-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać. Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia. Oświadczenie lekarza, że jesteśmy stuprocentowo zdrowi. Ale także coś niezwykłego, historycznego. Na przykład UFO (nie, żartuję). Albo lądowanie Amerykanów na Księżycu. Czy też wojna. A może nawet przeprowadzka do nowego lokum. Dużo tego jest, a wszystko wydaje się lepsze niż to, co teraz przeżywamy. Choć tak naprawdę wspomnienia są dużym zafałszowaniem tamtej rzeczywistości, chociażby dlatego, że są wybiórcze i przefiltrowane przez nasze emocje – te, które przeżywamy wspominając i te, które pamiętamy. Przecież nawet nie wiemy, dlaczego jedne rzeczy pamiętamy, a inne zlewają się w szaroburą całość. Tak jak ja – pamiętam, jak uciekł mi czerwony balon napełniony helem; pamiętam, jak spacerowałam wśród kwiatów w ogrodzie (to wspomnienie jest tak wyraźne, że kojarzy mi się nawet z pewną piosenką); pamiętam swego rodzaju łąkę za domem i w lato, i zimą; pamiętam czytanie moich ukochanych baśni Andersena … i wiele innych podobnych. Ale wszystkie lata szkoły zlewają się w jedną, wielką szarą plamę, z której z niejakim trudem wydobywam kolejne krótkie przerwy, zwane wakacjami i feriami (niestety, zapamiętałam tylko te, które przeleżałam w łóżku, chorując na zapalenia oskrzeli i czytając Nędzników, oraz te, w czasie których wpadałam w panikę, próbując nauczyć się czegoś na konkurs z historii). Może dlatego, że codziennie było to samo, tylko czasami z drobnymi zmianami w postaci złych i dobrych ocen, które dostawałam. Nuda, przyznacie sami. Dlatego, nie mając sama mnóstwa ciekawych wspomnień, uwielbiam zajmować się czyimiś.
To doskonale tłumaczy fakt, że generalnie żyję życiem postaci z książek i – niekiedy – filmów, a przy okazji uwielbiam, jak oni wspominają swoje życie, co czyni ich przede wszystkim bardziej rzeczywistymi i kompletnymi, również dlatego, że to, co pamiętamy i jak pamiętamy mówi dużo o nas samych. W książkach przeważnie jest tak, że jedna z postaci ma zapierające dech w piersiach wspomnienia albo mroczną, tajemniczą przeszłość, którą trzeba odkryć. Albo przeszłość któregoś bohatera zaczyna się upominać o teraźniejszość. Ciekawsze jednak od fikcji, powstałej przecież od początku do końca w mózgu pisarza, może tylko trochę inspirowanej prawdziwym życiem, są autentyczne wspomnienia ludzi, którzy coś ciekawego – i zazwyczaj groźnego – przeżyli i chcą, by te historie nie zniknęły razem z nimi. Opowieści bohaterów wojennych – tych, którzy walczyli, przeżyli Syberię, może dokonali czegoś bohaterskiego. Historie byłych mafiosów, żołnierzy wysłanych na drugi koniec świata, komandosów, agentów specjalnych, podróżników do źródeł Amazonki, którzy natknęli się na prymitywne plemiona żyjące jeszcze jak w prehistorii, autobiografie wyjątkowo zasłużonych polityków (jeśli w ogóle tacy istnieją), w których z dumą piszą o tym, jak to rozwalali system czy rządzili państwem pełnymi szczęśliwych obywateli. Ale wszystkie te przykłady dotyczą ludzi, którzy w swoim życiu dokonali czegoś ciekawego, mają inne wspomnienia niż zwykli obywatele, tacy jak ja. Ludzi niezwykłych, których dzieje zaciekawią ludzi nawet wtedy, kiedy zostaną spisane nieciekawie bądź – ze strony technicznej – po prostu źle. Bo to zawsze coś, co nie przeżyliśmy i raczej są marne szanse, że przeżyjemy. Coś innego od naszych – w znakomitej większości – nudnych, zwykłych wspomnień, które często sami uważamy za zbyt nudne do wspominania, a co dopiero do spisywania!
Nie wszyscy tak myślą i dowodem na to jest ta książka. Autobiograficzna opowieść, która potem rozwinie się w cykl, będący opus magnum i jednym dziełem pisarza, który już od długiego czasu uważany jest za wybitnego, godnego wymienienia jego nazwiska obok Victora Hugo, Stendhala i innych genialnych Francuzów, chociaż bezdyskusyjnie różni się od tamtych wszystkim. Podczas gdy inni motali swoje fabuły, budowali misterne konstrukcje czy też śmiali się swoich bohaterów (ach, Julianie Sorelu ze Stendhala, wciąż o tobie pamiętam!) ten Autor napisał tylko, że pewnego razu zjadł magdalenkę maczaną w herbacie lipowej i ów smak wywołał u niego falę wspomnień. Tak samo jak te ułamki sekund pomiędzy obudzeniem się a uświadomieniem sobie miejsca, w jakim się znajduje. Ta szczątkowa fabuła jest jednak tylko pretekstem do nieskończonych wspomnień bohatera zbudowanych na zasadzie nawiązań i skojarzeń oraz jednej kompletnej historii, dotyczącej przyjaciela rodziny, pana Swanna. I nie, nie są to jakieś zapiski z niezwykłego dzieciństwa czy jakieś traumy w młodości (co jest z lubością eksploatowane przez ten cały dzisiejszy postmodernizm) ani też studium polityki i stosunków społecznych z punku widzenia inteligentnego dzieciaka, chociaż wiele tego rodzaju wątków w książce się pojawia. To po prostu zwykłe wspomnienia ze zwykłego, różniącego się niewiele od naszego, życia. Zaskoczeni? Ja też na początku byłam.
Uczucie, szczególnie dla niedoświadczonego w bardziej wymagających lekturach czytelnika, jest takie, jakby wpadło się do zimnej, bardzo głębokiej wody, wiedząc, że zaraz się utonie, a nigdzie nie ma pomocy. A przynajmniej tak to opisywali moi znajomi i inne ludziki, które książkę czytały utonęły, najdalej docierając do połowy objętości. Ich makabryczne opowieści sprawiły, że zabierałam się do powieści jak pies za jeża, szczególnie że wszystko jakby uprało się powstrzymać mnie przed lekturą. Znajomi, recenzje w Internecie, niezbyt pochlebne słowa osoby, które w swojej niechlubnej przeszłości uważałam za literackie guru. A zresztą było tyle innych książek, które warto było przeczytać! I ciągle się spieszyłam, a słusznie podejrzewałam, że to nie jest dobra książka na szybkie zjedzenie i przetrawienie, jak można zrobić to z innymi literackimi fastfoodami. Dopiero kiedy leżałam chora i świat za oknem jakoś zwolnił, nabrałam ochoty na coś, co tak kochałam dawno temu: leniwe, całodzienne czytanie czegoś niezwykle dobrego i trudnego, w co można się z przyjemnością wgryźć, rozkoszując się niebiańskimi smakami. Otworzyłam więc książkę z niejakim zaciekawieniem i nadzieją, zastanawiając się co będzie ze mną – czy pójdę pod wodę jak kamień, czy będę przyjemnie pływać, czerpiąc z tego wszystkie korzyści.
Mimo że kiedyś w moje ręce wpadł jakiś tekst o życiu pisarza, z ciekawością przeczytałam rozbudowaną przedmowę tłumacza, którym jest, jak zwykle, doskonały Tadeusz „Boy” Żeleński, który wnikliwie omawia powieść i rysuje przed czytelnikiem portret Autora – nieuleczalnie chorego samotnika, który całe swoje dorosłe życie spędził w mieszkaniu obitym korkiem pisząc swoje opus magnum i jedyny powieściowy cykl, nad którym prace przerwała dopiero śmierć. Niezwykła to postać. Wychowany w cieplarnianym klimacie człowiek, który przywykł do bezpiecznego życia i samotności, o którym najwięcej możemy dowiedzieć się z jego powieści, zastanawiająco autobiograficznych. I choć to może nie jest zupełnie poprawne politycznie to czytaniu książki towarzyszy uczucie, że jest to dzieło pisane wyłącznie dla siebie, rodzaj czystej sztuki dla sztuki. Bo granice wymyślonej powieści i prawdziwego życia Autora zacierają się nie tylko w kwestii imienia głównego bohatera. Nad tekstem unosi się intymna, introwertyczna wręcz atmosfera zwierzeń i szczerości. Poznając dość nieuporządkowane wspomnienia głównego bohatera czy historię miłości Swanna, widzimy świat mocno subiektywny, pełen demonów (które można zauważyć tylko wtedy, kiedy znamy biografię pisarza) i metafor, może odnoszących się do jakiś konkretnych wydarzeń z życia Autora i – z pewnością – ludzi. Bo świat zewnętrzny, czyli ten istniejący poza tym zbudowanym przez głównego bohatera z wyobrażeń i artystycznych doznań, jest przerażająco okrutny i pozbawiony upiększeń, jakimi zwykło się go owijać. Szczególnie w tej części o Swannie i Odecie, gdzie pisarz odsłania głupotę, zgniliznę moralną i małostkowość francuskiej arystokracji. Ba, to w pewnej mierze dotyczy także rodziny głównego bohatera, ludzi płaskich i spędzających czas na gościnach, nawet wtedy, kiedy wiedzą, że ich własny syn nie potrafi zasnąć bez pocałunku matki (w ogóle ten wątek, zastanawiająco rozbudowany, jest bardzo ciekawy i dość zagadkowy; nie ulega wątpliwości, że Autor był bardzo wrażliwym dzieckiem, co rozumiem, bo ja miałam podobnie, prawdę mówiąc). Te niezbyt sympatyczne obrazy równoważy niezwykła wrażliwość narratora na sztukę, szczególnie – ku mojemu zainteresowaniu – tę średniowieczną, której we Francji przecież nie mało, i naturę. Dzięki tej wrażliwości i szczegółowych opisów otrzymujemy niezwykle ciekawy obrazy tych dwóch spraw, stanowiących razem ciekawy aspekt książki. Ciekawy również dlatego, że nad całością unosi się ten dziwny, mroczny i zwiewny klimat, jaki jest znany tym wszystkim, którzy mieli to (nie)szczęście być nadwrażliwymi dzieciakami z niezdrowo dużą wyobraźnią. Przy okazji warto też zwrócić uwagę na fakt, że powieść jest wiwisekcją uczuć takiego dziecka, delikatną i dyskretną, ale również niezwykle szczerą – tak, odnalazłam tam wiele prawdy i o własnym dzieciństwie, do którego nawet powróciłam, odkrywając, że mój przypadek nie jest – na szczęście – zupełnie odosobniony i skoro z małego, dziwnego Marcela wyrósł taki wielki pisarz, to i może ze mnie będą ludzie (hehe). To samo zresztą dzieje się w przypadku Swanna, tyle że tu Autor rozkłada na czynniki pierwsze miłość. Nie tę romantyczną i wielką, ale mroczną, opętaną, w której więcej jest zazdrości i głupoty niż sentymentów. Ba! Nie jest to nawet fascynacja cielesna… Ale widzę, że tu już mój wywód skręca z opisu treści do opisów poszczególnych wydarzeń, więc bezpieczniej będzie przejść dalej.
Powodem mojej bałwochwalczej czci dla pisarza i takiej samej zazdrości (mówi to niespełniona pisarka, która utknęła na jakimś marginalnym blogu marginalnej części blogosfery) jest język, jakim posługuje się Autor. Dla ścisłości dodam, że poza fabułą, w której teoretycznie się nic nie dzieje (a co, jak udowodniłam wyżej, jest nieprawdą), to właśnie styl pisarza jest powodem licznych utonięć i uznania książki za aczytalną. Ba, Żeleński i tak przetłumaczył całość w prostszej formie, bo w oryginalne jest jeszcze gorzej. Znaczy bardziej skomplikowanie. Bo to nie jest książka z gatunku tych, w których tekst cieknie nam przez palce, a całość kończymy w jedno popołudnie, a może i noc. I nie polecam czytania jej w ramach relaksu po ciężkim dniu, chyba że jest się sadystą, których chce doprowadzić swój mózg do zupełnego wyczerpania; zresztą to nie ma wielkiego sensu, bo i tak większości się nie zrozumie. Książka stawia czytelnikowi duże wymagania i dyktuje warunki, szczególnie te dotyczące jakości wyobraźni odbiorcy. Ale i tak trzeba niektóre zdania czytać kilka razy, a całość śledzić uważnie, bo każde słowo ma tu wielką wartość i ogromne znaczenie. Tylko wtedy można docenić styl pisarza i ogromną plastyczność tekstu. Precyzję opisu. Trafność dobieranych słów. Wypowiedzenie i nazwanie tego, co dla wielu pisarzy jest nieprzekraczalną granicą umiejętności i odwagi. Roztaczanie krajobrazów, które chce się poznawać wszystkimi zmysłami, które żyją bardziej niż na fotografiach w jakości HD. Po pierwszych kilku stronach, kiedy zorientowałam się, z czym mam do czynienia, szczęka opadła mi na ziemię i pozostała tam przez całą lekturę powieści. A to jeszcze część najmniej redagowana przez Autora. To co może się dziać w tych, które pisarz w nieskończoność poprawiał i rozbudowywał, myśląc zapewne, że są to rzeczy niezbyt dobre (sic!)? Muszę powiedzieć, że chociaż czasami irytowałam się, że czytanie książki jest procesem tak powolnym i nie widziałam w swojej czytaninie jakiegokolwiek efektu, który widać dopiero po zakończeniu (myślę, że te dwie rzeczy są naturalne podczas czytania tej powieści) cieknie mi ślinka, gdy pomyślę o następnych tomach, będących jeszcze większymi grubaskami. Chociażby dla tej prozy, będącej prawdziwą sztuką samą w sobie, nawet gdyby układały się w opowieść nudną i nie tak wielowarstwową jak ta. Dla słów, które układają się w piękne, zaskakujące obrazy, zapierające dech swoją plastyką i trafnością. Ba, to właśnie one sprawiają, że ta książka jest tym, czym jest – to właśnie one nadają przeszłości narratora pierwiastek magii i niezwykłości, szkicują ciekawe perspektywy, dzięki którym książka wciąga w niezwykły sposób. Nadają całości nastrój, który spaja poszczególne historie, wspomnienia, ciągi skojarzeń w coś, co trudno postrzegać potem jako części. A także nadają tej z pozoru błahej historii coś głębszego, wielowarstwowego, zmuszającego do refleksji. Coś, o czym ja już pisać nie będę, bo jednak zamierzam kiedyś skończyć ten twór, a i każdy musi sam odkryć to, o co mi chodzi. A może odkryje coś zupełnie innego, bo przecież na właściwie nieskończonych możliwościach takiej interpretacji polega piękno literatury. A szczególnie tej, która nie jest nią tylko z nazwy. Już o arcydziełach, takich jak te (którym zresztą jest, jak widzimy, zupełnie słusznie) oczywiście nie mówiąc.
Ciężko jest pisać o bohaterach, nie zdradzając najciekawszych części fabuły, szczególnie jeśli chodzi o wątek Swanna i Odety, w którym jednak można o postaciach napisać najwięcej. W opowieściach snutych przez narratora na temat jego dzieciństwa bowiem jedynymi bohaterami jest najbliższa rodzina chłopca, stanowiąca jednak tło do wszystkiego, co tak naprawdę jest dla niego ciekawe. Owszem, czasem z dziecięcą naiwnością wspomina o słabostkach rodziców (którzy nie wydają się sympatycznymi personami) i innych członków rodziny, w tym ciotce-hipochondryczce, ale te spostrzeżenia niewinnego i naiwnego dziecka nie malują całkowitego obrazu tych osób. Psychika głównego bohatera również nie zostanie poddana dogłębnej analizie; poznajemy go przez to, o czym nam opowiada. Poza swoją nadwrażliwością i empatycznością jest wprawnym obserwatorem, ma oko pisarza czy też po prostu artysty, a niezwykłej pamięci do barw, kształtów i zapachów można mu tylko pozazdrościć. Trochę więcej dowiadujemy się o nim w części ostatniej, kiedy cała wrażliwość chłopaka zostaje poddana pierwszemu poważniejszemu uczuciu, ale to bardziej analiza tego uczucia niż bohatera (i znów w tym momencie każdy wrażliwiec, który coś takiego przeżył odnajdzie tu dużo swoich emocji i doskonale zrozumie narratora). Zresztą na poznanie Marcela, spodziewam się, przyjdzie jeszcze czas w kolejnych tomach. Tutaj raczej wypadałoby się skupić na wątku prawdziwie miłosnym, ale opowiadając cokolwiek o charakterze Odety czy Swanna, zdradziłabym może chociaż trochę najsmaczniejsze rzeczy w książce, co byłoby bardzo złe, bo przecież ten dziwny tekst ma za zadanie zachęcić kogokolwiek za zabranie się za powieść. Bo przecież to, co najbardziej pikantne zawsze najbardziej ciekawi. Swoją drogą jestem bardzo ciekawa co do inspiracji Autora, który, jak już wiemy, raczej (delikatnie mówiąc) był domatorem i w innych miejscach niż swój dom pojawiał się nadzwyczaj rzadko. Musiał wobec tego bardzo dużo czytać i przede wszystkim być niezwykle spostrzegawczym i wrażliwym człowiekiem, by szybko i trafnie odkrywać największe tajemnice swoich rozmówców, rozwikływać skomplikowane uczucia jak owa miłość, której wielu innych twórców technicznie i praktycznie nie dałoby rady, a także szybko diagnozować poziom głupoty danego osobnika. Chociaż to ostatnie jest dość łatwe, bo ludzka głupota ma to do siebie, że wyłazi z nawet najbardziej starannych, kulturalnych przebrań, co również doskonale pokazują przykłady z powieści. Zresztą, jeśli uważnie przeczytacie wstęp Tłumacza i może coś wiarygodnego w Internecie, w wielu miejscach dostrzeżecie sprytnie poukrywane życiowe demony Autora, z którymi próbował walczyć i pewien związany z nimi powracający maniakalnie motyw, jak mi się wydaje, nie będący tylko kolejnym przykładem bezpardonowego przedstawiania upadku moralnego wyższych warstw francuskiej arystokracji. Cóż, to jest rzecz podobna do trójwymiarowych obrazków; zmieniająca się, w zależności, z której strony spojrzymy, dająca możliwość na wieloraką i skrajnie różną interpretację, a jednocześnie niezwykle lekka w swojej koronkowej konstrukcji. Możemy to odczytywać jako dogłębną, niezwykłą i mądrą opowieść o dziwnej miłości ale i jako pełną metafor część pamiętnika narratora-pisarza. A może i coś jeszcze, tyle że tego nie dostrzegam, bo naprawdę ciężko jest ogarnąć to wszystko po jednym przeczytaniu i jeszcze to opisać, kiedy jeszcze ma tak się kulejący styl. Cóż, takie książki służą też temu, żeby kiedy się myśli, że jest się na tyle fajnym, żeby pisać bloga i udawać, że się to dobrze, przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nie zrobiło się w życiu niczego pożytecznego. Bo gdybym była Autorem tej książki to przecież mogłabym się chwalić z czystym sumieniem.
A opisana wyżej całość kryje się w skromnej, acz ciekawej i eleganckiej oprawie Wydawnictwa, które – jak nie od dzisiaj wiadomo – specjalizuje się w oryginalnych i pięknych okładkach klasyków. A przede wszystkim dopasowanych do treści książek, co najbardziej cenię. W oprawie tej książki nie brakuje tych wszystkich elementów. Na czarnym tle, poza białymi napisami z tytułem książki i nazwiskiem Autora mamy żółtą wstążkę z tytułem serii (jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości), sylwetką pisarza i jego autografem. Wow. Całą ilustracją jest widmowa filiżanka z kawałkiem obrusa. Taki efekt uzyskano przez rozmycie konturów i pewną transparentność; w pewien sposób oddaje to istotę książki, będącej przecież zbiorem wspomnień narratora, które są przecież w pewien sposób widmowe, rozmyte, nietrwałe. A owa filiżanka na okładce jest pełna słynnej herbaty lipowej, w której bohater zanurzył jeszcze bardziej słynną magdalenkę (na jednym z portalów dla książkomaniaków znalazłam nawet przepis na owe ciastka). Tak, to idealna rzecz na okładkę tej książki – co bardziej się nadaje na to miejsce niż sztandarowy motyw, który zna prawie każdy, nawet ten, kto jeszcze powieści nie czytał? Tylna okładka książki jest jeszcze bardziej ascetyczna: mamy tam tylko biało-żółty tekst, będący po części fragmentem przedmowy Żeleńskiego. Ten pierwszy wydaje się jednak za bardzo sentymentalny i przegadany, obiecujący czytelnikowi kwiatki i motylki (a takich rzeczy w książce się nie uświadczy), natomiast z przedmowy Tłumacza wybrano fragment dotyczący legendy pisarza i jego niezwykłego losu. To dość intrygujący pomysł, chociaż wygląda to dość na zachęcanie za wszelką cenę do przeczytania, co z jednej strony jest szlachetne, ale z drugiej strony sprawi, że wielu czytelników, którzy nie dorośli do takiej literatury i potrzebują jeszcze czasu by zrozumieć ten klasyk, zbyt szybko zniechęci do prozy Autora. Jednak mimo wszystko to doskonała okładka dla tego dzieła, odpowiednio ładna, prosta i elegancka. Jak zawsze w tym Wydawnictwie – z wyczuciem.
Moja satysfakcja nie polega na odhaczeniu kolejnego klasyka z listy, bo nie czytam książek tylko dla tego, żeby je przeczytać. To radość tego rodzaju, kiedy pracujesz nad czymś w pocie czoła, żeby odkryć, że efekt jest genialny, a nawet lepszy od spodziewanego (bo, jak już wielokrotnie pisałam wyżej, powieść jest bardzo wymagająca, ale za swoje zaangażowanie i wytrwałość czytelnik otrzymuje tyle, że nie sposób żałować poświęconego na lekturę czasu). To radość możliwości obcowania z prawdziwą, namacalną Sztuką. Pięknem skończonym. Ale nie tylko chodzi tu o język czy mnogość interpretacji – skarbem tej powieści jest również jej treść, wypełniające je wspomnienia: szczegółowe, żywe, malownicze i wciągające tak samo lub lepiej niż fabuły, których zadaniem jest przykuć uwagę czytelnika. I jeśli naprawdę Autor czerpał ze swojej pamięci i swojego dzieciństwa, to sztuką jest również sposób, w jaki to wszystko pamięta i opisuje, co, wbrew pozorom nie jest rzeczą łatwą. Szczerze mówiąc, ja też chciałabym tak pamiętać. Bo kiedy zamknę oczy i skoncentruję się wystarczająco, bezpiecznie trzymając się teraźniejszości, uświadamiam sobie, że byłyby w moim dzieciństwie rzeczy, które można by przynajmniej spróbować opisać w podobny sposób. Ale ja nie posiadam tego daru co Autor. Moje wspomnienia już dawno wyblakły i zatarły się na tyle, że nie nadają się już na nic. Ale to może lepiej. Teraz bardziej doceniam prozę pisarza i jeszcze niżej chylę przed nim czoło.
Tytuł: „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna”
Autor: Marcel Proust
Moja ocena: 8,5/10
Ocena taka niska, bo mam nadzieję, że następne tomy będą jeszcze lepsze
Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać. Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/nie-ma-niewinnych-recenzja-ksiazki.html
Przeznaczenie. Nie każdy w nie wierzy. Bezpieczniej dla kruchej natury człowieka jest myśleć, że może sam stworzyć swój los, że przyszłość zależy tylko od naszych wyborów i splotu przypadkowych okoliczności. Wiara w fatum łączy się często z wiarą w coś nadrzędnego, co jest odpowiedzialne za zaplanowanie naszego życia, a wiele osób wyklucza istnienie czegoś takiego. Bóg? Jakaś nieznana kosmiczna energia, która układa gwiazdy tak, by można było wyczytać z nich przyszłość każdego z nas? Niewidzialne istoty, które pozwalają wróżkom interpretować karty tarota i szepczą przepowiednie na ucho? Jak człowiek źle czuje się z taką świadomością! Chrześcijanie wierzą, że Bóg jest miłosierny, a do złych rzeczy, które wydarzają się w ich życiu odnoszą się z filozoficznym spokojem, że ma tak być, ale co z kosmicznymi siłami, które nie mają żadnych uczuć, a ich misterne plany są tylko przypadkowymi zderzeniami planet? Myślę, że strach się bać. Chociaż kiedy głębiej zastanowimy się nad naszym życiem, prześledzimy te kluczowe dla niego momenty, dojdziemy do wniosku, że wszystko, co do tego doprowadziło, było niezwykłym, nieprzypadkowym przypadkiem, zbiegiem nieszczęśliwych bądź szczęśliwych wydarzeń. A historia! Cóż to za kopalnia przedziwnych zbiegów okoliczności, czasami wyglądających tak, jakby ktoś wcześniej napisał sztukę i zaplanował dekoracje, a ludźmi posłużył się jako bezwolnymi marionetkami, aktorami, których zadaniem jest tylko zagranie dramatu swojego życia i zejście ze sceny. Nawet wielcy tego świata nie mogą tego zmienić, choć wydaje się, że skoro mają prawo (często zresztą wątpliwe) rozporządzania ludzkim życiem i pozornie mogą mieć wszystko. Wydaje się, że mają nawet gorzej niż zwykli, szarzy ludzie – według jednej z pradawnych zasad, rządzących światem, im wyżej człowiek dotrze, tym upadek będzie boleśniejszy.
Edyp, bohater greckiego mitu i dramatu antycznego, żył w błogim przekonaniu, że jednak udało mu się uciec od własnego, bardzo złowrogiego przeznaczenia. Kiedy był jeszcze królewiczem Koryntu, jakiś podpity znajomy nazwał go znajdą, a obrażony Edyp udał się do wyroczni delfickiej, by przekonać się, jaka jest prawda. Pytia jak zwykle odpowiedziała na jego pytanie po swojemu – przekazując mu przepowiednię, jaką kilkadziesiąt lat temu usłyszał jego prawdziwy ojciec. Straszliwą przepowiednię – Edyp zabije ojca i ożeni się z matką. Sądząc, że władcy Koryntu są jego rodzicami, chłopak ucieka z ich kraju i postanawia iść do Teb. W czasie drogi zabija pewnego człowieka, a potem odgaduje zagadkę Sfinksa, czym ocala miasto i zgrania rękę owdowiałej królowej (przypadek?). Po latach, kiedy ma już małe dzieci i jest chwalonym przez wszystkich obywateli Teb władcą, na miasto spada straszliwa klątwa. Warunkiem ocalenia pozostałej przy życiu ludności jest wydalenie z Teb mordercy poprzedniego króla Lajosa, który pozostaje bez kary, a Edyp, jako dobry król, z miejsca zaczyna śledztwo. Odkryje jednak rzeczy, które nigdy nie powinny wyjść na jaw – tamtego felernego dnia, kiedy podczas swojej wędrówki z Koryntu zabił w złości starego człowieka, który nie ustąpił mu miejsca na ścieżce, dokonała się pierwsza część losu przeklętego młodzieńca, przypieczętowana małżeństwem z żoną króla Lajosa, Jokastą…
Nie mogę powiedzieć, że nie znałam treści sztuki przed jej przeczytaniem – krwawa historia rodu Labdakidów władających Tebami wryła mi się głęboko w pamięć podczas czytania opracowania Jana Parandowskiego, kiedy przechodziłam okresy fascynacji mitologią. W jakiś sposób więc byłam przygotowana na to, że nie będzie to lekka lektura – chodzi tu przede wszystkim o to potworne uczucie bezsilności i strachu, że Autor miał rację i nie pozostaje nam nic innego jak bierne oczekiwanie na finał naszej historii, napisanej już przez kogoś innego. Ale i tak obcowanie z tekstem dramatu było pewnego rodzaju traumą. Podczas czytania mitu w wersji raczej skondensowanej, nadrzędnym celem było przecież ukazywanie faktów, informowanie czytelnika, a nie analizowanie złożonej, tak bardzo ludzkiej psychiki bohaterów. Tymczasem dramat, fragmentaryczne, ale niezwykle szczegółowe ujęcie konkretnego epizodu opowieści o Edypie, eksploatował tę tematykę, tak jakby dramaturga interesowało bardziej to, co czuł główny bohater, odkrywając prawdę o swojej tożsamości, niż akcja. Wiadomo przecież, że w takich sytuacjach wiele się dzieje w człowieku. Wiele złych, mrocznych rzeczy, które nie zawsze można rozumieć, ale doskonale wyczuć instynktem, szczególnie jeśli ktoś jest osobą bardzo empatyczną. A ja jestem. I właśnie dlatego zabierałam się za książkę – niegrubą przecież – mówiąc malowniczo, jak pies za jeża.
Zanim jednak zacznę rozpisywać się o tym, jak bardzo Autor swoim talentem zniszczył resztki mojej psychiki, muszę pokreślić istnienie jednego nawiązania, którego nie mogłabym przeoczyć, jeśli jeszcze jestem sobą. Chodzi tu o Turina z najpiękniejszej opowieści z Silimarillionu J.R.R Tolkiena – zresztą słyszałam nawet, że na jednym z konwentów dla fanów Profesora był wykład poświęcony analogii owego bohatera do króla Teb z antycznego dramatu. Temat trafny, bo J.R.R Tolkien, człowiek bardzo wykształcony, znał mitologię grecką i może nawet świadomie stylizował swoją historię na antyczny dramat. Opowieść o nieszczęśliwym Turinie różni się od losów Edypa tylko w szczegółach: jeden poślubił siostrę, drugi matkę; jednemu smok wyjaśnił prawdę, drugi do tego doszedł sam (nie wiem, co jest gorsze). No i w Turinie kochała się piękna elfia księżniczka, którą wzgardził i której tematu wolę już nie rozwijać, bo to w sposób naturalny doprowadza mnie do większego smutku; Edyp względnie pozostał bez innych adoratorek, chyba że o czymś nie wiem. Biedny Turin! Jednym jego grzechem było to, co starożytni Grecy nazywali hybris – duma tragiczna, przekonanie o tym, że samemu decyduje się o swoim losie, że życie jest tylko sumą wyborów, czymś ukształtowanym tylko i wyłącznie przez konkretnego człowieka. Edyp myślał tak samo, nie przeczuwając a może nie myśląc o tragicznej ironii, śmiechu losu. Obaj – Turin i Edyp – przekonawszy się, jak bardzo się mylą, zginą okrutną, samobójczą śmiercią. Analogie więc, przypadkowe bądź też zamierzone, są bardzo wyraźnie, jednak nie powiedziałabym, że podobieństwo jakoś mi przeszkadza czy też czyni z Profesora Tolkiena pisarza naśladującego doskonałe, antyczne wzorce – mitologia jest częścią kultury śródziemnomorskiej, a ciekawa zabawa konwencją jest miło widziana w każdej epoce i każdym gatunku, szczególnie że interpretacja Autora Władcy Pierścieni jest ciekawa i oryginalna. Zresztą historia o Turinie wpasowuje się w wymowę Silimarillionu i innych opowieści ze Śródziemia tak dobrze, jak historia Edypa w krąg naszej kultury i cywilizacji. Bo tak naprawdę nie ważne, czy czytamy o Turinie czy Edypie – ta historia pozostaje ilustracją jednego z najbardziej uniwersalnych praw o świecie, prawa, które w mniejszym lub w większym stopniu, dotyczy każdego z nas.
Myślę, że nie muszę się rozpisywać na temat konstrukcji utworu – wszystkie dramaty antyczne były zbudowane tak samo, z tych samych, powtarzalnych elementów. Nie zawsze jednak takiej doskonałości formy towarzyszy doskonałość pozostałych elementów; przed przeczytaniem obawiałam się, że historia wtłoczona w podział na epeisodiony i stasimony straci całą swoją głębię. Okazało się jednak, że taka sztywna forma dla arcydzieła nie jest niczym złym, porządkuje jeszcze całość, nadając wiele przejrzystości. To jedna z tych historii, które – jak myślę – muszą być opowiadane w pewien określony sposób, bo mam wrażenie, że pozbawienie dramatu wstawek chóru odjęłoby nieco czaru, zniszczyłoby w pewien sposób estetyczny porządek i harmonię. Bo, jak wszystko co piękne w starożytnej Grecji, dramat ma swoją wewnętrzną harmonię, czemu zawdzięcza swój niezwykły nastrój, odczuwany jeszcze po tylu latach i wiekach.
Dramat to jednak specyficzny gatunek literacki, w ujęciu Autora stanowiący zaledwie wycinek mitu – ciężko więc byłoby mi się dziwić, kiedy postacie okazały się niedopracowane, albo, w przypadku najlepszym, symboliczne. Bo przecież nawet sama konwencja starogreckiego dramatu pozwala na niewiele: zasada trzech jedności, a przede wszystkim decorum nie pozwalała na eksperymenty prowadzące do psychologicznego pogłębienia postaci. W tym aspekcie zostałam jednak zaskoczona, i to bardzo pozytywnie – naprawdę, tu wszyscy bohaterowie są o wiele bardziej plastyczni i ciekawi niż w niektórych wielotomowych cyklach, z każdą częścią po siedemset stron, które teraz tak często są produkowane przez współczesnych pisarzy. To pełnokrwiste, bogate w cechy sylwetki, ukazane z prawdziwym wyczuciem i znawstwem bez cienia taniego sentymentalizmu czy kiczu. Na uwagę zasługuje szczególnie tytułowy bohater – dobry, dumny władca o wielu wadach i zaletach, ale też zwykły człowiek, taki jak my, który staje w sytuacji tragicznej, bez wyjścia. W wielu częściach sztuki na pierwszy plan wysuwa się walka wewnętrzna bohatera między bezlitosną prawdą, która powoli wychodzi na jaw, i obroną bohatera, gotowego uwierzyć w kłamstwo, oskarżyć Kreona czy nawet znieważyć ślepego Tyrezjasza, przez którego przemawia sam Apollo by uwierzyć, że zarzuty są bezpodstawne. Edyp coraz bardziej przypomina człowieka świadomego, że zaraz umrze, ale próbującego wmówić sobie, że wszystko jest dobrze, by nie poddać się rozpaczy, strachowi i zwątpieniu; chwyta się wszystkich możliwości, każdego pozoru, nawet nieracjonalnego, łącznie z podejrzeniem o spisek. Boi się cierpienia, jakie może z tego wyniknąć i jest to zupełnie ludzkie. Jednak jakaś jego część chce się dowiedzieć prawdy – chociaż będzie ona najgorsza, jaką można sobie wyobrazić, położy kres niepewności i męczącym podejrzeniom, które coraz bardziej zatruwają duszę bohatera; łatwo więc rozumieć, dlaczego obsesyjnym zaangażowaniem chce dowiedzieć się o swoim pochodzeniu. Rozwiązanie sprawia mu niejaką ulgę, bo kładzie kres nadziei, pozwala rozpaczać bez żadnych przeszkód. Tak, to doskonale pokazana wewnętrzna, psychologiczna walka człowieka z przeznaczeniem, z okrutną prawdą a także – tak naprawdę – z własnym życiem. Kiedy wszystko się wyjaśnia, Edyp nie ma siły walczyć dalej, poddaje się, oddając sprawiedliwość samemu sobie i prawdziwie po królewsku dotrzymuje danego słowa. Nie ma duszy romantycznego buntownika, który na jego miejscu wypowiedziałby losowi bezsensowną przecież walkę, nie jest też zapatrzonym w siebie egoistą, który wybrałby dobro swoje i swoich dzieci ponad szczęście królestwa (myślę jednak, że w tym przypadku byłoby ciężko go potępić). Przegrał najokrutniejszą walkę i ogrom jego cierpienia wylewa się z każdego precyzyjnego słowa dramatu, rysując przed nami portret bardzo żywy (powiedziałabym nawet, że aż za bardzo). Cierpienia czysto ludzkiego, uszlachetnionego wielkością tragedii – chodzi tu nie tylko o świadomość popełnia straszliwych zbrodni i ewidentnej niewinności bohatera, ale o tragiczny wybór, los dzieci, Jokasty oraz te rujnujące przeświadczenie, że całe życie było iluzją opartą na kłamstwie, złośliwym śmiechem losu. A jego pewność, że wymknął się przeznaczeniu tylko złudną nadzieją. Zresztą chyba nie ma takiego człowieka, który cieszyłby się z faktu, że całe jego życie nie jest zależne od niego, że jest zabawką w rękach losu…? Boga…? Jakiegoś ślepego ułożenia gwiazd i planet…?
Ciekawymi postaciami dramatu są także Kreon i Jokasta. Ten pierwszy to zwykły, przeciętny człowiek, któremu obce są jakiekolwiek głębsze przemyślenia na tematy egzystencjalne, a w życiu kieruje się tak zwanym zdrowym rozsądkiem i – jak to trafnie ujęto w Wstępie do mojego wydania – powoli ale skutecznie pchał taczkę swojego życia pod górkę losu. I choć w kolejnym dramacie Autora, tym o nieszczęśliwej córce Edypa, Antygonie, Kreon jako król pokaże mroczną i stanowczą stronę swojej osobowości, na razie wzbudza sympatię. Sympatię, jaką zwykle mamy dla osób do bólu racjonalnych, ułożonych, porządnych, normalnych. Takich, które nie sięgają po władzę swojego szwagra (i jednocześnie siostrzeńca!), bo nie chcą problemów, jakie niosą ze sobą intrygi i ich wykrycie. Z filozoficznym spokojem godzą się na los, jaki przypadł im w udziale i nie grymaszą, pozornie bezpiecznie przechodząc przez życie. Jednak kiedyś wybije godzina Kreona i on również popadnie w rozpacz, wyrzucając sobie błędy i słysząc chichoty losu. Okaże się jednak wtedy, że – przeciwieństwie do Edypa – Kreon świadomie podjął kilka błędnych decyzji, chociaż niewątpliwie chciał dobrze, a do tragedii nie doprowadziła klątwa, tylko fatalne zaślepienie i brak zgody na wyroki bogów. Biedny Kreon! Jego cierpienie jest inne od tego, które stało się udziałem Edypa i choć równie dramatyczne, to bardziej sprawiedliwe (wybaczcie mi jednak wybieganie w przyszłość; na razie Kreon żyje sobie pogodnie i wygodnie). Jokasta natomiast została uchwycona tylko w kilku scenach, bardzo mocnych jednak. Wcześniej nie znała treści klątwy, bo Lajos, kiedy dowiedział się o niej od wyroczni, nie pisnął żonie ani słówka, unikał tylko kontaktu płciowego, licząc, że syn w ogóle się nie urodzi i nie będzie problemu, a ona upiła go, bardzo chcąc mieć dziecko. Mylnie uważa więc, że to wszystko jej wina, zresztą jeszcze nie wiedząc o niej, a podejrzewając, kim może być jej mąż, zaczyna odczuwać chyba jeszcze większy lęk niż Edyp, co Autor mocno podkreśla, dodając, że bohaterka nie chciała nawet, żeby król wezwał do siebie pasterza, który przed laty zlitował się nad chłopcem i zamiast go zabić oddał do wychowania władcom Koryntu. Zdobywa się nawet na bluźnierstwo przeciwko wyroczni, Tyrezjaszowi i w ogóle przeciwko Apollinowi, za wszelką cenę chcąc żyć dalej, nawet w iluzji i kłamstwie. Miała za mało siły, żeby żyć dalej z tą świadomością, szczególnie po tym, że – bądź co bądź – ukochany Edyp wcześniej wyklął samego siebie (zauważmy, że chce dla niego jak najlepiej, bo kocha go miłością żony i matki, podwójnie mocno!). Nie można ją za to winić, bo jest to jeden z tych ciężarów, które potrafią zniszczyć człowieka i z których świadomością jest ciężko żyć każdego dnia, z wielu powodów. Przecież i tak jej życie przypominałoby już tylko egzystencję, tamtego dnia umarła przede wszystkim w wymiarze psychologicznym. Biedna Jokasta! Wierzenia greckie mają dla samobójców więcej litości niż religia chrześcijańska, ale i tak jestem bardzo ciekawa, czy zaznała po śmierci spokoju, może w jakiś sposób wiedząc, co spotkało jej dzieci. Samo to jest wyborem tragicznym, w którym z kolei nie ma dobrej odpowiedzi – musi wybrać piekło za życia lub Hades po śmierci.
Okładka czytanego przeze mnie wydania jest dość… specyficzna. Moja mądra kuzynka stwierdziła błyskotliwie, że przedstawia ona dół w ziemi z wodą w środku i na pierwszy rzut oka tak właśnie to wygląda. Po zastanowieniu się i przyjrzeniu się pod różnymi kątami i w różnym oświetleniu zawyrokowałam jednak, że jest to muszla wypełniona wodą, a wokół leży piasek, co raczej trudno poddać wątpliwości. A może to po prostu jakiś abstrakcyjny wzór? W każdym razie w wodzie odbija się słońce i całość nie wygląda tak, jakby chociaż próbowała ilustrować cokolwiek z dramatu (chyba że mam za niskie IQ, co jest bardzo możliwe). Na środku tego czegoś widać biały pasek z Autorem dzieła i tytułem, jakoś tak krzywo względem owej dziwnej muszli, na dole widać jeszcze logo Wydawnictwa. Cóż, wiadomo że trudno dobrać okładkę do czegoś takiego, a w e-bookach nie trzeba za bardzo dbać o oprawę, bo i po co, ja jednak postawiłabym na jakieś antyczne woulty, może kwiaty akantu, w każdym razie zawijasy; rzecz neutralną ale w jakiś sposób bliską tematyce dramatu. Trudno bowiem o inną, lepszą okładkę, chyba że komuś przypadną go gustu owe rysunki (również specyficzne) zdobiące wydanie z opracowaniem do szkoły. Tak więc na razie muszę się zadowolić ową dziwną muszlą i wmówić sobie, że podoba mi się sposób, w jaki promienie słoneczne odbijają się w jej środku, dziwnie kojarząc się z treścią dramatu, jak odrobiny szczęścia, które odbiły się w życiu Edypa, by potem zniknąć razem ze słońcem.
Język! Kunsztowna odmiana zasady decorum, utkana według harmonicznych reguł sztuki greckiego antyku. Mimo nutki patosu, przebrzmiewającego w stasimonach, Autor nie stara się wzruszać na siłę czy wciskać zbyt dużo słów, zakrywając nimi emocje; stawia na językowy minimalizm, precyzję i oszczędny styl, dzięki czemu tekst zyskuje na przejrzystości i pozwala dramatopisarzowi na nawiązania do poprzednich scen i aluzje, które były nieczytelne przy większym zamotaniu w tym aspekcie. Eksponuje jednak uczucia, pokazujące barwną różnorodność psychologiczną bohaterów, stawia na plastyczny dialog, portretując postacie w czasie rozmowy, jakiegoś konkretnego działania. Oczywiście, Edyp, jak przystoi na króla, jeszcze w antycznej Grecji, wyraża się raczej górnolotnie, ale z klasą; nie ma tu niczego przesadzonego, przejaskrawionego, a tym bardziej kiczowatego w rozmowach pełnych dostojeństwa, pełnych jednak kłębiących się pod spodem trudnych często emocji. Dialogi są zresztą bardzo żywe, błyskotliwe i prawdopodobne, tak jak rozmowa Edypa z Kreonem, pełna dramatyzmu scena z Tyrezjaszem, czy fragment, w którym oślepiony Edyp żegna się ze swoimi dziećmi. Tak prawdziwe, że aż boli, bo z każdego słowa wylewa się potok emocji, najczęściej tak dramatycznych i smutnych, że zapiera dech, jakby się tonęło. Nie mówiąc o lirycznych pieśniach chóru, będących komentarzem do wydarzeń i często modlitwą do różnych bóstw, jak i pewnym rodzajem manipulacji czytelnikiem czy widzem, wprowadzających go w określone nastroje, ale też pięknym przerywnikiem. Myślę, że kiedy te fragmenty zostałyby odśpiewane, nawet po polsku, czuć byłoby w nich całą moc drzemiącą w nich, całe piękno, podczas czytania o wiele mniej widoczne, ale tak naprawdę porażające i zapierające dech w piersiach. Bo rzeczywiście można od tego się udusić, zatracić się, poczuć niemal namacalne, klasyczne piękno słów, moc prawdziwej Literatury, choć wszystko jest tak mocno związane z ludzkim cierpieniem, które wciąż będzie prześladowało czytelnika, a przynajmniej prześladuje mnie, chociaż utwór przeczytałam już dość dawno. I nie chodzi tu tylko o fabułę, ale o język i styl, z jakim rzadko mam szansę obcować tak blisko. Na tyle blisko, by doświadczyć słynnego katharsis i przekonać się, że jedno z wielu utworów językowo godnych poruszanego tematu.
Oczywiście muszę pochwalić także nieco archaiczne, bardzo piękne tłumaczenie Kazimierza Morawskiego – z delikatnym, wyczuwalnym rytmem, poetyckością i, jednocześnie prostotą i przejrzystością, dzięki czemu owo piękne tłumaczenie jest przystępne i lekkie tak, że lektura zabiera najwięcej godzinę. Nie ma przy tym żadnych uproszczeń i spłyceń, co jest bardzo dobre ( oczywiście przy założeniu, że czytelnik wie, że Atena jest tym samym co Pallada), ale i również wielu zapętleń prowadzących do trudnych zrozumienia konstrukcji czy, nie daj Boże, błędów logicznych. Tłumacz jawi się jako osoba kompetentna, zafascynowana tym co robi, z dużą wiedzą na temat epoki, z której pochodzi utwór. I to chyba jest najważniejsze – nie ma chyba nic gorszego niż tłumacz, który nie wie dokładnie, co tłumaczy, albo jego wiedza o danej epoce jest bardzo mała. W każdym razie czyta się bardzo dobrze i szybko, mając nieograniczoną możliwość rozkoszowania się jednym z tych autentycznych arcydzieł, będących najważniejszymi tekstami kultury naszej cywilizacji.
