieka i jego przeznaczeniem, lektura tej pozycji zrodzi w was więcej pytań – dzieje królów i Królestwa Jerozolimskiego przypominają bowiem niezwykły zbiór zbiegów okoliczności i przypadków, gdzie, jak w tragediach greckich, każdy ma przeznaczenie, którego nie może uniknąć. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś nowego, nie zawiedziecie się, a swoją wiedzą zaszokujecie znajomych, którzy kojarzą wyłącznie templariuszy, Kod Leonarda da Vinci i asasynów z RPG. I jeśli myślicie, że najpiękniejsze, najbardziej epickie opowieści są tylko w gatunku fantastycznym, a nie w zwykłym świecie, ta książka jest jak najbardziej dla was. Całość przypomina bowiem barwny gobelin, co prawda przetykany wieloma ciemnymi i krwawymi nitkami, ale nieodmiennie piękny. I, co najważniejsze, nieprawdopodobnie prawdziwy. Prawdziwy tak samo jak fakt istnienia naszej planety, kości bielejących w grobowcach i potężnych twierdz w Palestynie, od niemal tysiąca lat przypominających wszystkim, którzy je widzą, o historii czegoś, co nie trwało nawet cały wiek.

Tytuł: „Dzieje wypraw krzyżowych t.2: Królestwo Jerozolimskie i frankijski Wschód 1100-1187”
Autor: Steven Runcimann
Moja ocena: 8,5/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/barwny-gobelin-recenzja-ksiazki.html

Historia jest w pewnym sensie rzeczą piękną, swoim pięknem przerastającą powieści fantasy i to, jak dane epoki opisują po latach historycy, próbując skomplikowanym ludzkim losom – a co za tym idzie, także losom narodów – nadać zwartą, naukową formę. Historia jest wielką opowieścią, czasami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/kolejna-wersja-recenzja-ksiazki.html

Pamiętam czytany kilka lat temu esej Michała Głowińskiego, umieszczony w którymś z podręczników do języka polskiego, który mówił o wieloznaczności interpretacji mitycznej historii o Prometeuszu – tam, gdzie jedni widzieli bohatera i buntownika, inni dostrzegali wręcz demona, anty-boga, istotę niszczącą harmonię świata i boskie plany. Staff napisał zresztą ciekawy i cokolwiek śmieszny wiersz, będący raczej literacką igraszką niż poważnym projektem, ale doskonale pokazujący, że mitem można zrobić dosłownie wszystko – w owym wierszu Prometeusz to sentymentalny i próżny (!) młodzieniec, a Zeus jest humorzastym i kapryśnym władcą. Z początku byłam zaskoczona, ale później, badając choćby kulturę popularną czy oficjalną, zwaną postmodernistyczną, natknęłam się na wiele innych, równie ciekawych deformacji i wątków zapożyczanych z klasycznego kanonu, twórczo jednak przerabianych. I nie wspominam tu o tak oczywistych – szczególnie dla młodzieży – przykładach jak na przykład twórczość Ricka Riodiana (nie czytałam serii o Percym, ale moja młodsza kuzynka żywo interesuje się zarówno książkami jak i filmami, więc z grubsza wiem, o co biega). Choćby taki Ulisses Jamesa Joyce’a, co zresztą sugeruje sam tytuł. O obrazach nie wspominam, jak również o filmach, które czasami nie dotyczą mitologii samej w sobie, ale dla podniesienia atrakcyjności twórcy decydują się na wplecienie podobnych wątków. Wspomnieć tu należy choćby słynnych 300, w których oprócz latających ludzkich głów pojawiało się wiele nagich męskich postaci, w dodatku świetnie umięśnionych, dzięki czemu – trudno się dziwić – opowieścią tą zainteresowały się także panie, przez co zgubiły gdzieś po drodze prawdziwą wymowę filmów i los bohaterskich obrońców Termopile. Ale to nieistotne, bo produkcja była bezceremonialne komercyjna i właściwie na taki zachwyt nastawiona. Gorzej, kiedy to i niesłabnąca popularność mitologii w młodzieżowym ujęciu zainspirowały kogoś do napisania własnej historii. I jeszcze pokazania jej całemu światu.

Wbrew pozorom, nie chcę szufladkować. Ani wmawiać, że ochota na pisanie książki jest zła. Ale ostatecznie ile na rynku może być paranormal romance? W czasie popularności tego gatunku literackiego pisarze z całego świata zdążyli wyprodukować całą masę historii, wykorzystując wszystkie wątki i schematy, jakie tylko mogą zostać użyte w tego typu literaturze. A nawet więcej. Nie narzekałabym, wręcz przeciwnie, bo z założenia większość powieści w danym gatunku (oczywiście jeśli rozpatrujemy paranormal romance w kategoriach gatunku literackiego, do czego mam duże wątpliwości) wnosi coś do niego, wzbogaca go o coś nowego, wyznacza dalsze cele, trendy i drogę, jaką podąża, co jest jednym z wyznacznikiem po prostu dobrej książki czy arcydzieła. I tak od opowiadań Poego doszliśmy do subtelnych, mrocznych kryminałów psychologicznych (jeśli takowe w ogóle istnieją), a w powieściach historycznych od przygody Scotta, Dumasa czy Sienkiewicza przeszliśmy do zadziwiających perspektyw, silnej psychologizacji postaci i ciekawych, różnorakich eksperymentów z historyczną materią. A jeśli chodzi o paranormal romance? Teraz już są inne trendy, moda na przystojne wampiry i anioły właściwie powoli zanika, bo też nikt nie potrafił wymyślić czegoś ciekawego, a czytelnik nudzi się kolejną podobną historią. A może nie. Takie klasyczne harlequiny w charakterystycznych okładkach – od dziesiątek lat opowiadają o tym samym, a niektórym wciąż się nie znudziło. Pewnie do podobnego wniosku doszła Autorka tej książki, kiedy skończyła oglądać 300 i odkryła Amerykę, postanawiając, że napisze powieść dla młodzieży z mitologią, niezwykle nowatorsko umieszczając akcję w szkole. Nie możecie uwierzyć, że ktoś wpadł na taki genialny pomysł? Ja też. Tego nawet nie przewidział wróżbita Maciej, a tym bardziej ja. Jak widzicie więc, pozycja owa musi być nadzwyczajnie dobra. Bo grunt to pomysł, prawda?

Główną bohaterką książki została więc Gwen Frost. Gwen uczy się w Akademii Mitu, gdzie uczą się potomkowie stworzeń z mitologii greckiej (w tym również Spartan; co za głupi pomysł). Dziewczyna jednak nie ma przyjaciół, bo jest inna od swoich rówieśników. Ubiera się oryginalnie i nie u sławnych projektantów, czyta komiksy, a wielu z uczniów nie może zrozumieć, dlaczego w ogóle takie dziwadło, zupełnie nieporadne i bez żadnych widocznych magicznych mocy, uczy się właśnie w tej szkole. Gwen jednak niezbyt przejmuje się swoimi rówieśnikami, ma bowiem wiele innych zmartwień – wciąż męczy ją nieciekawa przeszłość i tajemnicza śmierć matki. I dar: niezwykły, niebezpieczny i męczący, który dziewczyna musi trzymać w tajemnicy i który w pewien sposób mamy zasygnalizowany już na okładce. Ten dar, jak się niedługo przekona, przyda jej się bardzo, bo odkrywa, że za barwną fasadą szkoły kryje się coś więcej – powiew niebezpieczeństwa i grozy, zawsze odczuwany przez uczniów Akademii, teraz zaczyna przybierać realne, straszliwe kształty. I ten Longan… Młody, umięśniony Spartanin, który z jakichś powodów zaczyna wracać uwagę na naszą Cygankę, dotąd zakochaną w nim nieodwołalnie i bardzo beznadziejnie.