Lektura dramatu – mimo tego, że, jak napisałam wyżej, była niezwykłym doświadczeniem – w pewnym sensie bardzo mnie przeraziła. Nie od dziś wiemy przecież, że Edyp jest bohaterem uniwersalnym, a w samej literaturze można znaleźć wiele podobnych do niego postaci. Ba, w literaturze! Mimo że kocham słowo pisane, muszę przyznać, że życia dostarcza nam wielu ciekawszych przykładów, a często jest tak, że życiem kieruje fatum, jakaś – najczęściej prowadząca do tragedii – siła wyższa. W historii takich przykładów jest na pęczki (pomijając losy państw i narodów): Jezus, Zygmunt August, Baldwin IV Trędowaty, Filip IV Piękny, Joanna Szalona, lady Jane Grey, Fryderyk Chopin, tysiące ludzi, często anonimowych, którzy zginęli w czasie obu wojen światowych… Wymieniać można w nieskończoność. Dzisiaj też się tak zdarza – jest nawet takie przysłowie, że człowiek robi plany, a Pan Bóg się śmieje. Ci ludzie, którzy pracowali w wieżach WTC 11 września 2001 roku mogli przecież nie iść do pracy i przeżyć; planowali pewnie wiele rzeczy, które zrobią później, ale nic z tego nie wyszło. Tak samo jak współczesne wersje nieszczęśliwego króla Teb czyli ludzie, którzy chcą dla siebie lub dla kogoś innego dobrze, postępują zgodnie z normami moralnymi, jednak doprowadzają do katastrof, nieświadomie popełniając grzechy, które trudno wybaczyć. Czy mnie też dosięgnie przeznaczenie? Czy moje życie już jest napisane przez kogoś, zaplanowane, czy jakiś układ gwiazd zadecyduję czy będę szczęśliwa, czy nie? Nie możemy przecież nic poradzić na to, że naszym przeznaczeniem jest cierpienie, nawet jeśli będziemy się buntować. A jeśli i nawet zgrzeszymy tak jak Edyp, to czy dalej będziemy niewinni? Czy to w ogóle jest nasza wina, skoro taki był nasz los? Czy ludzie bez winy w ogóle istnieją? Pytań wiele, a Autor – cóż – milczy już od kilku tysięcy lat.
Tytuł: „Król Edyp”
Autor: Sofokles
Moja ocena: 10/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/nie-ma-niewinnych-recenzja-ksiazki.html
Przeznaczenie. Nie każdy w nie wierzy. Bezpieczniej dla kruchej natury człowieka jest myśleć, że może sam stworzyć swój los, że przyszłość zależy tylko od naszych wyborów i splotu przypadkowych okoliczności. Wiara w fatum łączy się często z wiarą w coś nadrzędnego, co jest...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/walka-z-wiatrakami-recenzja-ksiazki.html
Kiedy opadł radioaktywny kurz w Hiroszimie i Nagasaki, a hitlerowscy zbrodniarze wojenni zostali powieszeni w Norymberdze, ludzkość stanęła przed kolejnym trudnym zadaniem – odbudową. Ale nie tylko miast – szczególnie tych najbardziej zniszczonych, jak Warszawa, Berlin czy Londyn, ale przede wszystkim wartości. Idei wypracowanych przed straszliwą katastrofą, jaką były obie wojny. Jednak to nie było takie łatwe jak postawienie murów. Moralność, religia, etyka, poszanowanie praw człowieka, wiara w homo sapiens bezpowrotnie obróciły się w popiół, spalone w piecach krematoryjnych Auschwitz, przywalone przez budynki japońskich miast i Pearl Harbor, zagłodzone w Leningradzie i zabite w każdym kawałku świata. Wobec tego wszystkiego wiara w Boga traciła sens. Bo jak jakikolwiek Bóg pozwoliłby na coś takiego? Moralność i etyka, pieczołowicie zachowywane przed wojną, stały się teraz śmiesznym wspomnieniem – jak komuś nie ukraść ostatniego kawałka chleba, skoro a) umieram z głodu, b) inni robią o wiele straszliwsze rzeczy. Znacznie bardziej straszliwe, takie, których okrucieństwo przechodzi granice wszelkiej imaginacji. Obozy koncentracyjne. Katyń. Tortury zarówno rosyjskich jak i niemieckich oprawców. I przede wszystkim liczby tortur, których liczba przerazi nie tylko wrażliwców. Tysiące, miliony ludzi, zakopanych w najciemniejszych, najmniej dostępnych miejscach globu, daleko od domów. Tysiące trupów pokazujące tylko jak śmiesznie niską wartość miało ludzkie życie.
Konflikt, nazywany II Wojną Światową, to jednak nie tylko zbrodnie wojenne w Europie i machinacje Hitlera, Stalina i Mussoliniego, a po morzach pływały nie tylko słynne niemieckie łodzie podwodne, U-Booty. Na wodach Pacyfiku toczyła się jeszcze jedna wojna, będąca kolejną koszmarną odsłoną walki pomiędzy Osią a resztą wolnego świata. Wojna straszna, zacięta, polegająca nie tylko na starciu dwóch potęg. Oczywiście mam na myśli tu wojnę amerykańsko-japońską (każdy słyszał o kamikaze, prawda?). Wojnę przypieczętowaną straszliwym pokazem siły USA i tysiącami ludzkich istnień, po dwóch stronach. Jedni ginęli za Amerykę, a drudzy za cesarza, który dla Japończyków był kimś w rodzaju bóstwa. Jednak największą ofiarę w tej wojnie złożyli Australijczycy. Zmuszeni do walki o bezpieczeństwo północnych części swojego miniaturowego kontynentu trafili do niewoli, a stamtąd do obozów pracy. Mieli budować tory do kolei łączącej Birmę i Syjam, by przez dzikie tereny można było transportować ładunki dla wojska, rozpaczliwie broniącego się przed nieustępliwą falą Amerykanów. Zrobić to, co w wieku XXI w Europie i z nowoczesnym sprzętem buduje się dwa lata, w zaledwie piętnaście miesięcy. I to w warunkach nieludzkich, łudząco podobnych do tego, co spotykało ludzi w radzieckich kołchozach i gułagach w głębi Syberii. Bo przecież więźniowie stracili honor dając się wziąć w niewolę. A niewolnik to już nie jest człowiek…
Dorrigo Evans. Wychowany na wsi australijski bohater narodowy i znany chirurg. Ma żonę, dzieci, kocha poezję. Niemal nikt nie podejrzewa, że znany z mediów wizerunek nie jest prawdą – jest tylko iluzją, którą brzydzi się również sam Dorrigo. Tak naprawdę w jego umyśle kryje się wiele demonów. Koszmarów, od których stara się uciec. Całym jego światem jest dominująca, zimna samotność, rosnąca z każdą chwilą ucieczka we wewnętrzny świat. We wspomnienia, rzeczy, które jednocześnie są integralną jego częścią, ale także tym, co wolałby jak najszybciej zapomnieć. Piekło obozu jenieckiego w Japonii, pewien żołnierz z jego pułku i piękna Amy, z którą miał romans jeszcze przed wojną i o której nie może przestać myśleć, ale z którą nie może być w żaden sposób - pewnego dnia dostaje bowiem list, który zmienia na zawsze jego życie.
Zwykle nie wierzę temu, co o książce piszą przed premierą. A pochwały na okładce jeszcze mnie odstraszą. Choć od zauważenia znaczka nagrody Bookera, powieść zaczęła mnie intrygować coraz bardziej, chociaż do nagród pochodzę również z dystansem – głowa boli od tego, co dostaje czasami naszą rodzimą nagrodę Nike. Zapowiedzi o premierze na tej lepszej, bardziej ambitniejszej części polskich serwisów i blogów literackich dała mi jednak do myślenia. Pomyślałam sobie, że może i będzie niestrawne fabularnie, to jednak przeczytać radę dam. I jeszcze ta okładka, która wtedy nawet mi się podobała. Kto nie chciałby mieć tak pięknie wydanej książki na półce? Złamałam się. Nie dałam rady odmówić, chociaż otwierając książkę obiecałam sobie, że podejdę do niej z dystansem, nawet jeśli opowiada o czymś tak drastycznym i zapadającym w pamięć. Bo czas na rozmyślanie nad sensem lektury przyjdzie później, a ciekawa byłam, czy powieść rzeczywiście zasługuje na nagrodę takiego rozmiaru.
Kiedy skończyłam czytać, nie byłam już taka pewna co do gatunku opowieści. Romans to nie jest, ale powieść historyczno-wojenna też nie. Oba te elementy, bardzo istotne dla fabuły i silnie wyeksponowane, są tak samo ważne, ale nie najważniejsze. Postać bohatera, Dorrigo Evansa, jest nakreślona zbyt szeroko na pojemność tych dwóch gatunków, a wymowa powieści jest ogólna, bardzo uniwersalistyczna. Autor bowiem nie odnosi się do problemów konkretnego miejsca w konkretnym czasie – japońskiego obozu dla jeńców czy miejscowości, w której przebywał Dorrigo na czas swojego romansu z Amy; to jest zaledwie punkt wyjścia. Bohater równie dobrze mógłby być niewolnikiem Rzymu budującym drogi albo czarnoskórym człowiekiem przewiezionym do Ameryki, by tam pracować na ogromnych plantacjach konkwistadorów czy w kopalniach złota. Zresztą pisarz jest tego świadomy – często pisze o swoim bohaterze Dorrigo Evans, jakby był jakimś nieznajomym, któremu przygląda się z ogromnego dystansu lub jakby tylko imię i nazwisko umożliwiało identyfikację go jako osoby, dawało możliwość oddzielenia jego historii od innych ludzkich losów. A los ten jest okrutny, bo owa uniwersalna wymowa powieści jest fatalistyczna, ponura – świat jawi się jak miejsce pełne zła i przemocy, której nie można zatrzymać, które ginie pod kłamstwami i iluzjami, sprawiedliwością bez poczucia sprawiedliwości, wymuszający postawy prowadzące do wynaturzenia, zezwierzęcenia i kierowania się najniższymi pobudkami. Pisarz ostatecznie obdziera z piękna nawet uczucie Dorrigo i Amy (które pod innym piórem stałoby się wzniosłym, mdłym uczuciem), pokazując całą marność tego związku i jego brak przyszłości, odkrywając, co kryło się pod miłością kochanków. Co ciekawe, przeciwstawia temu jeszcze bardziej złożoną miłość głównego bohatera do żony, Elli, coś niejednoznacznego, nieuchwytnego; pełnego krańcowych sprzeczności. Odważnie podejmuje temat izolacji, niezrozumienia, życiowego niezadowolenia, z którym nie można nic zrobić, poza męczącym zapadaniem w głąb siebie, jednocześnie próbując się z tego wyzwolić – portretuje człowieka zanurzonego w marazmie, co zresztą teraz zdarza się często, jakby wbrew sobie pnącego się na szczyt, by uświadomić sobie, jak wiele pozostawiło się tam, na dole, łącznie z uczuciem, że się żyje. Jak się okazuje, pogoń za mamidłami dnia codziennego nie przynosi satysfakcji, a obezwładniające i przygniatające poczucie obowiązku przykuwa do rzeczywistości, zmusza do trwania w niewygodnych, niezgodnych z przekonaniami rolach, co prowadzi do alienacji, wycofania. A im człowiek coraz bardziej odsuwa się od innych tym – cóż za paradoks! – wydaje się obnażony, otwarty, nieatrakcyjny i żałosny. Jednak najbardziej pisarz podkreśla coś jeszcze innego, co w pewien sposób wynika również tego, co napisałam wyżej. Nawiązując bowiem do słynnej walki don Kichota z La Manchy z wiatrakami, będącej przecież jednym z najsłynniejszych przykładów walki bezsensownej, Dorrigo Evans, zarówno doświadczenia obozowe jak i lata późniejsze i wcześniejsze porównuje właśnie do owych wiatraków. I tak jak szlachetny błędny rycerz bohater walczy, wiedząc, że skazany jest na klęskę, zarówno operując nieszczęsnego Jacka Rainbowa, maszerując ze swoimi ludźmi do Przełęczy Trzech Pagód czy myśląc o ukochanej Amy. Takie są też ostatnie słowa Dorriga, niczym, zgodnie z japońską tradycją, wiersz na śmierć. Jakby Autor chciał powiedzieć, że życie jest właśnie taką walką, ciągłym mierzeniem się z niemożliwym, a jeśli nawet jakimś cudem uda się nam, to pewnego razu wiatraki znów wygrają – umrzemy. Postawa Dorrigo jest na tyle lepsza, że on jest tego świadomy na tyle, by w końcu zaakceptować odejście Amy i śmierć „Brudasa” Gardinera wtedy, kiedy inni miotają się w cierpieniu i próbują zmieniać świat na lepsze, a przynajmniej pojmować jego sens. Bo świat nie ma sensu. Autor otwarcie i brutalnie mówi, że świat po prostu jest.
Oprócz oczywistych analogii do Don Kichota w powieści można odnaleźć wiele ciekawych nawiązań, szczególnie tych poetyckich, bo liryka jest tu niezwykle ważna. Przede wszystkim haiku Issy i Bashō – dwóch mistrzów poezji japońskiej. Co ważne, do poematu tego ostatniego, uważanego zresztą za arcydzieło, nawiązuje tytuł powieści. Jest to zabieg mocno dwuznaczny, ale niezwykle trafny i poniekąd brutalny – Japonia znajduje się na północy od Australii, a naród poety był ciemiężycielem bohaterów książki. Trudno zresztą nie podzielać fascynacji haiku i nie przyznać, że do ta forma do ogólnej wymowy książki pasuje idealnie. Dla równowagi mamy Ulissesa, z którego bohaterem Dorrigo się utożsamia i cały świat mitologii greckiej, z brzydkim, obszarpanym Charonem, którego wizja towarzyszy nam przez całą książkę i tym obolem, którym należało mu zapłacić za przewóz przez Styks. I z Troją, która zawsze przegrywa, bo muszą przecież wygrać Grecy – co ciekawe, ta wątpliwość, która zmusiła mnie kiedyś do wielu refleksji, nabiera tu nowych znaczeń i warstw, przekształcając się w bezwzględną prawdę, która powraca znów do don Kichota i jego żałosnej, bezsensownej walki z rzeczami większymi, a przecież wielkiej metaforze życia i jedynego, zdaniem pisarza, wytłumaczenia na wszystkie jego zawiłości i paradoksy. I choć jestem naprawdę zafascynowana tym porównaniem, tak oczywistym i zupełnie nowatorskim, nie mogę odmówić nośności pozostałym, nadającym powieści wiele nowych, ciekawych znaczeń i sposobów jej metaforycznego odczytywania.
Fabuła nie jest ułożona chronologicznie – składa się z wielu fragmentów, czasami odległych od siebie czasowo; możemy jednak wyróżnić wyraźnie zarysowane dzieciństwo Dorrigo, czasy przedwojenne, wojenne i powojenne. Wszystko jednak jest powiązane nieliniowo, raczej na zasadzie logiki wspomnień, które łączą dwa odległe obrazy, a czasami łączą się w powiązaną ze sobą, logiczną opowieść. Z drugiej strony pod tekstem kryje się skonstruowana z pietyzmem całość, mająca powoli wzbudzać w czytelniku ciekawość z powodu licznych niedopowiedzeń i coraz większego intrygowania lekturą. Bo pisarz ujawnia kolejne aspekty opowieści powolnie, niespiesznie, po mistrzowsku rozkładając wszystkie akcenty – do ostatniej strony wszystko nie jest pewne, a niektórych rzeczy możemy się tylko domyślać. Jednak Autor sam nie łączy ze sobą tych faktów, nie powtarza pewnych informacji dwa razy – to układanka, którą musimy złożyć sami, dopasowując do siebie poszczególne elementy i fragmenty. Rezultat jest zachwycający, imponujący precyzją i dopracowanymi szczegółami, nie jest to jednak pozycja do biernego relaksu; by czytanie sprawiało radość, albo przynajmniej zakończyło się jakimkolwiek pozytywnym rezultatem, potrzebna jest pewna doza abstrakcyjnego myślenia i wyćwiczona pamięć. Uprzedzam bowiem lojalnie, że sposób obrazowania pisarza do najłatwiejszych nie należy –wymieszanie płaszczyzn czasowych i zachowania pewnych luk skutkuje również rozpoczynaniem kolejnego rozdziału bez uprzedzenia i kontekstu, wrzucania czytelnika w środek fabuły. Zadaniem czytelnika jest orientacja w konkretnych fragmentach i odnalezienie poszczególnych linii fabularnych. Nie jest to jednak tak trudne, jak może się wydawać – co więcej, wydaje mi się, że dzięki temu powieść czyta się łatwiej, a książka wydaje się ciekawa, różnorodna, w pewien pokrętny logicznie sposób bardziej autentyczna i, co chyba najważniejsze w przypadku takich powieści, skutecznie przykuwająca uwagę czytelnika.
Bohaterowie powieści to osobowości bardzo wyraźne, ciekawe, jednocześnie bardzo skomplikowane, tak jak każdy człowiek. Nie są ideałami, wręcz przeciwnie, wiele razy ich postępowanie – mówiąc eufemistycznie – potępiane jest nawet w świecie zwierząt. Nie jestem nawet pewna czy lubię głównego bohatera – Dorrigo Evans nie jest przecież jednoznacznie dobry, wiele jego wyborów nie jest właściwych, a patrząc na sprawę obiektywnie jego liczne zdrady na pewno nie czynią z niego dobrego męża i ojca. Potrafił jednak zdobyć się na wiele szlachetnych postępków w japońskim obozie. Podziwiam też jego zdolność do patrzenia głębiej, rozumienia poezji i dostrzegania jej wokół siebie, ten sarkastyczny, filozoficzny sposób patrzenia na świat, pozbawiony wszelkich sentymentów, bez iluzji, że coś tak naprawdę nie jest walką z niemożliwym. Współczuję mu koszmarów, jakich życie nie szczędziło i wyrzutów sumienia, rozumiem jego alienację i potrzebę niepamiętania, nienawidzę go za parę grzechów. Bo jest to postać niejednoznaczna, pełna światłocieni, skomplikowana i trudna do nakreślenia w kilku słowach. Autor przeprowadza bowiem niemal brutalną wiwisekcję, wnikając nawet w najbardziej ukryte myśli swojego bohatera, jednocześnie spoglądając na niego jakby z odległego dystansu, w żaden sposób go nie wyróżniając, co pogłębia wrażenie samotności bohatera i pustki wokół niego. Znamy więc najgłębsze myśli Dorriga, wielokrotnie odkrywając, że w wielu sytuacjach reagujemy tak samo, bądź zrobilibyśmy podobnie i czasami, przyznam, nie jest to miłe uczucie. Ale przecież jesteśmy tylko ludźmi, zwykłymi szarymi ludźmi, pełnymi wad, słabostek i paradoksów, a życie prawie zawsze przerasta nas w taki lub inny sposób – Autor podkreśla to już na początku powieści - każąc nam walczyć z wiatrakami.
Taka sama jest Amy, kochanka i ukochana Dorriga, żona jego wuja, jak możemy się domyślać o wiele lat młodsza od swojego męża. Jej los nie jest lepszy od tego, który dostał się Dorrigowi, a może nawet o wiele gorszy. Pochodząca z nizin społecznych i patologii, Amy nie cofnie się przed żadną możliwością awansu społecznego, robiąc to jednak wbrew sobie, a zdrada nie jest jedynie podyktowana nudną i marazmem – motywy zresztą mogłyby zostać kanwą kolejnej książki. Co więcej, jest świadoma, że robi źle, że będzie musiała kiedyś za to zapłacić, że wchodząc w bliższe relacje z siostrzeńcem męża ryzykuje zakończeniem, które porani ich oboje, że jej życie stanie się przez to jeszcze bardziej zmarnowane. Bo nie jest to uczucie z harlequinów – to brutalna, wszechogarniająca, absolutna siła, której jednak kres położyły dwie osoby z gruntu dobre, zaplątane jednak w uczucia, niejasne dla wszystkich i – przede wszystkim - zazdrość. To ona doprowadza to tamtego spotkania na moście i tragicznego finału uczucia. Chociaż pozostaje jeden melodramatyczny akcent, niezbyt wyszukany zresztą, symbolizujący to coś, co zostanie z tego uczucia. I mimo że dziwnie to wygląda przy brutalnej, realistycznej reszcie, pachnąc w dodatku tanim sentymentem, w pewien sposób przypomina to koniec Tristana i Izoldy, również w innych wątkach rzeczy zadziwiająco podobnej do losów Dorrigo i Amy. Albo to mój skrzywiony, zniszczony mózg. Zresztą to nieważne.
Skoro ważnym wątkiem powieści jest historia Kolei Śmierci, konieczne jest odnotowanie kilku (kilku!) słów na temat sylwetek tych bohaterów, którzy przyczynili się do cierpienia tysięcy australijskich jeńców wojennych – nowiną nie jest fakt, że motywy zbrodniarzy i ich psychika zawsze fascynowały literatów. Koreańczyk, który zaciągnął się do armii dla pieniędzy i z tego powodu zgodził się być strażnikiem obozu. Nakamura, japoński oficer z aspiracjami i uzależniony od shabu – czyli metamorfiny – doskonały wzór cnót poddanego cesarza, który do końca życia wmawiał sobie, ze jest dobrym człowiekiem. Pułkownik Kota, jedna z najbardziej zapadających w pamięć postaci tej powieści, który poza czytaniem i recytowaniem haiku jest mistrzem w ścinaniu głów i co więcej, uwielbia to, co robi. Różne postacie, różne twarze, różne poglądy na tamte wydarzenia. Są nawet postacie, żyjące w wygodnych domach z żonami, dziećmi i wnukami, które jeszcze wiele lat po wojnie wierzą w słuszność swoich poczynań, są i tacy, jak pewien lekarz, którego poznaje Nakamura, którzy dręczeni są przez sumienie jeszcze wiele lat. Wszyscy bez wyjątku to sylwetki nakreślone żywo, szczegółowo i z wielkim wyczuciem, graniczącym czasami z empatią, chociaż Autor i tu nie ma większych skrupułów - ostatecznie wszyscy przegrywają z wiatrakami, staczając wcześniej walkę ze swoimi przekonaniami i wspomnieniami, a czasami dokonując także rozliczenia ze swojego życia, jakkolwiek zwierzęce by ono było. Przez to wszystko stają się sylwetkami prawdopodobnymi, o ile nie niemal realistycznymi – wydaje mi się, że do tego brakuje jeszcze szerszego zarysowania tych wątków, głębszej analizy i szerszej perspektywy. Choć cóż. Tutaj również powinna powstać następna powieść, może jeszcze lepsza.
Przez karty powieści przewija się jeszcze wielu innych bohaterów, mniej lub bardziej dobrych, zagubionych i takich, którzy się nad tym nie zastanawiają. Prostoduszna Ella, żona Dorriga, jego kolejna kochanka, brat Tom, koledzy z pułku, ci żywi i ci umarli. Umarli oczywiście dla świata, ale nie dla Evansa, który wciąż nie potrafi o nich zapomnieć, pogrzebać, spalić. Nawiedzający tych, którym udało się przeżyć, nawet jeśli ci po iluś latach oni o tym wszystkim zapominają. Mam tu na myśli Jacka Rainbowa i ową koszmarną operację, która dla mnie była czymś wstrząsającym, a także sylwetkę jego żony. „Królika” Hendricksa. McNeville’a, który codziennie uczył się stronicy z Mein Kampf Hitlera. No i, przede wszystkim, nieszczęsnego, bardzo sympatycznego Franka „Brudasa” Gardinera, szczególnie w kontekście dalszych zdarzeń. Zresztą sam opis bicia tego człowieka jest tak potworny, że gdyby Autor nie dorzucił na jego temat czegoś jeszcze, i tak ta postać zapadłaby mi głęboko w pamięć. Nie. Do teraz nie mogę pogodzić się z tym, co się z nim stało. I nie chcę więcej na ten temat mówić.
Z pewnością wszystko to nie byłoby w połowie takie dobre, gdyby nie język, jakim posługuje się Autor – nie chodzi tu o kreację bohaterów, ale o mnogość innych znaczeń, o łączenie ze sobą poszczególnych obrazów, przykuwanie uwagi czytelnika, nawet wtedy, kiedy z pewnych powodów ma najszczerszą ochotę skończyć i nigdy do powieści nie wracać, o wywoływaniu pożądanych uczuć już nie wspominam. W warstwie językowej zresztą na jakieś niemiłe niespodzianki – w przeciwieństwie do fabuły – nie zdarzyły się nigdy. Przeciwnie, z radością i niejakim zaskoczeniem w stylu pisarza rozpoznałam elementy poetyki naszego rodzimego Tadeusza Borowskiego i jego mistrzowskich opowiadań o Auschwitz. Autor ma bowiem świadomość, że opisywane przez niego piekło obozu jenieckiego najlepiej będzie oddziaływać na czytelnika wtedy, kiedy styl będzie epatował zimnym, precyzyjnym opisem, jakby znajdywanie trupów w dżungli czy śmierć więźniów były czymś zwykłym dla narratora, albo czymś, o czym można opowiadać beznamiętnie, nawet z pewną dozą czarnego humoru. Nawet jeśli zdarza się przefiltrować rzeczywistość przez oczy jakiejś postaci książki, to relacja jest bardziej opisowa, niż emocjonalna. Co więcej, pisarz poszedł jeszcze dalej niż Borkowski, malując wszystko naturalizmem i turpizmem, niebezpiecznie balansując z wulgarnością, nie tylko w postaci przekleństw, wplatanych w dialogi męskich bohaterów (co zresztą nie dziwi, wiadomo, żołnierze). Choć obiektywnie zabieg ten to mistrzostwo w postmodernistycznym duchu, to dla wrażliwców niektóre opisy są ciężkie do przełknięcia, oczywiście delikatnie mówiąc. Ale co zrobić, gdy misternie splecione zdania, piękne, lekkie i poetyckie wbrew wszystkiemu frazy sprawiają, że książkę po prostu czytać dalej, rozsmakowywać się – jakby przeciw wszystkiemu – w każdym napisanym przez Autora słowie, kiedy spragniony dobrej literatury człowiek boi się, że pominie choćby jedno słowo? Przecież poza owymi straszliwymi fragmentami są też inne sceny, piękne, czysto liryczne, ale wciąż realistyczne. Charakteryzujące się mistrzowskim, klimatycznym i barwnym opisem, przedzielanym przez autentyczne, pełne uczuć dialogi. Opisem, dzięki któremu czujemy to, co bohaterowie, wąchamy te same zapachy, te same dźwięki. Słowa, z których pisarz wyłuskuje pełnych życia bohaterów, ich głębię i charaktery. Szczegóły, które zauważy tylko wprawne pisarskie oko. Ich piękno, prawdziwe i pięknie o opisane piękno, we wszystkim, a także brzydotę. A to wielkie osiągnięcie. Jestem bowiem zdania, że trzeba prawdziwego talentu, wyćwiczonego warsztatu i tego pewnego rodzaju artystycznej wrażliwości, żeby realistycznie opisać prawdziwe piękno i prawdziwą brzydotę, ohydę, cierpienie (chociaż biorąc pod uwagę styl pisarza, przyjemnością byłoby czytanie opisu zwykłego opisu, choćby obiadu). Jestem naprawdę zaskoczona i zafascynowana, nie każdy przecież pisarz, nawet niektórzy z tych naprawdę wielkich, nie dostali takiego daru.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam okładkę, byłam nią zachwycona. Szare tło, z delikatnym motywem brzegu morza, z boku szara sylwetka kobiety w stylowej sukience, ładną twarzą i czerwonym kwiatem we włosach; napisy – tytuł i nazwisko pisarza zostały również wydrukowane czerwoną czcionką, dzięki czemu elegancko wyróżniają się i rzucają się w oczy. Poza tym na okładce można zauważyć logo Nagrody Bookera i napisana czarną czcionką krótka recenzja. Grzbiet jest czerwony, z białym napisem, bardzo skromny i zarazem pasującym do po powieści. Na blurbie, poza opisem napisanym drobną czcionką i kilkoma większymi, czerwonymi recenzjami zachwyconych czytelników i gazet, a także najbardziej wiarygodną, sekretarza kapituły Nagrody Bookera. Poza tym widzimy kawałek kobiety z pierwszej strony okładki i, po stronie przeciwnej, sylwetkę odwróconego mężczyzny w oficerskim stroju. Ładnie, estetycznie, spodobało mi się. Dopiero kiedy przeczytałam książkę, uświadomiłam sobie, że okładka nawiązuje tylko do jednego wątku – miłosnego – i przez to, choć ładna i w ogóle, jakoś spłyca wszystko. Istnieje przecież ryzyko, że książkę kupi ktoś, kto liczy na kolejny łatwy i przyjemny romans o żołnierzu i jego ukochanej, a potem, o ile nie zrozumie, mocno się zawiedzie. Mocniejszy i, moim zdaniem, ważniejszy jest wątek uniwersalistyczny, albo od biedy ten wojenny, więc po co eksponować romans? Do tytułowych ścieżek, czyli Japonii, nawiązuje tylko fragment oceanu oddzielającego Kraj Kwitnącej Wiśni od Australii, zresztą motyw ten w wątku romantycznym również się pojawia. Kiedy skończyłam lekturę, pomyślałam sobie, że jednak samo morze byłoby lepsze. Szara pustka, pofałdowana pianą na brzegach, jakoś wymowniej obrazuje to, co jest w środku niż nawet najładniejszy, najbardziej wyfotoszopowany wizerunek Amy.
Dobre powieści zmuszają do swoich przemyśleń. Do otwarcia się na pewne sprawy, zauważenia i zastanawiania się nad czymś, co wcześniej było oczywiste. O dobrych powieściach można pisać bez końca, wciąż z tym wrażeniem, że jest jeszcze coś, co nie zostało powiedziane. Dobre powieści nastrajają pozytywnie albo negatywnie, mają moc zaklinania rzeczywistości. Dobre powieści nie boją się poruszać takich problemów jak ludobójstwo, jak okrucieństwo w czasie najbardziej krwawej wojny świata, kiedy ludzie zdawali się być opętani; pisarze nie uciekają od własnych diagnoz i interpretacji tych zjawisk. Nie boją się opisywać też życia, bo nawet najokrutniejsze rzeczy są wpisane właśnie w życie. Niektórzy z nich szukają jakiegoś sensu, jakiegoś wytłumaczenia dostosowanego do ludzkiego rozumowania, do wypracowanych przez człowieka pojęć. Tu jednak Autor obiera przeciwną, łatwą ale najtrudniejszą do przyjęcia prawdę, swoją książką kontynuując nurt fatalistyczny w literaturze. Bo przemoc, świat po prostu jest, bez żadnej definicji, wytłumaczenia. A każdy człowiek musi z tym walczyć, by przeżyć – porywać się na świat i machinę przemocy to jak walczyć z wiatrakami don Kichota: dokonać czasami czegoś niemożliwego, by potem i tak przegrać.
Tytuł: „Ścieżki północy”
Autor: Richard Flanagan
Moja ocena: 8/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/10/walka-z-wiatrakami-recenzja-ksiazki.html
Kiedy opadł radioaktywny kurz w Hiroszimie i Nagasaki, a hitlerowscy zbrodniarze wojenni zostali powieszeni w Norymberdze, ludzkość stanęła przed kolejnym trudnym zadaniem – odbudową. Ale nie tylko miast – szczególnie tych najbardziej zniszczonych, jak Warszawa, Berlin czy Londyn, ale...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/barwny-gobelin-recenzja-ksiazki.html
Historia jest w pewnym sensie rzeczą piękną, swoim pięknem przerastającą powieści fantasy i to, jak dane epoki opisują po latach historycy, próbując skomplikowanym ludzkim losom – a co za tym idzie, także losom narodów – nadać zwartą, naukową formę. Historia jest wielką opowieścią, czasami straszną, czasami zapierającą dech w piersiach. Historia to nasz świat, chociaż inny to tak naprawdę taki sam; zwykle ze zmienionymi rekwizytami i tłem. Historia to prawdziwa niekończąca się opowieść: można znać tylko biografie wielkich królów, dowódców wojskowych czy prezydentów, ale nie wiedzieć o tysiącach bohaterów lokalnych, bohaterów, których pamięć przechowuje tylko rodzina. Tak naprawdę nigdy nie będziemy znali też wszystkich bitew, które zostały rozegrane, nie opiszemy wszystkich kampanii, które zostały stoczone, nie poznamy wielu nazwisk i dat, ale nie tylko dlatego, że zaginęły w morkach niepamięci – ludzki mózg nie zapamięta wszystkich tych informacji, a powierzchnia na książki teoretycznie zawsze jest skończona. Brutalną prawdą jest też to, że wgłębiając się w dane zagadnienia, pewne fakty, które uważaliśmy wcześniej za pewnik, okazują się uogólnieniami czy tezami, które nie mają żadnego związku z rzeczywistością; dla rasowego historyka każde poznane wydarzenie i szczegół, mający tylko dla niego jakieś znaczenie, zapoczątkowuje kilkanaście innych pytań i problemów, sprawiając, że wszystko staje się jeszcze bardziej nietrwałe i względne. Ale historia ma za to wiele plusów – rozszerza horyzonty, pogłębia wiedzę o świecie i panującym w nich zasadach, zmusza do namysłu czysto filozoficznego, pozwala się czuć kimś ważnym, panujących nad tysiącami lat dziejów, a przede wszystkim dzięki niej możemy poznać wiele pięknych opowieści. Opowieści lepszych od wszelkiego fantasy, bo życie czasami stwarza to, czego umysł nawet wybitnego twórcy nie potrafi, a koleje losów tworzą wielkich bohaterów i zdrajców, jakich niczyja wyobraźnia nie umie przywołać do życia. Jedną z takich historii są krucjaty.
Ostatni romantyczny podbój dokonany przez średniowieczną Europę. Wojna dwóch Bogów – Jezusa i Allaha. Konflikt trwający dwieście lat, pełen heroicznych czynów jak i tych haniebnych. Barwny świat, który wytworzył się na styku dwóch tak odmiennych kultur i cywilizacji, czas, który zrewolucjonizował Stary Kontynent. Za jedwabiami, kamieniami szlachetnymi i pysznymi zbrojami rozgrywała się także gra, bez mała dająca się porównać do szachów, wtedy dla Europejczyków będącym zupełnym novum, sprowadzonym i przejętym przez Arabów od Persów. Gra zapewne brutalniejsza od tej, jaka toczy się w osławionej pod tym względem Pieśni Lodu i Ognia G.R.R Martina, znanej szczerzej jako Gra o Tron. Bo stawką nie był tron, ale przeżycie, a środkiem brutalne prawo silniejszego. Silniejszego, potrafiącego się zjednoczyć, bogatszego, mogącego liczyć na pomoc zewnątrz. I choć krzyżowcy przegrali, to do dziś w Palestynie można podziwiać ślady ich obecności – potężne, wyniosłe twierdze, otoczone grubymi murami, ślad nie do zatarcia, podkreślenie pierwiastka europejskiego w Ziemi Świętej. I groby z pochowanymi w nich opowieściami, czekającymi na opowiedzenie, na odkrycie, na fascynację. Na – można tak powiedzieć – wskrzeszenie tamtych ludzi z popiołów, na odtworzenie, klisza po kliszy, tamtego świata, który zaginął w dziejach bezpowrotnie.
Autor, w swojej trzytomowej pracy, opus magnum swojego życia, dokonał czegoś takiego, a przynajmniej pokazał, że można. Krok po kroku, strona po stronie, odmalowuje świat krucjat szczegółowo i z widoczną pasją. W tomie tym, zaczynając od utworzenia Królestwa Jerozolimskiego, snuje opowieść o zmiennych losów tego tworu państwowego – opisując początki, wywalczanie kolejnych ziem, starania o zabezpieczenie granic i ochronę tychże przed ciągłymi napadami wrogów, złożoną politykę zagraniczną, tak niebezpieczną i ważną oraz wewnętrzne konflikty, także w rodzinie królewskiej. Przez upadek hrabstwa Edessy i niefortunną II krucjatę przechodzi do nieudanej ofensywy na Egipt oraz coraz trudniejszych kontaktów z Cesarstwem Bizantyjskim, kończąc w roku 1187 – bitwie na Rogach Hittinu, w której Saladyn podbił Jerozolimę, kończąc, jak mi się wydaje, jakąś epokę w dziejach ludzkości. Jednak nie tylko starannie i możliwie jak najbardziej chronologicznie przedstawia polityczne losy Królestwa oraz wplecione w to biografie królów, ale i podaje wiele informacji na temat codziennego życia w łacińskiej Jerozolimie. Dowiadujemy się o ustroju politycznym, przepisach prawnych, gospodarce (więcej na ten temat, jak i o sztuce oraz literaturze, będzie można przeczytać w tomie trzecim; z jednej strony taki układ wydaje się logiczny, jednak myślę, że wszystkie te kwestie powinny być w pewien sposób zebrane w jedno), ludności, strukturze społecznej a także stylu życia frankijskich elit – jak żyli, w co się ubierali, co jedli i jak spędzali wolny czas. Sporo miejsca poświęca także kwestii problemów z podróżowaniem do Ziemi Świętej, co, jak się okazuje, było pełne przesiadek i niebezpieczeństw, opisując modelową (i niezwykle drogą) wyprawę. Całość uzupełnia i ozdabia anegdotkami, wtrącanymi mimochodem pośród ważniejszych treści – koniecznie musicie poznać historię o brodzie króla Baldwina II! - i uzupełnia własnymi ocenami poszczególnych zjawisk i postaci. Postaci, jawiących się czytelnikowi jako osoby nietuzinkowe, w pewien sposób mu bliskie, ale i w większości spełniające kryteria fantastycznych herosów; postaci, o których można by napisać i powiedzieć pewnie o wiele więcej, analizując pobudki czynów i przyczyny upadku; o których trudno powiedzieć coś, co zmieściłoby się w kilku linijkach i stwierdzeniu, oceniającym jednoznacznie ich charakter. Dlatego czytając na książkę czułam wielki niedosyt i apetyt na jeszcze więcej.
Chociaż w pewnym sensie nie mogę narzekać. Książka wypełniona jest najrozmaitszymi ciekawostkami, szczegółami i precyzyjnymi danymi. Szczegółami tak szczegółowymi, że aż budzącymi strach co do ich prawdziwości. Chcecie się dowiedzieć jak nazywali się rodzice pewnego rycerza, który wraz z królową Melisandą prawdopodobnie przyprawili rogi królowi Fulkowi d’Anjou? Albo macie ochotę poznać zakulisowe gierki małych, nieustannie kłócących się kalifów i wezyrów, łącznie z ich rodzinnymi koligacjami? Jesteście ciekawi, co doprowadziło do zguby potężną dynastię Fatymidów, od kilku wieków niepodzielnie rządzącą Egiptem? A może macie ochotę na poznanie okoliczności zdobycia Trypolisu przez krzyżowców? Zapomnieliście imiona zalotników Sybili Jerozolimskiej? Wszystkie wymienione wyżej rzeczy są w tej książce i to podane w sposób przystępny i zrozumiały, a dla osobników ze zniszczonymi historią mózgami jak ja, wręcz fascynujący. Nie wspominając już o głębokim szacunku do Autora - w latach 50. XX wieku nie było dużo dobrych opracowań na temat wypraw krzyżowych i większość podanych w książce informacji pochodzi z oryginalnych (!) źródeł łacińskich, greckich, hebrajskich, ormiańskich i arabskich, a bibliografia w tomie trzecim ma objętość około trzydziestu stron. Osobiście opadła mi szczęka i miałam kolejny powód, by wychwalać tę książkę dalej. Nic dziwnego, że pozycja została okrzyknięta biblią miłośników i badaczy tematu, punktem wejściowym do dalszych, szczegółowych badań.
Nie zdziwcie się, kiedy powiem, że pozycję czytało mi się jak powieść i chciałam więcej – to wina języka Autora, jego wspaniałego, potoczystego, lekkiego stylu, delikatnie archaicznego i plastycznego, choć nie umniejszam także pracy tłumacza, który zna się na swoim fachu i jest osobą kompetentną do przekładu książki o takiej tematyce. I chociaż książka jest najzwyklejszą monografią, którą trzeba czytać bardzo uważnie, żeby nie przeoczyć żadnego szczegółu, nie pomieszać chronologii a także wszystkie zrozumieć, czytało mi się jak powieść. Bo Autor, stosując niekiedy historyczne terminy, bombardując datami i nazwiskami, zdaje się przeżywać to o czym pisze, czasami nawet zapędzając się w rejony podejrzanie beletrystyczne, jak w opisie bitwy na Krwawym Polu, kiedy drżałam o życie nieszczęsnego Rogera, albo w ostatnich partiach książki, kiedy Saladyn gotuje się do ostatecznego uderzenia, a Rajmund III z Trypolisu staje przed rozpaczliwym wyborem, który kosztować będzie go chorobę, a w konsekwencji śmierć. Mimo tego wszystko, nawet najtrudniejsze rozdziały, napisane są niezwykle przejrzyście, a każdy niezbędny dla zrozumienia sytuacji aspekt starannie i dogłębnie wytłumaczony. Czytanie o kolejnych posunięciach w politycznej partii szachów, kampaniach, z których każda ściskała moje serce niepokojem o losy tych, których polubiłam i zadziwiająco nieprzypadkowych zbiegach okoliczności, było więc prawdziwą – choć czasami brutalną – przyjemnością. I mimo że nie mogę napisać, że dzięki temu wszystkiemu daty i wydarzenia utrwalały się w cudowny sposób w mojej głowie, bo tak nie jest, to już nie uwierzę we większość niuansów zawartych w czymś takim jak choćby film Królestwo Niebieskie. Bo to nie jest to książka w żadnym wypadku łatwa – pomimo przejrzystości i płynności stylu, który ma za zadanie zachęcać czytelnika do powrotu do lektury, najlepiej przeczytać ją kilka razy, wciąż wyłuskując nowe, sensacyjne informacje, na nowo ją przeżywając.
Myślę, że do książki nie należy podchodzić z uprzedzeniem, charakteryzującym dzisiejszych historyków. To, że pozycja została opublikowana pół wieku temu, nie oznacza, że jest ona zła, przeterminowana. Nie twierdzę, że kilka tez zostało bardzo wiarygodnie podważonych, a ocena królów jest teraz bardziej kompleksowa i poparta nowoczesnymi, dokładniejszymi badaniami, choć mocno nie odbiega od zawartej w tej pozycji, to podejście Autora do tematu (mocno kontrowersyjnego przecież), klasyczne i wyważone, wydaje mi się właściwsze od tego, jakie próbują stworzyć badacze dzisiejsi (często na siłę próbujący zobaczyć coś tam, gdzie tego nie ma, bądź nadinterpretacji, wymykającej się zdrowemu rozsądkowi i prawom logiki). Na ogół tezy są bardzo prawdopodobne, jak również podane daty, zresztą ciężko mówić o jakiejś koszmarnej pomyłce przy takiej ilości źródeł, jakimi dysponuje Autor. Ostatecznie wszystkie spory można rozsądzić mówiąc, że wszystko działo się niemal tysiąc lat temu, przez co nasza wiedza jest ograniczona i zwykle przefiltrowana w większym lub mniejszym stopniu przez światopogląd, wiedzę i wrażliwość zarówno czytelnika jak i Autora – tak naprawdę w wielu sytuacjach do dziś musimy się domyślać pewnych spraw, o których prawdy nigdy się nie dowiemy, każda z interpretacji jest właściwa i ciekawa.
Poza tekstem głównym w książce znajduje się kilka wkładek z ilustracjami. W większości są to czarno-białe fotografie, można spotkać jednak i kolorowe grafiki. Niestety, większość z nich tematu dotyczy tylko ogólnie, czasami zupełnie jest wyrwana z kontekstu (po co, przepraszam, Fryderyk Barbarossa, jak on jest potrzebny do tomu trzeciego?); do tematu pasuje tylko powierzchownie i ogólnie. Mimo tego są to rzeczy ciekawe – fortyfikacje, wizerunki władców, czasami piękne przedmioty codziennego użytku czy liturgiczne; rzeczy, które dość ciężko jest znaleźć w Internecie czy w popularnonaukowych opracowaniach. Szczerze mówiąc spodziewałam się raczej reprodukcji obrazów i byłam nawet trochę zła, bo z ilustracjami do słynnych bitew i innych wydarzeń jest tak, że można je znaleźć nie znając ich tytułu czy autora w pierwszym lepszym podręczniku czy pozycji łatwiejszej, o Internecie nie mówiąc. Podoba mi się więc, że tu jest inaczej, choć – na miłość Boską! – powinni byli to jakoś uporządkować. Kolejnymi dodatkami w książce są aneksy: mamy tam opisane najważniejsze źródła, z których pisząc czerpał Autor, dodatkowy tekst o bitwie pod Hittin, szeroki i łatwy w nawigacji Indeks, a także zbiór przypisów, które same w sobie są obszerną lekturą (tak właśnie powinno się robić w książce historycznej – czasem przypisów na stronie jest więcej niż tekstu, a ich brak jest skandaliczny). Bardzo przydatne i ciekawe jest kalendarium wydarzeń z całej książki, zebranych przez tłumacza, dzięki czemu nawet jeśli poplącze się nam chronologia, nie czujemy się osamotnieni i bezradni. Dodatkiem, który jednak spodobał mi się najbardziej, jest papierowy, rozkładany zestaw drzew genealogicznych bohaterów, który nie tylko pomaga takim jak ja wzrokowcom i nieudacznikom życiowym rozwikłać pogmatwane kwestie wszelkich ciotek i wujków, ale i stanowi nie lada gratkę dla osobników zafascynowanych drzewami genealogicznymi w ogóle, do jakich również się zaliczam. Forma, jaką przyjęto, jest czytelna i ciekawa, i, co najważniejsze, bardzo praktyczna – to dobra pomoc przy lekturze dla tych, którzy ominęli jakiś fragment i nie wiedzą, że Baldwin z Ibelinu to nie to samo co Baldwin III (a Baldwin I to nie to samo co Baldwin I…tu wybiegam już poza temat). Nieważne. W każdym razie ja też sobie tak pomagałam, bo nigdy nie uczyłam się arabskiego, a wszystkie imiona wrogów Franków brzmiały dla mnie tak samo i, z czystym sumieniem, mogę stwierdzić, że jak najbardziej pomogło.