Wiecie co? Jedyną w miarę dobrą rzeczą w tej książce jest jej okładka, chociaż brokatu nie znoszę w żadnej formie, szczególnie na ustach i paznokciach (próbuję nie myśleć o najnowszym teledysku Miley Cyrus; w sumie nic dziwnego, że mój wstręt do świecących brokatowo elementów, wynikający z ewidentnej kiczowatości tegoż, zamienił się niemal w fobię, graniczącą ze wstrętem). A pazury dziewczyna na okładce ma niezwykle długie, w dodatku niebiesko-różowe, jakieś takie nieeleganckie, przynajmniej po mojemu. Żeby było lepiej je widać, jedną ręką zakrywa oko, a drugą trzyma na policzku, tuż obok lewego oka, pomalowanego na niewątpliwie śliczny i krzykliwy niebieski, pasujący do niezwykłego, równie niebieskiego odcieniu jej źrenic. No i te brokatowe usta. Pomińmy to lepiej milczeniem, nie chcę być już bardziej złośliwa. Poniżej rozpościera się jakaś żółta tkanina (?), coś co miało zapewne owijać twarz w dziewczyny w ten zmysłowy sposób znany z reklam Prewolla i innych środków piorących. Zresztą to nawet nie wygląda jak jedwab, bardziej przypomina mi chustę… Cygańską chustę? Tak, to brzmi bardzo możliwie. I, przede wszystkim, bardzo sensownie. Jednak, cokolwiek złego by nie powiedzieć, trzeba przyznać, że kolory na okładkę zostały dobrane na tyle starannie, że chociaż brokatu jest za dużo, na ilustrację patrzy się bardzo miło i bez większych estetycznych dysonansów, po prostu jak na kolejną poprawnie wydaną powieść dla młodzieży. Przynajmniej dopóki nie będziemy chcieli przeczytać nazwisko Autorki – można nieźle się namęczyć i naszukać, zanim odnajdziemy to na boku, w zupełnie niepraktycznym miejscu. Muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo się zezłościłam. Może przez to, czytając książkę, widziałam jej wady tak nieznośnie wyostrzone?

Podejrzewam jednak, że nawet gdyby okładka była introligatorskim cudeńkiem, idealnie wpasowującym się w moje poczucie estetyczne i gust, przez większą część książki zgrzytałabym zęby z bólu tudzież uderzała głową o ścianę i oprawa tej książki nie ma tu nic do rzeczy; gdyby była ładniejsza czy bardziej obiecująca, moje rozczarowanie byłoby zapewne większe i boleśniejsze, więc chyba dobrze, że tak się stało. W każdym razie, zagłębiając się w lekturze, przez większość część byłam skonsternowana. Tym gorzej, że zaczęłam się bać, czy to moja inteligencja spadła do zera, czy Autorka przeniosła zasady sztuki dadaistycznej do prozy młodzieżowej (to, mówiąc nawiasem, byłby nawet ciekawy eksperyment). Z każdą kolejną stroną jednak rozumiałam coraz lepiej, że nie potrzebuję pomocy medycznej, ani też nie jest to eksperyment. Chociaż, mimo że nieświadomie, pisarka badała moją wytrzymałość na czytanie bezsensu. Moją cierpliwość na książki, które udają tylko, że wypełnia je jakaś fabuła, a w rzeczywistości są o niczym. Ja naprawdę nie mam nic przeciwko powieściom bez fabuły, bo to przecież domena mistrzów i prawdziwych artystów, ale książki, które udają, są po prostu fałszywe, kłamią. Przynajmniej tak ja to odbieram. To tak samo jak z ludźmi – nie odbierajcie tego personalnie, broń Boże – którzy udają, że mają mózg, ale tak naprawdę mają tam puch, albo, co gorsze, powietrze. A dlaczego ośmielam się krytykować w ten sposób tę powieść? Przez połowę książki, na kolejnych stronach, czytamy o tym, dlaczego Gwen jest inna od reszty uczniów; dlaczego Gwen nienawidzi swojego daru (tu pisarka serwuje dość rozbudowane retrospekcje, będące chyba najciekawszymi, bo zupełnie innymi partiami książki); czytamy o babci Gwen, o wrednych koleżankach Gwen ze szkoły i – sprawa przecież najważniejsza – dlaczegóż ów Spartanin jest taki sexy. Zainteresowanym, żeby nie musieli zaglądać do książki, wyjaśnię, że najpiękniejsze w nim są jego bicepsy i kaloryfer, niczym te, które mieli Spartanie w 300. A więc sprawa wyjaśniona. Dopiero na końcu książki zaczyna się coś dziać, akcja nabiera tempa, a wydarzenia stają się coraz bardziej mroczne i straszne; mniej wyrobieni czytelnicy z pewnością poczują ciarki wzdłuż kręgosłupa ze strachu, a może nawet nie będą mogli spać, marząc o tym, żeby posąg Ateny czy też bogini zwycięstwa Nike (albo jak kto chce – mroczny bóg Loki), ożył, naznaczając właśnie ich na wybranych. Problem tkwi jednak w tym, że wszystko zostało nakreślone bardzo infantylnie i zupełnie nieprawdopodobnie. Nieautentycznie. Sztucznie. Sam pomysł był zresztą bardzo wadliwy; Autorka nie potrafiła sprawić, by czytelnik chociaż na chwilę poczuł, że coś takiego mogło się zdarzyć, że emocje i wydarzenia zawarte w fabule są prawdziwe, intensywne, takie, które i czytelnik może poczuć, zrozumieć. Infantylizm jest skutkiem niedostatecznie rozbudowanych wydarzeń i rozwiązań fabularnych, może i zabawnych (chociażby ten gadający miecz o znaczącym imieniu Wiktor), które jednak stanowią dziwny, niedorzeczny i jaskrawy kontrast do mrocznych ofiar dla uwięzionego boga Lokiego i całej tej części mitologii, którą Autorka stworzyła do uzupełnienia powieściowego świata, dołączając go do kanonów; razem wygląda to boleśnie kiczowato i po prostu źle. Utrudnia to nie tylko ogarnięcie całości, z czego połowy nie chce się po prostu uznać za historię snutą całkowicie na poważnie. Zresztą, nawet ciekawa akcja i kreatywne pomysły nie uratowałoby czegoś, co jest napisane przez osobę zupełnie nie potrafiącą precyzyjnie i konsekwentnie prowadzić akcji, tak, by pisanina miała sens. Jakikolwiek, nawet durny jak uwagi owego miecza, Wiktora (i jego jedno oko, kojarzące się mojemu zniszczonemu mózgowi z horrorami SF czy thrillerami o bombie atomowej). To zawsze lepsze niż wzdychanie do czyichś mięśni.

Język powieści jest prosty, a raczej niezwykle prosty. Nieprawdą byłoby powiedzieć, że pisarka ma problem z budową zdania złożonego, ale ciężko z czystym sumieniem stwierdzić, że powieść jest napisana w sposób, w jaki powinno być to zrobione; to znaczy tak, by nie tylko czytało się szybko, ale i z przyjemnością obcowania z dobrą literaturą. Oczywiście, nie wymagam tego od książek dla zwykłej młodzieży, ale za prosto, niemal topornie zbudowanymi zdaniami, kryje się ogromna, niewypełniona przestrzeń. I to mnie boli. Nawet jeśli lektura jest prosta i lekka w odbiorze, nawet jeśli można ją przeczytać w jeden dzień. Nie ma tu zabiegów literackich, nie ma ciekawych, mięsistych zdań, zaskakujących konstrukcji; pisarka z ledwością radzi sobie z takimi podstawowymi sprawami jak opisanie jakiejś szybszej akcji, jak to, co dzieje się na końcu. Ba! Wspominałam już o tym, że ma trudności z ciągnięciem jakiejś akcji, podtrzymywaniem czytelnika w napięciu. O raczeniu czytelnika dialogami wypełnionymi przez suchary i lichy, przewidywalny sarkazm już nie mówię. Nawet nie dodam też, że brzmi to tak, jakby całość recytowały roboty, najobojętniejszym ze swoich metalicznych głosów i oczywistej infantylności niektórych fraz, całych wydarzeń i niektórych opisów, które w założeniu Autorki miały być chyba śmieszne (ha, ha, ha). Skąd ona to skopiowała? Z różowych książeczek o wróżkach dla dziewczynek? Nie, nie mogła, bo zaraz otrzymujemy jeśli nie pełen podtekstów to baraniego zachwytu opis kaloryfera wybranka naszej Gwen, tak bardzo pretensjonalnego, że tylko trzymany w ręku kubek kakao powstrzymał mnie od uszkodzenia tego, co zostało z moich szarych komórek i ataku spazmatycznego śmiechu. Oh, piękny Spartaninie! Będziesz pokazywał swoje mięśnie złemu bogowi Lokiemu jak Leonidas pod Termopile? Najśmieszniejsze jest to, że nie udało się Autorce napisać tego wszystkiego tak, żebym poczuła chociaż cień jakiegokolwiek uczucia do bohatera, a tym bardziej jakoś odmalowała sobie go w wyobraźni. I nie zmiękczę swojej krytyki, wiedząc, że pisarka jest debiutantką. Znam wielu debiutantów, którzy piszą sto razy lepiej niż ja w swoim piątym życiu. O Autorce – taktownie – już nic, absolutnie nic, nie mówiąc. Wbrew pozorom nie jestem taka zła jak pewna bohaterka powieści, Jasmine.