O wydaniu trudno mi cokolwiek powiedzieć, bo to wersja z lat 80., nieco już zniszczona, zresztą trudno jest powiedzieć cokolwiek na temat starych wydań, poza tym, że ładnie pachną, a na ich kartach można odnaleźć to, czego nie mają w sobie nowe książki. Kurz czasu? Klasyczny styl? A może ta śmieszna cena? W każdym razie trzeba przyznać, że książki zostały wydane bardzo starannie, z pietyzmem. Brązowa okładka, z wytłaczanym tytułem, schowana jest pod miękką obwolutą w z drobną ilustracją – na moim tomie jest to średniowieczny wizerunek dość groteskowego jeźdźca, wyobrażenie Araba czy Europejczyka na koniu, niedaleko tytułu widać także kościelną stallę, najprawdopodobniej z Bazyliki Świętego Grobu, może jednak symbolizującą rolę, jaką w losach krucjat odegrała wiara i Kościół. Tytuł i nazwisko Autora napisane są zwykłymi, ładnymi czcionkami bez udziwnień, tak samo jak grzbiet, w odcieniu zieleni z numerkiem tomu. Na blurbie umieszczono dość długi tekst, będący w połowie biogramem Autora, a w połowie czymś w rodzaju streszczenia mojej recenzji (tak zwanej recenzji), a w każdym razie poruszeniem tych samych kwestii dotyczących dzieła. I choć okładka jest już cokolwiek poszarpana, to książka dziwnie – chociaż może tylko w moich oczach – coraz bardziej pięknieje. Bo nie tylko z powodu prostoty i schludności, ale skromności; mało kto, szczególnie w czasach introligatorskich sztuczek, przypuszczałby, że za tak oszczędną okładką kryje się spory kawał nie tylko dziejów, ale pięknych, zapierających w piersiach historii, z których – gdyby Autor był prozaikiem, czego żałuję z całego serca – mogłoby powstać wiele wspaniałych książek, kolejnych powodów do niszczenia sobie mózgu przez pewną niepoprawną blondynkę z książkowego blogasia.
Jeśli szukacie tu bajkowych happy endów, lepiej od razu straćcie nadzieję. Jeśli szukacie tu nieszczęścia, trafiliście pod kolejny właściwy adres. Jeśli zastanawiacie się nad losem człowieka i jego przeznaczeniem, lektura tej pozycji zrodzi w was więcej pytań – dzieje królów i Królestwa Jerozolimskiego przypominają bowiem niezwykły zbiór zbiegów okoliczności i przypadków, gdzie, jak w tragediach greckich, każdy ma przeznaczenie, którego nie może uniknąć. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś nowego, nie zawiedziecie się, a swoją wiedzą zaszokujecie znajomych, którzy kojarzą wyłącznie templariuszy, Kod Leonarda da Vinci i asasynów z RPG. I jeśli myślicie, że najpiękniejsze, najbardziej epickie opowieści są tylko w gatunku fantastycznym, a nie w zwykłym świecie, ta książka jest jak najbardziej dla was. Całość przypomina bowiem barwny gobelin, co prawda przetykany wieloma ciemnymi i krwawymi nitkami, ale nieodmiennie piękny. I, co najważniejsze, nieprawdopodobnie prawdziwy. Prawdziwy tak samo jak fakt istnienia naszej planety, kości bielejących w grobowcach i potężnych twierdz w Palestynie, od niemal tysiąca lat przypominających wszystkim, którzy je widzą, o historii czegoś, co nie trwało nawet cały wiek.
Tytuł: „Dzieje wypraw krzyżowych t.2: Królestwo Jerozolimskie i frankijski Wschód 1100-1187”
Autor: Steven Runcimann
Moja ocena: 8,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/barwny-gobelin-recenzja-ksiazki.html
Historia jest w pewnym sensie rzeczą piękną, swoim pięknem przerastającą powieści fantasy i to, jak dane epoki opisują po latach historycy, próbując skomplikowanym ludzkim losom – a co za tym idzie, także losom narodów – nadać zwartą, naukową formę. Historia jest wielką opowieścią, czasami...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/zapomniane-zbrodnie-recenzja-ksiazki.html
Nigdy się tyle nie kłamie, jak przed wyborami, w czasie wojny lub po polowaniu – powiedział Otto von Bismarck, „Żelazny Kanclerz” , który poza wygraniem wojny z Francją w latach 1870-1871 zjednoczył państwo niemieckie i wskrzesił Cesarstwo. Obserwując historię poszczególnych krajów i kontynentów trudno się z nim nie zgodzić – oszustwo zdaje się podstawą dobrej polityki, szczególnie w czasie wojen, które, jak pokazuje wiele przykładów, wygrywa nie lepszy, ale sprytniejszy. I nie ma tu miejsca na sentymenty, przykazania czy zwykłą, ludzką moralność, a tym bardziej prawdę. Prawda! Właściwie nigdy nie było dla niej miejsca, nawet w czasach szeroko pojętej demokracji, nie mówiąc o rozmaitych formach władzy absolutnej, od boskości cesarzy rzymskich i królów perskich, oświeconych monarchii do totalitarnych dyktatur w wiekach dwudziestym i dwudziestym pierwszym. Uczciwość? Konstelacja sojuszy zmienia się szybko, twój niedawny przyjaciel pośle skrytobójcę, a wróg będzie całować cię w policzek; ty musisz być bardziej sprytny, bardziej okrutny i bardziej wyzbyty sumienia od nich wszystkich razem wziętych, żeby mieć jakąś szansę na przeżycie. Prawdziwa polityka to wciąż prawo dżungli, dobór naturalny. Świat, w którym chrześcijańskie wartości są dla słabych. Darwin. Nietsche.
Właściwie przestało już mnie to dziwić. Znając kondycję ludzi historia przestała mnie szokować. Bo choć można wskazać wiele postaci szlachetnych i wiele czynów chwalebnych, niewątpliwie bohaterskich, historia polityczna świata jest opowieścią o – mówiąc językiem dzieci – złych ludziach. Złych? Większość po prostu lepiej czy gorzej chciała przeżyć, jakoś nie przejawiając ambicji czy marzeń o władzy. Byli jednak i tacy, dla których określenie zły byłoby eufemizmem. Jedni i drudzy na ogół, jak to ludzie, przejawiali tak powszechną dla gatunku homo sapiens zdolność niszczenia. Świata, tego, co stworzyli, ale najbardziej – siebie samych i innych, raz po raz rozkładając w różnych miejscach globu wojenną szachownicę, czy w słusznej sprawie, czy nie. I kłamią, a skutkiem ich kłamstw jest śmierć wielu innych (często ginących w imię ideologii, które w rzeczywistości są marzeniami szaleńca albo zasłoną dymną pragnienia władania światem) i – zdarzyło się to już dwa razy – cały świat ogarnięty wojną, po czym niemal niemożliwe jest już odbudowanie dawnego porządku moralnego, a tym bardziej wymazanie ze zbiorowej pamięci. Dla nich jednak nie liczy się nic.
Dokładnie siedem dni przed wybuchem II Wojny Światowej, 23 sierpnia 1939, do Moskwy przybył Joachim von Ribbentrop – minister spraw zagranicznych III Rzeszy Niemieckiej Hitlera. Jego misja, udana zresztą, była bardzo ważna: miał podpisać z Rosją Sowiecką ważny pakt, formalnie będący umową o nieagresji i przyjaźni – a nieformalnie – ustaleniem granic pomiędzy mocarstwami. Mocarstwami, które, powiedzmy sobie szczerze, bardzo się wcześniej nienawidziły; co więcej, uważały tę nienawiść za podstawy swoich ideologii. Adolf Hitler, Austriak ze śmiesznym wąsikiem i typowy Aryjczyk oraz Józef Stalin, gruby Gruzin z pseudonimem sugerującym stalową odporność i wytrzymałość, od tamtego dnia stali się przyjaciółmi i sojusznikami w dopiero co rozpoczętej wojnie Chociaż nienawidzili się nawzajem, przyciągnął ich do siebie wspólny interes, dla którego potrafili skłamać, oszukać i zdradzić nawet swoje straszliwe ideały: razem mieli zdobyć świat i podzielić się nim, by w ten sposób zrobić zadość swoim wielkim, chorobliwym ambicjom, a ich oficerowie jakiś czas później salutowali sobie na wspólnej paradzie wojskowej w osławionym Brześciu nad Bugiem. Na dobry początek ich ministrowie w tajnym protokole dołączonym do paktu dokonali IV rozbioru Polski i zdecydowali o losach państw nadbałtyckich, co – chyba w pewien sposób podejrzewali – zaważy znacząco na dziejach Europy, a szczególnie jej wschodniej części. Współpraca, z lepszym lub gorszym skutkiem, trwała do agresji nazistowskich Niemiec na ZSRR 22 czerwca 1941, a jej efekty, takie jak współpraca gospodarcza i handlowa, ale przede wszystkim geopolityczny podział stref wpływów i propagandowe machinacje, stanowią ważny kontekst i źródło wielu zdarzeń na Wschodzie – w tym pogromu Żydów w państwach bałtyckich i wschodniej Polsce i mord na Polakach w Katyniu – bez której nie będzie można zrozumieć tego, co wydarzyło się tam podczas największej i najbardziej skomplikowanej wojnie w historii świata.
Od lewej: J. von Ribbentrop, J. Stalin, W. Mołotow [źródło]
Niestety, historia tego paktu, a nawet fakt jego zawarcia nie jest znana na Zachodzie, a Stalina w wielu miejscach uważa się nadal za wujka Joego – czasem brak im nawet podstawowej wiedzy, co czasem prowadzi do wysnuwania w niektórych kwestiach bardzo krzywdzących wniosków. Bardzo dobrze zatem, że angielski historyk – nieprzypadkowo związany z prof. Normanem Daviesem, który uważany jest za największego zachodniego znawcę historii Polski i wschodniej Europy w ogóle – podjął się zadania utrwalenia w świadomości zachodnich odbiorców specyfiki tego paktu, ukazując przy tym prawdziwy charakter obu dyktatorów i ujawniają – co dla Polaków zresztą nie wydaje się już tajemnicą ani też sensacją – ich realne zamiary w kwestii nie tylko wycinka Starego Kontynentu, ale i całego świata, którym oba diabły chciały się podzielić. Bo metaforyczny tytuł jest jak najbardziej trafny i przy tym ciekawy: samo wymierzenie postanowień paktu w życie tysięcy ludzi, nie pozostawia złudzeń co do tożsamości zarówno Hitlera jak i Stalina.
Pozycja, rozpoczynająca się ukazaniem kulis podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow, przedstawia w kompleksowy i wyczerpujący sposób historię porozumienia dwójki dyktatorów. W kolejnych rozdziałach poznajemy wydarzenia rozgrywające się podczas trwania paktu, z naciskiem na te, które są bezpośrednimi skutkami tego porozumienia. Ponieważ trudno byłoby przedstawić je chronologicznie w innej formie niż kalendarium, Autor zdecydował się pogrupować całość tematycznie. Jest więc część poświęcona reakcji Zachodu, szczególnie funkcjonujących tam partii komunistycznych, od których Moskwa wymagała zmiany linii, będącej zresztą zaprzeczeniem podstaw ideologicznych komunizmu, na pakt i poglądów na tą sprawę w samych nazistowskich Niemczech, szeroko omówiono też skutki polityczne – realizację IV rozbioru Polski, aneksję państw bałtyckich i ich trudną sytuację, niewygodną kwestię Rumunii, a także reakcję władz aliantów i ich grę dyplomatyczną, gdzie najbardziej zaciekawiła mnie nieudana operacja Pike. Dużo miejsca – co dla mnie, osoby znającej II Wojnę Światową bardziej ze strony militarnej niż faktograficznej było bardzo ciekawe i zaskakujące – poświęcono wzajemnym stosunkom gospodarczym III Rzeszy i Związku Radzieckiego, opartym na wymianie materiałów, maszyn i gotowego sprzętu do przemysłu wojennego. Przykładem może być choćby pancernik Lűtzow, który – co za ironia losu! – pod zmienioną na rosyjski nazwą ostrzeliwał Niemców oblegających Leningrad. Ale to dopiero później, bo końcom pozytywnych stosunków między oboma państwami Autor również poświęca osobny rozdział, a nawet dwa, wcześniej szeroko relacjonując pobyt Wiaczesława „Kamiennego Tyłka” Mołotowa (pseudonim pochodzący od młotka, tak samo jak pseudonim Stalina – łatwo można się domyślić – pochodzący od stali) w Berlinie, na nieudanych negocjacjach. I choć kończy na początku agresji Niemiec na Rosję (summa summarum jest to zrozumiałe, bo konflikt ten był przekreśleniem wszystkich postanowień, co oznacza, że porozumienie przestało istnieć), co na początku sprawia uczucie dyskomfortu i niedosytu, to, mówiąc ogólnie, przedstawia historię paktu w sposób jak najbardziej całościowy.
Dodatkowym plusem są wstawki funkcjonujące jako ciekawostki: dlaczego Mołotowa nazywano „Kamiennym Tyłkiem” bądź „Żelaznym Zadkiem”? Kim był Ribbentrop, zanim stał się von Ribbentrop? Już nie wspominam oczywiście o prasowych ilustracjach, z których kilka umieszczono w książce i które w pewien sposób rozładowują ciężką atmosferę, dzięki czemu czytanie książki nie jest aż tak ciężkim zadaniem dla osób o słabszej psychice.
Napisałam, że książka pozostawia uczucie niedosytu i to jest prawda, ale nie z powodu historii – przecież po napadnięciu Stalina przez Hitlera w sprawie paktu o nieagresji ciężko jest jeszcze coś napisać. Chodziło mi tu bardziej o to, że nie obraziłabym się, gdyby była grubsza i to głównie z powodu, że pozycja jest świetnie napisana. Styl Autora jest lekki, przystępny nawet dla historycznego laika, a język – mimo użycia, z konieczności, rzecz jasna, pewnych historycznych terminów – żywy i ciekawy. Dzięki temu książkę czyta się szybko, bez nadmiernego wczytywania się w karkołomnie zbudowane, długie zdania, których tu po prostu nie ma, tudzież zastanawiania się, co Autor miał na myśli, z trudem odczytując złożone, dziwne wyrazy i czytając o wydarzeniach, o których poza pisarzem wie wąska grupa osób. Choć też nie oznacza to, że nie trzeba mieć podstawowych informacji o II Wojnie Światowej – temat paktu jest już bardziej szczegółowy, a Autor zakłada, że czytelnik wie, czym była Dunkierka, wojna zimowa, Pearl Harbor czy państwa osi, a nazwisk takich jak Mussolini, Goebbels czy Roosvelt nie słyszy pierwszy raz, nie mówiąc o podstawnej znajomości wojennych militariów. W każdym razie czyta się jak dobrą powieść, z napięciem czekając na znany lub nie rozwój wypadków i śledząc powody i konsekwencje tych fragmentów, które być może znamy, ale wydawały się zawsze nieco wyrwane z kontekstu, pozbawione pewnej ciągłości. Być może jednak to tylko mój zniszczony historią mózg, bo traktowanie tej pozycji lepiej niż wielu powieści jest cokolwiek osobliwe, ale nie zmienia to jednak faktu, że książkę czyta się doskonale, a Autor jest niewątpliwie obdarzony lekkim piórem, tak ważnym dla precyzji opisywanych problemów i odbieraniu treści przez czytelnika.
Wierzcie lub nie, ale kiedy po raz pierwszy zobaczyłam książkę, nie mogłam powstrzymać się od wyrażenia swojego zachwytu okładką w jakiś sposób bardziej cywilizowany niż pisk. Chociaż byłoby to dziwne, kiedy ktoś zachwycałby się umieszczonymi na okładce wizerunkami dwóch diabelskich dyktatorów-sojuszników, to całości nie można odmówić elegancji i tego czegoś, co w księgarniach będzie przyciągać wzrok. I czaru temu złotemu tytułowi, bo jeśli chodzi o mój subiektywny gust, do spodobało mi się najbardziej. W każdym razie wydawnictwo bardzo się postarało, dzięki czemu czyta się przyjemniej, już o samym trzymaniu książki w rękach nie mówię. Obłożony czarną, lśniącą okładką tom, z wytłoczonymi złotą czcionką literami tytułu i czerwonym, odcinającym się od reszty nazwiskiem Autora. I te mordy – wyłaniające się z mroku, złowrogo skontrastowane z resztą na siwo i biało, wyglądające naprawdę szatańsko. Kto choć trochę o nich wie, może się naprawdę przerazić, kiedy niechcący natknie się na tą książkę ciemną nocą. W środku jest już mniej strasznie, choć dalej bardzo estetycznie: pod miękką obwolutą kryje się właściwa, twarda okładka książki, zupełnie taka sama, tylko bez owego złotego napisu, a blurb, utrzymany w białej i czerwonej kolorystce, na którym, poza streszczeniem i entuzjastyczną opinią prof. Daviesa (przypadek?) umieszczono cytat z Hitlera i Stalina na temat paktu. Nie znałam ich wcześniej, ale umieszczenie ich tu wydaje się jak najbardziej trafne – poza kwintesencją tez wysnutych przez Autora ilustrują też faktyczne nastawienie obu stron do zawartego porozumienia. Nastawienie, powiedziałabym, rasowych polityków. Chociaż Stalin znów wyszedł na typowego Rosjanina i jak zwykle zbyt pewnego siebie kombinatora. Czyta się przyjemnie także dzięki wygodnej czcionce, użytej przez Wydawnictwo i przejrzystemu układowi stron. U góry strony zawsze podano rozdział, jaki aktualnie czytamy, co bardzo ułatwia nawigację, szczególnie że rozdziały do najkrótszych nie należą, a obszerniejsze cytaty wyróżniono graficznie. Tekst uzupełniają zdjęcia, bardzo wyraźne (czasami aż za bardzo – vide kolejna fotografia ekshumowanych zwłok polskich oficerów w Katyniu) i dobrze podpisane. Są one niebanalne, z kilkoma wyjątkami powszechnie nieznane i – co chyba najważniejsze – ciekawie ilustrujące temat, na który właśnie czytamy. Gdyby tylko w tych kwestiach było tak w każdej tego typu publikacji!
Ile potrwa miesiąc miodowy? [źródło]
Na końcu lektury publikacja zaskoczyła mnie jeszcze raz – książka nie kończy się na tekście głównym. Zamieszczono tam także dodatki: przede wszystkim kilka czytelnych map, niezwykle pomocnych w lekturze tym, którzy niezbyt orientują się w geografii politycznej i nie tylko, a także skrótowe kalendarium, obejmujące w ściśle chronologiczny sposób całą treść publikacji i oryginalny tekst paktu łącznie z tajnym porozumiem, dotyczącym wyznaczenia granic wpływów. Bardzo mnie to ucieszyło, bo chociaż nie miałam problemów z uświadomieniem sobie kolejności wydarzeń ani z umiejscowieniem czegoś na mapach, to z pewnością przyda się to nawet wtedy, kiedy nie będę miała zamiaru wracać do tekstu głównego książki, natomiast czytanie oryginału paktu było dla mnie kolejną ciekawostką, wiążącą się z dziwnym przeżyciem obcowania z tekstem z epoki. Mój entuzjazm wzbudziła także obfita bibliografia – jestem pod wrażeniem ilości użytych opracowań, dodatkowo napisanych w różnych językach. Tytaniczny wysiłek, benedyktyńska praca. Chociażby dlatego powinno się docenić Autora i jego książkę. Na końcu umieszczono wyczerpujący, zwięzły indeks najważniejszych pojęć wraz z odpowiadającymi im stronami. Dobre wrażenie sprawia też ilość szczegółowych przypisów, zamieszczanych na praktycznie na każdej stronie – nadaje to książce odpowiedniej powagi i tego, czego od pozycji historycznych wymagam najbardziej: wiarygodności, najważniejszej chyba kwestii w tego typu książkach.
Bo książka jest wiarygodna, co stwierdzam z prawdziwą ulgą. Rozpoczynając lekturę obawiałam się kontrowersyjnych poglądów dotyczących szczególnie owego drażliwego tematu pogromów Żydów na terenach odebranych przez nazistowskie Niemcy Związkowi Radzieckiemu w czasie hitlerowskiej inwazji. Wiadomo, o co chodzi – Jedwabne i te sprawy zawsze budzą w Polsce i na świecie, delikatnie mówiąc, spory ideologiczne. Chociaż Autor, szanujący się przecież historyk, nie opierałby się na jakichś uprzedzeniach, ale nawet w kraju istnieje wiele opracowań, którymi nie warto się w tej kwestii sugerować, a pisarz mógłby o tym nie wiedzieć. Na szczęście, z tego impasu książka wyszła zgrabnie – poza tym, że Autor szczegółowo tłumaczy powody pogromów Żydów w Europie Wschodniej i nie unika przypisywania Niemcom dużej w tym roli, o kontrowersyjnym Jedwabnem nie wspomniał. I dobrze, nie tylko dlatego, że kwestia ta jest drażliwa i elektryzująca – badanie historii najnowszej to nauka w dużej mierze empiryczna i trudno coś powiedzieć na pewno, jeśli tego się dokładnie nie zbadało, a wokół narosło tyle mitów i kłopotów. Na uznanie zasługuje również nacisk położony na zbrodnie sowieckie – jako że społeczeństwa zachodnie nie wiedzą o tym nic lub bardzo mało – przy jednoczesnym braku szukaniu usprawiedliwień do niektórych decyzji Stalina i podkreślaniu tragedii Polski i całej Europy Wschodniej (co sądzi Autor o rosyjskim dyktatorze wyjawił już przecież w tytule). Ale to przecież nie jedyny temat, bo szerokie i zgodne z precyzyjną wiedzą, nakreślenie panoramy czasów wojny i wskazanie przyczyn i skutków kolejnych losów politycznych paktu to główne atuty książki. Doprecyzowane szczegóły i śmiałe tezy, brzmiące dość wiarygodnie i ciekawie, sprawiają także, że niejeden z czytelników zrewiduje swoje poglądy lub też nakłoni do refleksji nad sprawami, którym wcześniej nie poświęcał dużo czasu lub o których wiedział niewiele. Polemizowałabym jedynie w kwestii pretensji geopolitycznych jako powodu do agresji Niemiec na ZSRR – wydaje mi się to dużym uproszczeniem tego złożonego problemu, a uznania także ludobójstwa polskich oficerów i elity w Katyniu, jako bezpośredniego skutku paktu, trochę zarzutów mam także do opisu traktatu Sikorski-Majski, a w szczególności do poświęcenia mu stosunkowo mało miejsca. Cóż, tak naprawdę te kwestie wymagają osobnych opracowań, a najlepiej osobnych studiów i badań, zresztą w czasie II Wojny Światowej, kiedy układ figur na politycznej szachownicy zmieniał się błyskawicznie, na jedną decyzję wpływało wiele złożonych czynników. Nietrudno wtedy o błąd, przeoczenie czy użycie nietrafnych słów – Hitler tkwi w szczegółach, które może i przeoczyłam, bo po pierwsze od niedawna gromadzę rzetelne fakty na temat tego okresu, a po drugie historia ma tę cudowną właściwość, że im bardziej wgryzamy się w nią, tym bardziej staje się nieoczywista i poplątana, a podstawowe fakty niepewne.
Bardzo się cieszę, że taka publikacja powstała. Choć nie jest do końca pozbawiona wad, stanowi zupełnie udaną próbę przybliżenia paktu Ribbentrop-Mołotow także tym, którzy wcześniej o nim z różnych powodów nie słyszeli, ale także jako doskonała pomoc w zrozumieniu wielu procesów i wydarzeń w tej części Europy. I choć jest to bardziej pragmatyczny głos zewnątrz, punkt widzenia obserwatora, to historia została opowiedziana tak, jak być powinna. Z empatią. Z wyczuciem. Z brakiem przemilczeń, wręcz z jaskrawym podkreślaniem niektórych aspektów (co może drażnić bardziej wrażliwych). Bo o ile dla sygnatariuszy, a także dla Hitlera i Stalina, była to tylko część wojennej gry w oszukiwanie i przechytrzanie przeciwnika, misterna siatka kłamstw, pozorów i politycznych planów, dla 50 milionów ludzi, którzy skutki owego porozumienia odczuli (dosłownie) na własnej skórze, było to tragedią i gehenną. I choćby dla nich, bezimiennych zwłok w zbiorowych grobowcach gdzieś pośród śniegów Syberii, katyńskich lasów i prochów spalonych w Auschwitz, warto przypomnieć światu te dawne, zapominane już powoli zbrodnie i ich powody. Jesteśmy im to winni.
Tytuł: „Pakt diabłów. Sojusz Hitlera i Stalina”
Autor: Roger Moorhouse
Moja ocena: 7/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/zapomniane-zbrodnie-recenzja-ksiazki.html
Nigdy się tyle nie kłamie, jak przed wyborami, w czasie wojny lub po polowaniu – powiedział Otto von Bismarck, „Żelazny Kanclerz” , który poza wygraniem wojny z Francją w latach 1870-1871 zjednoczył państwo niemieckie i wskrzesił Cesarstwo. Obserwując historię poszczególnych krajów i...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/szalenstwo-miosci-recenzja-ksiazki.html
Każdy człowiek, choć czasami nie chce przyznać, marzy o miłości – najpiękniejszej i najważniejszej rzeczy w życiu, będącej często jego treścią. Przyjaźń, miłość rodziców do dzieci, dzieci do rodziców, wyznawców do bogów czy Boga, patriotyzm, w imię którego wiele milionów ludzi oddawało swoje życie, przeradzający się czasami w nacjonalizm i faszyzm. Ale także miłość erotyczna. Najbardziej intensywna, budząca najwięcej kontrowersji, niezbędna dla przetrwania gatunku ludzkiego. Opiewana w starotestamentowej Pieśni nad pieśniami i Hymnie o Miłości w listach św. Pawła, która, przechodząc w kulturze XXI-wieku okres spłycenia, obecna jest w filmie, muzyce i nawet, w formie różowych serduszek i angielskiego słówka, na przedmiotach codziennego użytku. Choć jestem przeciwna rzeczom tego typu, z pewnością dowodzi to uniwersalności tematu, aczkolwiek niejeden dawny poeta byłby zgorszony znaczeniom, jakie często nadawane są temu wzniosłemu słowu – nie mówiąc o jego stanowisku na pogląd wielu współczesnych, że motylki w brzuchu i sama miłość to nic innego jak reakcje biochemiczne mózgu współpracujące z neuronami. Romantycy naprawdę wierzyli w pokrewieństwo dusz i nie miało to nic wspólnego z ich brakiem wiedzy na temat medycyny. Co więcej – miłość była przez nich przedstawiana jako coś często destrukcyjnego, nieśmiertelnego, zdolnego stworzyć coś pięknego, jak również zniszczyć to. W Polsce wiązało się to jeszcze z dramatycznym wyborem pomiędzy honorem - walką o ojczyznę - a szczęściem osobistym. Ale nie tylko romantycy – pamiętajmy, że artyści czerpali inspiracje z epok poprzednich, ideowo podobnych: baroku i średniowiecza. A mieli się czym inspirować! Poza wiktoriańskim, cokolwiek barokowym Romeo i Julią (to zresztą genialny dramat) średniowiecze pozostawiło po sobie – wbrew pozorom – bogatą spuściznę.
Chodzi tu oczywiście o romans rycerski czy dworski. Opowieści o pięknych księżniczkach, zamkniętych wieżach, strzeżonych przez smoki tudzież o królewnach znikających w dziwnych okolicznościach i dzielnych, przystojnych rycerzach czy królach, śpiewane przez wędrownych trubadurów czy grajków ku uciesze ucztujących państwa czy znudzonego dworu, pełnego sentymentalnych białogłów, nie potrafiących się odnaleźć w zupełnie nieromantycznej rzeczywistości. I nie chodzi tu o średniowieczne harlequiny i romansidła (w lepszym, znacznie wytworniejszym smaku niż ich XXI-wieczni następcy) – w takich sztandarowych dziełach jak Pieśń o Rolandzie czy legendach arturiańskich można znaleźć wątki miłosne, nierzadko ważne dla fabuły. I o ile w pierwszym z wymienionych dzieł ukochana Rolanda umiera na wieść o niezwykle bohaterskiej śmierci ukochanego (tylko ciiii, nie mówicie jej, że przed śmiercią zamiast niej myślał o słodkiej Francji), jak na taką bohaterkę przystało i właściwie na tym się kończy, to w opowieściach o królu Arturze można znaleźć więcej dzikości. Wiarołomna Ginewra, wróżka Morgana wyłaniająca się z jeziora, czarodziej Merlin i mityczny Avalon niezbyt wpisywały się w poszukiwania Świętego Graala, a już na pewno nie sprzyjały miłosnym uniesieniom, a i sam król to po prostu typowy Anglik, co wszystko razem nie musi podobać się romantycznym duszom. Na szczęście we wczesnym, francuskim średniowieczu stworzono coś jeszcze, czego bohaterowie prezentują się lepiej niż młody Leonardo di Caprio i Kate Winslet ubrana tylko w naszyjnik, a Romea i Julię deklasują znacznie większym dramatyzmem akcji. O czym mowa? Przecież nie ma nikogo, kto by nie znał Tristana i Izoldy (choćby z wersji dla dzieci).
Młody i przystojny rycerz (wierzcie lub nie, ale kiedy piszę te słowa nienaturalnie wyszczerzam zęby w uśmiechu… czy jest coś lepszego od młodego, przystojnego rycerza?) Tristan, ze względu na swój wiek i bliski stopień pokrewieństwa, dostaje od króla Kronwalii, Marka, ważne zadanie: ma mu przywieźć obiecaną żonę. Ale nie jakąś żonę, tylko młodziutką Izoldę Złotowłosą, istotę niezwykle piękną. W czasie morskiej podróży Tristan wypija wraz z nią, jak to przecież bywa, kielich wina. Nie byłoby nic w tym strasznego, gdyby nie fatalna pomyłka – przypadkowo użyty napój został przygotowany przez dwórkę Izoldy, która martwiąc się o przyszłość swojej pani u boku nieznanego mężczyzny sporządziła eliksir miłosny, który miał sprawić, że pożycie małżeńskie będzie udane. Nieszczęsne ofiary przypadku czy też przeznaczenia zakochują się w sobie tak, że nie potrafią zakończyć swojego związku nawet wtedy, kiedy Izolda zostaje królową i żoną Marka. Co z tego wyniknie? Czy nieszczęśliwa para kochanków będzie razem? Czy rogaty jeszcze przed ślubem mąż wybaczy żonie? Czy Tristan będzie przy ukochanej? I jakie przeciwności losu staną na ich drodze? Ba! Przecież wątpliwe jest nawet to, że kiedykolwiek będą razem!
Jak w przypadku wszystkich najważniejszych dzieł średniowiecza, pochodzących z legend i luźnych opowieści, określenie autora jest niemożliwością. Przed spisaniem były to funkcjonujące w różnych wersjach opowieści śpiewane przez wędrownych trubadurów, którzy dopiero w wieku XII – przynajmniej było tak w przypadku legendy o Tristanie i Izoldzie – zaczęli spisywać pierwsze teksty. Odnalezione we fragmentach, najczęściej środkowych, stanowiły łamigłówkę dla badaczy, którzy, by otrzymać pełny obraz, potrzebowali wszystkich elementów, nie zaś tylko ich wycinków. Dopiero Joseph Bèdier, francuski romanista, podjął się tego karkołomnego zadania, składając wszystkie fragmenty rozmaitych wersji w logiczną całość, łatając dziury kanonicznymi rysami legendy i posiłkując się osobnymi poematami, niekiedy z późniejszych okresów, które w znaczny sposób ubarwiają całość, a także, opierając się przecież na wcześniejszych wersjach, zapełniają luki fabularne. Tak zrekonstruowaną legendę Bèdier spisał kunsztownymi, romańskimi wersami, w mistrzowski sposób odtwarzając sposób myślenia XII-wiecznych autorów i ich styl, a następnie przetłumaczył na francuski, otrzymując wynik znakomity: średniowieczną w każdym szczególe, ale i wiernie odtworzoną piękną opowieść o wielkiej, zakazanej miłości, która działa na czytelnika w zdumiewający sposób. Z jednej strony bowiem musimy przyznać, że tekst został napisany językiem oszczędnym, minimalistycznym, przy tym opisującym wszystko z bezpretensjonalną prostotą umysłów twórców. Nie ma tu psychoanalitycznego przegadania, wręcz przeciwnie, emocje odczuwane przez postacie są opisane niezwykle prosto, komunikatywnie, bez jakichkolwiek dłużyzn, plączących się niepotrzebnie pobocznych wątków i kwiecistych opisów. Jednak pod owym minimalizmem, niemal sterylnością, pod archaicznymi (jakże pięknymi zresztą!) wyrażeniami, kryje się wielka, emocjonalna głębia, a proste słowa niezwykle trafnie opisują daną postać. Kiedy wgłębimy się w opowieść, czuć podskórnie wibrujące, intensywne uczucia, szczególnie to jedno, najważniejsze – miłość graniczącą z szaleństwem, z przytłaczającym pragnieniem chociaż przebywania z ukochaną osobą, a potem równie głęboką rozpacz, którą czuć każdym słowem ostatnich kart książki. W prostych, nierzadko krótkich zdaniach czuć zresztą ogromną elegancję graniczącą z prawdziwym kunsztem, ozdabiających charakterystyczną składnię. Przypomina mi to inne dzieła tej epoki – miniatury w księgach – na których, poza brakiem perspektywy i uproszczeniem ludzkiego ciała, widać niezwykłe wyrafinowanie twórców, potrafiących w jednej wielkiej literze, tzw. inicjale, zmieścić, na przykład, scenę śmierci jakiegoś władcy, ozdabiając całość pięknymi kolorami, ornamentami i złotą farbą, co czyni to małe arcydzieło sztuki bardzo przyjemnym dla oka i ducha.
Słówko pochwały trzeba jeszcze rzec o polskim tłumaczu, Tadeuszu „Boy” Żeleńskim, którego przekład jest niedoścignionym wzorem dla wszystkich tłumaczeń zagranicznych legendy i nie tylko. Posługując się podobną techniką pisarską co Bèdier i używając polskich archaizmów z doby średniowiecza do jak najlepszego odzwierciedlenia charakteru oryginału, stworzył historię delikatnością i głębią dorównującą francuskiej wersji (chociaż mniej śpiewną, bo, niestety, język polski moim zdaniem jest piękniejszy od każdego innego języka oprócz romańskiego właśnie i nieskalanej, rzymskiej łaciny), nie tracąc przy tym nic z minimalizmu stylu opowieści. Zresztą napisany przez niego wstęp świadczy o rozległej wiedzy na ten temat i zaangażowaniu, co świadczy, że był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, a całemu dziełu nadaje rys wiarygodności.
Fabuła jest bardzo bogata i pełna nieprzewidywalnych zwrotów akcji, co bardziej zaangażowanych w losy pary czytelników przyprawi o palpitacje serca. Nie chodzi o sam oczywisty fakt, że historia Tristana i Izoldy nie skończy się dobrze, a ich miłość nie ma szans na zwycięstwo, ale o ich perypetie wynikają potrzeby bycia razem. I mimo wielkiego cierpienia zakochanych po kilku rozdziałach czytelnik ma te same wątpliwości co główny bohater, rozdarty pomiędzy miłością a rycerskim honorem i kodeksem z niego wynikającym. Nie mówiąc już o owym magicznym wywarze, który tak niefortunnie złączył ze sobą losy Tristana i Izoldy, co przecież samo w sobie jest paradoksem podobnym założeniu, że greccy bogowie muszą pić nektar i jeść ambrozję, żeby być nieśmiertelnym. Pomijając fakt samego prostego rozumowania ludzi starożytności i średniowiecza, wyjątkowo uważny czytelnik po kilku rozdziałach zauważy, że pomiędzy dwójką bohaterów rodzi się prawdziwe uczucie, oparte na czysto romantycznym pokrewieństwie dusz i prawdziwym, namacalnym uczuciu, którego faktycznie nie da się zwalczyć, a nie – za przeproszeniem – narkotyku o podejrzanym działaniu ubocznym (trzeba zwrócić uwagę, że sama historia jest, szczerze mówiąc, moralnie niejednoznaczna, a i tak widać tu ogromny takt i wiele zrozumienia okazanego parze połączonej miłością grzeszną ale i absolutną). Te szczegóły dają się dopiero zauważyć po czasie, bo czytając, czytelnik zostaje przede wszystkim zaabsorbowany dynamiczną akcją i ciekawymi rozwiązaniami fabularnymi, prowadzącymi do jeszcze ciekawszych zdarzeń, czasami rozwiązywanych w zupełnie fantastyczny sposób, zgodny jednak z prawidłami średniowiecznych legend, pełnych niesamowitości i najgłębszych prawd o człowieku.
Bo bohaterowie, wbrew pozorom, nie są prości i jednowymiarowi; wiele ich czynów, nawet u ludzi średniowiecznych, wzbudzało słuszne wątpliwości moralne, a niektórych z pewnością zmuszało do zastanowienia się nad złożonością danej postaci, tak bardzo podobnej do każdego z nas. Bo Tristan – młody, przystojny, niezwykle dzielny i świadomy swoich zalet mężczyzna w pewnym momencie zaczyna być boleśnie rozdarty między honorem (będącym przynajmniej w legendach świętością dla rycerza) a wszechogarniającą miłością dla pięknej królowej Izoldy, czasami popełniający kardynalne głupstwa, a czasami wzbudzający ogromny podziw czytelnika, w końcu załamany, zdany na łaskę innych, jednocześnie coraz bardziej poddający się uczuciu. On nie jest superbohaterem, a nawet idealnym kochankiem; jest po prostu człowiekiem, niedoskonałym, pełnym zalet i wad, człowiekiem, którego spotkało największe szczęście i nieszczęście jednocześnie i który po prostu próbuje sobie z tym poradzić. Tak samo jak jego wybranka, chociaż Izolda jest postacią typowo kobiecą i zarysowaną dość niepewną kreską; potrafiącą być czasami niemądrą i lekkomyślną, w niektórych sytuacjach jednak szlachetną, próbującą naprawić swoje błędy i na średniowieczną modłę odpokutować swoje grzechy. Ma tyle samo wad co zalet, czego oczywiście rozkochany Tristan nie zauważa, ale czytelnik już tak. Bardzo ciekawymi i jeszcze bardziej niejednoznacznymi postaciami są król Marek i Izolda o Białych Dłoniach (ta druga Izolda). Nie potrafię polubić chociaż trochę żadnego z tych bohaterów, nie tylko dlatego, że nie mam w sobie zwykłego, chrześcijańskiego miłosierdzia i litości, ale jakoś tak. Może dlatego, że zostali obdarzeni najbardziej powszechnymi i wstydliwymi wadami ludzkości? Król Marek jest straszliwe wręcz wyrozumiały, dobry i naiwny. Gdy zauważa śpiących Tristana i Izoldę, przedzielonych mieczem rycerza, zamiast zemścić się za szkaradne przyprawienie rogów i obciąć śmiałkowi głowę, a żonę zamknąć w klasztorze, bezmyślnie zmienia miecz Tristana na swój. Bijemy brawo! Może i trafi do nieba, a jego postępek jest w pewien pokrętny sposób bardzo szlachetny, ale co z tego, kiedy cały żywot będzie miał, delikatnie mówiąc, przechlapany. Izolda o Białych Rękach to zawistnica i zazdrośnica, z sercem zimnym jak głaz, ale przynajmniej ją spotyka odpowiednia do jej czynów kara: zaczyna rozumieć swój błąd, kiedy nie można już nic naprawić i również kończy marnie. Trzeba jednak przyznać, że gdybym miała kogoś takiego jak Tristan, pilnowałabym, żeby był tylko mój, a nie innej kobiety, a jeśli taka pojawiłaby się nawet w przeszłości, może czułabym zazdrość i nienawiść. Bo Izolda nie była zła. Tak samo jak reszta postaci w książce była tylko człowiekiem w bardzo głębokim, niejednoznacznym ujęciu literatury średniowiecza, potrafiącej przedstawić to, co w dzisiejszych powieściach mieniących się psychologicznymi wychodzi słabo lub przeciętnie.
Spoglądając po raz pierwszy na okładkę, byłam w lekkim szoku. Intensywny róż poraził nerwy nie tylko w moich oczach, bo odruchowo zacisnęłam pięści, szukając potencjalnych harlequinów bądź słodziutkich powieści dla nastolatek, które przez kolor chcą zasygnalizować, dla osób z jakim IQ są przeznaczone (przepraszam, jeśli kogoś obraziłam, bo kiedy byłam młodsza, czytałam i takie rzeczy). Dopiero później, po uważniejszym przyjrzeniu się książce, moje nerwy złagodziła piękna grafika na okładce, przedstawiająca strzelającego z łuku Tristana (taka zabawna ciekawostka: strzała znajduje się w literze e słowa dzieje w tytułu) i stojącą obok niego Izoldę, która wyróżnia się długimi włosami. Co prawda grafika słabo odróżnia się od wściekłego różu, ale zainteresowała mnie na tyle, że, już spokojna, wzięłam książkę do ręki. Mimo swojego koloru okładka jest twarda, lakierowana, bardzo minimalistyczna. Na pierwszej stronie, oprócz obrazka, możemy dostrzec tylko wypisany białą, ładną czcionką tytuł i informację, że jest to wydanie ilustrowane, a także, mniejszymi literami – dziwi mnie nieco i cieszy skrupulatność Wydawnictwa – dane na temat Autora (swoją drogą, fraza autor nieznany brzmi dla mnie lepiej niż anonim). Grzbiet jest równie minimalistyczny, a na blurb składa się tylko z fragmentu wstępu Żeleńskiego i tradycyjnego dla Wydawnictwa zbioru patronatów. Dzięki temu estetycznemu minimalizmowi różowa okładka nie razi tak bardzo, wręcz – zaryzykuję – wygląda bardzo ładnie (mimo i tak wolałabym, żeby była czarna, czerwona i fioletowa) i pasuje do całości. W środku jest jeszcze lepiej i okazuje się, że wydanie jest jak najbardziej ilustrowane, nie mówiąc o tym, że po półgodzinnym przeglądaniu ilustracji doszłam do wniosku, że tego wydania nie zamieniłabym nawet na lekturowe wydanie w brązowej okładce ze złotymi elementami. Zamieszczone w książce ilustracje wykonał jakiś Francuz z nadzwyczajnie długimi imionami i nazwiskami oraz pseudonimem „Job” , zasługujący jednak na miano wspaniałego artysty, mimo że jakoś mi smutno, bo mój ryjek jest o wiele bardziej pospolity od twarzy Izabeli. Grafiki charakteryzują się jednak miękkimi liniami, dynamiką, głębią, wieloma emocjami, wyrażonymi niemal tak samo żywo jak w tekście i znajomością średniowiecznych realiów, w tym, co dla mnie było prawdziwą ucztą, realistycznym przedstawieniem tamtejszych strojów, szczególnie tych kobiecych, oddaje też bardzo specyficzny klimat całości. Obrazki też sprawiają wrażenie ukończonych, pełnych szczegółów ilustracji a nie ogólnych szkiców, dzięki czemu można przyglądać się im bliżej przed dłuższy czas. Nie byłabym też sobą, gdybym, nie napisała – całkowicie subiektywnie – że Tristan na owych ilustracjach wygląda zupełnie przystojnie i w ogóle. Ale to nie jest moja wina, że mam mózg zniszczony historią i filmami wojennymi, co prowadzi do szukania sobie męża między przystojniakami w mundurach i z mieczami (jakkolwiek to brzmi). Naprawdę.
Mówiąc szczerze, rzadko, a właściwie nigdy, można doświadczyć takiej miłości w swoim życiu, zresztą nawet lepiej nie próbować, bo jednym eliksirem miłosnym, jaki znam, są narkotyki albo dopalacze. Uczucie, które łączyło tę dwójkę zdarza się tylko w książkach i może w dawnych czasach, kiedy ludzie czuli chyba głębiej. Ale to może i dobrze – lepiej zadowolić się bardziej pospolitym uczuciem, mniej destrukcyjnym i strasznym w skutkach, z zakończeniem nie pozostawiającym ani odrobiny nadziei na happy end w ludzkim pojmowaniu. Lepiej przyjrzeć się temu na kartach doskonałej książki, dzięki jej doskonałości odczuwając niemalże to, co bohaterowie i zanurzając się w świecie, chociaż okrutnym tak jak nasz, to pełnym miłości szalonej, absolutnej i silniejszej niż wszystko, nawet niż śmierć.
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/szalenstwo-miosci-recenzja-ksiazki.html
Każdy człowiek, choć czasami nie chce przyznać, marzy o miłości – najpiękniejszej i najważniejszej rzeczy w życiu, będącej często jego treścią. Przyjaźń, miłość rodziców do dzieci, dzieci do rodziców, wyznawców do bogów czy Boga, patriotyzm, w imię którego wiele milionów ludzi oddawało...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/smierc-nie-znalaza-w-nim-niczego-co-nie.html
To mogłaby być piękna opowieść. Połączenie epickich pieśni o rycerzach w zbrojach na koniach, religijnego poematu i opowiedzianej przez Szeherezadę baśni. Opowieść o miłości, wojnie, wierze i bohaterskich czynach, o prawdziwych bohaterach i straszliwych zdrajcach. Opowieść suto przetykana zmysłowym orientem, bizantyjskim przepychem i europejskim żelazem. Historia pełna tajemniczych asasynów, ponurych braci z zakonów rycerskich, bajecznie bogatych arabskich kalifów i kobiet – pięknych i fatalnych. Baśń o miejscu, gdzie Niebo zdaje się bliższe niż gdziekolwiek wcześniej: można tu pochylić się nad Świętym Grobem, Całunem Turyńskim, dotknąć skały, z której unosił się Eliasz, a Abraham chciał złożyć swego syna Izaaka; gdzie do walki prowadzi relikwiarz z drzazgami Krzyża, znalezionymi niegdyś przez cesarzową Helenę. Miejscu, gdzie łaciński i grecki krzyż splata się z islamskim wyznaniem wiary oraz ruinami świątyni Dawida. Tak! Tam każdy może być bogaty i sławny, dostąpić zaszczytu poślubienia księcia czy samej królewny, a król ma szczególne względy u Boga – jest największym z jego pomazańców, najważniejszym spośród ważnych, bo nawet cesarz nie służy w Stolicy Pana, nie włada Królestwem Niebieskim na Ziemi. Szczęśliwy to musi być król, pomyślicie; prawdziwy władca z tych baśni i powieści fantasy. Szczególnie gdy jest młody, bardzo przystojny, zdolny i pobożny, a dodatku wygrał bitwę z najgorszym wrogiem swojego państwa. Wydawałoby się, że jego serce wypełnia się radością i nadzieją, a jego posłowie szukają wszędzie godnej dla niego małżonki. Otóż tak nie jest. Dlaczego? Bo ów król jest trędowaty.
Trąd (inaczej lepra) jest chorobą bakteryjną, wywoływaną przez szczep Mycobacterium leprae. Okres inkubacji choroby jest długi; może wynosić nawet do dziewięciu lat. Znane są dwie jego odmiany – trąd lepromatyczny (lepra lepromatosa tuberoza) i tuberkulodiowy (lepra tuberculoides). Pierwsza z nich jest bardziej zaraźliwa, jednak znacznie lżejsza w przebiegu; na skórze pojawiają się guzowate krosty podobne do innych infekcji czy alergii, poza tym nie wyrządza znacznych szkód w ciele człowieka. Trąd tuberkulodiowy jest mniej zaraźliwy, jednak ostrzejszy w przebiegu – pierwszym objawem są plamy pojawiające się na skórze oraz utrata wrażliwości na jakikolwiek ból (tzn. niszczenie układu nerwowego), następnie rany na całym ciele. Brak leczenia doprowadza do utraty tkanki i niektórych narządów (nos, usta, uszy, palce), a w konsekwencji do gnicia ciała chorego, który umiera najczęściej w wyniku zakażenia narządów wewnętrznych. Pierwszy skuteczny lek odkryto dopiero w latach 30. XX wieku – przez wszystkie tysiąclecia jedna z najstraszliwszych chorób, uważana również za karę dla nieczystych grzeszników, dotykała wielu ludzi – w tym młodego władcę Królestwa Jerozolimskiego, Baldwina IV (1161-1185).
Być może, że gdyby jego choroba, ta książka by nie powstała. Albo nosiłaby inny tytuł, bo Baldwin okazałby się na tyle wielkim królem, że wartym oddzielnej powieści, może docierając do ścisłego zestawu najwybitniejszych postaci historii. Być może nigdy nie usłyszeliśmy o nim, jego siostrze Sybilli i przede wszystkim o jakimś nieznanym szlachetce Gwidonie de Lusignan, którego rodzina pochodzi od Meluzyny i musi giąć kark pod potęgą Anglii. Być może wszystko, łącznie z bitwą pod Montgistard, nie wydarzyłoby się. Ale się stało. Kiedy Baldwin miał dziewięć lat, jego nauczyciel, Wilhelm z Tyru, zauważył dziwną u chłopca odporność na ból, a badania potwierdziły śmiertelny wyrok – trąd. Najgorsza odmiana. Piętnaście lat cierpienia. Fizycznego może nie, bo przecież nic go nigdy nie bolało, ale z pewnością psychicznego. Upodlenie. Radość wrogów. Nieczystość w oczach kapłanów, drwina wśród możnych. Strach, kiedy spoglądał na swoje ciało. Nieustanne walki o regencję między dwoma stronnictwami, matka, która wykorzystywała chorobę syna do własnych celów i stado szakali-zalotników siostry, pięknej Sybilli, która bała się nawet spojrzeć na brata, a co dopiero podejść. No i jeszcze zagrożenie, straszliwsze niż kiedykolwiek, zwiastujące koniec Królestwa. Morze ignorancji możnych, którzy wolą prywatę. Ach tak – jeszcze Gwidon de Lusignan, piękny i ambitny, który – co Baldwin z pewnością przeczuwał – doprowadził do całkowitej klęski dwa lata po jego śmierci, w słynnej bitwie pod Hittin w 1187, kiedy krzyżowcy stracili Jerozolimę już (z kilkuletnim wyjątkiem) na zawsze. I cierpienie. Tajemnica cierpienia.
Akcja powieści zaczyna się prawdopodobnie w roku 1177, kiedy umiera pierwszy mąż Sybilli, Wilhelm de Montferrat, a kończy dziesięć lat później. Na początku poznajemy samego Gwidona de Lusignan, zwanego tu Witem (to spolszczony wariant jego imienia) i jego wcale sympatyczną rodzinkę, dopiero w rozdziale drugim przenosimy się zza morze, do nowego kraju; oba wątki jednak splatają się ze sobą w pewnym momencie, by nadać tempa już i tak rozpędzonej akcji, aczkolwiek nieco skondensowanej – wszystko to, co zostało pomięte, lub wymaga wytłumaczenia, Autorka wplata jednak w fabułę w sprawnych opisach czy dialogach, gdzie wspomina o tym jak gdyby mimochodem, powoli budując niezwykły świat i łącząc kolejne wątki jak nitki w splotach przepysznego arrasu, miękko i po mistrzowsku przechodząc od wydarzenia do wydarzenia, łącząc spokojniejsze – a czasem humorystyczne – fragmenty z zapierającymi dech scenami. Narracja jest szybka, momentami bardzo sensacyjna, jednocześnie wolna, z dokładnie odmalowanym tłem i tą melancholią, smutkiem, rysem czasu (bo dziś już nikt tak nie pisze), niezwykłą subtelnością, jakby grą świateł. Kończy się wszystko upadkiem Jerozolimy, a dokładnie enigmatycznym, zmuszającym do refleksji pytaniem, niejednoznacznym, ale stanowiącym kwintesencję całego utworu pytaniem. Zresztą – co stanowi wielki atut książki - fabuła przeplatana jest przemyśleniami; zapisem myśli nieszczęsnego Baldwina, próbującego zgłębić istotę tego, co przeżywa, ale i uważnie obserwującego świat i oceniającego go z mądrością starego człowieka, a przynajmniej kogoś, kto świat ocenia już z perspektywy Wieczności. Nadaje to powieści głębi, czegoś dramatycznego, poszukiwania odpowiedzi na odwieczne pytanie ludzkości, zapisu walki ze straszliwym losem. Głębi przejmującej. Strasznej. Pochłaniającej chyba bardziej niż sama fabuła, która dla każdego, kto zna historię Królestwa Jerozolimskiego jest dość (tak to bywa z powieściami historycznymi) przewidywalna.
Oczywiście najbardziej fascynującą postacią jest Baldwin, nawet jeśli pisarka, wierna starej szkole, nie zakryła jego twarzy legendarną już maską. To przede wszystkim wnikliwy, pełen światłocieni, głęboki portret człowieka opuszczonego, cierpiącego. Młodego, niewinnego człowieka, dotkniętego niewyobrażalną tragedią, świadomego nieodwracalności swojego losu. Dźwigającego ciężar korony, odpowiedzialności za stale zagrożone Królestwo i ten jeszcze straszliwszy – własnej choroby. Baldwin nie jest jednak egoistą; jest tylko człowiekiem. Buntuje się. Błaga Boga, żeby nie musiał spełniać tej ofiary, jak swojego czasu robił to Chrystus, przed śmiercią godzi się jednak z przeznaczeniem, a serce rozdziera się od tej wiary żywego trupa, który na łożu śmierci ufa, że zmartwychwstanie (to jest ta scena, przy której wylałam wiadro łez). To przedwcześnie dojrzałe dziecko, a jednak wielki król, rozumiejący dobrze ideę poświęcenia się za własny kraj, prawdziwie religijny i z każdą kolejną stroną coraz bardziej zatopiony w świecie niewidzialnym. Jest jednak człowiekiem: zamyka oczy, by nie widzieć swojego ciała, obsesyjnie ogląda swoje palce, gdy nikt nie patrzy, modli się o swoje uzdrowienie i brzydzi się sobą (w jednym z początkowych rozdziałów wypomina Wilhelmowi z Tyru, że nie zabito go, kiedy wykryto u niego tę chorobę), cierpi z powodu samotności i krzywd, jakie wyrządzają mu matka i siostra (i Gwidon, a żeby go tak…), ma własne marzenia i myśli; nie pozbawiając go wad, uraz i bardziej przyziemnych cech. Dużo tu też niedomówień, ciszy między słowami (jako że właściwie nie ma słów, by opisać słowami cierpień Baldwina), delikatnych muśnięć, sugestii, mistrzowskiego operowania dialogiem i opisem, i czegoś ulotnego, jakiejś tajemnicy, która owija się wokół króla. Z tego rysunku wyłania się jednak postać plastyczna, ciekawa, fascynująca, tak, że nie sposób go nie lubić, nie współczuć – i nie mieć na końcu rozerwanego serca, pełnego jednak jakiejś pokrzepiającej nadziei.
Z postaci drugoplanowych bardzo lubię Renalda z Sydonu, Rajmunda III z Trypolisu, Wilhelma z Tyru i obu braci Ibelinów – jakkolwiek są to bohaterowie w książce pozytywni, więc moje prywatne sympatie, ale w sensie techniki zachwyca – na przykład - postać bezmyślnej, złej Sybilli czy owego Gwidona de Lusignan, którego poznajemy jako dziecko piękne i rozpuszczone przez matkę zakochaną w nim bałwochwalczo, jednakowoż tępe cudo natury z tą budzącą uśmiech na twarzy prostodusznością i naiwnością. Albo mateczka Baldwina, Agnieszka de Courtaney. Bohaterowie są jednak wykreowani bardzo dobrze, bez oceniania i biadolenia nad ich złym postępowaniem; są to postaci scharakteryzowane dynamicznie, w ruchu, pociągnięciami pióra, żyją własnym życiem i nawet tym najgorszym – templariuszom – nie można odmówić plastyczności, wiarygodności. Przedstawienie Saladyna jest bardzo konwencjonalne, przy czym, pomimo całej jego rycerskości, ma rys mocno orientalny i dziki; niewątpliwie pisarka wyposażyła go o coś z diabła, bo i tak widzieli go, w gruncie rzeczy, zachodni krzyżowcy. To jednak on zadaje na końcu pokrętne, bardzo niepokojące (pewnie dla niego samego również) pytanie, które przez całą lekturę męczy czytelnika, trzeba go też podziwiać, nie był przecież dzikusem, tylko przedstawicielem innej religii, innej kultury, innego świata, co Autorka dobitnie zaznacza.
Narracja, przez język, jakim książka została napisana, jest nostalgiczna, smutna. Powiedziałabym tęskna, czasami przeradzająca się w gorliwą, piękną modlitwę (nie sposób czytać tego bez szybszego bicia serca i bez łez w oczach), a czasami w porywający opis, który bliższy jest stylistyki poematu niż prozy (to, moim zdaniem, odpiera zarzut o ilości wielokropków; po pierwsze mnie nikt nie bije za ilość nawiasów, a po drugie wymagała wspomniana wyżej stylizacja, pewien sposób ukazania emocji towarzyszących danemu fragmentowi, to zabieg, a nie niechlujstwo á la pani Nawrocka) – trzeba tu wspomnieć o zapierającym dech w piersiach opisie bitwy pod Montgisard, największym i samodzielnym militarnym zwycięstwie Baldwina IV, bitwy, w której trędowaty władca przedłużył egzystencję swojego państwa, mając zaledwie szesnaście lat i około pięć setek ludzi przeciwko tysiącom Saladyna (!). Książka przepełniona jest zresztą uczuciami, emocjami; czasami niemalże sensualnością, tak charakterystyczną dla Wschodu, często – szczególnie w partiach dotyczących bezpośrednio Baldwina IV – wyczuwalnych niemal intuicyjnie, nie zasugerowanych wprost, z tymi dziurami ciszy między słowami, słowami oplatającymi biednego króla, jednak nie dotykającymi go, co wobec jego choroby jest zabiegiem jak najbardziej przemyślanym i trafnym. Styl pisarki jest cokolwiek nieco dawny, zabarwiony słownictwem z początków poprzedniego wieku jak i średniowieczną konstrukcją zdań i wyrażeń, tak pasującą do tej książki i tematu. A wszystko to zatopione w niezwykłym klimacie Jerozolimy, Ziemi Świętej, z bizantyjskim przepychem, orientalną ornamentyką, gorącym słońcem, zabójczą pustynią i surowymi zamkami Franków, posłodzone z lekka jakimś żartem. Słowa pisarki, niezwykle plastyczne i precyzyjne (nie dziwię, że powieść jest tak krótka; to, na co inny pisarz potrzebuje całego akapitu, Autorka potrafi ująć w krótkim zdaniu), w dziwny sposób mi bliskie, z nostalgią ożywają świat bajkowy, zapomniany, pogrzebany już dawno; świat mroczny, święty, tajemniczy, przerażająco piękny. Piękny aż do bólu.
Moje wydanie, pochodzące z wydania wszystkich dzieł pisarki w podobnej stylistce, nie jest może zbyt ładne, ale estetyczne. Prawda, że dostałam zawału, gdy po złożeniu zamówieniu jeszcze raz przyjrzałam się zdjęciu okładki, gdzie przy słowie trędowaty brakowało ogonka przy ę, ale ostatecznie okazało się, że wygląd rzeczywisty książki pozytywnie odbiega od zdjęcia i nie popełniono tak strasznego błędu. Chociaż okładka jest nijaka (te wszystkie rozmazane niebieskości…), to w sumie ciężko jest wymyślić coś ciekawego. Maska? Tu Baldwin nie nosi maski, jego twarz okręcona bandażami wyglądałaby o wiele bardziej źle. Herb Królestwa Jerozolimskiego? Za bardzo oczywiste. Cenię sobie tego wydawcę za estetykę wydawanych dzieł, więc z pewnością zdjęcia rozpadających się ruin El-Keraku też by nie zachęcały, trzeba było więc coś wymyślić. Zresztą w tyle książka jest brązowa, z ładnym, brązowym grzbietem i ładnie prezentuje się na półce z powieściami historycznymi, a czcionka (krój dotąd przeze mnie nie spotkany) i papier tylko umilają czytanie, nie dając po sobie jednak poznać, że w tak niepozornej formie kryje się … coś takiego!
Czytając powieści historyczne zwracam szczególną uwagę na traktowanie faktów przez pisarza. Choć te dadzą się naginać i pisarz nie robi tylko w celu dostosowania faktów do swoich potrzeb, ale także odmiennej percepcji (ktoś może nienawidzić Napoleona, mimo że ja go kocham), ale – to chyba zrozumiałe dla wszystkich – nie można przeinaczać takich podstawowych faktów jak imiona osób i daty śmierci czy urodzin, dopuszczając się przy tym zbytnich uproszczeń. Szczególnie w grząskim, spornym wciąż temacie krucjat – o templariuszach już lepiej nie wspomnę. Dlatego nie jestem w stanie wybaczyć twórcom filmu Królestwo Niebieskie, ale pisarce już tak (za jej czasów w Polsce nie słyszano o sir Stevenie Runcimannie ani tym bardziej o Hamiltonie i jego biografii trędowatego króla; miała do dyspozycji dzieła łacińskie w oryginałach). W filmidle Scotta pewien francuski kowal imieniem Balian (znam takiego jednego, ale to zupełnie inna postać), który umie czytać i pisać po łacinie, zostaje wielkim baronem, rozkochuje w sobie śliczną i dobrą królewnę Sybillę, jej trędowaty brat chce go uczynić królem (czapki z głów dla gry Edwarda Nortona, jeszcze raz chciałabym go zobaczyć w roli Baldwina IV), ale źli templariusze wszystko psują i mądry Saladyn postanawia zająć Jerozolimę. Tu też są źli, bo to templariusze i ich ponura legenda, ale de Lusignan – na miłość Boską – bratem zakonnym nie był, bo by nie mógł mieć takich zamków i nie mógłby ożenić się z Sybillą! Mało tego: Baldwin IV umiera w 1186, w hollywoodzkim stylu przybywając do Keraku, a jego pogrzeb odbywa się bardzo hollywoodzko. Pomijając nowe, dziwne imię Rajmunda III. W książce takich rażących błędów nie ma, na szczęście, poza owym nieszczęsnymi spiskiem de St. Amand, inną śmiercią de Montferrat, innym niż w źródłach opisem wykrycia choroby królewicza (wszyscy są zgodni do tego, że była to chłopięca zabawa, różnią się szczegóły, jaka konkretnie), pochodzeniem Marii Komneny, złym stwierdzeniem, że Agnieszka de Courtenay była królową oraz ostatnimi słowami Baldwina IV, jakkolwiek te są równie piękne i wyciskające mnóstwo łez (powiedział: Bóg tak chce!) no i niewłaściwym przedstawieniem Gwidona de Lusignan. O ile ta postać literacko jest atrakcyjna, to wydaje mi się, że prawdziwy Gwidon (czy Wit) był równie wyrachowany jak Sybilla i doskonale wiedział, czego chce, kiedy przyjechał do Palestyny. No ale to już inne rozważania, inne książki i skoro Autorka miała taką wizję to niech jej będzie, a jeśli ktoś w ten sposób napisze jego biografię czy typową monografię, wtedy pogadamy. W każdym razie jest wiarygodniej niż w filmie, realistycznie, z wieloma ciekawostkami, z zaznaczoną wyraźnie mentalnością ludzi Średniowiecza, ludzi Zachodu i Franków palestyńskich, ich obyczajami i rysami tamtejszej wielkiej polityki. I o ile Autorkę, która potknęła się tylko w szczegółach, można jeszcze bronić tym, że do dziś w gruncie rzeczy temat jest sporny i poszczególni historycy różnią się także przy całkowitej ocenienie panowania Baldwina IV, jednego z najbardziej tajemniczych monarchów świata, a to tylko powieść, to Królestwa Niebieskiego nie obroni nawet argument, że to film dla ludzi, którzy krzyżowców mylą z Krzyżakami.
Są takie postacie w historii, które stały się legendami – tymi dobrymi i złymi. Kleopatra, Juliusz Cezar, Aleksander Macedoński, Napoleon Bonaparte, Adolf Hitler. Czy współcześni Baldwinowi IV Saladyn i Ryszard Lwie Serce. Wydawałoby się, że trędowaty władca Jerozolimy nie ma co pośród nich szukać ze swoim jednym zwycięstwem i koszmarną chorobą. Ale ja myślę, że to miejsce należy mu się bardziej niż wszystkim innym i to nie z powodu słynnej maski. Umierając miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, nieszczęśliwe życie i poczucie – zresztą słuszne – że po jego śmierci wszystko pójdzie, za przeproszeniem, w diabły. Cierpiał niewyobrażalnie, trudno to sobie nawet wyobrazić. Dlaczego? Papież napisał mu w liście, że to jest rodzaj kary, ale nie kary za jego grzechy. Był człowiekiem nie herosem. Wygrał wielką bitwę, nie oszczędzając sił, nie wątpiąc w sens swojego zadania. I choć można tu mówić o legendzie, to fakty mówią za siebie – to była wielka postać, wielki człowiek. Doświadczony najbardziej ohydną chorobą, jaką można sobie wyobrazić, rządził tyle, na ile pozwoliły mu siły, nawet muzułmanie i sam Saladyn szanowali go bardzo. I jeśli większość legendy takiego choćby Ryśka Lwie Serce stworzono po jego śmierci, to Baldwin był nią już za życia. I z pewnością – chociaż ta książka z pewnością zasługuje na miano niedocenionego arcydzieła, godnego Baldwina – filmowcy i pisarze będą się nim zawsze interesować. Nie sposób znaleźć drugiej takiej historii, nie sposób jej wymyślić. Prawdziwszej od Władcy Pierścieni. Bardziej dramatycznej od Wichrowych Wzgórz. Tak strasznej. I tak pięknej.
Tytuł: „Król Trędowaty”
Autor: Zofia Kossak-Szczucka
Moja ocena: nieskończoność/10
Hm, ja mam już najlepszą książkę 2015 roku, a Wy?
Cytat z tytułu: Homer Iliada (22,73)
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/smierc-nie-znalaza-w-nim-niczego-co-nie.html
To mogłaby być piękna opowieść. Połączenie epickich pieśni o rycerzach w zbrojach na koniach, religijnego poematu i opowiedzianej przez Szeherezadę baśni. Opowieść o miłości, wojnie, wierze i bohaterskich czynach, o prawdziwych bohaterach i straszliwych zdrajcach. Opowieść suto...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/autobiografia-duszy-recenzja-ksiazki.html
Ludzie mówią, że najłatwiej opowiadać o swoich problemach nieznajomym – na przykład psychologom, wynajętym przyjaciołom (bo takie coś istnieje), nieznajomym. Albo pisać o tym – papier, nawet ten wirtualny, jest wdzięcznym towarzyszem – uzewnętrzniając swoje myśli. Wtedy dopiero możemy spojrzeć odpowiednio na swoje wspomnienia, skonfrontować się z nimi, widząc je jakby przed sobą, słysząc własne myśli zamienione w słowa. A potem – może – pokazać je innym. Nie zawsze dlatego, żeby popisać się przed innymi swoimi osiągnięciami, nowatorską filozofią, zwierzyć się milionom czytelnikom właściwie bez twarzy ze swoich cierpień. Czasami kanwą na niezwykle ciekawą powieść jest zwykłe, ciche życie. Dzieciństwo, gdzie pod zwykłą zabawą skrywa się przygotowanie do dorosłości. Jakaś tragedia, która wydarzyła się nie tylko nam, tak, że nasza historia jest może jedną z wielu. Sztuką jest opisanie tego i szczerość. Onieśmielająca szczerość, bez retuszowania szczegółów, krycia swoich błędów, cenzurowania cierpienia i nadmiernego biadolenia nad sobą. Kiedy ktoś bez wzniosłych słów z prostotą pisze o cierpieniu, ale i o radości – jaką może dawać chociażby uprawianie ogródka – jego pisanie nabiera czegoś uniwersalnego, dotyczącego nas wszystkich, prawdziwego. Czegoś, co każdy zna, czuje, rozumnie, co każdy – w mniejszym lub w większym stopniu – przeżył na własnej skórze. Nie ważne, czy jest to historia prawdziwa, czy zupełnie wymyślona…
Jane nie ma łatwego życia. Wychowała się w domu ciotki, która z wielu powodów nienawidziła jej i od której odeszła z sercem pełnym cierpienia i dziecięcej nienawiści. Skierowano ją do szkoły dla sierot i półsierot, gdzie panują prawdziwie spartańskie warunki (rzecz jasna, mówiąc delikatnie), i gdzie otrzymuje jeszcze poważniejszą szkołę życia. Wychodzi stamtąd dopiero po ośmiu latach i dostaje posadę w ponurym Thornfield Hall jako nauczycielka Adelki, której pochodzenie jest tak samo tajemnicze jak ponury, stary dwór. Wszystko jednak zmienia się jeszcze bardziej wraz z powrotem chlebodawcy Jane i domniemanym ojcem Adelki, panem Edwardem Rochesterem – człowiek ten, poza tym, że jest bardzo interesujący, skrywa pewien sekret, który może zniszczyć u Jane nie tylko poczucie, że znalazła nowy, bezpieczny dom…
Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo pozwoliło wydać książkę pod nieco zmienionym tytułem, choć na początku bardzo mnie to denerwowało. Za młodu słyszałam wiele o tej książce, zawsze z tym początkiem Dziwne losy… i trudno mi było przywyknąć do tego nowego, zupełnie jak do najnowszego tłumaczenia arcydzieła Tolkiena. Na szczęście, już na wstępie muszę zaznaczyć, że w tym przypadku moje pretensje były niepotrzebne – o ile nowe tłumaczenie Władcy Pierścieni zniszczyło nie tylko powieść, ale i film (w polskiej wersji użyto znacznie bardziej cywilizowanego, starszego tłumaczenia) – to tu określenie autobiografia było jak najbardziej trafne. Sama Autorka bezczelnie stylizuje powieść na właśnie ten gatunek, nie tylko poprzez charakterystyczną formę wypowiedzi w pierwszej osobie, ale przez bezpośrednie zwroty do niego, a nawet przez to, że narratorka streszcza nam niektóre fragmenty swojego życia - większość lat pobytu w tej straszliwej szkole (brr, brr, brr!) i niektóre wydarzenia w Thornfield również opisuje ogólnikowo, trzymając się jednak konserwatywnej chronologii, jak w każdej porządnej autobiografii. I pewnie twierdziłabym tak samo, kiedy czytałabym powieść pod poprzednim tytułem, bo – niezależnie od tego, co jest na okładce – czuć ten niezwykły, trudny do stworzenia w taki naturalny sposób, nastrój intymności, spokoju i wzbudzenie w nas uczuć bohaterki-narratorki i zrozumienia jej, jakbyśmy znali ją naprawdę.
Autorka pisze bowiem o ludzkich uczuciach bardzo wiarygodnie i z wielką szczerością, nie pomijając nawet nienawiści czy złości, które targały Jane w dzieciństwie, nie zataja, że dziewczyna, kiedy odeszła z Thornfield, czasami miała wątpliwości, czy postępuje słusznie. Jane nie jest słodką dziewuszką ani cierpiętniczą Mary Sue – pisarka stawia przed nami człowieka z krwi i kości, którego można polubić, człowieka ukształtowanego przez ponurą przeszłość i cierpienia, zagubionego i, przede wszystkim, pragnącego bliskości, miłości i ciepła; człowieka, którego doskonale rozumiem. Może nie tylko dlatego, że moje i jej przeżycia czasami są bardzo podobne, ale dlatego, że jej opowieść jest boleśnie, ale i prawdziwie szczera – Jane przed czytelnikiem nie ma nic do ukrycia, żadne emocje nie pozostają zatajone, nawet jeśli miałyby być bardzo negatywne. I dlatego jej postać jest tak bardzo prawdziwa, realistyczna i ciekawa, a to wszystko bez nadmiernego psychologizowania i dogłębnego analizowania każdej z ran, jakie otrzymała od życia – jest silna i trudno ją złamać, to widać od początku. Nie pogrąża się w rozpaczy, czasami tylko z trudem balansując na jej granicy, w dodatku, mimo swojej bladości, nie jest postacią wyblakłą, wręcz przeciwnie, nie jest także osobą śmiałą i przebojową; po prostu jest sobą, Jane Eyre, nie udaje nikogo czy też naśladuje i za można ją bardzo polubić, żałując wręcz, że spędzimy z nią tak mało czasu (zawsze można czytać od początku…).
Właśnie. Trzeba przeczytać książkę jeszcze raz, by spotkać się znów z Edwardem Rochesterem. Edwardem Rochesterem. Edwardem Rochesterem! Poczekajcie, muszę sobie przypomnieć, że muszę oddychać. Co prawda Autorka podkreśla, że pan Rochester nie był przystojny (jak delikatnie to powiedziane) i w sumie mógłby być ojcem Jane, ale kto nie chciałby takiego romansu? Przecież takiego mężczyzny to ze świecą szukać, już o dzisiejszych kaloryferach i dobieraniu się dziewczynie do majtek, jakby to było romantyczne nie mówiąc. Zaimponował mi także swoją tajemniczością i prawdziwie męską szorstkością, nie raz wzbudził we mnie współczucie, o podziwie dla silnego uczucia, jakim darzył Jane, już nie wspomnę (każde, absolutnie każde kobiece serce zadrży, kiedy będziemy czytać wyznania miłosne i epitety, jakimi obdarzał swoją wybrankę i każda chciałaby być tak kochana, więc książkę tę trzeba przeczytać choćby z tego powodu) Autorka zresztą pieczołowicie buduje niezwykle ciekawą, głęboką postać człowieka zagubionego we własnym życiu i pokutującego przez własne błędy, nieprzemyślane decyzje, a także – co jakoś podobne jest do losu Jane – winy najbliższych. Człowieka dobrego, jednak w okolicznościach, w których dobro to wysiłek herosów, wysiłek, któremu nie daje rady. Ciężko nawet powiedzieć, kto był winny, a kto nie, i czy w ogóle można mówić tu w kategoriach winy i kary; tym bardziej ciekawe jest rozwiązanie problemu w sposób bardzo prosty i naturalny, co w pewnym sensie jest też symboliczne – ogień oczyścił Rochestera i sprawił, że w końcu stał się godny swojej ukochanej (ona również musiała przejść wcześniej próbę, pewnego rodzaju oczyszczenie). Tak czy inaczej, to niezwykła postać, ciekawsza nawet od Jane, świetnie nakreślona, niejednoznaczna a w dodatku ideał, którego Jane możemy tylko pozazdrościć i jeszcze raz przeczytać te niezwykłe słowa, jakie mówi do swojej ukochanej, pełne pasji i prawdziwej miłości, słowa, o jakich marzy każda kobieta, a które są autentyczne i pozbawione irytującego patosu… Ah, Rochester! Jesteś mój i nikomu cię nie dam.
Mistrzostwo Autorki objawia się także w postaciach drugo- i trzecioplanowych, nakreślonych co prawda węższą paletą, ale i tak bardzo zajmująco. Ciekawie prezentuje się ciotka Jane, pani Reed i jej córki (oraz syn), szczególnie jeśli chodzi o motywy nienawiści wobec dziewczyny i dalsze losy. Ale najbardziej niezwykłymi postaciami są St. John Rivers i Helenka – chociaż pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, tak naprawdę, poza charakterem, wiele ich łączy. To niezwykłe osobowości, z ciekawymi poglądami, których obecność w tej książce bardzo mnie zdziwiła i które nadały opowieści jeszcze szerszego, pełniejszego wymiaru, przemycając do utworu treści religijne (co ciekawe, nie zawsze zgodne z doktryną protestancką!), co sprawia, że z powieści o miłości książka staje się rzeczą o życiu, opowieścią uniwersalną, autobiografią. Co więcej, poglądy nieszczęsnej Helenki pomagają Jane w najgorszych chwilach jej życia, dotrzymują jej towarzystwa, kiedy podejmuje jedną z najtrudniejszych decyzji. Zresztą, postać zmarłej na gruźlicę dziewczynki zafascynowała mnie na tyle, że z chęcią przeczytałabym na jej temat więcej niż miałam przyjemność, nawet więcej niż o St. Johnie, dość niesympatycznym pastorze, który zmienia się dopiero na końcu, przed śmiercią. Nie sposób zapomnieć także o sympatycznej pani Fairfax i miłej – choć z pewnością francusko rozprutej – Adelce, biednemu dziecku, które samo nie wie, kto jest jego ojcem i matką, która pozostawiła ją i wyjechała gdzieś z którymś z kochanków. Przez książkę przewija się zresztą jeszcze więcej postaci, ale nie sposób je wszystkie opisać, szczególnie, że niektóre – jak Rozamunda – są tylko lekko naszkicowane, ale tak, że mimo kilku akapitów, wiemy, że to postać żywa, prawdziwa; dotknięta piórem mistrzyni, która potrafi stworzyć życie z zlepka słów, tchnąć duszę nawet w każdą postać, nawet taką, która w całej powieści ma do powiedzenia tylko kilka zdań. To naprawdę coś wielkiego, bo nie każdy pisarz tak potrafi; ba, to umiejętność wyłączenie prawdziwych literackich mistrzów.
Na początku trudno mi było przyzwyczaić się do stylu Autorki. Jest on bardzo specyficzny, rozdrgany, przepełniony emocjami; skondensowany. Pisarka kilkoma precyzyjnie dobranymi, malowniczymi słowami potrafi opisać to, na co w innej książce byłby cały akapit. Styl pozostaje jednak bardzo naturalny, prosty, malowniczy i niezwykle płynny – książkę przeczytałam bardzo szybko, rezygnując nawet z moich wieczornych zajęć, pożerając słowa wzrokiem i dając się porwać ich potoczystym brzmieniem, smakując je. A pyszności tu nie brakuje. Pod zwykłym opisem Jane kryje się koronkowa, wyrafinowana warstwa językowa, malownicze opisy i złożone symbole (powstrzymuję się od porównania ich do Wichrowych Wzgórz, bo nie można porównać tych dwóch książek do siebie, ale wygląda na to, że – tak jak siostra – Autorka lubuje się w głębszych symbolach, zmuszających czytelnika do refleksji i ponownego odczytania powieści pod innym kątem), niezwykle plastyczne i sugestywne sceny (brr, brr, brr!), o dialogach nie mówię. Szczególnie o dialogach między Jane a Rochesterem. O rany. Znów zaczynam hiperwentylować. Spokojnie. Gdyby rozmowy kochanków w innych romansach byłyby podobne, z pewnością zostałabym bezwzględną fanką tego gatunku, słowo daję. Kto wie, może Romeo i Julia z sonetami, którymi ze sobą na początku rozmawiają, nie są tacy porywający, nie mówiąc o tych wszystkich mięśniakach z teraźniejszych powiastek. To słowa aż ciężkie od emocji, skrzące prawdziwym uczuciem, tak prawdziwym, że czytelnik czuje się po prostu intruzem; uczuciem wielkim, takim, o jakim marzy każda z nas. I aż dziwne, że coś takiego, uchwycone przez wyobraźnię Autorki, z powodzeniem zostało przeniesione na papier, kartki książki, fikcyjnych bohaterów, zachowując siłę wielkiego uczucia, które zapiera tylko dech w piersiach biednej czytelniczki, która marzy o byciu po tamtej stronie kartki. Cóż, wobec takiego mistrzostwa mogę co najwyżej zbierać z podłogi własną szczękę.
Techniczne fabuła powieści jest bardzo dobra, staranna i zbudowana według wszelkich dawnych, dobrych prawideł (poza, oczywiście, odważną stylizacją na autobiografię), jednak nie byłaby w połowie tak ciekawa gdyby nie pewien bardzo soczysty sekret, ale więcej nie mogę wam powiedzieć – lepiej przeczytać i samemu się przekonać. Chociaż po przeczytaniu pewnej ilości kryminałów pewne rzeczy wydają się przewidywalne albo podejrzane, to i tak rozwiązanie zagadki zadziwi każdego chociażby tym, że samo w sobie jest to niemal pomysłem niemal jak z horroru. Ojej. Miałam podejrzenia, ale … Cóż, mam wrażenie, że jeszcze jedno słowo i wydam wam wszystko, a tego nie chciałabym. W każdym razie w końcu znalazłam lepszą wersję Tajemniczego Ogrodu, tymczasem zajmijmy się czymś innym. Choćby klasyczną budową wątku romantycznego – poznanie, zakochanie, perypetia i zakończenie, co trochę mnie rozczarowało, chociaż trudno inaczej to zrobić żeby było ciekawej. No i te kilka książkowych, dość bajkowych zbiegów okoliczności, raczej uśmiechu losu, które na początku zawiodło mnie mocno (jeszcze na blurbie napisali, że Autorkę interesowało tylko samo życie, bez żadnego retuszowania i naiwnej akcji rodem z harlequinów). Potem jednak przemyślałam wszystko jeszcze raz, dochodząc do wniosku, że nawet w moim życiu pojawiają się czasem takie szczęśliwe zbiegi okoliczności, a w powieści nie jest tak idealnie jak mogłoby się wydawać: ani Jane, ani tym bardziej Rochester nie są osobami pięknymi, szczególnie na końcu, los – jak to los – sprawia, że w szczęście nie jest absolutne, przynajmniej w powszechnym tego słowa znaczeniu; Jane jest tylko młodą, skrzywdzoną przez ciotkę dziewczyną, a on mężczyzną, którego życie nie potoczyło się tak, jak sobie tego życzył. Wymarzona rodzina dziewczyny też nie do końca przypomina tej wymarzonej, a inny romans nie ma szans na rozwinięcie się. Helenka musiała umrzeć, panna Maria Temple wyszła w końcu za mąż i wyjechała z mężem, pozostawiając Jane na pamiątkę tylko broszkę. Nic nie jest doskonałe, no, może oprócz miłości. Nie można być przecież takim pesymistą i twierdzić, że życie jest tak złe, że nie ma się szans na spotkanie na swojej drodze kogoś takiego jak Rochester. Ale, zaraz. Edward Rochester jest tylko jeden i nie należy do Jane, ale do mnie. Przynajmniej w wyobraźni.
Okładka, chociaż – jeśli chodzi o tego Wydawcę - zwykle chwalę, tym razem jakoś nie przemówiła do mnie, a z pewnością nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak ta Wichrowych Wzgórz. Niby jednak wszystko pasuje: rozmyta, widmowa postać dziewczyny w pięknej sukni, na tle jakiś budowli, które kojarzą mi się z jakimś średniowiecznym miastem, ale najprawdopodobniej są Thornfield Hall; z tyłu blurb w kształcie jej białej twarzy na czarnym tle z pomarańczowymi napisami; nazwisko Autorki (cieszę się, że Wydawnictwo postanowiło w podobny sposób wydać powieści wszystkich trzech sióstr – już wyobrażam sobie, jak powstała w ten sposób kolekcja prezentowałaby się na mojej półce i aż ślinka mi cieknie) bardzo ładnie prezentuje się z charakterystycznym zawijasem - literą R, która zachwyciła mnie już przy książce siostry pisarki, a kolor pomarańczowy… w sumie pasuje. Ale całość, nawet z twardą, przyjemną w trzymaniu okładką, jakoś nie prezentuje się ciekawie tylko zaledwie przyjemnie i znośnie. Szkoda, bo to jeden z tych obrazków, których nie można poprawić, najwyżej wszystko zniszczy się jeszcze bardziej. Cóż, oczami wyobraźni widziałabym piękną oprawę z Rochesterem, ale ostatecznie źle nie jest, bo okładka przyciąga wzrok i jest nastrojowo-widmowa, mimo że to nie ma nic wspólnego z treścią. Tak czasem bywa.
I co? Poza radością, że przeczytałam bardzo dobrą książkę, zaczęło mi brakować na tym świecie dobrych facetów, a konkretnie jakiegoś egzemplarza, który mógłby chociaż w jakieś części zastąpić Edwarda Rochestera. Ale nabrałam również chęci, żeby przeczytać o losach Jane jeszcze raz. Nie tylko dlatego, że opowieść w jakiś sposób, wbrew wszystkiemu, przywróciła mi nieco nadziei w jakąś zmianę w moim życiu, ale także dlatego, że lubię słuchać o prawdziwym życiu. O życiu, które zabiera i nic nie daje, dba o to, żeby nie było idealnie, a czasami przygotowuje dla kogoś niezwykłą niespodziankę. Lubię słuchać czyichś zwierzeń, czyjeś historii boleśnie prawdziwej, nawet jeśli ta osoba – jak Jane Eyre – nigdy w naszym świecie nie istniała. Może dlatego, że jestem wrażliwa, może dlatego, że rozumiem rozterki i bolączki bohaterki czuję, że są to słowa głębokie, jakby z duszy, dążące do drugiej, dotykając głęboko skrytych, ale obecnych w każdym strun. I chyba to jest podwód, że historia biednej dziewczyny i jej ukochanego, bardzo dziwna i jednocześnie bardzo wiarygodna, nie zatraciła swojej świeżości i chyba nie straci jej nigdy, nawet jeśli ludzie wiktoriańskie suknie i teraźniejsze jeansy na skafandry kosmiczne.
Tytuł: „Jane Eyre. Autobiografia”
Autor: Charlotte Brontë
Moja ocena: 7,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/08/autobiografia-duszy-recenzja-ksiazki.html
Ludzie mówią, że najłatwiej opowiadać o swoich problemach nieznajomym – na przykład psychologom, wynajętym przyjaciołom (bo takie coś istnieje), nieznajomym. Albo pisać o tym – papier, nawet ten wirtualny, jest wdzięcznym towarzyszem – uzewnętrzniając swoje myśli. Wtedy dopiero możemy...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/07/serce-ma-najlepsze-oczy-recenzja-ksiazki.html
Może niektórych zdziwi to, co napiszę, ale naprawdę nie jest fajnie być dorosłym. Problemy, z którymi człowiek styka się na co dzień są trudniejsze niż wcześniej, bardziej skomplikowane i o wiele bardziej trudne. Odpowiedzialność większa. Za siebie, za innych. To jest bardzo ciężkie, bo być odpowiedzialnym – moim zdaniem – oznacza wziąć na siebie konsekwencje tego co się zrobi, co bywa trudne. Wiadomo, człowiek jest omylny, często popełniam błędy, których konsekwencje nie są już bardzo miłe. Inni nie przemilczają przed tobą złych rzeczy, które pewnie ukrywaliby za fałszywym uśmiechem, kiedy do czynienia mieliby z dzieckiem. Widzi się rzeczy złe, ale tak powszechne, że trzeba je zaakceptować i nauczyć się z nimi żyć. Spieszymy się, coraz bardziej: szkoła, potem praca, dzieci, coraz więcej znajomych. Życie nie przypomina serialu, wręcz przeciwnie. Pędzimy, mimo że niemal każde zakupy można zrobić już w Internecie, talerze umyje zmywarka, a z brudnymi ubraniami poradzi sobie pralka. Motamy się w rozmaite emocje, relacje, gubimy się, z każdym dniem niszcząc coraz bardziej wewnętrzne dziecko w nas. Tracimy tamtą niewinność. Już teraz wiemy na pewno, że wyobraźnia to nie wszystko, a szewc nigdy nie ożeni się z królewną.
Nawet będąc bardzo zapracowanym, szukamy odpowiedzi na nurtujące nas pytania i powody naszego, czasami złego, samopoczucia. Propozycji jest wiele: religia, wschodnia filozofia, własne poglądy, czasami ignorowanie tych kwestii i poszukiwanie szczęścia tam, gdzie raczej go nie znajdziemy, podczas gdy najważniejsze kwestie przesuwają się przed naszymi oczami, tak blisko, że aż są niedostrzegalne. Pogrążamy się w absurdach naszych ról, wpadając w zamknięte koło i dusząc się tam, nawet nie wiedząc, dlaczego czujemy się źle. Ale dlaczego? Co robimy nie tak?
Mały Książę mieszka na swojej małej planecie gdzieś pośród gwiazd. Codziennie rano niszczy baobaby, które rozrastają się jak chwasty i w przeciągu kilku dni zniszczyłyby całą planetę, a potem opiekuje się i rozmawia ze swoją Różą, pięknym, ale skomplikowanym kwiatem, bardzo kapryśnym zresztą. W końcu chłopiec nie wytrzymuje i postanawia odpocząć od wrednego kwiatka i zaczyna swoją wędrówkę przez wiele planet – poznaje tam wiele różnych typów, w tym Bankiera czy Pijaka, którzy go dziwią i zmuszają do zadania sobie wielu pytań, na które nie zna odpowiedzi; pogłębia to jego samotność. W końcu dociera do Ziemi i ze zdumieniem odkrywa, że rośnie tu wiele róż, tak bardzo podobnych i niepodobnych do jego Róży. Spotyka także Lisa, bardzo mądre zwierzę, które wyjaśnia mu sekrety przyjaźni i daje wskazówki. Na końcu swojej wędrówki spotyka Lotnika, którego prosi o namalowanie baranka, co dla mężczyzny jest czymś dziwnym. Jednak chłopiec tęskni już za swoją planetą. Tylko jak się można stąd wydostać?
Banalna, dziwna opowiastka dla dzieci, która brzmi tak, jakby napisał ją pijak albo zwariowany żołnierz, który musiał awaryjnie lądować na pustyni i który może w ten sposób chciał odreagować wojenne doświadczenia (niestety, nie zdążył tego zrobić, bo zginął w czasie II Wojny Światowej), prawda? Chciałoby się powiedzieć, że to racja. Jednak absurdalna, mocno bajkowa fabuła kryje drugie dno, które, by je odkryć, musimy zrozumieć bez narzucania interpretacji przez nauczycieli w szkole, którzy najczęściej sami ściągają wszystko z specjalnych ściąg z lekturami. Wtedy odkryje się przed nami bogactwo znaczeń tej opowiastki i będziemy zaskoczeni. Bardzo zaskoczeni. Tak jak ja, kiedy przeczytałam kilka lat po tym, jak była to moja lektura szkolna i moja nauczycielka obrzydziła mi czytanie zadanych do szkoły książek na całe trzy lata.
O czym opowiada ta historyjka? O życiu; podróż Małego Księcia jest metaforą życia człowieka, zakończoną śmiercią i ponowną podróżą między gwiazdy, do Niewiadomego. O przyjaźni; szczególnie wątek Lisa, który pięknie opowiada o istocie przyjaźni i tym, że stajemy się za nich odpowiedzialni. O tym, że najważniejsze jest niewidzialne i niewyczuwalne dla zmysłów, trzeba więc patrzeć i czuć sercem, które, choć ślepe, ma czulsze oczy niż te zwykłe, że musimy nim patrzyć na świat – co to znaczy, każdy sam musi sobie odpowiedzieć. O miłości; o tym, że ukochana osoba jest dla nas wyjątkowa, mimo że wokół niej jest tyle do niej podobnych, o istocie miłości między dwoma osobami. Ale przede wszystkim o absurdach dorosłych. Dorosłych w cudzysłowu, oczywiście. Pisarz świetnie i prosto pokazał istotę pułapek, w których popadli kolejny bohaterowie (czy planety w książce nie oznaczają przypadkiem alienacji?): Król (potrzeba rządzenia innymi), Człowiek Próżny (szukanie poklasku kogokolwiek), Pijak (najbardziej zabawne i absurdalne, ale najbardziej trafna charakterystyka tego typu ludzi w kilku słowach), Bankier (potrzeba liczenia, przeliczania, posiadania i pomnażania rzeczy, które i tak nie zostaną wykorzystywane), Latarnik (nadgorliwość i nadobowiązkowość, wykonywanie z oddaniem rzeczy zupełnie zbędnych), Geograf (miłość do wiedzy czysto teoretycznej, przywiązywanie są do teorii). Podczas podróży bohater, po poznaniu którejś z tych osób snuje swoje refleksje na ich temat, dziwiąc się ich chorym, absurdalnie śmiesznym poglądom i ich działaniom. Zastanawia także to, że Ziemia była siódmą planetą podczas wyprawy Małego Księcia, ale pewnie numerologia jest tu czystą nadinterpretacją, więc nie zagłębiam się jeszcze dalej, bo jeszcze odczytam jakiś kod i będę was straszyć, że w następnym roku będzie koniec świata.