Postaci, jak już wiele razy już wspominałam, są niezwykle puste i boleśnie schematycznie, łącznie z główną bohaterką. Gwen to typowa Mary Sue, tym razem w niezwykle ostatninio popularnym, hipsterskim wydaniu: nieładna, niepozorna, niekoniecznie lubiana, z pozoru bez żadnych specjalnych zdolności, niezbyt bogata i przeciętna, a w dodatku lubi komiksy o superbohaterach Marvela, nie mówiąc już o byciu kujonem i posiadaniu średniej 5,0 (przyznam jednak, że gdyby w normalnych szkołach było tyle przedmiotów, ile Gwen wymienia w dodatku do książki, moja średnia, nie chwaląc się, byłaby z pewnością o wiele wyższa). Tak jak każda Mary Sue, Gwen zostaje wybrana przez boginię Nike do zadania, które z pewnością jest przeznaczone dla mądrzejszych albo bardziej wysportowanych i sama właściwie nie wie dlaczego. I jeszcze ten piękny Spartanin – nawiasem trzeba dodać, że jest taki sam jak wielu chłopaków z paranormal romance, co znaczy, że myśli raczej mięśniami niż mózgiem, a w dodatku jest mdło idealny i ohydnie romantyczny bądź przypomina ucieleśnienie boga seksu, gotowego o każdej porze dnia i nocy – który zaczyna interesować się właśnie nią, mając wokół tyle piękniejszych, bardziej pociągających dziewczyn. Autorce nie udało się także podkreślić tego, co w Gwen było oryginalne, mogące stanowić o pewnej wartości jej postaci czy – ogólnie - powieści, a nawet sprawiać, że nakreślona przez pisarkę postać będzie ciekawsza, pełniejsza i pełna życia. W swoim byciu hipsterem i cyganką (bo nie mam wątpliwości, że Cyganie to stuprocentowi hipsterzy) panna Frost jest nudna i przewidywalna, a jej buntownicza natura tak bardzo właściwa dla tych Mary Sue, których twórcy próbowali wykreować je na szorstkie, jeszcze bardziej irytujące postacie. I dalej nic nie oryginalnego. A jeśli już, to oryginalność boleśnie udawana, wymuszona. I to nie dotyczy tylko niej i jej wybranka, tyle że jeśli chodzi o te dwie postacie, to Autorka udaje najbardziej i bezowocnie stara się zrobić z tego coś lepszego. Taka Daphne na przykład. Nosi się na różowo i jest zarozumiała, piękna i w ogóle. Wow. Wielkie zaskoczenie, jeśli chodzi o wybór cech charakteru tej postaci, tak przewidywalny, że równie dobrze mogłaby zastąpić ją inna bohaterką z tych powieści o szkolnych problemach nastolatków, które w czasach mojej niewinnej młodości były równie popularne, co teraz walczące z niesprawiedliwym systemem dziewczęta. Pewnie i każdy z was spotkał kiedyś taką osobę i zakładam, że nie są to najlepsze wspomnienia. Dlatego tak bardzo zirytował mnie fakt, że Daphne okazała się naprawdę dobrą osobą, razem ze swoimi różami. Cóż, w życiu różnie bywa, powiecie, ale tak naprawdę pisarka nie potrafiła pokazać Daphne tak, by można było o niej powiedzieć więcej, nad stwierdzenie, że jest to postać nieumiejętnie nakreślona, pozbawiona głębi, schematyczna i przede wszystkim nudna. Tak samo jak Jasmine – nudna, męcząca i niezwykle przewidywalna postać, która, w przeciwieństwie do pozostałych postaci, w tym również skrajnie babciowatej babci Gwen, jest niewykorzystaną szansą. Z tą całą swoją nienawiścią, mrokiem i pozostałymi sprawami, o których pisać nie mogę, bo byłby to ewidentny spoiler, mogłaby stać się osobą naprawdę wyrazistą i ciekawą, wprowadzającą do książki dużo pikanterii i czegoś niepokojącego, co może zakryłoby choć trochę ów infantylizm, o którym pisałam wyżej. Dzięki temu mogłoby być po prostu ciekawiej. Ale nie jest – Autorka zepsuła zupełnie wszystko, co mogłoby być w tej postaci dobre z czytelniczego punktu widzenia, serwując kolejną przerysowaną, mdłą i nijaką postać, jaka również zaniża i poziom książki, i innych bohaterów, wchodzących w skład owego panteonu o wątpliwej jakości, oczywiście nie licząc miecza Gwen, którego ciężko zaliczyć nie tylko do kategorii książkowych charakterów, ale i kiepskich żartów. Nie dziwcie się więc, że wciąż, jak refren, w mózgu przewija mi się owo przeczytane kiedyś zdanie – bodajże w Kubusiu Puchatku – o owych umysłach wypełnionych puchem. I o ile z łatwością powiedzieć to o żyjących, realnych ludziach (mówię to w uproszczeniu, bo prawdziwemu książkoholikowi trudno odróżnić fikcję od prawdy), to między innymi w tej książce Autorka zrobiła postacią wielką, niepowetowaną i niewybaczalną krzywdę. Najgorsze jest również to, że oni nie są tego świadomi.