Można więc naprawdę wiele się nauczyć, chociaż wiedza nie została podana bardzo nachalnie – Autor nie wygłasza mądrym maksym, a całe przesłanie książki kryje się w dialogach, subtelne i wymagające nieco pomyślunku. Mądrość kryje się samej fabule, w sposobie przedstawiania Małego Księcia w kontraście do Róży, postaci spotykanych na planetach, tym, co mówią i co jest bardzo absurdalne z perspektywy głównego bohatera. W symbolach, jakich w książce jest pełno, w grze słów, krótkim dialogu, w jednym zdaniu, w kontrastach, w bohaterach, miejscach zdarzeń, w szczegółach, elementach, którym należy poświęcić więcej czasu, by odkryć ich istotę, właściwą, zaszyfrowaną wymowę. To naprawdę mistrzowski popis formy krótkiej formy powiastki filozoficznej – tyle odcieni, zaszyfrowanych znaczeń, kontrastów zawartych w niezwykle prostych słowach, wyjętych niemal z bajki dla dzieci, budzi naprawdę mój respekt dla Autora i prawdziwy podziw. Tylko mistrzowie tego gatunku są wstanie tak bardzo skondensować tyle treści i zrobić to w sposób, który nie budzi żadnych estetycznych i technicznych wątpliwości; jestem naprawdę pod wrażeniem, nie tylko z powodu tych kilku słynnych cytatów, ale ogólnie – każde słowo, choć boleśnie proste i zwyczajne, staje się nagle tak pięknie, że czasami żałuję, że książka jest taka krótka, choć wiem, że jeszcze kilka stron rozciągania opowieści zniszczyłoby jej delikatną konstrukcję. Pisarz bowiem – jakby tego było mało – pięknie i pracowicie konstruuje swoją historię, tak, że tylko pozornie jest ona jak prosty obrazek na starannej, skomplikowanej koronce. Czy to nie jest fascynujące?
Warto napisać także kilka słów na temat ilustracji Autora. Dość infantylne akwarelki, charakteryzujące się kolorystycznym ascetyzmem (kolory są blade, przygaszone lub obrazki są po prostu czarno-białe), pewnym schematyzmem i bezpretensjonalną prostotą. Kreski są nieco staroświeckie, klasyczne, sympatyczne i urozmaicające książkę – wpada w oko szczególnie charakterystyczny portret Małego Księcia z blond czupryną i szalikiem, odzianego w zielone wdzianko, a ulubioną ilustracją jest główny bohater uczepiony ptaków (najbardziej nie lubię tego smutnego obrazka na końcu książki, wiadomo chyba, dlaczego). Owe obrazki doskonale korespondują z melancholią całości, z delikatnością tekstu, prostym językiem i głęboką wymową. Mają coś w sobie ze starych książek z bajkami, coś ze starymi dobranockami, ale jednocześnie nie są infantylne – mają w sobie coś smutnego, coś, co sprawia, że są to niemal obrazki z mojego ukochanego, starego zbioru Baśni Andersena: pełne magii i tajemnicy – czegoś, czego nie potrafię nazwać.
Dla mnie opowiastka ta była prawdziwą przygodą intelektualną, która na każdym kroku stawiała przede mną mnóstwo wyzwań, a ja, jak już zapewne wiecie, uwielbiam takie wyzwania. Im więcej warstw, im więcej dowolnych interpretacji, tym dla mnie lepiej, ciekawiej, szczególnie, że Autor to osoba niezwykła, o rozwiniętej empatii i ze spojrzeniem prawdziwego dziecka, ale nie naiwnym tylko bardzo mądrym, bo popartym jeszcze dużym doświadczeniem życiowym (z żoną ponoć mu się nie układało, stąd taka kreacja Róży). Takich osób jest już coraz mniej, a są coraz bardziej potrzebni, na szczęście zostają po nich opowieści, takie jak ta. To jedna z tych opowieści-kalejdoskopów: wszystko zależy od sposobu patrzenia, tego, czego oczekujemy od danej książki. Jeśli czekamy na ciekawą baśń – musimy się zawieźć. Ale szukamy słów i znaczeń między liniami tekstu, z pewnością będziemy zachwyceni, albo – chociaż – zaskoczeni, bo dowiemy się czegoś tak oczywistego, że aż niezauważalnego. Niezauważalnego, bo to najtrudniej dostrzec, co mamy przed samym nosem, niezauważalnego, bo być może serce mamy zamknięte i nie możemy nim widzieć, czuć. Jeśli tak jest, to myślę, że to odpowiednia okazja, by to zmienić.
Tytuł: „Mały Książę”
Autor: Antonie de Saint-Exupéry
Moja ocena: 9,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/07/serce-ma-najlepsze-oczy-recenzja-ksiazki.html
Może niektórych zdziwi to, co napiszę, ale naprawdę nie jest fajnie być dorosłym. Problemy, z którymi człowiek styka się na co dzień są trudniejsze niż wcześniej, bardziej skomplikowane i o wiele bardziej trudne. Odpowiedzialność większa. Za siebie, za innych. To jest bardzo...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/07/pieknie-i-spokojnie-recenzja-ksiazki.html
Nasze życie jest nerwowe i szybkie – wymaga się od nas całodobowej przytomności, doskonałej pamięci, punktualności, wymagając przy tym od nas rzeczy, które są czasem niemożliwe. Złościmy się, widząc szeroką ofertę sklepów ze wszystkim, co może nam posłużyć w rozrywce, na którą nie mamy czasu. Z drugiej strony czas wolny również może być stresujący: wizyty rodziny, której nie lubimy; kurtuazyjne gościny, podczas których dalibyśmy wszystko, by stąd wyjść, zmuszając usta do uśmiechu i wysłuchiwania pani domu, godziny oczekiwania na jakąś ważką decyzję, ważny mail, sterczenie na poczekalni do lekarza (najgorsze są punkty pobrań krwi, gdzie można spotkać dużo małych, płaczących dzieci). Nie będę opisywać szczegółowo wszystkich miłych starszych pań, które wpychały się w moją kolejkę i obrażały się, kiedy mówiłam im, że ich lekarz jest prawdopodobnie jest po drugiej stronie korytarza; męczących pięcioletnich hipochondryków i ich rodziców wykłócających się z rodzicami, myślę, że domyśla się, że niezwykle trudno jest wtedy uśmiechać się być miłym. Albo godziny przed operacją, kiedy nie można pić, nie można jeść, a w głowie tysiące historii, kiedy nie udało się wzbudzić kogoś po narkozie. Bądź w tych sytuacjach mądry i czytaj książkę.
Ponieważ jestem bardzo łatwowierna, mimo że całkiem nieźle znam sposoby manipulacji w reklamie, kolorowanki antystresowe od razu przyciągnęły moją uwagę. Lubię kolorować, mam całe stosy kredek i wciąż dokupuję nowe komplety, ale z samymi kolorowankami jest różnie, ponieważ moja drukarka odmówiła współpracy z Windows 7, a wszystkie inne, które są dla mnie dostępne, cierpią na chroniczny brak tuszu (no dobra, trochę fejmu też było powodem, ostatecznie to takie modne, lajfstajlowe i robi to mnóstwo blogerek). Książka z gotowymi wzorami byłaby dla mnie dobrym rozwiązaniem, pomyślałam wtedy, kartki z półpokolorowanymi rysunkami nie będą się gubiły, by po pół roku odnaleźć się w kieszeni jakiejś bluzy. Kiedy zobaczyłam w Internecie wzory, jakie znajdują się w tych książkach, a na Istagramie zdjęcia kolorowanych przez was obrazków oraz kilka waszych recenzji, wiedziałam, że jest to mój must have. Pozostał tylko wybór wzoru – ponieważ uwielbiam swój ogród, kwiaty, ptaki i tego rodzaju klimaty, zdecydowałam się na piękne, ogrodowe wzory.
Muszę przyznać, że określenie kolorowanki antystresowe nie jest reklamą i akurat w tym punkcie się nie zawiodłam. Skomplikowane, poplątane wzory cieńszych lub grubszych linii wymaga nie tylko odpowiednich materiałów (cienkich kredek, pisaków), ale skupienia i koncentracji – dzięki temu przestajemy myśleć o otaczających problemach, dając się pochłonąć niemal hipnotycznej plątaninie linii; mózg niemal mechanicznie pokrywa kolejne powierzchnie, dając nam szansę odpocząć od natrętnych myśli, przegnać zmęczenie, które wcześniej trzeba było odganiać mocną i niezdrową kawą, która nieco odurza i często – zamiast zastrzyku energii – wywołuje niepotrzebne rozdrażnienie. Dla bardzo znerwicowanych umieszczono strony z powtarzającymi się elementami (w moim przepadku jest to strona zadrukowana identycznymi różami; mam zamiar każdą z nich pokolorować na inny kolor, będzie zabawnie), co uspakaja jeszcze bardziej – nie mówiąc: usypia. Jednocześnie kolorowanki wywierają także pozytywny wpływ na naszą psychikę, bo nie sposób nie czuć satysfakcji, widząc, jakie piękne dziełka wyszły spod naszej ręki, ożywając strony pokryte czarnymi liniami i białymi, pustymi powierzchniami wewnątrz.
Ilustracje są naprawdę piękne i ciekawe, niemal secesyjne. Mnóstwo sympatycznych ptaków wszelkich gatunków, motyli, konewek, nawet fragmentów fantazyjnych ogrodzeń. Najwięcej jest tu jednak wijących się łodyg, miękko opadających liści, wielkich, pięknych kielichów kwiatów, szczególnie róż z każdym starannie wyrysowanym płatkiem. Na wiele rysunków położono światłocień, drobne, czarne linie, a liście mają żyłki, które sprawiają, że wszystko wygląda bardziej realnie. To naprawdę przyjemność w kolorowaniu takich pięknych obrazków, trzeba jednak uważać na używane przez nas kolory, by nie wprowadzić niepotrzebnych dysonansów i zniszczyć takie piękne grafiki. Trzeba także pochwalić ogólne wydanie książki, szczególnie ciekawą, kolorową, jednak niekrzykliwą i bardzo ładną okładkę, która przyciąga wzrok i zachęca do zajrzenia do środka. Aż ciężko uwierzyć, że taka estetyczna i piękna swoją zawartością książka została wydana przez wydawnictwo Amber, do którego mam pewne uprzedzenia, jeśli chodzi o jakość wydawanej literatury i okładki. Tylko wyobraźcie sobie, co będzie, kiedy pokoloruję wszystko!
Można by powiedzieć, że znalazłam sobie nowe hobby, które staram się rozwijać nie tylko wtedy, kiedy jestem wyjątkowo zdenerwowana. Ciekawy, oryginalny i kreatywny (choć zdecydowanie kreatywność jest teraz byt przereklamowana; większość pomysłów mających podnieść naszą kreatywność tylko bardziej ją wypala, nie mówiąc o coraz większej dostępności wszystkiego, co zabija ludzką pomysłowość zastępowania sobie czegoś czymś innym) sposób na zabicie wolnego czasu lub nudy podczas deszczowego dnia nigdy nie jest zły. A w dodatku to naprawdę dobry wypoczynek, nie tylko po ciężkiej lub nużącej lekturze, która szarpie nerwy swoją bylejakością, rozwlekłością i wszystkim innym, co tak tępię w książkach. Zachęcam was do spróbowania – to nie tylko coś innego niż zwykle, ale i rozrywka naprawdę uniwersalna. I nie, to nie jest tekst pisany na zlecenie czy paskudna reklama, ale słowa wypływające z mojego serducha: kolorujmy. Pięknie i spokojnie. Może chociaż wtedy, osoby takie jak ja, które niemal nie potrafią rysować, poczują się choć przez chwilę jak prawdziwi malarze.
Tytuł: „Antystresowe, kreatywne, kolorowanie dla dorosłych: Piękne Ogrody”
Moja ocena: 8/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/07/pieknie-i-spokojnie-recenzja-ksiazki.html
Nasze życie jest nerwowe i szybkie – wymaga się od nas całodobowej przytomności, doskonałej pamięci, punktualności, wymagając przy tym od nas rzeczy, które są czasem niemożliwe. Złościmy się, widząc szeroką ofertę sklepów ze wszystkim, co może nam posłużyć w rozrywce, na którą nie...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/07/zwyke-zycie-niezwykego-czowieka.html
Literatura, na której się wychowałam, daleka była od epoki, w której przyszło mi żyć – chyba dlatego, że moja Mama nigdy nie nadążała za popularnymi wtedy książkowymi trendami, zresztą i tak znałam tamten kanon: Barbie, W.I.T.C.H i Winx, ale jakoś – poza wykłócaniem z koleżankami, która będzie Cornelią i oglądaniu wieczorynek o Kubusiu Puchatku – nie ciągnęło mnie do tego typu literatury. Kiedy byłam zupełnie mała, zamęczałam Mamę prośbami o wiersze klasyków baśni polskich (Tuwimie, czytałam niedawno twój Bal w Operze; jakie to odległe od twoich niewinnych wierszyków!), ale prawdziwa epoka baśni zaczęła się wraz z książkową adaptacją Jeziora Łabędziego i Dziadka do orzechów, sfatygowanym już tomem Bajarka opowiada i baśniami duńskiego magika epoki romantyzmu – Hansa Christiana Andersena, którego opowieści o Brzydkim Kaczątku, Małej Syrence, Kaju i Gerdzie oraz Elizie (w pięknie ilustrowanym tomie wydawnictwa Elipsa z końca poprzedniego wieku) już wiele razy rozdarły moje małe serce (i robią to do dziś). To właśnie temu człowiekowi zawdzięczam magię mojego dzieciństwa i zaszczepienie we mnie eskapizmu.
Wypadałoby poznać więc tę postać bliżej, prawda? Przez te wszystkie jednak lata nie byłam na to gotowa, bojąc się zniszczenia nimbu magii, jaki unosił się nad moim dzieciństwem, poznania mniej lub bardziej prawdziwego portretu tej postaci, obdartej z czaru bajek, dzięki którym wyjątkowo miło wspominam swoje dziecięce lata. Nierzadko zdarzało się przecież, że dany autor był zupełnie innym człowiekiem, niż moglibyśmy wywnioskować z lektury jego książek, nawet tych bardziej osobistych, co okazywało się dopiero podczas czytania biografii.
Ale czy biografie zawsze są szczere? Nawet opisując ogórka czy cegłę nie można zapobiec chociaż maleńkim sugestiom dotyczących naszych obiektywnych poglądów, a co dopiero człowieka! Pisząc biografię pomijamy szczegóły, które wydają się nam nieistotne, ale dla opisywanej postaci wydałyby ważnymi sprawami; czasami musimy się tylko domyślać motywacji, nie widząc jasnych związków przyczynowo-skutkowych; niekiedy niesprawiedliwie kogoś ocenić lub – świadomie lub nie – kogoś wybielić. To jak poznać człowieka, dotrzeć do jego najważniejszych myśli, poczuć, że dana osoba jest naszym przyjacielem, kimś dobrze znanym, a jednocześnie ulubionym pisarzem? Chyba nie do się tego nigdy do końca nie dowiemy, bo sami siebie znamy tylko trochę, już o innych nie mówiąc, ale istnieje jeden sposób, by znaleźć się bliżej celu…
W tym miejscu zaznaczam, że Autorowi należy się wielki szacunek – trzeba naprawdę żelaznej konsekwencji i samozapracia, by codziennie notować coś w swoim dzienniku, tworząc z tego czterotomowe dzieło, z czego w Polsce wydrukowano tylko jedną czwartą (tomiszcze ma osiemset stronic) Notować bieg swoich myśli, wydarzenia wokół, nawet przebywając w podróży, zwierzać się papierowi ze swoich problemów – w szczególności tych zdrowotnych (Andersen był wielkim hipochondrykiem, bo kto pisałby w dzienniku o bólu zębów, nie mówiąc o problemach z moczem i kałem?) i czasem bardzo intymnych problemów, chociaż pisarz od pewnego momentu miał świadomość, że jego dzienniki wyjdą drukiem. Już samo to sprawia, że jestem pod wrażeniem. Pozostaje tylko pytanie: dlaczego? Czy chciał opowiedzieć o swoim życiu innym? Napisał przecież autobiografię, zatytułowaną Baśń mojego życia. Może chodziło o sam akt pisania, zebrania myśli, uporządkowania ich, stworzenia jakiegoś tekstu, poszukiwania siebie w zgiełku tego wszystkiego wokół, zwanego życiem? A może tak po prostu – na pytanie o cel tworzenia dziennika musi odpowiedzieć sobie każdy, kto go pisze, inaczej nie będzie wychodzić dobrze.
Jaka postać wyłania się z notatek? Dziwna. Malownicza, niezwykła. Pełna sprzeczności, kontrastów, zalet i wad. Andersen kochał kobiety i bał się seksu, cierpiał na melancholię i był świadomy swojego niezwykłego awansu społecznego z syna praczki na człowieka, z którym pod rękę chadzali królowie i książęta; cierpiał i cieszył się, wytrwale podróżował i tak naprawdę nigdy nie miał swojego domu, płatając się między wynajmowanym mieszkaniami i domami przyjaciół, u których potrafił mieszkać nawet tygodniami (!). Kochał sztukę, teatr i muzykę; był pisarzem-dyslektykiem i uważał, że niektóre fragmenty Brzydkiego Kaczątka były śmieszne (!!), ale, trzeba oddać sprawiedliwość, że nie tylko on. Pełen uroku osobistego, prostolinijności i serdeczności; potrafił być nadmiernie egzaltowany, wredny bądź po prostu irytujący, pobożny wyznawca protestantyzmu, zachwycający się Madonnami Rafaela. Tak jak chyba każdy z nas był postacią wielowymiarową, nieoczywistą, zawieszoną między dobrem i złem, złożoną, trudną, osobą z krwi i kości, choć momentami nieco podmalowaną na potrzeby przyszłych pokoleń – te nuty fałszu pojawiają się jednak rzadko i można ostatecznie przebaczyć je z uwagi na nadzieję, że przyszłe pokolenia fanów będą czytać jego osobiste notatki, potępiając niektóre fragmenty jego życia i niektóre cechy jego charakteru.
Nie będę oceniać treści dzienników, bo nie mam prawa, ale i nie chcę. To przecież czyjeś życie, czyjeś myśli, poglądy; czyjś charakter – nie czuję się kompetentną osobą, jako że to licentia poetica a także ocenianie żyjącego kiedyś człowieka, co sprawiłoby, że czułabym się po prostu źle. I tak do szczęścia wystarczy mi świetnie przetłumaczona próbka Andersenowego stylu i niezwykle realistyczna podróż w pierwszą połowę XIX wieku i fragment drugiej, bo tekst dostarcza mimochodem wielu informacji na temat Europy i Danii widzianych uważnymi oczyma pisarza i wiedzy z zakresu życia codziennego, pomijanego przy wszystkich ważniejszych monografiach historycznych; warto wspomnieć także o opisach przyjaźni z wszystkimi wielkimi tamtej epoki, takimi jak Balzac czy Liszt, co sprawia, że książka staje się niezłym źródłem wiedzy o tamtej epoce.
Być może tego wszystkiego nigdy by nie było, gdyby nie tłumaczka, pani Bogusława Sochańska, która podjęła się tej tytanicznej pracy, dbając nie tylko o jakość, ale i o jak najbardziej popularną formę – na początku umieszczając dość długi wstęp, będący raczej esejem i bardzo dobrym wprowadzeniem w dzienniki. Jej pracę trzeba również docenić ze względu na doskonałe i wierne tłumaczenie, które bardzo dobrze odzwierciedla brzmienie oryginału (zostało to szerzej docenione, bo książka została nominowana do Literackiej Nagrody Gdynia w kategorii przekład na język polski) oraz szeroką i przenikliwą znajomość wszystkiego, co Andersena dotyczy. Jestem pod wrażaniem wszystkiego, co ta pani w tej książce zrobiła – już sama bibliografia, w większość po duńsku, sprawiła, że zakręciło mi się w głowie.
Należy także pochwalić Wydawnictwo – książka została wydana bardzo pięknie, poczynając od okładki, a kończąc na smaczkach czekających w środku, ale po kolei. Okładka jest sztywna, brązowa, z oszczędnym portretem Autora na przedniej jej części i fotografią na tylnej, obok której zamieszczono fragment wstępu Autorki. Wewnętrzna część to fragmenty rękopisu, co znacznie ozdabia całość i samo w sobie stanowi ciekawostkę. Jednak jeszcze lepsze rzeczy znajdują się w środku: to obrazki, jakie pisarz malował w swoich rękopisach. Chociaż nie są one bardzo dobre – wręcz przeciwnie – w przedziwny sposób zmniejszają dystans między pisarzem a czytelnikiem, czyniąc Andersena jeszcze bardziej ludzkim, sympatycznym i swojskim. Ponadto z tych maleńkich drobiazgów możemy także nieco dowiedzieć się o samym Autorze i odpocząć nieco od jego myślotoku.
Bo to nie jest książka do łyknięcia na jeden raz – Andersenowe wynurzenia należy dawkować, jak to było w moim przypadku, do pięćdziesięciu, sześćdziesięciu stron dziennie, ewentualnie podwójną dawkę rano i wieczorem; muszę jednak przyznać, że po wgłębieniu się w treść książka wciąga i ciekawi coraz bardziej, wymagając jednak zrozumienia dla świata Autora, większej chęci poznania go bliżej i pewnego zrozumienia konwencji dziennika. Jednak książka nie bez słuszności jest jedną z najważniejszych w mojej biblioteczce – za poświęcenie swojego czasu tomiszcze to odwdzięczyło mi się z nawiązką: jeszcze raz odkryłam ukochanego pisarza, poznałam go bliżej i jeszcze raz – mimo że to tylko zwykłe życie – otworzyły się przede mną wrota zaczarowanej krainy dzieciństwa, teraz zaklętej w gorzkiej codzienności i rzeczywistości naszego świata, która nie rozpieszcza nawet takich dzieci szczęścia jak Andersen, ale wciąż tak obecnej i żywej w swoim twórcy.
Tytuł: „Dzienniki 1825-1875”
Autor: Hans Christian Andersen / Bogusława Sochańska
Moja ocena: 8/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/07/zwyke-zycie-niezwykego-czowieka.html
Literatura, na której się wychowałam, daleka była od epoki, w której przyszło mi żyć – chyba dlatego, że moja Mama nigdy nie nadążała za popularnymi wtedy książkowymi trendami, zresztą i tak znałam tamten kanon: Barbie, W.I.T.C.H i Winx, ale jakoś – poza wykłócaniem z koleżankami, która...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/07/mrozna-swiezosc-recenzja-ksiazki.html
Właściwie ludzie zawsze bali się wojny, żyli z jej piętnem, a ona nie daje nigdy o sobie zapomnieć. Jest chyba podobna do końca świata, apokalipsy, a ostatnimi czasy, gdy wojny 1914-1918 i 1939-1945 zamieniły się w konflikty ogólnoświatowe, dotyczące nie tylko jednego państwa, ale całego globu. Wgłębiając się w historię można też zauważyć, jak bardzo zmieniały się rodzaje broni, coraz bardziej rozszerzając swoje możliwości: kiedyś jeden małpolud zabijał drugiego oszczepem czy maczugą, dziś w tajnych laboratoriach na całym świecie produkowana jest broń atomowa, która bezkrwawo może zniszczyć cały świat, ale to nie wszystko, bo zabijać można się już wszędzie: na lądzie, na wodzie, pod wodą, w powietrzu, a może i w kosmosie, kiedy rozwój nauki pozwoli ludziom na odtworzenie Gwiezdnych Wojen. I to nie są tylko przewidywania – wojna nuklearna była już pewniakiem podczas kryzysu kubańskiego, ale i wcześniej, w czasach II Wojny Światowej naukowcy badali w tajnych laboratoriach możliwości jąder atomów, pracując na zlecenie szaleńca nazwiskiem Hitler, który powinien zresztą wylądować o wiele wcześniej w psychiatryku jako groźny psychopata. Ale wydaje mi się, że niewiele osób patrzy w przyszłość, mimo że nowoczesny dekadentyzm w postaci słynnego hasła YOLO stał się normą. Boją się? Już pisarze roztoczyli przed nami ponure wizje innego, zmienionego świata, pisząc książki takie jak Igrzyska Śmierci czy inne młodzieżowe dystopie czy antyutopie. To jednak pryszcz przy – o dziwo – coraz popularniejszej literaturze postapokaliptycznej, w skrócie post-apo. Julianna Baggot w Nowej Ziemi pokazuje rzeczywistość po wybuchu bomby atomowej, ale prawdziwie mroczną, jeszcze bardziej wiarygodną wizję buduje Rosjanin Dymitry Glukhovsky w niepokojącej powieści Metro 2033.
Ale czy to musi być wojna? A może coś innego, coś, co kryje się w niezmierzonych przepaściach Kosmosu, miejsca do dziś niezbadanego. Nie mówię tu oczywiście o zielonych ufoludkach w talerzach czy spodkach, bo to brednie dla ufologów, podejrzanych rodzajów geeków i maniaków teorii spiskowych; mogą istnieć inne formy życia, znacznie bardziej skomplikowane. Mimo teleskopu Hubble’a (doszły mnie wieści z NASA, że mają zamiar wymienić poczciwinę na jakiś inny teleskop, w sumie to bez znaczenia, bo i tak nie zmieni się tematyka tapet na moim laptopie) i innych sposobów badania Wszechświata, z każdym nowym wynikiem badań straszliwie duża przestrzeń staje się dla nas coraz większą zagadką. A jeśli pewnego dnia z nieba spadnie coś, co zapoczątkuje inną, jakąś dziwną formę życia? A my, gospodarze tej planety, jej panowie i istoty, które pobiły księżyc i Marsa, nie będziemy potrafili temu zaradzić? Co wtedy?
Trzysta lat temu od początku akcji książki świat, stanął twarzą w twarz z taką katastrofą. Coś spadło z nieba, coś, co ludzie nazwali Lucyferem. Sądzono, że Bóg, żeby ukarać świat, jaki kiedy Sodomę i Gomorę, strącił szatana, by wszystkich opętał, a zostali tylko najlepsi. Faktycznie – niezidentyfikowany obiekt rozbił się, a tysiące tajemniczych Świetlików, które wchodziły w człowieka, po jakimś czasie doprowadzić do samozapłonu, po którym zostaje tylko nieco popiołu. Ludzie żyją już tylko w górach. Ba! Żeby jeszcze był klimat, ale powierzchnia naszego kraju wygląda jak w pierwszej epoce lodowcowej i nic nie wskazuje na to, że zima się skończy (aż na usta ciśnie się słynne zdanie Eddarda Starka Winter is coming, a potem jakaś aluzja do świata za Murem; ach, ta Gra o Tron!), wręcz przeciwnie. W jednej z takich wiosek żyje szesnastoletni Kacper, który zgodnie ze wszystkimi prawami zostaje mężczyzną, a jego dziewczyna, Mira, narzeczoną. Nadchodzi jednak czas gorszy niż wszystko do tej pory – Przesilenie – a chłopak, który decyduje się na niebezpieczną wyprawę, musi zdecydować o tym, w co chce wierzyć i kim być, w przeciwnym razie zginie, a sposobów na to jest wiele. Tylko w co wierzyć? Kto mówi prawdę – szalony Bibliotekarz, ojciec czy ksiądz? Jak znaleźć ocalenie dla ludzi, którą z metod wybrać, skoro jest ich tak wiele, a każda ciągnie za sobą zbyt dużo ofiar? I czy w ogóle warto szukać ocalenia?
W polskiej literaturze jednak od dawna brakowało takiej powieści. Oczywiście, mamy doskonałych twórców fantastycznych, jak Andrzej Pilipiuk, Lidia Maria Kossakowska, Jarosław Grzędowicz, Andrzej Sapkowski, Jakub Ćwiek, ale żaden z nich nie napisał postapokalipsy w prawdziwym tego słowa znaczeniu, zostawiając to młodym, naśladującym obce wzorce, twórcom – skupili się na w tematach tradycyjnej fantastyki, popkulturze i podobnym tematach. Jeśli więc ta powieść do samego nurtu SF nie wnosi nic, dla polskiej fantastyki może zrobić dużo. Czy to jest ten, na którego czekaliśmy? Nieznany wcześniej szerszej publiczności Autor, który odmieni scenę polskiej SF, kierując ją bliżej standardów Glukhovsky’ego, ale nie popadając w marazm naśladownictwa? Cóż, zobaczymy, bo na razie ciężko jest cokolwiek więcej powiedzieć, w każdym razie pisarz jest na dobrej drodze, choć sam zalicza siebie co najwyżej do drugiej ligi. Przyszłość może przynieść naprawdę zaskakujące niespodzianki.
Na końcu, kiedy wyszła na jaw ta cała historia z kosmosem, skojarzyło mi się lekko z serią Michaela Grata, GONE. Jednak, jak ktoś już na Lubimy Czytać zauważył, jest o wiele lepsze porównanie: do samego Metro 2033 (książka zrobiła na mnie naprawdę wielkie wrażenie, ale muszę sobie ją odświeżyć przed napisaniem recenzji), niekwestionowanego arcydzieła gatunku. Chociaż jestem wredna i napiszę, że to zdecydowana wada książki, ale każda powieść postapokaliptyczna gdzieś się ze sobą pokryje, nie mówiąc o połączeniu ją z powieścią inicjacyjną lub drogi. Zresztą Autor twierdzi, że nie inspirował się niczym, nawet nie wiedział, jaki konkretnie gatunek mu wyszedł, w co mogę wierzyć albo nie, ostatecznie jednak stwierdzam, że jeśli kopiować coś tego gatunku, to tylko dzieło młodego Rosjanina. Tak czy inaczej, obie powieści nawiązują do tych samych schematów fabularnych i tych samych tradycji literackich, więc muszą się gdzieś zazębiać; poza tym oba powieści w szczegółach różnią się mocno, co podkreśla otwarte zakończenie losów Kacpra (Autor, na szczęście, pisze kontynuację) i ogólnej wymowy całości.
Przed właściwą recenzją treści muszę zwrócić uwagę na wydanie książki, szczególnie na rzecz rzadko spotykaną w powieściach w ogóle – ilustracje. Jest ich kilka, ale robią naprawdę dobre wrażenie, techniką wykonania przypominając nieco te z kart Nowej Fantastyki: gruba kreska, dynamika, dbałość o szczegół i niezwykły, pasujący do powieści klimat. Już sama okładka daje przedsmak przyjemności wewnątrz powieści, choć wydaje się zbyt nachalna przy minimalistycznych i klimatycznych ilustracjach w środku; jest jednak w pewien sposób jest inna, bardzo oryginalna, czym przyciąga uwagę, stanowiąc zarazem kwintesencję treści książki – stojący na tle białych gór chłopak zapowiada, o czym będzie powieść, nie jest to jednak szkic, bo gdyby usnąć wszystkie napisy i rozłożyć skrzydełka, okładka stałaby jeszcze jedną, kolorową ilustracją książki. Okładka została zresztą bardzo harmonijnie skonstruowana, że do ilustracji pasują nawet elementy takie blurb, tytuł i nazwisko Autora. Trudna sztuka, tym bardziej grafikowi należy się oddzielna nagroda za tę powieść, tak samo jak ilustratorowi, którego prace umilały mi jeszcze czytanie książki (stworzył także pewnego rodzaju znak firmowy serii – bo mam nadzieję, że powieści będą przynajmniej dwie - pojawiający się przy rozpoczęciu każdego z dziesięciu rozdziałów, bardzo charakterystyczny i ciekawy), a także połączyły wszystko w jedyne swojego rodzaju literackie przeżycie.
Pomysł na uniwersum jest chyba najmocniejszym punktem książki, muszę przyznać, że nigdy się z czymś takim nie spotkałam, a wiem z doświadczenia, że to nie jest łatwa sprawa. Mroczny, pełen tajemnic świat, niezwykle groźny i zimny, jednocześnie piękny jakimś takim majestatycznym pięknem i owiany delikatną, tylko wyczuwalną metafizyką oraz magią, czymś niezwykłym, hipnotyzującym. I ta cała mitologia – niezwykły, nieoczekiwany splot religii chrześcijańskiej, której prawidłami ludzie starają wytłumaczyć sobie dziwne wydarzenia, i nauki, fascynujący, ale jednocześnie niepokojący. Wszystko posypane prawdziwie postapokaliptycznymi patentami: lasem, ruinami wielkiego miasta z opuszczonymi wieżowcami, szczurami i mnożącymi się na potęgę sektami, których mroczne rytuały główny bohater ma nieszczęście poznać, do czego Autor dodał słowiańską przyprawę, głównie imiona bohaterów i pewne cechy charakteru właściwie tylko Polakom (Polakom-burakom również), co z pewnością pochwaliliby Donatan i Cleo z epoki My Słowianie. Mało tego – wszystko jest jeszcze oplecione gąszczem filozoficzno-moralnych pytań o to, co stanowi o odrębności człowieka, o sensie istnienia, celowości religii, istocie człowieczeństwa i w końcu stawia, chyba najważniejsze, dramatyczne pytanie: jaką cenę należy zapłacić za ocalenie całej ludzkości? Warto wspomnieć, że Autor nie udziela prostych odpowiedzi na te pytania, pozwalając bohaterom wygłaszać swoje opinie i pokazywać różne, czasami bardzo skrajne, stanowiska wobec zagadnienia, a wszystko nie jest tylko czystą teorią – przeciwnie, pisarz ukazuje te kwestie w odniesieniu do rzeczywistości, konkretnych zdarzeń z życia bohaterów.
Właśnie. Bohaterowie. Ciężko jest powiedzieć, dlaczego Autor zdecydował się, by głównym bohaterem jego powieści był szesnastoletni, wkraczający w dorosłość chłopak. Może chciał pokazać mechanizmy kształtowania się jego poglądów, może napisać powieść inicjacyjną, a może po prostu był świadomy, że powieść z takim bohaterem pisze się łatwiej i szybciej, a dociera ona do większego grona czytelników, bo wtedy można wpleść do niego delikatny wątek miłosny? O Artemie mogliśmy jeszcze, od biedy, powiedzieć, że jest rówieśnikiem pana Glukhovsky’ego, ale tutaj niczego takiego zrobić nie można. Szczerze mówiąc, nie wiem, ale uważam, że był to strzał w dziesiątkę, bo powieść nic nie traci na swoim uniwersalizmie, a kształtowanie się – jak przypuszczam – przyszłego bohatera jest rzeczą fascynującą dla czytelnika, dla którego staje się później bardziej wiarygodną postacią niż zawsze dorosły heros. Kacper jest jednak zwyczajnym chłopakiem, tak jak bohater Metra 2033, a jego decyzje są często bardzo kontrowersyjne. Boi się, często tchórzy, podróży w charakterze gońca podejmuje się z pobudek bardzo egoistycznych, potrafi kochać, ale i nienawidzić, miewa momenty zwątpienia i zdecydowanie nie ma wytrzymałości postaci z Marvela. Jest zwykłym, przeciętnym człowiekiem, pełnym zalet i wad, który na przekór wszystkim dąży do poznania jakiejś prawdy o świecie, w którym przyszło mu żyć, starając się zapewnić sobie jak najbardziej możliwy komfort, przystosować się do życia, jednak – jak każdy z nas – nie potrafi pogodzić się z ceną, jaką trzeba zapłacić. Ma przy tym mocny kręgosłup moralny i godną naśladowania chęć poznania bezwzględnej prawdy, co podziwiam i szanuję, bo na to nie stać żadnego z bohaterów, a co dopiero ludzi żyjących w naszych czasach. To świetnie skonstruowana postać sympatycznego, przeciętnego człowieka, z którym – rozumiejąc jego dylematy i problemy – każdy, niezależnie od wieku, może się zidentyfikować.
Jeśli chodzi o pozostałych bohaterów, sylwetki nie są już tak wyraziste, jednak jest kilku bardzo ciekawych, którym należy poświęcić choć kilka słów. Przede wszystkim jest to Stach, straszy brat głównego bohatera, postać tak świetnie wykreowana i ciekawa, że miałam ochotę rzucić książką o ścianę (brzydko!), kiedy złamał mi serce swoją decyzją i w ogóle to było straszne; mam nadzieję, że Autor w drugiej części znajdzie dla niego ratunek, bo spełnię swoja groźbę, obiecuję. Po za tym jest jeszcze sylwetka szalonego Bibliotekarza, brata Łukasza, który, mimo że uczony, popadł w obłęd związany z własnymi książkami (co aż tak złe nie jest) i badaniami dotyczącymi Świetlików. Jego metody ocalenia ludzkości są bardzo kontrowersyjne, to fakt, ale ciekawe, czy są jakieś inne alternatywy. Między tym wszystkim jest jeszcze narzeczona głównego bohatera, cicha i słodka Mira, typ pięknej i bezbronnej dziewczyny między wilkami, co nie znaczy, że jej nie lubię, a także jej zalotnik, który miał zadatki na świetną postać, ale co czytelnik ma zrobić, kiedy Autor postanawia go zabić (to było tak samo niemal straszne jak śmierć mojego kochanego Robba Starka w Grze o Tron)? Zdarzają się także postacie epizodyczne, jak interesująca sylwetka proboszcza w osadzie Kacpra, ojciec nieszczęsnej Miry czy biskup, ale Autor woli się skupiać na starannym rysunku postaci już istniejących. I bardzo dobrze – nikt nie plącze się niepotrzebnie jak duch, strasząc swoją papierowatością.
Fabuła, tak jak Metro 2033, polega na chodzeniu w tą i z powrotem, z dodatkiem mrożących krew w żyłach przygód, kiedy biedny czytelnik drży z obawy o bohatera, odwlekając to, co nieuniknione i oglądając czasami rzeczy tak mroczne i fascynujące, że zapiera z wrażenia dech. To jedna z tych powieści przygodowych (SF, postapokaliptycznych, drogi, inicjacyjnej … Autor pięknie pomieszał gatunki), które pod zajmującą fabułą zawierają jakieś głębsze przesłanie, jak inne słowa, ukryte pod tymi wydrukowanymi; jeśli ktoś ich nie zrozumie, będzie i tak świetnie się bawił, a przynajmniej zapewniam, że nie oderwie się od książki. Powieść ta (nie mówię, że jak Metro 2033!) ma iście filmową, bardzo męską fabułę, w której czytelnik ma ledwo ma czas by odetchnąć; bohaterowie wpadają z deszczu pod rynnę, a droga Kacpra rzadko odbywa się spokojnie, zawsze jest jakiś element trzymający czytelnika w napięciu. Jazda momentami jest ostra, jeśli dodamy do tego mroczne, ale jednocześnie piękne, klimaty postapokalipsy, wyjdzie nam rzecz warta każdego grzechu, łącznie z zarywaniem nocy; aż ciężko uwierzyć, że ta zaczynająca się tak spokojnie i niewinnie książka możne obfitować w takie zwroty akcji i momenty, przyprawiające ludzi ze słabszymi nerwami o stan przedzawałowy, bądź czyny niegodne mola książkowego (moja chęć rzucenia książką). W przeciwieństwie jednak do powieści Glukhovsky’ego, wywołującej klaustrofobię, książka ta wywołuje agorafobię, bo wielkie, białe przestrzenie mogą się okazać zagrożeniem dla wędrowców, nie tylko z powodu Świetlików…
Język, jakim posługuje się Autor, jest bardzo plastyczny, ale jednocześnie dość prosty i bardzo płynny, co sprawia, że książkę czyta się bardzo szybko i lekko, całą uwagę poświęcając fabule i innym aspektom powieści. Nie mogę jednak nie dodać, że zdarzyło się pisarzowi kilka potknięć, w formie przestarzałych form potocznych, używanych przez starszych bohaterów, co – moim zdaniem – było niepotrzebne. Piękny, płynny język pisarza, po którym da się poznać niezwykłą wrażliwość i spostrzegawczość Autora, nie potrzebował takich wstawek, a mnie, jako czytelnika, bardzo to rozpraszało i wybijało z hipnotycznego niemal rytmu czytania. Na szczęście wpadki należały jednak do rzadkości i dalej wszystko toczyło się własnym rytmem. Mam jednak nadzieję, że tego typu rzeczy nie będzie już w części drugiej, bo choć książka jest bardzo dobra, zawsze może być lepsza.
Obwołać powieść polską odpowiedzią na „Metro 2033”? Nie, na to jeszcze za wcześnie, zresztą nie lubię takich chwytów i Autor – z tego, co czytałam w wywiadach z nim – także. Poczekać na dalszą część i wtedy zdecydować, czy pisarz faktycznie jest nadzieją polskiej fantastyki i SF? Jak najbardziej, bo wolę być ostrożna. Coś jest jednak na rzeczy i niewątpliwe warto wiedzieć o tym nieco więcej, choćby dla niezwykłego wydania książki, tak rzadkiego na polskim rynku wydawniczym. Sięgnąć chociażby dlatego, żebyzrozumieć, że w Polsce mamy naprawdę świetnych autorów, lepszych za niż zagranicą, mających potencjał podbić Amerykę; że w ogóle ci Słowianie są najlepsi. Bo to nawet nie nacjonalizm, ale fakty – pan Glukhovsky ostatecznie jest Rosjaninem, a przecież Autor tej powieści nie poszedł za ciosem opisując kolejną wizję świata po wybuchu wojny atomowej, wpuszczając do literatury mroźną, bardzo pociągającą świeżość.
Tytuł: „Dopóki nie zgasną gwiazdy”
Autor: Piotr Patykiewicz
Moja ocena: 7,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/07/mrozna-swiezosc-recenzja-ksiazki.html
Właściwie ludzie zawsze bali się wojny, żyli z jej piętnem, a ona nie daje nigdy o sobie zapomnieć. Jest chyba podobna do końca świata, apokalipsy, a ostatnimi czasy, gdy wojny 1914-1918 i 1939-1945 zamieniły się w konflikty ogólnoświatowe, dotyczące nie tylko jednego państwa, ale całego...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/06/kiedy-odchodza-bogowie-recenzja-ksiazki.html
Pierwsza z ksiąg Biblii, Genesis, mówi o stworzeniu człowieka w Edenie, tam, gdzie wilk pasł się razem z barankiem. Bóg stworzył Kobietę i Mężczyznę nieśmiertelnymi, wiecznie młodymi, władcami wszystkich innych rzeczy, które stworzył i które miały stworzyć. Jednak w ogrodzie była jeszcze jedna osoba: wąż zwany Lewiatanem, który skusił Ewę do pierwszego grzechu. Bóg nie wybaczył do końca swoim stworzeniom, wygnał ich z Edenu, a los dzieci Adama i Ewy – Kaina i Abla – niejako przypieczętował ludzki los. Gdzieś w tyle, za zasłoną ludzkich trudów człowieka, które i tak zakończy śmierć, czai się upadły anioł – kiedyś niosący światło Lucyfer, dziś Szatan, władca Piekieł, tak straszny, jak opisał go Dante w Boskiej Komedii, pragnący ludzkiej zguby. Przez ludzki świat przewalają się wojny, powstają i upadają wielkie imperia, królowie uznani za śmiertelne bóstwa budują sobie grobowce z armią terakoty lub łodzią, czy też wysyłają swoje prochy na Księżyc, wielkie religie dają nadzieję na zbawienie, a każdy cud sprawia, że niektórzy są pewni istnienia Kogoś. Są ludzie, którzy błądzą, szukając Architekta w helisach DNA, wywoływaniu duchów, kosmosie, ewolucji; niektórzy sądzą, że go znaleźli, inni – wręcz przeciwnie. Jednak pewne jest, że jesteśmy w gruncie rzeczy bezsilni, z całą tą pewną siebie techniką, obracającą się przeciwko nam w postaci broni jądrowej. Bezsilni wobec tajemnicy Kosmosu, tego, co jest potem, przejęci pustką Wszechświata, w którym jesteśmy jedynymi, którzy żyją i zdają sobie sprawę z Samotności i Pustki, szukając istnień pozaziemskich, wiecznie rozdarci pomiędzy Jasnością a Morkiem, tajemnicą Wiecznego, pierwiastkiem boskim, którego tak obsesyjnie szukamy, a pierwiastkiem szatańskim, którego natura jest niemal identyczna. Pogrążamy się w chaosie, nawet nie wiedząc, jak bardzo cierpimy, zadając pytanie – tak naprawdę nie wiemy komu – o sens istnienia, o to, dlaczego czujemy się samotni, odrzuceni, bezsilni, zdani na łaskę i nie łaskę sił od nas silniejszych, mających moc stwarzania i obracania wniwecz, rzeczy tak od siebie różnych, jak miłość i nienawiść, tak paradoksalnie sobie bliskich.
Pan Lockwood, młody, zmęczony życiem towarzyskim człowiek, ucieka na wieś, w dzikie, ponure wrzosowiska Yorkshire. Ponieważ jest tam nowy, postanawia złożyć wizytę swojemu sąsiadowi – Heathcliffowi, właścicielowi ponurego majątku Wuthering Heights (tytułowych Wichrowych Wzgórz). Człowiek ten i jego nieliczna rodzina, a także nieprzyjemne doznania, jakich doświadcza nasz bohater podczas nocy tam spędzonej, na tyle zaczyna go interesować, że postanawia wypytać miłą służącą swojej posiadłości, Ellen Dean, która, jak się okazuje, zna każdy szczegół historii tamtego domu i jego mieszkańców. Tak rozpoczyna się ponura, straszliwa historia, wypełniona nienawiścią, mrokiem i złem do granic wytrzymałości psychicznej nie tylko czytelnika, ale i pana Lockwooda, który, wystraszony, odjeżdża z powrotem do Londynu – powraca jednak, jak czytelnik, zahipnotyzowany czarną magią przeklętego dworu i siłą kosmicznego, wszechogarniającego mitu, jakim naprawdę jest ta książka.
Z całą pewnością mogę powiedzieć, że to nie jest historia o miłości, pisanie o powieści jako o romansie jest śmiesznym nieporozumieniem. Więź, jaka łączy Heathcliffa i Catherine jest o wiele silniejsza i straszliwsza niż miłość – to poczucie nierozerwalnej więzi, tak głębokiej, że trudnej do opisania. Powiedziałabym – mistycznej, której ostatecznym dopełnieniem jest śmierć, bardziej porównywalnej do ekstatycznych przeżyć świętych niż jakiegokolwiek pojęcia ludzkiej miłości. Właściwie trudno jest nawet mówić o tym, by takie uczucie było dostępne dla zwykłych śmiertelników, dlatego też głównych bohaterów nie warto rozpatrywać w kategoriach postaci ludzkich; są raczej bogami, których pochodzenia – w szczególności, jeśli chodzi o Heathcliffa, tajemnicze, cygańskie dziecko, które pan Earnshaw gdzieś znalazł i które, niebawem, zniszczy rodzinę – nie sposób ustalić. Bogami, którzy opuścili ziemię, niszcząc ją swoją nienawiścią i kształtując od nowa, pozostawiając ludzi samym sobie, tkwiących w swoich problemach w dzikim, pełnym chaosu świecie, pełnym pułapek, niczym wrzosowiska. Odchodzą tylko w pewien sposób, bo mimo że ich groby zaciera czas, duchy wciąż powracają nie tylko do Wuthering Heights i na wrzosowiska; ich cienie, niespokojnie, wciąż krążwą wokół, zwodząc ludzi i dręcząc ich swoją nieuchwytną obecnością, jak to czyniła Catherine przez osiemnaście lat. Zresztą i tak książka wymyka się wszystkim interpretacjom, komplikując wszystko niezwykłym splotem filozoficznej metafizyki z zawiłym portretami psychologicznymi boga Dionizosa, Jahwe czy Szatana (zwanego tu Heathcliffem), jego jasnego przeciwnika Edgara Lintona i Catherine, bogini ziemi, nieszczęśliwej w Niebie i za życia, spędzającej wieczność na wrzosowiskach; kobiecie rozdartej między Jasnością i Morkiem, jednoczącą i zarazem dzielącą te dwa przeciwieństwa nawet w grobie. W historię pewnego rodzaju mistycznej jedności głównych bohaterów, wpleciona została jeszcze opowieść o Człowieku – Haretonie Earnshawie, drugiej Catherine i Lintonie – chimerycznej poczwarze, jaką zawsze staje się wyrodne dziecko boga i zwykłej śmiertelniczki; rzecz o jego skomplikowanej relacji z bóstwami, które wystawiają go na próbę charakteru, przygotowując do samotnego spotkania ze światem, już bez nich. Ciężko jednoznacznie powiedzieć także o wszystkich zawiłościach tekstu, wielowarstwowych symbolach i odniesieniach do literatury, szczególnie, jak słusznie zauważył Tłumacz mojego wydania, do Pierścienia Nibelunga, ciężko napisać na temat coś więcej, czując na sobie kosmiczny ciężar opowieści.
Jest tu wszystko, co można znaleźć w utworach, będących szczytową formą ludzkiego geniuszu, zarówno jeśli chodzi o filozofię i literaturę. Oprócz wspominanego Pierścienia Niebelunga Wagnera i melodyce poematów Byrona pojawia się wiele odwołań do innych tekstów kultury, a także luźnych skojarzeń. Grzechem byłoby nie wymienić fatalizmu szekspirowskich dramatów (Makbeta i Króla Leara), złożonej symboliki i nastroju grozy rodem z opowiadań Poego, najdzikszych elementów mitologii greckiej, iście lovecraftowskiej wiary w Tytanów, nie mówiąc o nawiązań do Biblii i najbardziej demoniczno-mrocznych elementów wierzeń zwykłego ludu. Dostrzegam także nieco wpływów Nietzschego (zresztą Autorka z pewnością byłaby spełnieniem jego marzeń o nadczłowieku) i ogólnego europejskiego romantyzmu, który, jak śmiem twierdzić, w tej powieści osiągnął jedną ze swoich najdoskonalszych form, z mrocznej ballady przeistaczając się w horror, o wiele bardziej straszny niż dzisiejsze ucinanie kończyn i zmuszający do zadawania pytań, jakich nigdy nie ośmielilibyśmy sobie zadać.
To prozatorska powieść jednej z największych poetek, umiejącej słowami dotknąć rzeczy niedostępnych, takich, jakich ja, skromna recenzentka i gryzipiórek, nie potrafię nawet w jednej trzeciej oddać w tej recenzji, czym ją zdecydowanie zubożam i przez co staje się tak ciężka do napisania – mimo że piszę ją jak prawdziwie opętana. Tekst pulsuje emocjami, niemal namacalnymi, słowa zlewają się w jedno, tworząc atmosferę dzikości i nieokiełzanego mroku, strasznego i hipnotyzującego. Jesteśmy w stanie uwierzyć wszystkiemu, co Autorka napisze, widzimy konstruowane przez nią obrazy, zapadając się w błota nienawiści i zła, drzemiącego w bohaterach. Jej słowa mają melodię czegoś, co mogłabym nazwać horror lullaby, niekojarzącej się jednak z dziećmi-upiorkami, co zawsze trącało kiczem, ale z prawdziwym mrokiem dzikich wrzosowisk – słowa są efemeryczne, piękne, wzniosłe (ale nie patetyczne), snujące się jak ballada dzikich ludzi ze stepów czy wrzosowisk, przesycone jednak złem, nienawiścią i bólem (jedyne muzyczne porównanie, jakie mi się nasuwa, to oczywiście dark wave'owa twórczość Lisy Gerrard, poetki dźwięku; jej delikatne, ale przesycone duszącym rokiem utwory są doskonałą ilustracją muzyczną powieści). Przedziwną właściwością książki jest to, że wypada doskonale jako proza, ale także jako poemat – zapisując choćby fragment dialogów wierszem, nie odczulibyśmy różnicy; mimo wszystko książka nie jest przepoetyzowana, przeładowana barokową ornamentyką i charakterystyczną dla poezji metaforyką, tchnie autentyzmem nawet wtedy, kiedy Heathcliff lub Catherine mówią o rzeczach wzniosłych, mrocznych, podniosłych, kiedy prowadzą dialogi o swoim uczuciu czy dają upust swojej rozpaczy. Zresztą te momenty zostały skontrastowane z kwestiami służącego Josepha w miejscowej gwarze i stylem opowieści Nelly, lekkim i nieco humorystycznym, chociaż zwykle jest to czarny humor; dzięki temu całość jest eteryczna i harmonijna, mamy większe wrażenie dystansu między światem drugiej Catherine, Nelly, Haretona i wszechświatem niezrozumiałych, mrocznych emocji trójki głównych bohaterów (trójka... Trójca... dlaczego ta książka musi być tak wieloznaczna, wielopoziomowa i utrudniać mi tym samym recenzję?), niezrozumiałym dla otoczenia. Poza tym słowa Autorki, z pozoru lekkie i piękne, tworzą wokół czytelnika atmosferę gęstego mroku, pełnego duchów i czyjeś Obecności, zbyt wielkiej do udźwignęcia – może to Przeznaczenie, które w mitologii greckiej było silniejsze od bogów, może to Szatan albo Bóg? Słowa, które w przerażająco wirtuozerski i plastyczny sposób opisują wszystkie stadia choroby psychicznej Catherine, hipnoryzują czytelnika na tyle, by czytać dalej, ryzykując zdrowiem własnego układu nerwowego, sprawiając, że przenosimy się w niemal namacalny sposób do mrocznych pokojów Wuthering Heights i zajrzymy w oczy Heathcliffa, czy tego chcemy, czy nie. Oplątują czarną magią, porażają zmysły, przeciekają do naszego mózgu i czarują swoim prawdziwie gotyckim pięknem, robiąc do dyskretnie, niemal niezauważalnie, snując się leniwie jak żałobny tren i przytłaczając swoim ogromem, rozrywając wulkanem silnych emocji, od których same – choć znacznie lżejsze – są trwadsze, nie pozwalając całkowitemu szaleństwu zniszczyć powłoki eterycznego mroku i delikatnej zjawy Catherine. Na początku byłam tym przerażona, a potem lekko zazdrosna, bo takie oddziaływanie na czytelnika tylko za pomocą słów, tworzących sugestywne obrazy, niezbyt przekombinowanych, jest wielkim darem, niemal już niespotykanym.
Pisząc o języku, nie można zapomnieć o kilku uwagach dotyczących tłumaczenia. Miałam kiedyś styczność z fragmentami oryginału angielskiego, którego czytanie na głos było prawdziwą przyjemnością, a mrok owijał mnie jeszcze bardziej intensywnie, niż teraz, kiedy przeczytałam całą książkę w tłumaczeniu polskim. Tłumacz podjął się tytanicznej pracy, którą wykonał doskonale nie tylko dzięki swoim zdolnościom, ale i głębokiemu zrozumieniu tekstu powieści, który, tak jak inne książki wielkich pisarzy, potrzebuje znajomości tematu, obcowania z nim i jakiejś duchowej więzi, czegoś w rodzaju zrozumienia Autora. W naszej polskiej mowie książka zyskała na dzikości, czymś w rodzaju wiatru przenikającego przez wrzosowiska, nie tracąc nic na specyficznej melodii. Uważam jednak, że żadne polskie tłumaczenie nie wytrzymuje porównania z oryginałem, tak samo, jak to jest ze sztukami Szekspira – by zgłębić duszę książki, trzeba przeczytać ją słowo po słowie w oryginale, rozumiejąc nagle podwójne znaczenie nieprzetłumaczalnych fraz i zaginionych znaczeń, jakie starał się przekazać Autor, a jakie tłumacz musiał pominąć.
Ciężko powiedzieć o cokolwiek więcej o bohaterach, nie wchodząc w tereny interpretacji powieści i rozważań filozoficzno-akademickich, balansujących na granicy religioznawstwa i metafizyki i niebezpiecznie zbliżających się do herezji z punktu widzenia większości religii. Jednak gdy spróbowałabym pominąć to, celowo zubożając recenzję o to, co było istotą powieści, uczucia rządzące w świecie tej książki nie pozwalają na dokładne ich opisanie. Postacie są gwałtowne, zmieniające swoje maski jak w kalejdoskopie, nieokiełzane i wywołujące pewien rodzaj strachu, kryjącego się gdzieś w mrocznych odmętach ludzkiej podświadomości, zarezerwowanego dla istot z innego świata, co też nam, maluczkim, w pewien sposób zakłóca perspektywę.
Postacią najbardziej wyeksponowaną jest Heathcliff, osobistość równie dzika co jego imię i straszna jak czarne, nieprzeniknione oczy. Z początku tylko zwykły znajda, z którego powodu powoli rozpada się rodzina Earnshawów, dumny i nieumiejący ukryć chęci zemsty na prześladowcach; później Szatan, Bóg i psychopata w jednej osobie, rozkoszujący się upadkiem i cierpieniem swoich wrogów, związany mistyczną, ciężką do wytłumaczenia więzią z Catherine Earnshaw (tę drugą, dla jasności, nazwę Linton). Mistrz zła i ciemności, nieczuły dla swojego syna i córki ukochanej, przed śmiercią przechodzi jednak odmianę, coś na kształt dwukrotnego katharsis (przez post i deszcz) to postać tak zawiła i pełna wykluczających się sprzeczności, o niejasnych symbolach nie mówię, że zasługiwałaby na niejedną rozprawę filozoficzną. Tak samo, jak Catherine – zafascynowałam się tą bohaterką, obserwując jej drogę z upartej, również pełnej sprzeczności, krąbrnej dziewczynki, w chorą psychicznie kobietę, może opętaną, z pewnością jednak nienależącą do rasy ludzkiej, której Niebem są dzikie wrzosowiska Yorkshire (bardzo możliwe jest więc, że po śmierci tułała się tam z Heathcliffem i, być może, z Edgarem Lintonem). Jej przeznaczeniem – czy też wyborem – jest łączyć i rozdzielać światło jej męża i mrok (kochanka?, mistycznego brata?, osobistego demona? Przeznaczenia?) Heathcliffa, ale jednocześnie ich łączyć. Symbol bogini-ziemi, łączącej Piekło i Niebo, ale jednocześnie rozdzielającej te dwie rzeczywistości, może też ludzkiej kobiety, która oddała duszę istocie, jaką jest Heathcliff, za co zapłaciła najwyższą cenę? Przy tych dwojga Edgar Linton, jasny, ale nudnawy sędzia, szukający ukojenia w księgach, prezentuje się o wiele mniej okazale, blado i słabo, choć zapewne darzymy go najstabilniejszym uczuciem, niewahającym się pomiędzy nienawiścią a miłością. Postać zarysowana przez Autorkę dość mniej dogłębnie niż Heathcliff i Catherine, zawsze pozostająca w ich cieniu, niemająca wpływu na przebieg fabuły, zwykle obserwująca z boku dopełniające się Przeznaczenie i wdychająca tylko ciężko. Jakby, w przeciwieństwie do Heathcliffa, był przekonany, że nic w przyszłości nie da się zmienić – trudno mówić o jakiejkolwiek większej interwencji, gdy Catherine Linton wyszła najpierw za naturalnego syna Heathcliffa i swojej ciotki, a potem za wychowanka tegoż, prawowitego dziedzica Wuthering Heights. Nie przyciąga wzroku, jest czytelnikowi raczej obojętny, w przeciwieństwie do swojego protagonisty, mimo że jego rola w powieści jest bardzo duża, jako męża Catherine Earnshaw i ojca jej córki, usuwa się w jednak w cień, sam tego chcąc i przez całe życie usuwając się innym z drogi.
Powieść obfituje także w postacie zupełnie pospolite, pozbawione całej mistycznego nimbu istot nadnaturalnych, ponadprzeciętnych, niepozbawione są jednak ciekawego rysu i głębi, starannie naszkicowanej przez pisarkę. Najbardziej sympatyczną z nich jest Nelly Dean, narratorka całej opowieści, służąca najpierw Earnshawów, a potem u Lintonów, ciepła kobieta pełna życiowej mądrości, stąpająca twardo po ziemi, niepozbawiona, tak jak przecież każdy z nas, wad, czy sympatyczny pan Lockwood, znudzony i zniesmaczony życiem towarzyskim Londynu (o którym pisałam już w recenzji Rozważnej i romantycznej Jane Austen). Ciekawie nakreśloną postacią, przejawiającą czasami cechy swojej matki (co też jest ciekawym tropem do rozważań) jest Catherine Linton, którą, na szczęście, mimo Przeznaczenia, jakie musi się dopełnić – chodzi tu o ślub z synem Heathclifffa i jego wychowankiem, Haretonem Earnshawem, ukochanym dziewczyny – czeka znacznie szczęśliwszy los, zupełnie ludzki i doskonale nam znany. Tak samo, jak Haretona, którego z każdą następną stroną lubiłam coraz bardziej, bo rozwijał się, a jego sylwetka z brudnego, wulgarnego chłopaka przepoczwarzała się w prawowitego dziedzica Wuthering Heights, którym stał się po śmierci – a właściwie odejściu – Heathcliffa, rozumiejąc swoje Przeznaczenie i w końcu mając siłę na życie bez opiekuna. Nasuwa się tu naturalne dla mnie porównanie z Aragornem z Władcy Pierścieni, który ze zwykłego Obieżyświata staje się królem i dziedzicem, potomkiem Numenóru, zaczyna rozumieć, kim jest i jakie jest jego przeznaczenie; żeni się też z Arweną, która, w gruncie rzeczy, była potomkinią ludzi i elfów (analogia do Catherine Linton jest zbyt wyraźna, by tego nie wspomnieć; wynika to chyba z tego, że Tolkien i Autorka tej książki inspirowali się Pierścieniem Nibelunga Wagnera). Nie jest jednak tak, że wszyscy ludzie są dobrzy przynajmniej na tyle, by ich lubić i życzyć im przetrwania w tym dzikim, wciąż zmieniającym się świecie – wielu z nich nie zasługuje nawet, by zostać tak mistrzowsko i dokładnie opisanymi przez Autorkę. Wystarczy tu wspomnieć chociaż tę poczwarę, Lintona, zmutowane połączenie hipochondrii, skrajnego egoizmu i słabego zdrowia z chorobą psychiczną i przemocą domową, czy brata Catherine Earnshaw, Hindley'a, pogrążonego w mrokach alkoholizmu i nienawiści do wszystkiego i wszystkich, w szczególności do Heathcliffa, nienawiści takiej samej dla obu stron i będącej treścią dzieciństwa Earnshawa. Między nimi, jakby dopełniając mrocznego, ponurego obrazu Wuthering Heights, przemyka Joseph, zdewociały staruch mówiący wciąż dialektem Yorkshire, modelowy przedstawiciel wyznawców kanonicznej religii, niezły krętacz i opryskliwy bliźni, zupełnie nieświadomy pojedynku bogów, rozgrywającego się na jego oczach; postać komiczna, choć tym mrocznym humorem, jakiego nie powstydziłby się żaden z szefów Piekła.
Książka ma charakter wieczornej opowieści, gawędy pani Dean podczas choroby pana Lockwooda, uzupełnianej jego spostrzeżeniami podczas kilku wizyt w Wuthering Heights. Nie jest to bynajmniej opowieść o zaburzonej linii fabularnej czy zbiór wspomnień, subiektywny przegląd wydarzeń, jednak zdecydowanie brak dynamiki opowieści przekazywanej nam przez narratora trzecioosobowego, co dla osób chcących rozsmakować się w klimatach książki, zamiast wstrzymywać dech, czekając na jakieś niespodziewane wydarzenie, nie jest to problemem. Zresztą taki sposób narracji jest od początku do końca świadomym wyborem Autorki, doskonałym moim zdaniem, ponieważ inny punkt widzenia czy wścibski narrator trzecioosobowy zniszczyliby delikatną konstrukcję powieści, a fabuła byłaby zbyt dosłowna – tak naprawdę nie wiemy wszystkiego o bohaterach, zaledwie tyle, co robili w obecności Nelly, wiele przez to ginie w mrokach domyślenia, tajemnicy, niedomówień i luk, które już nigdy nie zostaną zapełnione; wydaje się, że pisarka umiejętnie miesza szyki interpretatorom powieści, umiejętnie zasupłując kolejne symbole, aluzje i nawiązania, z zatrważającą wirtuozerią kryjąc kolejne warstwy historii i zwiększając ilość interpretacji. Cała mitologiczno-filozoficzna wymowa zostaje przecież zręcznie ukryta w wiejskich realiach końca XVIII wieku, którymi rządzi, nawet na wsi, konwenans, prawo, chęć zysku i inne przyziemne sprawy, z którymi muszą się liczyć nawet sami bogowie. Powiedzieć jednak, że w powieści nic się nie dzieje, również byłoby kolosalnym błędem – niemal niezauważalnie, Przeznaczenie plecie swoje sieci, opierając się na wydarzeniach codziennych i zwykłych, a przełom nie nadchodzi z nigdy z hukiem, dlatego też ciężko zauważyć punkty przełomowe, jednak wiele po nich się niezauważalnie zmienia, prawie nigdy na lepsze. Każde więc, nawet najdrobniejsze wydarzenie jest ważne, przyciągające uwagę czytelnika stężeniem emocji, jakie towarzyszą wszystkiemu, co robią bohaterowie, choć przyznam, że część po śmierci Catherine Earnshaw była mniej interesująca, ponieważ perspektywa oddaliła się od mroków Wuthering Heights, a, do pewnego momentu zwykłe, życie Catherine Linton nie było tak hipnotyzujące, jak emocje mieszkańców mrocznego majątku. Jednak po drobnym rozjaśnieniu znów nadciąga mrok, zakończony piękną, ale niezwykle gotycką sceną śmierci (odejścia) Heathcliffa i skłamałabym, mówiąc, że później znów wszystko jest dobrze – człowiek, pozostawiony przez bogów, musi sobie radzić sam, codziennie zwyciężając z rzeczywistością i opierając się kryjącej się w nim ciemności, co, pomimo zahartowania przez bogów, jest trudne, jak przejście przez wrzosy, kryjące w sobie wiele pułapek. A kto pomoże je ominąć?
W książce zakochałam się od pierwszego wejrzenia, pewnego nudnego dnia w mojej klinice. Powieść czytała dziewczyna leżąca obok (wciąż mam jeszcze to szczęście leżeć na odziale dziecięcym, choć już niedługo się to skończy), a ja, ponieważ moja wizyta była krótka, zdążyłam tylko pogłaskać foliowaną okładkę, która wydawała mi się trochę nieodpowiednia w kontekście, jak sądziłam wtedy, romansowej treści; mrok trochę mnie również zaniepokoił, chociaż jako koneser doceniłam minimalizm i doskonałe wykonanie. Jednak pozostała w mojej pamięci, wciąż zaostrzając mi apetyt na powieść. Teraz kiedy przeczytałam to dzieło, okładka wydaje mi się zupełnie na miejscu – oddaje klimat bardziej niż jakakolwiek inna, jednocześnie nie rezygnując z minimalizmu i nie popadając w kicz, chorobę większości okładek horrorów, powieści gotyckich i klasyki. Kolory są trzy – ciemnoniebieski, czarny i dwa odcienie jasnofioletowego i bladoróżowego, jaki zostały użyte przy tytule i nazwisku Autorki (nie mogę przestać przyglądać się tym zawijasom, jakie rozchodzą się od litery R). Poza tym mamy jeszcze, jak przypuszczam, portret Catherine Earnshaw, z rozmytymi rysami i błękitnymi oczami; niemal czujemy, jak wokół postaci wieje wiatr, bawiąc się jej długimi, czarnymi włosami. Do tego idealnie pasuje miękka, foliowana okładka, nadając wrażenia lekkości, eteryczności i zadowalająco chroniąca książkę przed uszkodzeniami.
Powtarzam się, ale to nie jest romans. Ani powieść obyczajowa, czy też, jak można sądzić po głębszej analizie, mit o stosunkach bogów i ludzi. Powieść jest ponad wszelkimi podziałami, ponad całą tą gadką o grozie, horrorach, powieściach gotyckich, a nawet fantastyce, nie mówiąc o powieści psychologicznej. Książka ma w sobie wszystkie te gatunki, a jednocześnie żaden z nich, bo Autorka, czego jestem więcej niż pewna, nie pisała tej opowieści, by ludzie definiowali ją jakimś gatunkiem; pisała to, co chciała. Jest jedną z tych powieści, które próbują opisać cały ziemski chaos, zadać pytania najważniejsze, wykrzyczeć cały ból i tęsknotę, rozliczyć się z tymi, których ludzkość odrzuciła, lub którą sami odrzucili, rzucając na ziemię i skazując na nierówną walkę z Przeznaczeniem, bólem i strachem. To powieść dzika, tajemnicza, pełna pytań bez odpowiedzi, strachu – choć w jednym ze swoich wierszy Autorka przekonuje, że niczego się nie boi – smutku i gniewu. Wymykająca się wszystkim definicjom i analizom, nieprzeciętna, kosmiczna i jednocześnie delikatna i efemeryczna; pełna fascynacji człowiekiem i pogardą dla niego, oraz pewnego rodzaju współczucia dla bogów, skazanych na wieczne niezrozumienie przez ludzi, będących tak blisko ludzi, ale jednocześnie tak daleko, nawet wtedy, kiedy odchodzą.
Tytuł: „Wichrowe Wzgórza”
Autor: Emily J. Brontë
Moja ocena: 10/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/06/kiedy-odchodza-bogowie-recenzja-ksiazki.html
Pierwsza z ksiąg Biblii, Genesis, mówi o stworzeniu człowieka w Edenie, tam, gdzie wilk pasł się razem z barankiem. Bóg stworzył Kobietę i Mężczyznę nieśmiertelnymi, wiecznie młodymi, władcami wszystkich innych rzeczy, które stworzył i które miały stworzyć. Jednak w ogrodzie była...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/05/architektura-przeznaczenia-recenzja.html
Kto z nas podczas wycieczek nie zwiedzał starych kościołów? Może ktoś był nawet na samym Watykanie, w bazylice świętego Piotra, która pod swoją kopułą skrywa kapiące złotem i marmurem barokowe ołtarze i bezcenne dzieła sztuki, łącząc przepych baroku i harmonię renesansu. Każdy zapewne widział rokokowe wnętrze franciszkańskich klasztorów, czy bezpretensjonalny eklektyzm małych, wiejskich kościółków, odnawianych bez polotu i gustu. Jednak największe wrażenie na mnie – i nie tylko – robią kościoły gotyckie. Wyniosłe, lekkie, oszałamiające grą świateł w witrażach, a jednocześnie surowe, mroczne, onieśmielające i pełne tajemnic, jak średniowieczne, skąd pochodzą. Dla naszych przodków ziemskie wyobrażenie raju. W moim mieście wiele jest ich, każde zakończone wieżami i spięte sklepieniami gwiaździstymi, z wieloma nagrobkami, malowidłami i łacińskimi tekstami, takie same od wieków, goszczące w swoich murach wielu takich, którzy od stuleci leżą w grobach. Pamiętające królów, brzęk mieczy i twarze wielkich dam. Ciche, dostojne, dla mnie niezwykle, niewypowiedzianie piękne. Z najbardziej znanych w naszym kraju należą dwie Mariackie – ta w Gdańsku i ta w Krakowie z robiącym do dzisiaj wielkie wrażenie na turystach ołtarzem Wita Stwosza, a także wiele innych, na czele z Wawelem. To przecież jeszcze nie wszystko – w innych państwach, które powstały wcześniej niż Polska i szybciej się rozwijały, z tego powodu, że są na zachodzie Europy, gotyckich katedr jest jeszcze więcej i robią jeszcze większe wrażenie. Katedra w Remis, gdzie Joanna d’Arc kazała koronować Karola VII na króla Francji; Saint-Chapelle, ufundowana przez Ludwika IX Świętego; katedra w Chartes, tajemnicze dzieło templariuszy, zbudowane na miejscu pogańskiego miejsca kultu z tajemniczym labiryntem na środku; aż wreszcie stojąca w samym środku Paryża wyniosła katedra Najświętszej Marii Panny, Norte-Dame, z rozetą i ścianami pokrytymi maszkaronami, w ciemną noc zdającymi budzić się do życia, twór sztuki późnego średniowiecza, tego zupełnie już feudalnego, a nie teokratycznego.
Kiedyś, na początku wieku dziewiętnastego, po katedrze tej włóczył się pewien bardzo wybitny pisarz, snując – jak to pisarze mają w zwyczaju - fantastyczne historie o dziejach tego niezwykłego miejsca. Myszkując, na jednej ze ścian dostrzegł napis PRZEZNACZENIE, w języku greckim, wyryte zapewne przez kogoś w średniowieczu, bo zdradzał to charakterystyczny styl i wiek muru. Kto, na tyle mądry, by znać grekę, wyrył to straszne słowo na murze świętego miejsca? Czy tego kogoś przygniatało przeznaczenie, straszne, nieuchronne? Jaka historia sprawiła, że zostawił ten napis tu, w tym miejscu? Kim był ten nieszczęśnik? Pytania takie działają na pisarza jak prąd; niechybnie za tą historią kryje się jakiś nieuchwytny mrok, jakaś tragedia, teraz pochowana już w czasie i przestrzeni, dzielących pisarza i tamtą osobę, której tożsamości nigdy nie uda odgadnąć. Jednak i tak jedno słowo, dziwne, nietypowe, może dostarczyć materiału całej książce, dać początek porywającej historii, jednej z tych, które zostają z czytelnikami przez wieki.
Wydawałoby się, że kilka osób, będących bohaterami powieści, nie mogło się nigdy spotkać, a ich losy dramatycznie połączyć. Pustelnica z izdebki na paryskim placu, przystojny oficer-bawidamek, piękna Cyganka, ksiądz – alchemik, filozof z obsesją na punkcie kózki z pozłacanymi różkami i dzwonnik z katedry, brzydszy niż tysiąc nocy listopadowych, to zupełnie inne światy, funkcjonujące obok siebie, ale raczej nie mogące się spotkać. Ich drogi są różne, co prawda pokręcone, jak zwykłe ludzkie losy, nigdy nie miały się przeciąć. Tylko przeznaczenie sprawiło, że stało się inaczej – stali się postaciami jakiegoś pokręconego dramatu, zaskakującego i zupełnie normalnego równocześnie, a los odwrócił ich role. O kim można z pewnością było powiedzieć, że jest dobry, szlachetny i piękny, okazywał się być czarnym charakterem, od kogo spodziewaliśmy się miłosierdzia, tego miłosierdzia nie miał. Natomiast pogardzane przez nas osoby, niebudzące szacunku czy sympatii (no, może trochę politowania), tylko może obrzydzenie, okazują się mieć diamentowe serce, niezwykle czyste i umiejące naprawdę czuć. Taki poplątany los może prowadzić tylko do wielkiego szczęścia, ale, częściej, do tragedii, która skończy niejedno życie, a inne zniszczy na zawsze. A wszystko to na tle Paryża końca XV wieku, barwnego, pociągającego, ale jednocześnie bardzo nieprzyjaznego dla tych, którzy zagubią się w plątaninie biednych uliczek i placów.
Byłam przygotowana na odmienny charakter tej książki, na specyficzny styl Autora, na jego poglądy, zaskoczenia więc – a może nawet szoku – nie było. Z drugiej strony żałuję nieco, bo gdybym nie czytała wcześniej sztandarowej powieści pisarza, Nędzników, książka ta stałaby się jedną z moich ukochanych, a nie tak jak teraz, ulubionych. W porównaniu z tamtą, ta powieść wydaje się krótsza, a przez to znacznie uboższa i nie wiem, czy do końca wychodzi to książce na plus – chociaż surowość to cecha średniowiecza, tak samo, jak cechą romantycznego XIX wieku była rozwlekłość. Nie można też uniknąć porównań do tamtej, a jest wiele podobnych rzeczy, jak choćby to, że na początku czyta się bez większego zaangażowania, natomiast końcówka przyprawia o szybsze bicie serca i wypieki na twarzy. Jednak znajomość najdoskonalszej książce pisarza nie odbiera tej dziwnej, niesamowitej magii najpopularniejszej powieści, wręcz przeciwnie – to jak poznawanie dwóch światów, leżących w tym samym człowieku – tego jaśniejszego, z losów bohaterów Nędzników i tego ciemniejszego, gdzie miłość jest szubienicą czarownicy. Nie jest to również książka zupełnie o fabule, Autor lubuje się bowiem w architekturze średniowiecznego Paryża, pełnej cudowności, której za czasów Autora już nie było, a które dla nas są już snem – czasami powieść sprawia wrażenie fabularyzowanego wykładu z architektury średniowiecznej Francji, zahaczając o wątki filozoficzne i historyczne; jest to powieść o samej katedrze, z którą losy postaci są związane i która wznosi się nad ich głowami swoimi złowieszczymi wieżami. Jest to wreszcie opowieść o feudalnym społeczeństwie końca średniowiecza, wtedy, kiedy gdzieś zagubiły się rycerskie ideały, a w miastach coraz częściej wybuchały bunty przeciw despotycznym panom, na których szczycie stał król, często tyran, pozbawiony jednak realnej władzy przez swoich lenników. Momentami można mieć wręcz wrażenie, że fabuła jest tylko powodem do snucia rozważań i szukania odpowiedzi na pytania, które go interesują.
I to chyba jest największym plusem książki. Błyskotliwe myśli Autora, uważne spostrzeżenia i bardzo naukowe spojrzenie na kwestię architektury(o ogromnej wiedzy na temat średniowiecza nie mówię) sprawiły, że byłam zmuszona zrewidować nieco swoje spojrzenie na tę dziedzinę sztuki, zacząć patrzeć na nią bardziej wnikliwie, analizując każdy jej element, mający przecież tyle znaczeń, przestać obrzucać daną budowlę okiem i suchym tonem rozpoznawać jej styl, jak to robiłam dotychczas. Słowa Autora uświadomiły mi dobitnie, że budynki są podobne do książek, tyle że nietworzone przez jedną osobę, ale całe pokolenia, które przychodzą i odchodzą bez końca. Autor zadziwił mnie w wielu innych momentach – kiedy przeczytałam jego dobitne argumenty udowadniające, że druk zniszczył architekturę (co ma piernik do wiatraka, powiecie, ale uwierzcie mi, ma i to dużo) nieomal spadłam z krzesła. Tak samo, kiedy stwierdził, że krucjaty sprawiły, że świecki feudalizm wygrał nad teokracją Kościoła, co na pierwszy rzut oka jest dość paradoksalnym stwierdzeniem, okazuje się prawdą. Pisarz ma także wielką wiedzę na temat średniowiecza, nie tylko jeśli chodzi o architekturę – opisanie wiarygodnie nauki tamtych wieków, wraz z najprawdziwszym alchemikami, złodziei, króla i zwyczajów, do jakich wtedy ludzie przywiązywali wielką wagę, jest wynikiem pochłaniania opracowań historycznych, albo wieloletnich studiów i pasji, które niszczą strach, w jakim u każdego budzi napisanie książki historycznej z architekturą w roli głównej. Co prawda, wszystko jest nieco wykrzywione, pozbawione naukowego obiektywizmu, szczególnie we fragmentach z królem, co doskonale ujawnia jego romantyczno-rewolucyjne poglądy, choć zdecydowanie jakobinem nie jest. Najważniejsze jednak, że pięknie i z wyczuciem pisze o średniowiecznym Paryżu, tęskniąc za tym, czego nigdy nie zobaczył, a to mi w zupełności wystarcza.
Bohaterowie powieści nie są pozbawieni wad, wręcz przeciwnie. Do bólu ludzcy, pełni wad i słabości, ze swoimi ranami, filozofią i pokrętnymi kolejami życia. Niektórzy z wysiłkiem trwają przy moralności, inni ślepo błądzą gdzieś obok, nieświadomi powolnego staczania się, a jeszcze inni po prostu żyją, próbując następnego dnia jak gorzkiej pigułki. Nawet śliczna, naiwna i romantycznie niewinna Esmeralda, ufnie spoglądająca na świat, tak naprawdę jest tylko człowiekiem, a jej cechy doprowadzają w ostateczności do tragedii. Ona też nie jest pozbawiona wad, nie jest zupełnie czystym barankiem, a złość nie jest jej obca, mimo że ma wygląd anioła. A co dopiero mówić o innych! Dlatego ciężko jest polubić kogokolwiek, poza nieszczęsną mieszkanką celi na placu Grève, Esmeraldą i słynnym dzwonnikiem, młodzieńcem tak brzydkim, że aż trudno uwierzyć w jego istnienie. Tak – ów słynny dzwonnik z Norte Dame to postać niezwykle ciekawa, plastycznie i wiarygodnie przedstawiona, dogłębnie zarysowana i chyba przewyższająca nie jeden portret z Nędzników. Na samą myśl o nieszczęśniku serce mi się kraje (tak, wiem, to jest bardzo nieprofesjonalne), a kiedy dołączymy do tego niezwykle piękne i delikatne uczucie, jakim obdarzył Cygankę, oddane w prostych gestach i oddaniu, potworny cień z katedry staje się jednym z największych portretów literackich w ogóle. Autor z empatią pokazuje nam kryształowe serce swojego bohatera, nie pomijając, oczywiście, jego występków, jednak w kontekście ostatniej, piorunującej sceny w Mountfacon, dzwonnik wydaje nam się chyba – oprócz Esmeraldy – najpiękniejszą postacią w powieści. Dla harmonii, pośród wielu cwaniakowatych sylwetek dobro-złych, najmroczniejszą postać, Klaudiusza Frollo, buduje w zupełnie inny sposób, podręcznikowo wręcz odwrotny, na początku sprawiając, że czytelnik zaczyna go po prostu lubić. Podoba mi się jednak, że pisarz nie ocenia tej postaci, nie biada nad upadkiem, nie moralizuje – przeciwnie. Stopniowo wzbogacając naszą wiedzę o szczegóły z jego życia, sprawia, że rozumiemy to, co się później stanie, w jakiś sposób bardziej współczując, niż miotając na niego przekleństwa. To technicznie doskonała postać, głębokie studium człowieka zbyt wielkiego na swoją epokę, którego charakter nie pasuje do średniowiecznych kanonów i ograniczeń, co w ostateczności doprowadza do go do upadku – dosłownie i w przenośni.
Fabuły nie ma dużo, gdyby wyrzucić liczne dygresje Autora zostałoby może ponad dwieście stron. Rozwija się powoli, nieregularnym tempem, by wybuchnąć dopiero przy końcu fajerwerkami i zwrotami akcji, których najprawdopodobniej nikt się nie spodziewał. Do takiej maniery pisarz przyzwyczaił mnie już w Nędznikach, nie było dla mnie to szokiem, ani zaskoczeniem; z przyjemnością wgłębiałam się w historię, coraz bardziej intrygującą i wciągającą. Dzięki temu nie musiał bawić się w skomplikowane struktury, by stworzyć wielopiętrową, starannie skonstruowaną powieść i uzyskać oczekiwany efekt zaskoczenia, łącząc wątki bohaterów w miejscach, gdzie nikt tego się nie spodziewał. Bo sposób, w jaki splecione są losy bohaterów, sprawia, że – mimo domyśliłam się najważniejszej rzeczy – omal nie zostawiłam swojej dolnej szczęki na podłodze. Tak, niemal uznałam, że te skomplikowane sploty są dziełem Przeznaczenia, fatalnego losu, a nie genialnym pomysłom Autora, który potrafi przyciągnąć uwagę czytelnika nawet wtedy, kiedy w powieści nie dzieje się wiele, zmusić go do przewrócenia kartki i czytania dalej, bez względu na wszystko. Podoba mi się też to, że narracja, taka wolna i w gruncie rzeczy rozważna i wyważona płynie potoczyście do przodu, a pisarz w żadnym wypadku nie stara się napompować książkę dodatkowymi wątkami, czy też nienaturalnie rozbudować te istniejące. Wszystkiego jest tyle, ile trzeba; nawet równowaga między fabułą a dygresjami Autora jest nienaruszona, trudno jest więc czuć przesyt czy też niedosyt.
Styl pisarza jest typowy dla jego epoki: elegancki, mało swobodny, pełen zwrotów do czytelnika. Czasami zabarwiony charakterystyczną dla średniowiecza manierą, momentami błyskający szelmowskim humorem, który już nieraz wyszedł przy Nędznikach. Wbrew pozorom nie ma tu romantycznej kwiecistości czy barokowych ornamentów – opisów, poza odrębnym rozdziałem o zabudowie średniowiecznego Paryża, nie ma wiele, a ze słownictwem nacechowanym emocjonalnie (poza tymi genialnymi sarkazmami, we fragmentach dotyczących krzywd, jakie współcześni Autorowi architekci i nie tylko wyrządzili staremu Paryżowi, który tak uwielbia) pisarz jest wyjątkowo ostrożny, co zbliża powieść do sztandarowego dzieła klasycystycznego, a może po prostu profesjonalnej powieści historycznej. Nawet antypatia do króla została dość starannie zatuszowana, co się chwali, biorąc uwagę okoliczności napisania powieści. Co do średniowiecznej zabudowy miasta, opisy pisarza przerażają swoją plastyką i zupełnie nie nudzą – powoli buduje przed naszymi oczami krajobraz, jakiego już teraz nie ma, opisując ze znawstwem i wielkim zaangażowaniem każdą z ważniejszych budowli, które wyrastają przed oczami czytelnika jak żywe. Każde zdobienie, każde pociągnięcie złotem czy też innym kolorem, każda chropowatość i każda szpetna morda gargulca z Norte Dame jest zamknięta w słowach, niemal dla nas namacalna. Wrażenie podróżowania z bohaterami po właśnie takim Paryżu, bez Pól Elizejskich i Wieży Eiffela, za to z pięknymi kamieniczkami i wyniosłymi pałacami jest dość dziwne, ale też bardzo przyjemne, inne, jakiego, niestety, nie możemy już teraz w najmniejszym stopniu doznać. W tych opisach zamknięta jest także uroda Esmeraldy, szpetność dzwonnika, tajemniczość katedry, ponure wnętrza gabinetów alchemików i przepych reprezentacyjnych części miasta (jak na przykład Pałacu Sprawiedliwości) i klimat świata zaginionego, miasta, które teraz jest już zupełnie inne, takiego, które da się tylko odtworzyć na kartach powieści.
Architektura upadła. Gdyby pisarz zobaczył koszmarki socrealizmu i pruską cegłę, tak bardzo przytłaczającą, dostałby zawału. Literatura, która ją zniszczyła, jeszcze żyje, podtrzymywana przez nieliczne perły, książki, które znajdą sobie czytelników w każdym pokoleniu. Książki, których Autorzy postawili sobie za zadanie ocalić od zapomnienia świat katedr, procesów o czary i uczniów Mikołaja Flamela, gorączkowo szukającymi przepisu na kamień filozoficzny, który ma im dać złoto z żelaza. Czasy barwne, kiedy po świecie chodzili prawdziwi Cyganie, a młodzi żacy uczyli się udawać, że są chorzy na trąd. Czasy, w których ludem rządzili potężni panowie feudalni, ale także czasy, kiedy można było bezkarnie oblegać katedrę. Te wieki, kiedy ludzie wierzyli, że niebo czeka o krok, za progiem milczących czasem katedr, w których unosił się zaśpiew łacińskich chórów, a na odległym placu często wieszano dziewczyny oskarżone o czary. Mrok i światło, przeznaczenie splatające losy bohaterów w tak niespotykany sposób, jak koronki otaczające rozety; czas chyba już tylko obecny w oczach gargulców, zimnych sercach dzwonów i w tej książce, cegiełce budującej wielką katedrę literatury.
Tytuł: „Katedra Marii Pany w Paryżu”
Autor: Victor Hugo
Moja ocena: 8,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/05/architektura-przeznaczenia-recenzja.html
Kto z nas podczas wycieczek nie zwiedzał starych kościołów? Może ktoś był nawet na samym Watykanie, w bazylice świętego Piotra, która pod swoją kopułą skrywa kapiące złotem i marmurem barokowe ołtarze i bezcenne dzieła sztuki, łącząc przepych baroku i harmonię renesansu. Każdy zapewne...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/05/jak-wadek-sta-sie-wadysawem-recenzja.html
W historii Polski jest wielu władców, którzy, delikatnie mówiąc, mieli przechlapane. Taki Stasio Poniatowski. Miał nieszczęście być bardziej światłym niż sarmacka szlachta i naiwnym kochankiem (byłym) carycy Katarzyny. Na dodatek zmuszony był niejako do zdrady swojego państwa, zrzeczenia się korony i nawet długiej egzystencji w Rosji. A nieszczęśliwy Zygmunt August? Jego żony, Elżbieta i Katarzyna, cierpiały na epilepsję, z czego ta pierwsza, szesnastoletnia w dniu ślubu, szybko na to umarła. Ukochana Barbara Radziwiłłówna cierpiała, jak się teraz przypuszcza, na raka szyjki macicy, raczej z własnej winy, bo jako wesoła wdówka do sypialni wpuszczała przed królem wielu mężczyzn, w wyniku czego szybko opuściła swojego ukochanego króla w ciężkiej żałobie, z której nigdy się nie otrząsnął. Jest jeszcze Jan Kazimierz, który żonę miał po zmarłym bracie, królestwo również, potop Szwedów na głowie i ospowatą twarz. Ten jest wyjątkowo smutnym przykładem szlacheckiej anarchii – osławiony rokosz Lubomirskiego w 1666 roku doprowadził do haniebnego zakończenia rządów dynastii Wazów w Polsce. Abdykacja tego biednego króla i udanie się na wygnanie sprawiają, że naprawdę mu współczuję. W końcu nie jestem pozbawiona empatii. Ale nie tylko jego los był zły. Historia Polski zna wiele innych przykładów, zakończonych jednak szczęśliwie, jak historia Władysława Łokietka – pogardzanego przez wszystkich piastowskiego karła, zacięcie stającego do gry o polski tron, ale zawsze przegrywającego z silniejszymi: z Przemysłem II, nieszczęśliwym królem kilka miesięcy, a także z potężnym, złotym Wacławem II Przemyślidą czy z innymi książętami – wyższymi, bardziej pewnymi siebie, bogatszymi. W końcu musiał udać się nawet na wygnanie, tak bardzo później owianym legendami romantyków, poszukujących pocieszenia w najbardziej chwalebnych kartach naszej historii. Bo ten książę w końcu zdobył polski tron, złamał klątwę rozbicia dzielnicowego i niczym frankijski Pepin Krótki, ojciec Karola Wielkiego, dał Polsce Kazimierza, jedynego króla nazywanego przez nas Wielkim. To chyba jedyna tego typu historia w dziejach naszych władców – fakt, że wszystkie cierpienia i przykrości doznane w życiu odwracają się i ta osoba, najmniejsza, najbardziej niepozorna, przez wszystkich pogardzana istota staje się najważniejszym człowiekiem w państwie, za jednym zamachem pokonując dumnych rywali, dodaje jakiejś nadziei, a także sprawia, że lubimy Łokietka jeszcze bardziej, z zapartym tchem śledzimy jego losy.
Drugi tom zapierającej dech w piersiach historyczno-fantastycznej trylogii o Rozbitym Królestwie skupia się w większości na losach Łokietka, postaci, która coraz bardziej wychodzi z cienia, skupia na sobie coraz więcej uwagi, nie tylko czytelnika, ale także, niestety, jego przeciwników politycznych tak jak w poprzednim tomie nieodżałowany Przemysł II. Ale to nie wszystko. W dziwnych okolicznościach umiera król, więc wszyscy bohaterowie muszą zacząć snuć swoje intrygi od nowa, choć większość cele ma takie same. Rozgrywka staje się trudniejsza, więc sieć spisków, dokładnie oplatająca każdego z bohaterów i nazwana polityką, jest bardziej skomplikowana, a więc wszystkie operacje są bardziej przemyślane i wolniejsze. Poza mieczami w ruch idą dokumenty prawne, a tajni, płatni mordercy mają ręce pełne roboty; kobietom aranżuje się małżeństwa, długo debatując nad najwłaściwszym wyborem męża, ale one łatwiej ulegają namiętnościom. Z gry wypadają starzy gracze, wchodzą nowi, po których tak naprawdę nie wiadomo, czego się spodziewać. Nie należy także zapomnieć o istnieniu mocy nadnaturalnych, których tu mamy do wyboru do koloru, a wszystkie, niczym w Iliadzie Homera, wpływają lub chcą wpływać na ludzkie losy, determinują ich wybory, a niektórym, niczym Henrykowi Probusowi w poprzednim tomie, mieszają w głowie. Razem z ludzkim krętactwem, niegodziwością i innymi niskimi pobudkami, którymi kierują się co ohydniejsze istoty z powieści, tworzy to śmiertelną mieszankę, która niektórych zabije, a innych wywyższy. Wszystko to na tle barwnego, ale surowego średniowiecza przełomu trzynastego i czternastego wieku, pełnego bitew, królów i innych fantastycznych rzeczy, mających jednak silne oparcie w historii. Kto więc wygra polityczny wyścig do tronu? I kto wygra miejsce przy władcy? Przeciwnicy są bezwzględni, a nie można nawet ufać duchownym, nie mówiąc o wielkich, arystokratycznych rodach, męczonych własnymi, czasami dziwnymi problemami.