Nie wiem, jaka jest przyszłość gatunku paranormal romace. Może zaginie kiedyś, tak jak drzewa, które wycięto na papier. Jestem zdania, że miarą po prostu dobrej książki, czy nawet arcydzieła, jest to, ile lat ta książka będzie żyć w świadomości następnych pokoleń. I może ktoś odgrzebie tę czy inną pozycję, by dać do przeczytania swoim dzieciom – czego nie polecam – ale to już nie będzie to. I dobrze. Szczególnie, że może na świecie znajdzie się jeszcze kiedyś ktoś, kto obejrzy Starcie tytanów, Xeny, wojowniczej księżniczki i owych 300, a potem wpadnie na pomysł, żeby napisać książkę dla starszej młodzieży, opowie jednak historię zupełnie inaczej i zapoczątkuje coś, co będzie nowym gatunkiem literackim, dokonując to, czego ta pisarka nie potrafiła, dostarczając ludziom niekłamanej rozrywki. I to też będzie dobre. W końcu samą Autorkę tej powieści zdumiewa, ile różnorodnych wersji może mieć dana opowieść, nawet ta.

Tytuł: „Dotyk Gwen Frost”
Autor: Jennifer Estep
Moja ocena: 0,5/10

http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/kolejna-wersja-recenzja-ksiazki.html

Pamiętam czytany kilka lat temu esej Michała Głowińskiego, umieszczony w którymś z podręczników do języka polskiego, który mówił o wieloznaczności interpretacji mitycznej historii o Prometeuszu – tam, gdzie jedni widzieli bohatera i buntownika, inni dostrzegali wręcz demona, anty-boga,...

więcej Pokaż mimo to