Jeśli poprzedni tom pędził do przodu, by na końcu wybuchnąć w scenie morderstwa Przemysła II, ten rozwija się powoli, ukazując swoje kolory, jak piękny kobierzec. Tylko z pozoru w tym tomie nie ma wielu wydarzeń – fabuła rozwija się powoli, płynnie przechodząc od jednego istotnego wydarzenia do drugiego, nie zostawiając niczego bez wyjaśnienia, bez wrażenia wydarzeń urwanych z łańcucha przyczynowo-skutkowego. Zachwyca mnie benedyktyńska praca pisarki, która z niezwykłą wirtuozerią i iście widowiskowymi pomysłami splata kolejne wątki, wprawiając w ruch mechanizmy historii i jednocześnie zachowując graniczący z prawdopodobieństwem realizm, racjonalne wytłumaczenia historycznych wydarzeń, o których mamy podręcznikową wiedzę, a które ukazane z perspektywy tej książki stają się dla nas nowe, niespodziewane, będące logicznym następstwem uczuć, wyborów bohaterów i poprzednich wydarzeń. Chociaż czytelnik wie o wszystkim, nawet o zakulisowej grze płatnych morderców i królów, czeka na rozwój wydarzeń z zapartym tchem – tylko z pozoru, między rozwiązaniami kolejnych intryg i konfliktów zbrojnych, kiedy trup ścieli się gęsto, nic się nie dzieje; tak naprawdę akcja płynnie sunie dalej, a czytelnik odczuwa to napięcie i to pytanie – co będzie dalej? Szczególnie że niektórych wątków w poprzednim tomie nie było, a inne dopiero teraz rozwijają się pięknie. Fabuła jest bardzo wysublimowana, tkana z delikatnych nici, więcej rozgrywa się na przemyślnie umieszczonym drugim planie, niż na pierwszym; dużo też dzieje się w umysłach bohaterów, w ich wspomnieniach, a niektóre sprawy kryją się w niedomówieniach i ciszy, spowijającej książkę. Tak, gdyby nawet Autorka źle napisała tę książkę, czy też źle skonstruowała bohaterów, przyjemnie byłoby czytać powieść i byłoby to coś, co mogłabym pochwalić. Fabuła potrafi tu zahipnotyzować, omotać czytelnika, niezauważalnie przeprowadzając go przez tę historię, która ma przecież tyle stron. Wątek prawdopodobny, historyczny, wciąż splata się w doskonałych proporcjach z wysmakowaną fantastyką, bardzo widoczną, szczególnie w niektórych wątkach. Autorka nieodmiennie zachowuje równowagę, nie popadając w nadmierny realizm czy tłumacząc wszystko zjawiskami nadnaturalnymi. Książka jednak coraz bardziej przypomina klasyczną fantasy z rycerzami, królami, królowymi i czarodziejami (tutaj mamy raczej duchownych i kapłanów) oraz Królestwo do odbudowania. Są też piękne panny, smoki, pieśni, przeklęte miecze, pełne blichtru miasta i spełniające się przepowiednie z nadnaturalnymi postaciami, herbowe bestie, wracający władcy i mroczne siły, które szlachetny śmiałek musi zniszczyć. Tyle że niezwykłość tej książki polega na tym, że to fascynująca historia naszego kraju w wieku przełomu, żywcem wzięta ze średniowiecznych miniatur i kart kronik, podmalowana tym, w co ludzie tamtych wieków wierzyli i czego się bali.
Jak zwykle wszystko, co można zweryfikować w podręcznikach, jest ukazane zgodnie z prawdą, obiektywnie, profesjonalnie, z wielkim wyczuciem i zrozumieniem średniowiecznego sposobu prowadzenia polityki. Nie ma żadnych kontrowersji, żadnych śmiałych tez, co tym razem zupełnie mnie nie rozczarowuje, wręcz przeciwnie – chociaż nie przeczę, że pisarka nie mogłaby zaszaleć: w końcu koniec rozbicia dzielnicowego to bardzo ważny okres w dziejach polskiej państwowości, okres, w którym nasi rodacy, nękani wewnętrznymi konfliktami i zakusami sąsiadów, zaczynają rozumieć, że Królestwo to coś więcej niż król (cytując Jakuba Świnkę, jednego z moich ukochanych bohaterów w ogóle). Za to Autorka przedstawiła nam kilka średniowiecznych obyczajów, jak pochówek możnego pana i koronacja królowej i króla, a także zabłysnęła dogłębną znajomością średniowiecznej garderoby i metod leczenia, nie mówiąc już o interesującej panoramie Rzymu, którego opis pełen był ciekawych informacji i złośliwych komentarzy. Wszystko razem sprawiło mi przyjemność, bo lubię mieć pewność, że Autor, pisząc o czymś mniej znanym szerszej liczbie osób, wie, o czym w ogóle opowiada i zna wszechstronnie temat.
Nie byłabym sobą, gdyby wspominając o fabule, nie wspomniała o kilku w niej mankamentach. Na przykład o tym, że jedna ze scen z Rikissą, ta, w której wywożą ją z zamczyska Askańczyków, jest dość infantylna, tak samo jak scena miłości Kaliny i Michała Zaremby, nieco naiwna, wydumana i dość niesmaczna, ale nie językowo. Nie wiem, przynajmniej mnie to drażniło, chociaż cały problem młodego Zaremby jest bardziej błyskotliwy od Matki Smoków z Gry o Tron. Jednak to tylko chwilowe zachwiania, bo przecież w takich grubych powieściach kryje się mnóstwo diabłów, tylko czekających na potknięcie się pisarza i nieuwagę. Cóż, ostatecznie mogę to przeboleć.
Nadmienię jeszcze, że jestem zaskoczona tym, jak bardzo wydarzenia z tej części zespalają się z pierwszym tomem. Wiele spraw, które wcześniej były dla mnie niepotrzebne czy też bezsensowne, teraz okazuje się być początkiem czegoś większego, częścią większego wzoru. Nawet śmierć Przemysła II, nie mówiąc o losach bohaterów tylko w pierwszym tomie nadmienionych, ukazanych w maleńkich epizodach, tak naprawdę nieważnych. Ponieważ jak na taką objętość, książka powstała w tempie błyskawicznym, dopracowanie w najmniejszych fabularnych szczegółach graniczy z cudem. Niemożliwe, a jednak: Autorka albo ma pamięć absolutną, albo tony notatek, bo przy takiej objętości, liczbie wątków i postaci, łatwo jest się pogubić, nie mówiąc o wiernym przeniesieniu tego wszystko do drugiego tomu.
Pomysłu należy pisarce zazdrościć. Wiadomo, że środkowa część trylogii jest zwykle najsłabsza – pomiędzy stylowym wejściem i oszałamiającym zakończeniem jest kilka ważnych dla fabuły wydarzeń, które przygotowują na ostateczną rozgrywkę, a które trzeba rozpisać na interesującą książkę. Jednak pisarka tutaj nie zawiodła – jest ciekawie, niezwykle wciągająco, nawet bardziej niż w pierwszym tomie, ale też wszystko jest gruntownie przygotowane na zakończenie, które, mimo że wiemy, że królem będzie Łokietek, zapewne zaskoczy wszystkich. Autorka wykorzystała także szansę na pogłębienie portretów psychologicznych swoich bohaterów, ukazanie ich w sytuacjach mniej ważnych dla całości, skupieniu się na zakulisowej grze, a także – co jest moim zdaniem najważniejsze – raczenie czytelnika smaczkami, momentami, które pozostaną w pamięci przez długi jeszcze czas. Zresztą, o czym ja mówię. Żeby wymyślić i napisać taką rzecz, robiąc to jeszcze z klasą i bardzo błyskotliwie, trzeba mieć naprawdę rozum!
Poza fabułą, na wielki plus zasługują też bohaterowie. Kogoś może przerażać ich ilość, zupełnie jak w Pieśni Lodu i Ognia G.R.R Martina, ale są tak charakterystyczni, że trudno ich pomylić. Oczywiście, nie mamy takiego samego składu jak w poprzedniej części – brakuje Przemysła i jego dwóch żon, Henryka Wrocławskiego, Leszka Czarnego, świętej Kingi i wielu innych, którzy poumierali w trakcie poprzedniego tomu, za to na pierwszy plan wysuwają się inne postacie, które poprzednio stanowiły tło lub nie były ważne – na pewno można wymienić takie osoby jak – całkowita, niezwykle dla mnie miła niespodzianka – Krzyżak Zygfryd von Schwarzburg, księżna Elżbieta, żona nieszczęsnego Henryka Brzuchatego, a także Henryk Głogowski osobiście (jego intrygi i układy z biskupem Andrzejem Zarembą stanowią spory kawałek książki, chociaż sama postać nie budzi sympatii, niestety), ten sam, który mężowi Elżbiety zrobił… małą, maleńką krzywdę. Od której Brzuchaty przypadkowo zmarł, co też Głogowczyk życzy Łokietkowi, który w pierwszym tomie, faktycznie, zabił mu brata. W każdym razie, poza nim, bliżej przyglądamy się młodej Rikissie Elżbiecie, biskupowi Muskacie – wyjątkowo nieprzyjemnej postaci cyklu, arcybiskupowi Śwince, obu Wacławom, Zarembom, Tylonowi… I jeszcze innym postaciom, wymienianie ich jednak sprawiłoby, że wydałabym zbyt wiele z fabuły, którą musicie poznać przecież sami. Jednak zdecydowanie najważniejszą rolę – tak jak w poprzednim tomie Przemysł II – odgrywa tu Władek, karłowaty książę kujawski. Tak naprawdę cała akcja skupia się na nim, poznajemy go najgłębiej ze wszystkich bohaterów, a jego przyjaciele i żona, Jadwiga, stają naszymi towarzyszami, których poznajemy bardzo dokładnie. Tej postaci należy poświęcić nieco więcej uwagi, bo to popis umiejętności Autorki, które wciąż mnie zadziwiają. Władysław później zwany Łokietkiem to postać dynamiczna, głęboka, psychologicznie wiarygodna. Może nie przechodzi takiej widoczniej metamorfozy jak sienkiewiczowski Kmicic, jednak wyraźnie widać jego przemianę (w czasie jego wygnania) z porywczego, wrażliwego na krzywdę księcia, złego, bo naiwnego polityka i niezbyt czułego męża w prawdziwego męża stanu, kochającego ojca rodziny i osobę, którą można nazwać godnym królewskiej korony, która – jak przypuszczam – ozdobi jego skronie w następnym tomie. Władek jest pełen wad, a największą z nich jest lekkomyślność i naiwność; pełen także i zalet, bo to naprawdę dobry człowiek, mający lepszy kręgosłup moralny od znakomitej większości bohaterów powieści; ma ludzkie słabości, śmiesznostki, dziwactwa i rzeczy, które powinien w sobie naprawić, ale nie potrafi. Autorka darzy go dużym zrozumieniem i, choć stara się być obiektywna, momentami widać jej sympatię do tej postaci, co jednak nie sprawia, że1 jest wobec niego nieobiektywna – raczej chodzi tu bardziej o współczucie dla biednego księcia, który jest zmuszony udać się na wygnanie (o czym świadczy ta piękna scena w maleńkiej, rzymskiej świątyńce św. Stefana, o wyraźnie filozoficznym zacięciu, jak dotąd jedna z moich ulubionych scen cyklu o Piastach).
Poza wyżej wymienionymi pojawia się jeszcze wielu innych bohaterów, mniej lub bardziej dla fabuły powieści ważnych – do gry o trony i nie tylko staje wielu innych bohaterów. Wzrok przyciąga i fascynuje postać Wacława Przemyślidy, który dopiero tu ukazuje swoją zdeformowaną naturę w całej rozciągłości (którą kontynuuje jego syn, Wacław III i co z powodzeniem wykorzystuje biskup krakowski Muskata). Za nimi przemykają postacie płatnych zabójców, ich własnych gierek, a także cień Mechtyldy Askańskiej, której gwiazda, na szczęście dla jej wrogów, zaczyna powoli gasnąć. Pojawia się postać Henryka z Lipy, co jest warte odnotowania, ponieważ podejrzewam, że w następnym tomie poznamy tę postać bardziej. Poza sztywnymi postaciami książąt i innych możnych, których sylwetki – mniej lub bardziej wyraźnie zarysowane – naturalnie są ważniejsze, mamy jeszcze tak zwanych dzikich, Straszą Krew. W końcu poznajemy kapłanów Trzygłowa i ich ponure przepowiednie, ale i tak wątek Jemioły (poza zemstą), Dębiny i ich świata w ogóle, zaczyna ginąć pod ciężarem politycznych machinacji, zatracając się w nachodzącym świecie feudalizmu, zmierzającemu ku postępowi i wycinaniu lasów, w których chłopi, coraz bardziej uświadomieni, o możnych panach i władcach nie mówiąc, porzucą dawne wierzenia, pozostawiając starych bogów i ich wyznawców w zapomnieniu.
Język tej powieści jest taki sam jak poprzedniej – co więcej, ma się wrażenie, że uległ ewolucji ku lepszemu. Pisarka zachowuje harmonię między barokowością i potocznością, wplatając w to nieco charakterystycznego dla średniowiecza stylu mówienia. Styl jeszcze bardziej nabiera rytmu; harmonia staje się niemal dark wave’ową muzyką, przez co miałam wrażenie, że opisywane przez Autorkę wydarzenia dzieją się w jakimś śnie, a może w wizji gorączkującego. Ogólny, ponury i iście gotycki nastrój, osiągnięty za pomocą akcji i hipnotyzujących słów, czasami zmienia się w liryczny, jednak zawsze pełny mroku i jednocześnie hipnotyzujący. Zupełnie jak w Makbecie! Zdarzają się żarty, jasne promyki w grobowych ciemnościach i niepokojących cieniach, zdarzają się momenty szczęścia bohaterów i zwykłego ludzkiego smutku, jednak zawsze zanurzone w mrocznym świecie pełnym duchów, strachu i nieszczęścia. Mroku, z którego mogą wyjść demony, w którym może otworzyć się Brama, prowadząca do równoległego świata. Pisarka zrobiła wielkie postępy także w scenach erotycznych – stałe się o wiele mniej nachalne, bardziej liryczne, płynne, umowne, więc bardziej intymne. No, może poza tą sceną z Kaliną i Michałem Zarembą, a raczej z jej dziwnymi, nieco obscenicznymi fragmentami, które nieco psują całość i które, zapewne, w jakiś sposób można by ominąć. Mam nadzieję, że Autorka popracuje nad tym, by w następnym tomie te małe mankamenty zniknęły, bo i tak w tej kwestii jest o wiele lepiej – w poprzednim tomie do czynienia mieliśmy z dość dosłownymi opisami, okraszonymi jeszcze powtarzającymi się wyrażeniami. Widać, że Autorka opisuje to śmielej, a jednoczenie z wyrafinowanym smakiem.
Okładka jest bardzo ładna i adekwatna do treści – powiedziałabym nawet, że jest jej kwintesencją. Mimo, co tu ukrywać, nie było wiele bitew herbowych bestii, Jakub Świnka na ich tle, wpatrzony smutno w trzymaną w dłoniach koronę, wygląda bardzo korzystnie. Zresztą – pioruny, naprawdę straszne, jak powiedziała to moja mama, herbowe bestie i to ciemne tło, razem z tytułem, podsumowują na wielu poziomach treść powieści. Warto także wspomnieć, że pieczęć Przemysła II, zrekonstruowana dla Autorki przez pewnego profesora, umieszczona na obwolucie, tym razem pęknięta, wspaniale koresponduje z poprzednim tomem, przez co oba, postawione obok siebie na półce, wyglądają wspaniale. Zastanawiam się, jak wobec tego prezentował się będzie tom trzeci i liczę na ciekawe pomysły wydawnictwa. Liczę. Bardzo liczę.
Jakieś wady? Poza maleńkimi dysharmoniami w fabule - przewidywalnym rozwinięciem wątku naszego powieściowego Krzyżaka albo niezbyt przekonującej kontynuacji wątku Mechtyldy Askańskiej i kilku infantylnych scen z Rikissą dość dobrych, ale dla innych pisarzy, niczego godnego surowej nagany nie znalazłam, co się Autorce chwali i pokazuje, że od ostatniego tomu zrobiła spore postępy, jeśli jeszcze mogła jakieś zrobić. Uszczęśliwia mnie to bardzo. Może tu i tam przy bohaterach przydałoby się jakieś muśnięcie, może więcej refleksów złota przy postaci Wacława, jednak tak naprawdę, co za dużo to niezdrowo, a Autorka potrafi zachować równowagą, czyniąc powieść naprawdę średniowieczną. Eh! Czy ja naprawdę muszę w każdym akapicie zachwycać się tą książką? Naprawdę?
Ośmielę się powiedzieć, bo bardzo lubię śmiałe tezy, że od czasów prozy Sienkiewicza nie mieliśmy tak dobrych powieści historycznych, napisanych z pasją i nieskrywanym patriotyzmem. Chociaż powieści skrajnie się różnią, nie tylko podejściem do historii, potraktowanie tematów tabu, różnicą epok i stylów, a także konwencją – bardzo wyraźnie zarysowanym wątkiem fantastycznym i niezwykle współczesnym podejściem do historii, tak różnym od tego autora Krzyżaków. Proza Sienkiewicza czaruje, a proza pisarki porywa. Jednak ich powieści – poza doskonałym wykonaniem technicznym – coś łączy. Pasja, miłość i wrażenie, że stworzone przez nich światy istnieją naprawdę, że są tylko o wyciągnięcie dłoni, niemal namacalne. Że bohaterowie istnieją naprawdę – możemy się pośmiać z fortelów pana Zagłoby i zobaczyć, jak z zakompleksionego kujawskiego Władka, o połowę mniejszego od każdego ze swoich wrogów, nieudacznika i słabeusza bohater przeistacza się w króla Władysława Łokietka, potężnego władcę, mającego siłę zniszczyć klątwę Rozbicia.
Tytuł: „Niewidzialna Korona”
Autor: Elżbieta Cherezińska
Moja ocena: 8/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/05/jak-wadek-sta-sie-wadysawem-recenzja.html
W historii Polski jest wielu władców, którzy, delikatnie mówiąc, mieli przechlapane. Taki Stasio Poniatowski. Miał nieszczęście być bardziej światłym niż sarmacka szlachta i naiwnym kochankiem (byłym) carycy Katarzyny. Na dodatek zmuszony był niejako do zdrady swojego państwa,...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/04/ulubione-kolory-smierci-recenzja-ksiazki.html
Na temat II Wojny Światowej napisano już dużo,i prawie tyle samo nakręcono filmów. I nic dziwnego – jest to największy, najbardziej fascynujący i przerażający konflikt w dziejach ludzkości, pełen piękna, poświęcenia, ale także podłości i zła. Fascynację do dziś wzbudzają dwie główne postacie tego najbardziej krwawego dramatu – groźny psychopata i bezwzględny morderca, czyli Adolf Hitler i Józef Stalin. Nie dziwię się, bo to wprost nieprawdopodobne, żeby w jednym człowieku mieszkało tyle zła, tyle nieuzasadnionej nienawiści i co musiało się stać, żeby wąsaty, niemiecki szeregowiec o ambicjach artysty stał się chyba jedną z największych bestii w historii, a tłusty Gruzin sprawił, żeby Rosjanie znów zgodzili się na wojnę, budując wielkie, ale nietrwałe imperium. I nie tylko – przeraża milczące świadectwo Holocaustu - Auschwitz, wraz z jednym, zachowanym krematorium i szubienicą, na której zawisł w końcu Rudolf Hoss, komendant tego piekła na ziemi. Amerykanie pamiętają o swoich współobywatelach, którzy zginęli w Europie i podczas wojny na Pacyfiku z Japonią, w pamięci Japończyków wyryły się Hiroszima i Nagasaki, straszliwe świadectwa gniewu mocarstwa z Zachodu, a także piękna, ale bezsensowna ofiara kamikadze. Polacy zapewne pamiętają powstanie warszawskie 1944, najbliższy naszym czasom romantyczny zryw, a także, dzięki serialowi Czas Honoru – cichociemnych. Jednak było też sporo przykładów ludzkiej małości albo, jak to woli, wyrachowanej polityki – rząd Vidkuna Quislinga, albo rząd z Vichy Philippa Petaina. Nie mówiąc o kapusiach i szmalcownikach, bo ci, męczeni wyrzutami sumienia, często popełniali samobójstwo.
Jednak najwięcej emocji, nie tylko w ludziach wgłębiających się z zamiłowania w ten konflikt, wzbudza chyba postawa dwóch narodów – Żydów i Niemców. Dlaczego Żydów, tego, mam nadzieję, nie muszę tłumaczyć, a z rodakami Hitlera to problem jest bardzo ciekawy. Już Leon Kruczkowski napisał bardzo dobrą rzecz, dramat Niemcy, który opowiada o postawach tego narodu podczas II Wojny Światowej. Ocena była zupełnie taka jak moja – byli Niemcy i Niemcy, zupełnie tak jak w każdym innym narodzie. Bo przecież wszyscy, no, może poza SS-manami z obozów koncentracyjnych i innych bestyjek jak Mengele, nie byli tacy jak ich wódz, byli zwykłymi ludźmi. Wielu z nich szło do Wehrmachtu bo musiało, z różnych powodów. Inni wyciągali rękę w pozdrowieniu Heil Hitler , w myślach kląc na Führera. Wielu z nich nie wiedziało o wojnie niemal nic, dopóki ona nie przyszła do nich z alianckimi bombami i zniszczeniem. I bynajmniej nie winię Sprzymierzonych – to była wszystko wojna, jej cena, którą należało zapłacić wszystkim bez wyjątku. No bo Śmierć nie widzi różnic między Aryjczykiem, Żydem czy innym, biednym człowiekiem. Może czasami, przy niektórych, tylko zapłacze.
Liesel Meminger była małą dziewczynką, kiedy matka, żona niemieckiego komunisty, musiała oddać dzieci do rodziny zastępczej. Życie z nią w czasie szalejącego terroru Hitlera byłoby dla Liesel i jej brata Wernera zbyt niebezpieczne. W pociągu dochodzi do tragedii – chłopczyk umiera, prawdopodobnie na nieleczone zapalenie płuc. Dziewczynka sama trafia na Himmelstrasse (co, tłumacząc na język polski, oznacza Ulicę Nieba czy coś w tym rodzaju) 33, w małym miasteczku gdzieś pod Monachium, do Rosy i Hansa Hubermannów. Tam ma spędzić najbliższe, chyba najszczęśliwsze, lata swojego życia, aż do tragicznego finału. Pozna moc słów z przeczytanych książek – pierwszą lekturą dziewczynki będzie Podręcznik grabarza, książka, która wypadła młodemu pomocnikowi człowieka od kopania grobów w czasie pospiesznego pogrzebu Wernera, gdzieś w śniegu, na bezimiennej stacyjce. Jednak te lata nie są do końca beztroskie – zanim przyjdzie się dziewczynie ukrywać w piwnicy przed samolotami, wojna zmaterializuje się w młodym Żydzie, z którym Liesel będzie łączyć szczególna więź. Nie mówię o głodzie, którym dziewczyna i jej najlepszy przyjaciel przymierają przez całą prawie książkę. I o tych drobnych, wtrąconych mimochodem smaczkach, które uważny czytelnik wychwyci – incydentach z Hitlerjugend, z Jessem Owensem i wiele, wiele innych rzeczy. Drobne aluzje i ciekawe szczegóły nie omijają także wątku nawiązującego do tytułu – kradzenia książek.
Narratorem książki jest niezwykle ciekawa persona – Śmierć. Szczerze mówiąc, pierwszy raz w moim czytelniczym życiu miałam okazję zetknąć się z tą postacią bliżej, mimo że wiele powieści o niej już napisano. A jeszcze przeczytać książkę, opisaną z jej – przepraszam – jego (bo Śmierć jest tu rodzaju męskiego) punktu widzenia to dopiero przeżycie! Ale dlaczego akurat Śmierć? Ktoś powiedziałby, że w takiej sytuacji nawet sam Adolf Hitler byłby dobry. Zresztą, Liesel po zakończeniu fabuły jeszcze przez długi czas żyje, więc on ma do niej? Odpowiedzią może być to, co powiedział w pewnym momencie narrator: II Wojna Światowa to czasy, w których śmierć była dosłownie wszędzie. I wiedziała wszystko. Zresztą, Śmierć musi się interesować ludźmi i ich historiami – to podstawa pracy tej istoty. Także dzięki takiemu narratorowi, jego specyficznemu podejściu do wojny i do ludzi, na których patrzy z boku, pozbawiony ich wahań, problemów i emocji, otrzymujemy powieść z niebanalnym, świeżym spojrzeniem, wciągającą i intrygującą. Sama Śmierć to interesująca postać – pisarz oryginalnie ukazał nam charakter, zainteresowania – okazuje się, że Śmierć także je ma – i poglądy na otaczającą rzeczywistość. Wykreowanie takiego bohatera w wiarygodny sposób graniczy z cudem, wywołanie mojej sympatii zamiast ironicznego komentarza to podwójny złoty medal. Reszta powieści także nie jest zupełnie schematyczna – kiedy uśmiechałam się zjadliwie, myśląc, że stanie się to, co przewidywałam, okazywało się, że wręcz przeciwnie – powieść mnie zaskoczyła, choć losy bohaterów nie są zbyt skomplikowane. Ot, życie i tyle. Niezwykłe były także dopracowane szczegóły powieści, małe, drobne pomysły, składające się w idealną całość, które mnie sprawiają niebywałą przyjemność. Być może wiecie co czuję, kiedy Autor serwuje kilka drobnych, ale jakże błyskotliwych scenek? Można to porównać z delektowaniem się ciastkami, wypełnionymi masą czekoladową, Ptasim Mleczkiem czy Rafaello. Mniam!
Język jest jednym z największych atutów powieści. Z pozoru minimalistyczny, usiany jest wieloma metaforami, które, jeśli nasze szare komórki pracują na odpowiednich obrotach, odsłaniają głębię spojrzenia Autora i niezwykłą umiejętność uchwycenia koloru, faktury, uczucia i kształtu w jednym, niekiedy dwóch słowach, co skutkuje, niestety, wciągnięciem czytelnika w środek historii, pełnej barw i wrażeń. Czasami, tam, gdzie trzeba, pisarz wstawia słowa proste i dosadne, czasami snuje delikatne nici prozy artystycznej najwyższych lotów, czasem po prostu opowiada, a wszystko robi z lekkością wirtuoza i pewnością siebie, dokumentując zwykłe życie, a jednocześnie je mitologizując, albo, to lepsze określenie, zamieniając na ślicznie napisaną bajkę, ale bez zakończenia żyli długo i szczęśliwie, a może i z nim, kto wie. Momentami nie ukrywa rzeczy, które inni z pewnością by zachowali w wyobraźni, czasami jednak nie mówi nic. Autor wie, jak operować ciszą, niczym wprawny reżyser. Dzięki temu historia Liesel jest prozatorska , liryczna i zwykła, pozbawiona wszelkich cech życia upiększanego na potrzeby literatury, a przez to bardzo wiarygodna. Pełna wyczucia, pozbawiona nachalności, zupełnie nieprzegadana. Pozornie prosta, ale tak naprawdę bardzo skomplikowana, misterna, krucha. Mam wrażenie, że trochę niepotrzebnych wątków, kilka zdań, a nawet słów więcej i harmonia zamieniłaby się w dysonans.
Opisy zostały zbudowane podobne – kilka zdań u Autora to kilka akapitów u innych. To niezaprzeczalny tego, że mamy do czynienia z pisarzem wybitnym – przy kilku innych recenzjach bardzo dobrych książek także o tym wspominałam. Bo zawarcie wszystkich wrażeń słuchowych, węchowych i wzrokowych w kilku zdaniach jest mistrzostwem, wymaga wielu lat intensywnych ćwiczeń albo niebywałego talentu. Tak samo, jak z opisami uczuć bohaterów – pisarz znajduje słowa, które w sposób zwięzły, a jednocześnie bardzo bogaty znaczeniowo oddają to, co w danym momencie czuli bohaterowie. Jak ja uwielbiam takie książki!
Pomiędzy tekstem głównym znajdują się przerywniki, dopowiedzenia Śmierci, jakby didaskalia. Na początku denerwowały mnie, wybijały z czytania, ale teraz widzę, że dopełniają tekst, rozszerzając maksymalnie perspektywę, nie burząc porządku książki. Dzięki temu pisarz uniknął dłużyzn, mielizn i innych Zdradliwych Pułapek Na Autorów, na które wiele z nich się łapie. Dzięki temu książka zyskuje także oryginalny układ, jakiego jeszcze u żadnej powieści nie zauważyłam, niezwykle pomysłowy chwyt, także z graficznym wyróżnieniem. Co więcej, to również świadczy o pomysłowości pisarza i jego odwadze – gdyby znów ktoś miał cięższe pióro i mniej talentów, pomysł okazałby się klapą, kolejnym gwoździem do trumny jakiejś beznadziejnej książki. Być może nawet i ja, z moją nieszczęsną tendencją do słowotoku, zniszczyłabym to, jeśli w ogóle wpadłabym na taki pomysł. A prawdopodobnie nic podobnego nie wpadłoby mi do głowy.
Bohaterowie to sylwetki z krwi i kości. Portretując główną bohaterkę, pisarz konstruuje ją z cieni i świateł, wad i zalet. Liesel wpada w gniew, drze nawet książkę, kradnie je, nienawidzi Hitlera i zakochuje się w swoim przyjacielu, Rudym Steinerze, tą pierwszą, nieśmiałą szczeniacką, jednak prawdziwą, miłością. Z czasem zapomina o swojej prawdziwej matce, o co przecież nie można jej winić, ale trzeba przyznać, że Autor nie pomija niczego, odnotowuje nawet najmniejsze uczucie dziewczyny, negatywne czy dobre, potępiane czy nie. Dzięki temu Liesel jest ciekawą, wiarygodną postacią, taką jak każdy, ani zupełnie białą, ani zupełnie czarną. Głównie wzbudza jednak sympatię, ale taką prawdziwą sympatię człowieka do człowieka, a nie człowieka do postaci, która z racji swojego papierowego charakteru ma prawo życia tylko w powieści. Ciężko uwierzyć nawet, że powieść jest wymyślona, nie jest to żadna fabularyzowana biografia czy coś w tym stylu. Na moje szczęście – i pisarza również – Autor nie ocenia żadnego z bohaterów, pozostawiając to chyba czytelników, albo chcąc wywrzeć na nich większe wrażenie. Gorsze jest przecież czytanie o bestialskich czynach żołnierzy względem Żydów, niż biadania narratora na ich złem, przynajmniej taka jest moja opinia.
Wiele sympatii wzbudzają także pozostałe postacie – Rosa, dobra kobieta z mocno niewyparzonym językiem, Hans Hubermann ze swoimi oczami i akordeonem. Obaj są prostymi ludźmi, jednak Autor, opisując następujące po sobie epizody powieści, delikatnie pogłębiając ich psychikę, ukazuje wielkie pokłady mądrości życiowej i dobroci, a także powiększającej się miłości do ich przybranej córki, chociaż każde z nich okazuje to w inny, sobie właściwy sposób. Nie sposób także nie napisać o Rudym, typowo aryjskim dzieciaku z blond czupryną, marzącym o zostaniu Jessem Owensem, murzyńskim zwycięzcą Igrzysk Olimpijskich w 1933, któremu, jak się domyślacie, Hitler nie podał ręki. Nie można go nie lubić, nie mówiąc już o kibicowaniu mu podczas sprzeczek z komendantem jego oddziału Hitlerjugend i nie uśmiechać się na wspomnienie tego wątku z miłością do Liesel. Jednak chyba tylko Liesel lubię bardziej niż jedną z najtragiczniejszych postaci, a zarazem jedną z najciekawszych – ukrywającego się w piwnicy Hubermannów Żyda, Maxa. Z jego pojawieniem się wiąże się długa historia, którą musicie sobie, naturalnie, doczytać sami. W każdym razie postać niedoszłego żydowskiego boksera, który chce bić się z samym Hitlerem, młodego mężczyzny z włosami jak piórka ptaka jest niezwykle sympatyczna i, jak to bywa w takich książkach, budzi współczucie, ale nie sentymentalne politowanie, nie tylko dlatego, że musi się ukrywać. Max ma własne historie, własne koszmary, własne wyrzuty sumienia, tak samo jak Liesel, ma też pewny talent do malowania, który stara się wykorzystać podczas długich dni w piwnicy. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że gdybym spotkała go nawet w takich okolicznościach jak główna bohaterka, na pewno polubiłabym go bardzo tak jak ona. Z innych postaci, o których warto napisać więcej jest Ilsa Hermann, biedna, załamana po śmierci swojego syna kobieta, która dostrzega w małej złodziejce książek to, czego inni nie zauważają, lub nie chcą zauważyć. Jest to ciekawa postać, Autor nie ocenia jej, wydaje się wręcz, że jej współczuje i niejako ją rozumie, szczególnie jeśli chodzi o zamknięcie się w domu i życie bólem, który w końcu pokochała, bo nie było innego wyjścia. Bardzo ją polubiłam, jednak bardziej tą sympatią, jaką darzymy życiowych nieudaczników, ludzi, którzy odpadli z gry przed jej ostatecznym zakończeniem. Wszyscy są tylko ludźmi, zwykłymi, w rzadkich przypadkach tylko zhitleryzowanymi, traktujący Wodza i jego pomysły jak następne obowiązki, coś w rodzaju chodzenia do szkoły albo do pracy. Niemcy z książki są tacy jak wszyscy – przede wszystkim chcą żyć i postępują zgodnie ze swoimi poglądami, charakterem.
W tle przewijają się jeszcze inne sylwetki – niedosłyszący Tommy, zhitleryzowana Frau Diller, biologiczny syn Hubermannów, który życie zakończył (jak wielu innych, młodych Niemców) w śniegach Stalingradu, ich biologiczna córka, Trudy, inni mieszkańcy Himmelstrasse, w tym nieszczęsna sąsiadka i jej syn, który popełnił samobójstwo. Koledzy i koleżanki Liesel ze szkoły, różnego rodzaju ulicznicy, z którymi Rudy i złodziejka książek kradną jabłka latem. Dowódca Rudy'ego z Hitlerjugend. Znajomi Hansa z wojska. I wiele innych postaci, pokazanych migawkowo, jednak z taką samą przenikliwością. Ludzi, na których natykamy się w codziennym, zwykłym życiu, ni to czarnych, ni to białych.
Pisarz traktuje fabułę dość luźno. Czasami z wyprzedzeniem informuje nas, co nas czeka, czasami wtrąca długie dygresje, dzięki którym możemy dowiedzieć się o pracy Śmierci w czasie II Wojny Światowej, niekiedy cofa się kilka lat wstecz, opowiadając jakąś historię od początku, by nie zakłócić późniejszych wydarzeń niepotrzebnymi wydarzeniami i retrospekcjami, na czym ucierpiałaby specyficzna konstrukcja. Raz czy dwa razy zdarzyło się zapętlenie akcji – wydarzenie przedstawiane przez Śmierć na początku, tak naprawdę ma miejsce dopiero przy końcu powieści. Akcja toczy się jednak w niemal uporządkowanym rytmie. Nie można też narzekać na efekt cięcia scen, bo pisarz pisze tylko tyle, by nie było wszystkiego za dużo – przydługich opisów dni, w których nie dzieje się nic, co nie miałoby wpływu na akcję - ale także nie za mało i fabuła przebiega lekko, potoczyście. Mimo niejakiej przewidywalności (wiemy, że pisarz przypomina nieco, pod pewnym względem G.R.R Martina, tego od Gry o Tron, w której w najnowszym tomie są niemal inni bohaterowie niż pierwszym), akcja trzyma w napięciu, dzięki temu książka niemiłosiernie wciąga.
Akapit trzeba poświęcić także prawdzie historycznej, zawartej w książce. II Wojna Światowa z wielu powodów nie przestaje być tematem drażliwym i budzącym wiele emocji i kontrowersji. Poruszając się po takim grząskim terenie, pisarz obiera najbardziej racjonalną drogę. W stosunku do Auschwitz użył wyrażenia niemieckie obozy na polskiej ziemi , za co mam ochotę mu pogratulować, nie ma moim zdaniem lepszych słów na ucięcie wielu wątpliwości na ten temat. Pisarz także, snując opowieść o dziewczynie zakochanej w książkach, rozwija swoją koncepcję sposobu przejęcia władzy przez Adolfa Hitlera – słowa. Słowa, które zawładnęły umysłami Niemców, wydobywając z nich uśpioną w każdym z nas bestię. Słowa są potężne, mówi narrator, rozumieją to też Liesel i Max, nienawidząc ich za to, że ściągnęły na jej miasteczko bombowce, że za nie Niemcy muszą płacić taką wysoką cenę. Nietrudno w to uwierzyć – dowodów jest wiele, a najbliższym jest to, że książka, zadrukowana tylko słowami, wciągnęła mnie tak bardzo, jak życie.
Przed tym, kiedy przejdziemy do minusów, by polać ten tort jeszcze jedną warstwą lukru, wspomnę o obrazkach, których nawet kilka znajduje się w tej książce. O ile te z Strząskaczki słów były w pewnym sensie konwencjonalne i adekwatne do treści opowiadania (a mimo to w swoich dość naiwnych liniach bardzo ładne), to ptaki znajdujące się w innej książce Maksa, zatytułowanej Zbędny człowiek, skradły kawałek mojego serca. Czasami nawet sięgam po książkę, by na nie popatrzeć. Są absolutnie genialne, chociaż nie wiem, na czym polega ich wyjątkowość. Tutaj należą się także pochwały edytorowi książki, ponieważ pod rysunkami widać kawałki najprawdziwszego, angielskiego wydania Mein Kampf , jedynego artystycznego przedsięwzięcia niespełnionego malarza nazwiskiem Hitler, nawet w swoim czasie popularnego. Niezwykła dokładność, podziwiam to.
No właśnie, minusy. Ja tu słodzę jak nigdy, a wy zastanawiacie się, co się ze mną porobiło, czyż nie? Czy moje złośliwe, wprawne oko nie dostrzegło minusów? Ano zauważyło, nie bójcie się. Jeden z nich rzuca się w oczy – jest nim filmowa okładka. Filmowe okładki zwykle są podobne do plakatów, a to znaczy niezbyt ładne, delikatnie mówiąc, a w dodatku książka w ten sposób staje się droższa. Z tą nie jest tragicznie, jednak dobrze też nie, szczególnie dlatego, że wolałabym, jak już, samą Liesel z książką, bez tego wszystkiego w tyle, przez co mam wrażenie przeładowania, czyli napaciania. Na drugim planie mamy scenę palenia książek w miasteczku dziewczyny, czyli, oprócz wielkiego stosu palących się książek, ludzi w hitlerowskich mundurach i flagi ze swastykami, a poniżej jeszcze hasło promujące film, dość nieadekwatne do całości. Chyba że w filmie dużo przeinaczyli, co jest możliwe. Zresztą, sama aktorka nie robi na mnie większego wrażenia, w moim odczuciu nie przypomina Liesel – ale to właśnie jest bolączka oglądania filmu po przeczytaniu książki, która, jak zapewne wiecie z doświadczenia, zwykle jest lepsza od ruchomego obrazu.
Nie macie wątpliwości, czy polecam, prawda? Więc, kiedy przeczytacie ten mój niemal w całości pochwalny pean, biegnijcie do biblioteki czy też księgarni, bo tę powieść trzeba mieć po prostu na półce, i czytajcie. Od razu mówię co wrażliwszym czytelnikom, że nie muszą obawiać się przytłaczającego smutku, jaki towarzyszy tej powieści, jak zresztą wszystkim dobrym książkom o II Wojnie Światowej, bo pomiędzy białym niebem na początku a czerwonym na końcu, rozpięta jest cała gama barw, mieniących się wieloma odcieniami. Oczywiście na potrzeby reklamy nie wspomnę, że większość z nich jest ulubionymi barwami Śmierci, istoty, która, jak dowiadujemy się zaraz na początku, bardzo kolory i łowi je. Jakby chciała odwrócić swoją uwagę od tragedii ludzkiej śmierci, tej jednostkowej i tej zbiorowej, w czasie jednej z wielu potwornych wojen.
Tytuł: „Złodziejka książek”
Autor: Markus Zusak
Moja ocena: 8/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/04/ulubione-kolory-smierci-recenzja-ksiazki.html
Na temat II Wojny Światowej napisano już dużo,i prawie tyle samo nakręcono filmów. I nic dziwnego – jest to największy, najbardziej fascynujący i przerażający konflikt w dziejach ludzkości, pełen piękna, poświęcenia, ale także podłości i zła. Fascynację do dziś wzbudzają dwie...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/03/bolesna-droga-recenzja-ksiazki.html
Kiedyś, kiedy moje Niekończące Się Problemy zbytnio mnie przytłoczyły, wlazłam na strych i zaczęłam buszować. Pod stosami kaset Nirvany, The Beatels i Elvisa Presleya, wygrzebałam kasetę, która na okładce zamiast demonstrującego białe zębiska starego gwiazdora miała napis, brzmiący dość banalnie. Było to słuchowisko – na stronie A (ach, te kasety!) było narodzenie Jezusa, a na stronie B – śmierć. Znów jakieś rzeczy mojej ciotki, pomyślałam, zniechęcona odkładając kasetę na bok. Tyle że kiedy już później, kiedy zachwycona oglądałam bezcennego białego kruka – Ogniem i mieczem z znakomitymi obrazkami, wydane po polsku w Londynie w czasach, kiedy na ziemiach polskich komunizm wił sobie gniazdko, przyszła mama. I, kiedy podzieliła już moje zachwyty, wskazała na odłożoną na bok kasetę. To jest dobre , powiedziała i zaczęła się cieszyć, że okryłam to. Mama powiedziała, że słuchowisko owo powstało na kanwie pewnej równie ciekawej co dobrej powieści. Zaintrygowana słowem powieść schowałam kasetę do kieszeni, a kiedy kilka dni później z nudy, a może z braku dobrej muzyki do słuchania, w trakcie zapełniania wordowych stronic Tym Co Piszę, albo kolejnymi recenzjami (ile można słuchać soundtracku do Gry o Tron na zmianę z Lisą Gerrard?) włączyłam ową kasetę. I wiecie co? Wsiąkłam. I nie chodzi tu już o temat.
Wobec tego przeczytanie książki było już tylko sprawą czasu. Kiedy ją dostałam w swoje łapki, od razu zaczęłam czytać, z każdym rozdziałem obiecując sobie, że przerwę chociażby na to, by zrobić sobie herbatę, albo coś przegryźć. Jak może już wiecie, u mnie nie jest to przypadek odosobniony, bo mam tak za każdym razem, kiedy natknę się na dobrą książkę, albo taką, która dla mnie jest dobra. Ale dlaczego ta, kryjąca swoją zawartość za niepozorną, nieciekawą okładką jest dobra?
Nikodem to faryzeusz, a także członek elitarnego Sanhedrynu. Wydaje się, że niczego mu nie brakuje – jest doskonale wykształcony i bogaty ma autorytet pośród społeczności żydowskiej, należy do tych najważniejszych, z którymi muszą się liczyć się nawet Rzymianie – potężny okupant. Jednak jego – najprawdopodobniej – córka umiera na bliżej niezidentyfikowaną chorobę. Powolna śmierć Rut zmusza bohatera do poszukiwań Prawdy, a czas temu sprzyja, bo po ziemi chodzi wtedy Jezus – tajemniczy prorok głoszący nową, dziwną religię, która zupełnie nie podoba się starszyźnie Żydowskiej (i jeszcze śmie nazywać się synem Jahwe!). Nikodem postanawia dotrzeć do owego człowieka, poznać jego nauki, szukając ratunku dla Rut. Swoje wątpliwości, spostrzeżenia i to, co przeżył, opisuje w listach do swojego przyjaciela, nijakiego Justusa. Znajdziemy tam historię o tym, jak bohater postanowił odnaleźć miejsce narodzin Chrystusa, a także relację z ostatnich Jego chwil. Ostatecznie fabuła książki kończy się tak jak Ewangelie – Zmartwychwstaniem.
Nie przepadam za powieścią epistolarną, czyli powieścią w listach, odkąd, na moje nieszczęście, natknęłam się na Cierpienia młodego Wernera, która właśnie była zbiorem listów kilku bohaterów. Już sama wzmianka o tym, że takie powieści były popularne w dobie oświecenia, kiedy w literaturze pięknej istniało coś o nazwie sentymentalizm i polegało na opisywaniu uniesień miłosnych pasterza i pięknej pastereczki z czerwonymi, pucułowatymi policzkami przy blasku księżyca. I w dodatku owe uniesienia miłosne były opisane tak pięknie i poetycko, że... No, nie ważne. W każdym razie powieści w listach powstają teraz rzadko, a jeśli już – tak jak ta – nie spadają w swoim artyzmie do przeciętności. Jednak ta książka nie jest zwykłym przedstawicielem tego nurtu – Autor przetworzył nieco schemat tworzenia powieści w listach, ponieważ czytamy tylko listy Nikodema, bez odpowiedzi jego przyjaciela, choć wiemy, że takie dostawał. Myślę, że był to świadomy wybór Autora - dzięki temu możemy się skupić na najważniejszych częściach fabuły, zresztą forma listu jest jedyną formą wypowiedzi, poza pamiętnikiem, w której postać może snuć swoją opowieść odpowiednio wolno lub szybko, wplatając w nią tyle przemyśleń, ile chce. Ponieważ jest bardzo wątpliwe, że taka poważna postać jak Nikodem pisałby różowy pamiętniczek, zresztą w tamtych czasach mało kto spisywał własne wspomnienia, pisarz bardzo trafnie zdecydował się na formę listu. Trzeba także zanotować, że Autor bardzo zgrabnie wszystko uporządkował, porządek jest wręcz niemiecki, chociaż w takiej formule łatwo utonąć w mniej lub bardziej niepotrzebnych sprawach i przemyśleniach głównego bohatera.
Język jest główną zaletą książki, powodem, dla którego słabszą twórczość Autora mieszam z błotkiem jeszcze z większym zacięciem niż książki autorów, po których wiem już, się czego się spodziewać. Dzięki właśnie stylowi pisarza, po przesłuchaniu tamtego słuchowiska, wiedziałam, że ta książka już się ode mnie odczepi. Nie ma tu żadnych górnolotnych metafor, jednak za pomocą kilku precyzyjnych słów Autor potrafi stworzyć całą gamę uczuć, określić wygląd czegoś czy dotrzeć do sedna czegoś. Dlatego w książce panuje pozorny ascetyzm, który może niektórych zniechęcić, a i sprawia, że lektura książki wymaga zaangażowania większej liczby neuronów i szarych komórek, niż przy tych łatwych w przekazie. Jednak zagłębiając się, zauważymy na pewno, że dzięki temu równowaga między historią a sposobem jej napisania jest idealna – powieść nie jest przegadana, ale także nie brakuje tu tego czegoś – ducha, który ożywia historię i nadaje jej odpowiedni charakter. Potrafi to tylko prawdziwy specjalista albo ten, który czuje to, co pisze. A to jest trudne – każda książka potrzebuje czegoś innego, bo każda historia jest inna. W każdym razie cokolwiek by nie powiedzieć, pisarz przeszedł samego siebie. I, uprzedzam, że w jego twórczości to się już nie powtórzy, niestety.
To samo się tyczy opisów. Na początku, słuchając jeszcze owego słuchowiska, myślałam, że to głos lektora dodaje plastyczności opisom, jednak po przeczytaniu książki za przeniesienie mnie do Jerozolimy w pierwszych latach naszej ery winię Autora. Nie potrafię rozgryźć, jak on to zrobił, ale w krótkim zdaniu potrafi opisać zimno jakiegoś domu, błoto i wiele innych rzeczy, tak, by i czytelnik, siedzący wygodnie z książką, poczuł się niemal tak jak bohater – smagany przez wiatr, na jednej ze starożytnych dróg.
Fabuła jest niezwykle ciekawa, z kilku powodów. Po pierwsze, wydarzenia znane z Biblii zostały przestawione w inny sposób – Autor wplata z nie wiele szczegółów, które Ewangeliści pomijali, sprawiając, że powieść jest o wiele żywsza niż źródło, z którego czerpał (co oczywiście nie oznacza, że Biblia jest zła, tylko po prostu nie jest powieścią, więc nie ma w niej dużo szczegółów). Zresztą, wybór punktu widzenia też wymaga przetworzenia realiów, tak samo jak forma listu. W powieści uświadczymy także zwykłych dialogów, a także Autor pozwoli wniknąć w psychikę i bohaterów, których znamy z Ewangelii, co dla mnie było, muszę przyznać, fascynujące. W końcu uznałam, że ich naprawdę poznałam – jako zwykłych ludzi. Z drugiej strony fabuła jest bardzo tajemnicza, bo tak naprawdę dotąd nie jestem pewna, kim dla Nikodema była Rut i na co umarła, nie mówiąc o Justusie. Poza tym, że główny bohater nazywa go swoim niezrównanym przyjacielem, nie dowiemy się o nim nic. Czy był faryzeuszem? Jakąś rodziną głównego bohatera? Przyjacielem? Nie wiemy i chyba, będąc nawet Sherlockiem Holmesem, nigdy się nie dowiemy. W każdym razie dzięki temu powieść kryje w sobie urok niedopowiedzenia, tajemnicy, intryguje i bawi się z nami.
Bohaterowie to postacie z krwi i kości. Na pierwszy plan wysuwa się, oczywiście, Nikodem. Bardzo polubiłam tę postać. To, w gruncie rzeczy, zwykły człowiek, który mimo wszystko poszukuje Prawdy i wierzy, że ją znajdzie. Potrafi cierpieć, a jednocześnie potrafi głęboko przeanalizować swój ból, jak wszystko to, co widzi wokół. Jest bardzo mądry, można powiedzieć, ma ogromną wiedzę na temat Tory, głęboko wierzy w Jahwe, ale jednocześnie z listu na list postać Chrystusa budzi w nim coraz większą fascynację. Zresztą, cała książka to zapis jego poszukiwań, wahań, chociaż bohater, jak na uczonego przystało, nie stawia pochopnych wniosków i nikogo nie oskarża. Jego droga do nawrócenia jest pełna bólu, zakrętów, jak chyba każdego, kto podjął ten trud. Jest to postać bardzo ludzka, pełna zalet i wad, do której jednak, przynajmniej ja, czuję wielką sympatię.
Postaci w tej książce jest dość dużo, jednak większość z nich jest epizodyczna. Każdy z nich jest jednak tylko człowiekiem – starannie poskładanym przez Autora z zalet i wad, sugestywnie ukazanym i ciekawym. Postać Jezusa pisarz ukazuje jakby z dystansu, bo Nikodem zawsze tylko go śledzi z jakiejś odległości, przy czym jest to postać jednocześnie taka, jakiej po tej książce można by się spodziewać i taka, która, przynajmniej mnie, zaskoczyła. Chociaż takich nowości jak w Mistrzu i Małgorzacie nie można się spodziewać, oczywiście. Apostołowie to zwykli ludzie, tacy sami jak biedna kobieta z Betlejem, która opowiada Nikodemowi o narodzeniu się Jezusa. Nawet wokół Piotra nie unosi się mgiełka niezwykłości i świętości, jak w Quo Vadis Sienkiewicza, wciąż jedną z moich ulubionych książek (to wszystko wina Petroniusza), a najbardziej fascynującą postacią jest Judasz, jak zwykle. W każdym razie pisarz poradził sobie z tym zadaniem perfekcyjnie, dając mi do łapek kolejną pozycję, w której bohaterowie, mam takie wrażenie, żyją własnym życiem nawet wtedy, kiedy zamknę i odłożę książkę na półkę i których zaczynam traktować jako prawdziwe, żyjące osoby.
Czy w tej mojej pochwalnej paplaninie jest miejsce na wytykanie błędów? Gdyby tak pomyśleć, żadna z okładek, jakie zaproponowało wydawnictwo, nie zachęca do przeczytania książki, nawet dla osób, które, tak jak ja, sięgają książkę już wcześniej zachęcone, to można by to uznać za błąd warty odnotowania. Ze wszystkich – zresztą niewielu – najlepsza jest (nie chwalę się) moja, zielona (niebieska?). Ascetyczna, z drobnym rysunkiem dwóch osób pochylonych nad lampą, która rzuca ciepłe blaski na ściany, i pogrążonych w rozmowie. Jedna – możemy się domyślać – to Jezus, a druga to, zapewne, Nikodem. Do czego się można jeszcze przyczepić? Powtórne skanowanie nie znalazło nic, zabieramy się więc do podsumowania tej całej gadaniny.
Sama postać Autora jest bardzo ciekawa. Człowiek ten był katolikiem współpracującym z władzami PRL. Żeby rozwiązać zagadkę, jak to możliwe, trzeba sięgnąć po jego biografię, a ponieważ nie mam żadnej, nie zaspokoję ani mojej, ani, zapewne, waszej ciekawości. W każdym razie już dawno nauczyłam się oddzielać osobę pisarza od napisanej książki, bo nie lubię oceniać prawdziwych ludzi i ich wartości ich postępków. Cieszę się tylko z kolejnej książki – perełki, która wzbogaci moją biblioteczkę, bo przecież po tak entuzjastycznej recenzji, która, przyznacie, zdarza się rzadko na moim blogu, każdy nie ma wątpliwości, że powieść należy do elity ulubionych. W każdym razie, zanim pomyślicie, że zdewociałam, nagle wszystko zaczęło mi się podobać lub zabrakło słabych, lub przeciętnych książek, obiecuję wam skończyć to lukrowanie. Następna, już pisząca się recenzja, dotyczy pewnego paranormalu o dziewczynie, chłopakach, Hadesie i takich tam różnych sprawach. I nie myślcie, ssskarby, że to reklama.
Tytuł: „Listy Nikodema”
Autor: Jan Dobraczyński
Moja ocena: 8,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/03/bolesna-droga-recenzja-ksiazki.html
Kiedyś, kiedy moje Niekończące Się Problemy zbytnio mnie przytłoczyły, wlazłam na strych i zaczęłam buszować. Pod stosami kaset Nirvany, The Beatels i Elvisa Presleya, wygrzebałam kasetę, która na okładce zamiast demonstrującego białe zębiska starego gwiazdora miała napis, brzmiący dość...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/03/polska-korona-polski-tron-recenzja.html
Nie wiem, dlaczego jestem zafascynowana średniowieczem. Być może dlatego, że księżniczki, wieże, kamienne zamki, rycerze i ich kolorowe herby z mitologicznymi znakami, miecze, bitwy i inne tego rodzaju rzeczy są tłem na wielu znanych mi od dzieciństwa i lubianych bajek oraz legend. Romańskie i gotyckie budowle są znakomitym tłem dla magii, tajemniczych sztuczek alchemików, a postacie niezłomnych rycerzy zawsze fascynowały ludzi – no może oprócz oświeceniowych samochwałów, którzy uważali średniowiecze za wieki ciemne i, kiedy ich epoka przemijała, jeszcze krytykowali romantyków, którzy czerpali z tej epoki pełnymi garściami. I ja, szczerze mówiąc, jestem po stronie romantyków. I nie tylko ja. Bo ciemna strona od zawsze fascynowała ludzi – choćby ta ciemność miała oznaczać tylko zacofanie (w tym miejscu powstrzymam się od dłuższego wyjaśnienia, dlaczego nie ma racji ktoś, kto uważa, że średniowiecze był zupełnym regresem w stosunku do starożytności, szczególnie cywilizacji Morza Śródziemnego i że nie ma zupełnego znaczenia w późniejszych epokach, bo ktoś może pomyśleć, że się wymądrzam, ale i ten tekst przecież tego nie dotyczy). Świat średniowiecznych wciąż elektryzuje mniej lub bardziej umysły twórców fantastyki, na J.R.R Tolkienie, jednym z moich Mistrzów, zaczynając i kończąc na niesamowicie popularnym G.R.R Martinie, do którego nie mogę się przekonać. Tworzą powieści, których światy bardziej lub mniej można porównać do średniowiecza: korony, suknie, miecze, królowie, królowe i rozgrywki o tron, mniej lub bardziej skomplikowane.
Tak naprawdę facet nie musiał szukać daleko inspiracji do głównego wątku swojego opus magnum. Sam przyznał, że wiele rzeczy, które później umieścił w swoich książkach, było z Wojny Dwóch Róż. Faktycznie, Lannisterowie nawet z nazwiska przypominają Lancesterów. Pan G.R.R Martin nie zna jednak całej historii, w tym historii Polski. Co prawda, nie dochodziło u nas do wojen rodzaju Wojny Dwóch Róż, w każdym razie, jeśli nawet taka była, to zbyt mała, żeby trafić do podręczników a stamtąd do ludzkich głów. Gry o tron nie toczyły się w czasach Jagiellonów, a krótka wojna Zygmunta III Wazy z Maksymilianem Habsburgiem raczej się nie liczy. Jednak w głębokim średniowieczu, kiedy Polską władała założycielska dynastia Piastów, a Krzywousty i jego testament w finale doprowadzili do rozbicia dzielnicowego, sytuacja naszego kraju nie była gorsza i mniej skomplikowana od tego, co możemy obejrzeć w słynnym serialu na podstawie Pieśni Lodu i Ognia, a także przeczytać w książkach. W końcowej fazie jednego z najtrudniejszych okresów w historii Polski pojawiły się koncepcje zjednoczenia kraju, jednak, jak zwykle, pojawiło się wiele pytanie, zwykle zadawane w takich sytuacjach: kto będzie królem? Kandydatów do korony dużo, nie tylko w kraju, a korona tylko jedna, więc, jak słusznie mówiła Ceresei Lannister, albo wygrywasz albo umierasz. Można też wygrać i umrzeć, ale o tym zaraz. Bo perypetie książąt polskich oraz dzieje schyłku rozbicia dzielnicowego są tematem książki, której recenzję czytacie.
Przemysł II, książę z Wielkopolski. Młody, kochliwy, jednak już od początku, wydaje się być powołanym do czegoś większego niż wojenki ze swoimi sąsiadami. Można by powiedzieć, że od początku za losami księcia stało fatum. Henryk Prawy, w rzeczywistości zausznik potężnego króla Czech, Przemysła Ottokara, zakochany w jego żonie Kunegundis. Wacław II, przedostatni władca z dynastii Przemyślidów. Wszyscy stają do rozgrywki o koronę, ale tylko jeden z nich wygra, a reszta albo umrze, albo będzie knuć, jak zdobyć władzę, zagrażając siedzącemu chwilowo na tronie. Są też postacie, którym zależy na słabości państwa Piastów i którzy mają własne interesy – Askańczycy z Brandenburgii, na czele z demoniczną Mechtyldą. Jak potoczą się losy bohaterów, to wiemy z lekcji historii – Przemysł II zostanie zamordowany, pozostawiając sobie tylko córkę, Probus umrze, a władzę w Polsce przejmą Wacławowie, ostatni Przemyślidzi. Wacław II i jego syn, Wacław III nie będą panować jednak długo, a tym, kto trwale zjednoczy kraj i przekaże władzę synowi, będzie Władysław Łokietek, piastowski Karzeł. Pomiędzy nimi kochanki, żony, dworzanie, możnowładcy i duchowni – szczególnie ważny arcybiskup gnieźnieński, Jakub Świnka. Jeśli ktoś powie teraz, że to wszystko spoilery, to znaczy, że nie zna historii, mówiąc tak nawiasem.
Dlatego wszystko byłoby surowe i niesamowicie przewidywalne, a przez to nudne, gdyby nie ciekawe rozwiązania Autorki. Bo to nie jest powieść sienkiewiczowsko-scottowska z historycznym westernem i przyjemnym romansidełkiem, tylko prawdziwe novum w nieimportowanej literaturze w Polsce. Wymieszanie historii z fantastyką, ruch bardzo ryzykowny. Oprócz wątku politycznego dotyczącego rozgrywek książąt, mamy bowiem intrygi Starszej Krwi, czyli wyznawców pogaństwa, intrygującą historię rodu Zarembów, Mechtyldę-wiedźmę i Wacława, na nasze standardu, chorego psychicznie, a w świecie Autorki po prostu widzącego inaczej. To świat, w którym herbowe bestie dotrzymują towarzystwa swoim panom, mają podobną do nich psychikę i zachowania. Jezus przemawia do Jakuba Świnki z krzyża, a nawet ma specyficzne poczucie humoru, a szatan po niemiecku szepcze Prawemu do ucha. Święta Kinga unosi się, pachnie liliami, a śpiew aniołów zagłusza kaszlnięciem. Zmarli pojawiają się ot tak, niespodziewanie, a żywi wcale się temu nie dziwią. Pradawne siły z Mokoszą na czele paradują między swoimi wyznawcami, w lasach żerują wilkołaki, mające moc przeistaczać innych w podobne bestie, a wszyscy – zarówno Kinga, jak i pogańska kapłanka – czytają w myślach i w przyszłości. To miejsce, w którym istniał mityczny król Artur, a nawet w Polsce żyją jego potomkowie, Wacława II straszą czarne kury, a także widzi swoje zmarłe dzieci, natomiast w wawelskich podziemiach śpi najprawdziwszy smok. I nikt temu się nie dziwi. Bo to świat, w którym wyobrażenia średniowiecznych są prawdą, a bohaterowie, jak trafnie zostało to określone w jednej przytaczanych na okładce recenzji, balansują między rzeczywistością pełną spisków, okrucieństwa i codziennych problemów, a nie bardziej przyjazną strefą czwartego wymiaru, niczym postaci szekspirowskich dramatów, szczególnie przychodzi mi tu na myśl genialny Makbet.
Postacie tworzone przez Autorkę są niezwykle wyraziste. Chociaż książka, tak jak Gra o Tron, nie ma głównego bohatera, najdokładniej zarysowaną postacią jest Przemysł II i wokół niego obraca się akcja tego tomu. To ciekawa postać, pełnokrwista i budząca, jeśli nie sympatię czytelnika, to pewnego rodzaju zaciekawienie. Pierwszego króla odrodzonego Królestwa Autorka stanowczo odkurza i zdejmuje z pomnika, co, jak podkreśla w wypowiedziach, jest jej celem. Przemysł ma wady i zalety jak każdy człowiek. To porywczy, kochliwy młodzieniec, znający reguły gry rządzące władaniem swoim księstwem, raczej niezainteresowany jakimiś większymi zaszczytami, jednak też nie ignoruje swojego przeznaczenia. Pisarka wirtuozerią pokazuje nam pierwszą miłość do Lukradis, wielkie uczucie do Rikissy oraz stopniowe popadanie w uczuciową obojętność wobec trzeciej żony, nie ukrywając, a nawet podkreślając rozterki moralne i duchowe bohatera, wyciągając na światło dzienne jego niecne postępki, nie umniejszając jednak tych dobrych (zadowolona jestem jednak, że pisarka nie obarczyła go śmiercią Lukradis, a właściwie Ludgardy – jej tajemniczą śmiercią sprytnie obarczyła moce pozaziemskie). Dzięki tym zabiegom Przemysł staje się człowiekiem takim jak inni, tyle że obarczonym ciężarem, który w ostatecznym rachunku, niestety, przygniata go. Nie mogę powiedzieć, że dopingowałam mu w staraniach o koronę, wciąż mając głupią nadzieję, że Autorka odważy się na zmianę historii i Przemysł jednak na końcu nie umrze, ale szczerze polubiłam go, starając się – między innymi dlatego – wolno czytać tę książkę.
Drugą równie ciekawą i sympatyczną postacią jest Jakub Świnka. Pokorny, trochę dziwny, śmiesznie formułujący swoje myśli, arcybiskup Gniezna, człowiek niezwykle mądry, postępowy jak na swoje czasy, sprawiedliwy i patriota – wbrew pozorom ma wiele wad, ale wspaniałomyślnie przebaczamy mu, bo każde pojawienie się tej postaci na kartach książki sprawiało, że się uśmiechałam. Jakub Świnka ma także swoją niezwykłą, ciekawą historię, ale jeśli myślicie, że wam to powiem, to się mylicie. Po prostu, kiedy zachęceni przeze mnie przeczytacie tę książkę, wszystkiego się dowiecie. Oczywiście, oficjalnie o pochodzeniu Świnki nie wiele wiemy (vide: Wikipedia) to koncepcja Autorki idealnie pasuje do całokształtu i jest naprawdę fascynująca.
Postacią, której koniecznie trzeba poświęcić akapit, jest nasz kochany Łokieć, piastowski Karzeł. Władek nie pije i nie wykazuje takiego pociągu do prostytutek jak Tyrion Lanniser, ma tylko jedną żonę, a bardziej od kobiet (zresztą się nie dziwię, ta uraza do kobiet przez matkę …) woli wojaczkę. W tej części młody Piast robi wszystko, by nie być spostrzegany jako ten mały i dąży do władania do jak największym kawałem Polski. Autorka z niezwykłą wrażliwością i znawstwem ludzkiej psychiki pokazuje nam cierpienie księcia mniejszego od innych, jego spotkanie z prawdziwym karłem, wielkie ambicje i miłość do ciotki, świętej Kingi. Mam przeczucie, że postać w kolejnych tomach opowieści będzie się rozwijać i stawać się coraz ciekawsza, mało tego – jestem pewna. Na razie jednak milczę uniżenie przed wielkim talentem pisarki. Ukazanie tej postaci, wielkiej i małej, bardzo skomplikowanej psychologicznie, niezwykle ważnej dla całości w ten wysublimowany, wnikliwy sposób i zrobienie tego po mistrzowsku... Żeby wszyscy pisarze byli tacy, świat byłby piękny.
W tle przewija się wiele innych bohaterów, bardziej lub mniej zarysowanych, w zależności od ważności, ale w ten sam, ciekawy i przenikliwy sposób. Święta Kinga, jej mąż, Bolesław Wstydliwy. Leszek Czarny – długowłosy homoseksualista, który i tak większość swojego życia spędza na zabijaniu Tatarów. Rogatka – postać tak barwna, że i Autorka lepszego życiorysu Wypudrowana, wysublimowana i jeszcze dziecinna Lukradis. Niezwykle zabawna, oryginalna, a także budząca wielką sympatię Rikissa i jej słabo przedstawiona córka, którą, zapewne, dobrze poznamy dopiero w następnym tomie. Demoniczna Mechtylda, która, szczególnie przez te kazirodztwo, kojarzy mi się z lannisterską królową, a także jej córki, ciche, spokojne i dobre (zapewne dlatego, że rzadko widywały matkę). Henryk Probus i Czarny Pan, oraz jego czeski mentor, a także dość dziwny Wacław II. Oprócz tego poznajemy jeszcze całą galerię osób wymyślonych przez Autorkę, związanych raczej z wątkiem fantastycznym. Największą rolę ogrywa tu Jemioła, panna lekkich obyczajów, gorliwa wyznawczyni starych bóstw i kochanica Henryka Prawego, która, chcąc nie chcąc, wplątuje się w Wielką Politykę. Gdzieś w tle przewijają się Kalina, Olcha i wiele innych dziewcząt z imionami drzew, co dość trudno spamiętać, nie zapominając, oczywiście, o wilkołaczycy. Wilkołaczycy znacznie lepiej przedstawionej niż we wszystkich powieściach paranormalnych razem. Nad nimi unosi się jak duch tajemnicza postać ich przywódczyni duchowej, czy czegoś w tym rodzaju. W każdym razie w tym tomie wątek pogan został dość wstępnie i ogólnikowo zarysowany i, wobec tego, mam nadzieję, że w następnych tomach znacznie się rozwinie. Mówiąc mam nadzieję, jako zawodowy pożeracz książek, mam na myśli: oczekuję. Bo, jak widzicie, jest świetnie, a może być jeszcze lepiej.
Język powieści, poza bohaterami, jest jej największą zaletą. Coś jak połączenie elegancji Tolkiena, wrażliwości opisu Sienkiewicza z dosadnością G.R.R Martina a wszystko to - żeby użyć kolejnego mądrego sformułowania panów od recenzji albumów muzycznych – przefiltrowane przez kobiece pióro. Jestem pod wrażeniem melodyjności zdań, lekkości opisu i plastyczności, nie mówiąc o naturalnych dialogach i powiedzonkach poszczególnych postaci. Tekst jest zróżnicowany, zależy to od bohatera, charakteru danego kawałka, ale wszystko brzmi jednakowo delikatnie i subtelnie, mimo że tekst traktuje, chociażby, o wilkołakach. Zabijaniu. Śmierci. I tych podobnych sprawach. Co prawda, Kylie Czepialska mogłaby mieć pretensje co do tego, że średniowiecza w książce jest niewiele, jak i w nastroju, tak i w treści, ale to tylko przez moją chwilową fascynację dark fantasy w średniowiecznych realiach, Gregorianem i słuchaniem wciąż jednej, najnowszej płyty Lisy Gerrard. Z niechęcią przyznaję również, że problem jest ze scenami erotycznymi. Jest ich rozsądna ilość, czyli tam, gdzie trzeba, jednak Autorka, jak i większość chyba pisarzy, ma problem z nazwami, bo, wymyśliwszy kilka ciekawych nazw, jakimi można by zastąpić określenia czysto medyczne lub wulgarne, zabrakło jej wyobraźni, przez co zrobiło się najpierw nudno i nieoryginalnie, a później, niestety, ohydnie. Żeby bronić Autorki, powiem, że, co wynika z moich wcześniejszych peanów, słownictwo ma bogate, ale jednak na scenach erotycznych wyłożyli się pisarze nawet jeszcze większego formatu. Same opisy, poza tym, są bardzo zindywidualizowane dla konkretnych bohaterów, należą do tych bardziej szczegółowych i śmiałych, jednak są napisane – tak jak reszta książki – z polotem i lekkością, co i tak, w porównaniu z innymi książkami, jest samo w sobie niemalże genialne.
Opisów dużo nie uświadczymy, bo w powieści przeważa akcja, ale jeśli się pojawią, doskonale oddają klimat opisanych wydarzeń. Zresztą Autorka raczej należy do tego typu pisarzy, którzy jednym krótkim zdaniem albo dwoma potrafią opisać miejsce, gdzie dzieje się akcja w taki sposób, by czytelnik poczuł się odpowiednio i wiedział wszystko. Osobiście zazdroszczę tego Autorce, ale i chylę uniżenie czoła.
Pomysł, sami przyznacie, był bardzo dobry. Opowiedziana na nowo, z punktu widzenia czysto ludzkiego, psychologicznego, historia rozbicia dzielnicowego nabiera rumieńców, jakich nie miała w podręcznikach szkolnych, z ich nudnymi mapkami i pogrubionymi nazwami bitew i datami (przez co niektóre zbliżają się do matematyki). Urozmaicenia pisarki to już kwestia dyskusyjna, zależy bardzo od gustu czytelniczego i smaku, a także bardziej liberalnego podejścia do historii. Jednak ja jestem jak najbardziej na tak, bo pomysły Autorki, a przynajmniej ich większość, sprawiły mi przyjemność i większą łatwość w przyswajaniu lektury, a każdemu nieco mniej zorientowanemu mogą posłużyć do łagodnego wprowadzenia w świat historii. Zresztą, ryzykanckie niuanse pisarki to również wypadkowa przewidywalności opowiadanej historii i chęci zarobienia na reklamie polskiej (doskonalszej!) wersji Gry o Tron. W każdym razie Autorka wybrnęła z balansowania na wąskiej linii przerostu formy nad treścią i bohatersko utrzymała równowagę między historią i wplecioną w nią fantastyką. To samo świadczy o jej zdolnościach, talencie, ale także o zwykłej pracowitości. Zresztą, napisać taką grubą, poprawną merytorycznie i doskonałą do czytania książkę to nie lada wyczyn!
Okładka nawiązuje do klasyków fantasy, legend, ale także bardzo gustownych okładek książek typowo historycznych, a jednocześnie bardzo ładnie kojarzy się z tytułem. Osobiście muszę powiedzieć, że kiedy pewnego pięknego, wakacyjnego poranka, kiedy wybrałam się rankiem do Empiku, znajdującego się niedaleko mojego miejsca pobytu, trochę zaspana i trochę zamyślona, książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Już nie chodzi tu o rozmiary, bo jeśli nawet praca naukowa o pierwiastkach ma powyżej sześćset stron, to zostanie przeze mnie choćby pomacana, ale właśnie o okładkę. Minimalistyczny napis i jedna z najlepszych ilustracji, jaką widziałam. Połączenie białego orła, jak doskonale widać wzlatującego, z ubranym w czerwony, królewski płaszcz mężczyzną, z koroną na głowie, trzymającym na dodatek miecz jest niezwykle pomysłowe i niezwykle przyjemnie się na to patrzy. Choć, trzeba dodać, prawdziwy Przemysł był mało podobny do tego z okładki. Cóż robić jednak, gdy twarz księcia, choć nawet przystojna, nie jest fotogeniczna?
Fabuła toczy się wartko, Autorka, poza drobnymi, nastrojowym scenkami nie pozwala na głębszy oddech. Każde z drobnych wydarzeń układa się w zawiłą, ale barwną mozaikę, którą, jak na mozaikę przystało, podziwiamy, dopiero gdy skończymy książkę, a każdy element wskoczy na swoje miejsce. I znów, jak nigdy, zgadzam się recenzjami na skrzydełkach okładki.
I tu pojawia się coś, nad czym mogę się nieco poznęcać, choć, w gruncie rzeczy, nie dla każdego jest błędem, dysonansem w ogólnej harmonii. Po pierwsze książka, niczym Pieśń Lodu i Ognia Martina, pocięta jest na fragmenty z punktu widzenia różnych postaci. Czyn to bardzo ryzykowny, bo samemu autorowi jednej z najpopularniejszych serii fantasy w trzecim tomie (a właściwie w pierwszej części trzeciego tomu, którą sobie gdzieś na boku podczytuję od czasu do czasu) chronologia zaczyna się rozłazić, a i na dłuższą metę taki podział jest nużący, szczególnie kiedy fragment ulubionego bohatera pojawia się dość rzadko. Dla Autorki tej powieści to też nie nowość, bo w czwartej części Północnej Drogi, która od jakiegoś czasu czeka na swoją kolej na mojej półce, narracja jest poprowadzona podobnie. Problem pojawia się dopiero przy krótkich, czasami jednostronicowych fragmentach, przeskokach między bohaterami, które wybijają z rytmu czytania i z wielkiej liczby Henryków, Bolesławów i Władysławów, z których każdy jest księciem czegoś innego. Irytowały mnie, szczególnie na początku, kiedy większość rozwiązań fabularnych i cały świat przestawiony był dla mnie kompletną nowością, wielkie przeskoki w czasie. I to w miejscach, gdzie akcja toczyła się dość spokojnie i nic nie zapowiadało końca. Upływ lat jest, co prawda, sygnalizowany, ale streścić nawet w takiej książce kilkanaście lat, eksponując niektóre wątki, a inne tylko sygnalizując, jest pracą bardzo trudną, co się pisarce niezbyt udało. Przez to wszystko czytelnik może się czuć mocno zdezorientowany. Jednak można też usprawiedliwić Autorkę – tematycznie historia o Piastach jest o wiele razy większa niż fantasy G.R.R Martina, które swoją objętością, oficjalnie!, przerosło Biblię.
Czasami do fabuły wkradał się także bałagan, bo Autorka spieszyła się dokądś, co zwykle kończyło się niczym dobrym dla książki. Tak jest w końcowych fragmentach, kiedy Przemysł II został zamordowany. Myślę, że ta scena powinna być jakoś bardzo nastrojowa, bo przecież to najważniejsza scena w książce, jednak wyszło tak... bez fajerwerków, szybko jakoś i nijako. Nawet nie zorientowałam się, kiedy było po wszystkim. Czy Autorka zobaczyła koniec i zaczęła się spieszyć? Czy po prostu było już zbyt wiele stron i pisarka z jakiś powodów chciała książkę skrócić? Nie wiem, nie jestem Duchem Świętym, ani nie param się tarotem, więc nie powiem wam. W każdym razie zdenerwowało mnie to – obiecywać przez tyle stron doskonałej prozy fajerwerki i w końcu dostać tylko niewypał. Moje rozczarowanie było porównywalne do dziecka, któremu obiecano Disneyland, a w końcu dano tylko polskie zoo. Nie jest źle, ale problem w tym, że dobrze też nie jest. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że w drugiej części Autorka zupełnie mnie nie rozczaruje.
W kilku miejscach pisarka nagięła lekko fakty, jednak na niepoprawność historyczną narzekać nie mogę narzekać. Ledwo przełknęłam natomiast zmienienie imienia Ludgardy meklemburskiej na jakąś Lukardis czy coś w tym rodzaju, nie mówiąc już o Rikissie (Ryksie). W oczy gryzła także czeska pisownia imion Wacław i Przemysł, ale to już chyba moje przyzwyczajenie, by nazywać ich z polska. Luki w datach, szczególnie zgodny i urodziny osób, które w źródłach podawane są w niedokładnych przybliżeniach, Autorka wypełnia tak, by w miarę pasowało do fabuły, jednak do tego przyczepić się nie można, bo robi to bez rażących błędów (a nie jak scenarzyści Królestwa Niebieskiego, którzy, osadzając akcję filmu w 1186, pokazują jeżdżącego na koniu Baldwina IV Trędowatego, który umarł w 1185 i dwa lata przed śmiercią dostał paraliżu w wyniku febry. Wybaczcie dygresję, ale to mnie tak wkurza, że musiałam to po prostu napisać) i z sensem. Widać więc, że Autorką stoi dużo przygotowań i wiele mądrych osób, do których zwróciła się o pomoc. I to mi się podoba.
Na półce czeka na mnie i mój czas druga część przygód Piastów, więc przygoda nie jest skończona. To chyba jedyny powód, dla którego nie rzucam czytanych teraz książek i nie czytam tej powieści od nowa. Bo możecie – jeśli macie taką ochotę – napisać, że zupełnie się ze mną nie zgadzacie, albo że moja pisanina jest bez sensu (bo jest), ale nie zaprzeczycie, że jeśli mam wielką chęć zagłębić się w świat stworzony przez Autorkę, to jednak ta książka musi coś w sobie mieć, przynajmniej dla mnie. Zresztą, z jednoznacznie negatywną oceną książki jeszcze się nie spotkałam, a to również o czymś świadczy. Co jeszcze mogę powiedzieć? Chyba to, że życzę pisarce takiej wielkiej popularności, jaką ma teraz G.R.R Martin, mimo że jest to powieść ściśle związana z historią Polski, dość niepopularną na świecie ( a ma szansę, bo nieprzypadkowo jest porównana do Pieśni Lodu i Ognia, chociaż uważam, że oskarżanie o plagiat jest przesadzone. Fani cyklu mogą jednak się zainteresować, a może i wgłębić w historię). Bo, zaryzykuję twierdzenie, polska pisarka jest lepsza od tego od Matki Smoków, Starków i Lannisterów. I nie tylko dlatego, że dla mnie jest to bardziej swojskie niż problemy jakiejś tam Sansy – że to polska korona, polskie sprawy, polski tron. Przede wszystkim dlatego, że rdzenia historii pisarka po prostu nie mogła wymyślić.
Tytuł:„Korona śniegu i krwi”
Autor: Elżbieta Cherezińska
Moja ocena: 7,5/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/03/polska-korona-polski-tron-recenzja.html
Nie wiem, dlaczego jestem zafascynowana średniowieczem. Być może dlatego, że księżniczki, wieże, kamienne zamki, rycerze i ich kolorowe herby z mitologicznymi znakami, miecze, bitwy i inne tego rodzaju rzeczy są tłem na wielu znanych mi od dzieciństwa i lubianych bajek oraz legend....
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2014/10/to-juz-100-postow-na-zakurzonych.html
Na początku tego tekstu, który – uprzedzam – jak na mnie będzie bardzo krótki – chcę zaznaczyć, że popełniłam kolosalny błąd, recenzując Hobbita. Moim, skromnym, elfickim zdaniem, książki Mistrza są tak samo niepodlegające recenzji, jak Biblia (przez chwilę zastanawiałam się, czy przypadkiem nie przesadziłam, ale patrząc z czysto technicznego punktu widzenia i nie wdając się w moje uczucia religijne, Biblia dostałaby taką samą ocenę) . No bo co tu napisać? Arcydzieła Mistrza, przynajmniej dla mnie, są tak samo nienadające się do oceny, jak Biblia właśnie i ... Mein Kampf Adolfa Hitlera. Tyle że dla tej ostatniej nawet ocena 0/10 byłaby zbyt wysoka.
Przyznaję, że to jest najtrudniejsza książka Mistrza. Najstraszliwsza. Najohydniejsza. Najpotworniejsza. Najsmutniejsza. Najpiękniejsza. Ogromna, fascynująca historia Eldarów (i związanych z nimi ludzi) i Ardy do Trzeciej Ery skondensowana do 400 stronic rozkoszy. I tylko dozwolonych dla tolkienomaniaków, bo dla człowieka, który nie przeczytał kilka razy Władcy Pierścieni, to dzieło jest tylko bezsensowną plątaniną imion, nazw geograficznych i innych szczegółów. A jest to historia, w której wszystko układa się na zasadach skomplikowanej układanki – jeśli nie zrozumiesz jednego fragmentu, nie zrozumiesz wszystkiego, czyli trzeba się nieźle nagłowić, żeby wszystko ogarnąć.
Spotkałam się z opiniami, że Tolkien był średniowieczny i zbyt delikatny. Każdy, kto tak mówił, nie czytał tego. Mało który pisarz odważy się na taką dawkę morderstw (w sumie nawet ten facio od Pieśni Lodu i Ognia wymięka, bo choć u niego prawie wszyscy giną, to nie tak szybko i nie w takim zagęszczeniu), bratobójstw i kazirodztwa. W sumie, gdyby się tak zastanowić, nie wiadomo, kto jest dobry, a kto zły. Turin (pomijając tą całą sprawę z Glamrungiem) i Feanor do najlepszych, delikatnie mówiąc, nie należeli, już nie mówiąc o królach Numenoru i ich poddanych – bohaterowie są nieszablonowi. Nie wspominam już, oczywiście, o Morgothcie i Sauronie. A no właśnie. Sauron. Dowiadujemy się wielu nowych szczegółów o Władcy Pierścieni, szczególnie poznajemy jego udział w zatopieniu Numenoru, czy, jak wolicie, Atlantis, jak w westernesse nazywają wyspę nieszczęśni wygnańcy. Tolkien, jak widzicie, święty nie był wręcz przeciwnie – lubował się w krwawych jatkach w stylu nordyckich sag i zabijał w dodatku nie tych bohaterów, co trzeba (a elfy zamieniał na orków i torturował w Angmarze). Mimo tego jest moja ukochana książka Mistrza – być może dlatego, że, zaczynając na mojej ulubionej historii wyżej wspominanego Turina, przypominającą mit o Edypie, a na Gondolinie kończąc, jest pełna historii o nieustraszonych nawet wobec Mroku bohaterów, najczęściej nieśmiertelnych i przeklętych, wielkich miłości – czyli tego, co, ssssskarbie, kochamy.
Okładka nawiązuje do jednego z najmroczniejszych epizodów historii Eldarów i jest, moim zdaniem, genialna. Czarne tło, te miotające się w walce postacie, ogień... Cudo. W środku możemy posmakować jeszcze więcej grafik Teda Nasmitha – straszliwych, ale jednocześnie pięknych i monumentalnych, ilustrujących to, o czym jest książka. Jeśli w (niedalekiej) przyszłości nasz kochany Peter Jackson zechce nakręcić serial na podstawie książki i użyje tych ilustracji, jego obraz w najgorszym przypadku przeciętny.
Jedynym minusem jest – ale to wina wydawców – brak mapy. Angmar i kraj Morgotha, w przeciwieństwie do Mordoru, znajdował się na Północny, tam, gdzie na mapie w Hobbicie i Władcy Pierścieni pisze Zwiędłe Wrzosowiska, na północ od Ereboru. Zresztą Śródziemie za wielkich królów Noldorów wyglądało zupełnie inaczej, a gdzie w Trzeciej Erze nie ma nic, przebiegały granice królestw, jak, choćby Doriathu. Zresztą po Przemianie Świata, nic nie wyglądało tak samo – tam, gdzie były kiedyś morza, teraz był ląd i odwrotnie. Bez mapy czytanie było dość trudne, szczególnie dla kogoś, kto, tak jak ja, ma trudności ze zdecydowaniem, gdzie jest wschód i zachód. Cóż. Będę musiała zainwestować w Atlas of Middle-Earth (oczywiście nigdy nie przetłumaczono na polski, brawo).
Na końcu wspomnę jeszcze o czymś, co się znajduje na końcu książki. Otóż mamy tam nieocenioną pomoc dla tych, którzy uczą się elfickich języków – wykaz cząsteczek słowotwórczych, jak el, mor czy tur, dzięki którym możemy się dowiedzieć, co oznaczały elfickie imiona, nazwy geograficzne, a także nazwy - na przykład – mieczy. Dla tych, którzy rozpoczynają swoją Przygodę, będzie to nieoceniona pomoc, ponieważ będą to pierwsze nazwy, jakie się nauczą w tych językach i jakaś podstawa do dalszej nauki. Ja też od tego zaczynałam.
Ależ się rozpisałam. Jestem pod wrażaniem nieprzetłumaczalności mojego bełkotu (ta książka... jest taka piękna, że aż mi się ręce pocą i nie potrafię napisać nic sensownego). Niepotrzebnie. Na tą książkę nie trzeba tylu słów, ile zużyłam. To trzeba przeczytać. Przeżyć. Przepłakać. Przemyśleć. Trzeba zanurzyć się w odmętach Pieśni o Silmarilliach (bo to jest tłumaczenie tytułu) i zobaczyć ciemność nad Ardą. Nic dodać, nic ująć.
Tytuł: „Silmarillion”
Autor: J.R.R Tolkien
Moja ocena 10/10 (10000000000.... /10)
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2014/10/to-juz-100-postow-na-zakurzonych.html
Na początku tego tekstu, który – uprzedzam – jak na mnie będzie bardzo krótki – chcę zaznaczyć, że popełniłam kolosalny błąd, recenzując Hobbita. Moim, skromnym, elfickim zdaniem, książki Mistrza są tak samo niepodlegające recenzji, jak Biblia (przez chwilę zastanawiałam się, czy...
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/02/krolowe-morderczynie-wojowniczki-i.html
żdy chyba wie, co oznacza słowo stereotyp i bardziej lub mniej kieruje się jakimś z nich w życiu, czasami nie zauważając, że jakaś opinia, którą uważał za pewnik jest nieprawdziwa i niesprawiedliwa, stworzona tylko dla szufladkowania świata, a co za tym idzie wygodniejszego życia, w którym nie trzeba zmuszać się do zaakceptowania trudnej prawdy. Ba! W wielu sprawach ufamy stereotypom, bo nie mieliśmy możliwości skonfrontowania tego z rzeczywistością, a wiele z nich sprytnie podszywa się po nasze spostrzeżenia dokonane po zetknięciu się z kilkoma przypadkami jakiegoś zjawiska. Rosjanie dużo piją wódki, a nad sobą muszą mieć władzę absolutną. Niemcy nienawidzą Polaków i zabiliby każdego Żyda, jakiego spotkają, a sami wciąż uważają się za najlepszych. Rudzielcy to osoby fałszywe, złe i lepiej unikać ich jak ognia; same zresztą czują się ze swoimi włosami naprawdę źle. Ludzie niewierzący nie mają sumienia, a tzw. moherowe berety plotkują w kościelnych ławkach. Powieści historyczne są nudne, a romanse naiwne i zbyt słodkie. Zresztą od wszystkich starych książek wieje nudą, a lektury szkolne to czyste zło. Każdy metal to wyznawca szatana i czciciel Hitlera, a ludzie, którzy siedzą w domu po prostu nie mają przyjaciół. Dziewczyny są wrażliwsze od chłopaków i pewnych rzeczy nigdy by nie zrobiły. I wiele, wiele innych, z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, bo tworzą rzeczywistość wokół nas, a wśród nich ten, jakże często powielany również w literaturze, że wojna to sprawa męska.
To oczywiście nigdy nie było prawdą i – mam taką nadzieję – nigdy nią nie będzie. Chociaż dopiero teraz kobiety mogą wstępować do armii (co, mimo złego stanu zdrowia, jest jednym z moich największych marzeń) to już wcześniej miały istotny wpływ na sprawy wojenne. Kto pracował w fabrykach zbrojeniowych, gdy wszyscy mężczyźni poszli na front? Kto gotował dla żołnierzy (niedawno czytałam przecież Okupację od kuchni)? Kto przenosił meldunki, opatrywał rannych? Kto wreszcie był szpiegiem doskonałym jak nie kobieta, szczególnie ta znająca tajniki męskiej psychiki, nieodpornej przecież na damskie wdzięki? Ale wciąż skupiamy się na najnowszych konfliktach. W pięknych czasach królów i królowych to kobiety obejmowały rządy w państwie lub hrabstwie pod nieobecność męża czy też pełniły rolę regentek nieletnich następców tronu w tym okresie, co w rzeczywistości często oznaczało przejęcie faktycznej władzy. To wreszcie one broniły twierdz i miast przed nieprzyjacielskim atakiem. A w czasach pokoju te sprytniejsze z nich realizowały swoją politykę, snuły intrygi i mordowały z zimną w krwią lub inspirowały polityczne zabójstwa, niekiedy dorównując krwawej lady Makbet czy znanej z cyklu G.R.R Martina Ceresei Lannister. Cóż, czasami przejmowały władzę jawnie i na mocy prawa, dorabiając się statusu legendy i do dziś szokując swoją polityczną siłą oraz efektami, jakie osiągnęły. Kto nie zna takich postaci jak caryca Katarzyna Wielka, królowa Elżbieta I, królowa Maria Tudor, królowa Wiktoria (będąca także cesarzową Indii) czy cesarzowa Austrii Maria Teresa? Wielokrotnie okazały się lepsze od mężczyzn, biednych, słabych, niezdecydowanych, a czasami – jak w przypadku męża carycy Katarzyny – po prostu chorych na umyśle, co w oczywisty sposób przekreślało szanse na jakiekolwiek samodzielne rządy i spokojną śmierć. Ale to nie wszystko. Cofnijmy się do historii znacznie starszej – do średniowiecza.
Ówczesna armia nie składała się, jak przywykło się myśleć, z samych mężczyzn. Razem z rycerzem na wyprawę wojenną wyjeżdżała Dama, jego żona, której powóz, najczęściej lektyka, znajdowała się w bezpiecznym miejscu wśród taborów. Tak, wiele kobiet było na tyle odważnych, by podjąć się wyprawy wojennej: stawić czoło niebezpieczeństwu, czasami zupełnie bliskiemu (szczególnie kiedy nieprzyjaciel dostał się do taborów…) i wszystkim wyzwaniom takich jak częste problemy z aprowizacją, długie marsze przez nieprzyjacielskie terytoria albo szerzące się choroby. Oczywiście nie wszystkie, bo wiele z nich z różnych powodów zostawało, a uwierzcie mi, to w tamtych czasach wymagało również wielkiej odwagi, szczególnie wtedy, kiedy trzeba było rządzić w następstwie męża. Szybkie podejmowanie decyzji, zajmowanie się wieloma sprawami, a nawet zbrojna obrona. Najgorzej, kiedy mąż z wojny nie wrócił, co zdarzało się w średniowieczu nagminnie. Wokół wdowy zbierali się wówczas kandydaci na następnego małżonka, pełni własnych interesów i ambicji, a przecież i nieszczęśliwa kobieta miała jakieś swoje uczucia, którymi raczej nikt się nie zajmował i z którymi nikt się nie liczył. Te o słabym charakterze szybko stawały się narzędziem politycznej gry. Ba, żeby tylko wtedy, kiedy zostawały wdowami! Każdy ożenek, co szczególnie dotyczyło królewien, księżniczek i szlachcianek, miał czemuś służyć, a przy tym nie liczono się z latami oblubieńców. Więc jeśli poślubiono cię czternastoletniemu chłopcu, nie narzekaj - zawsze mógłby być to siedemdziesięcioletni starzec. Zresztą, ogólnie mówiąc, kobiety nie miały dużego pola manewru, bo jedyną alternatywą był zakon, a funkcję królowej postrzegano raczej jako rodzicielki królewskiego syna, kontynuatora dynastii (mutacją tej zasady było to, co wyrabiał Henryk VIII) niż polityka. Polityka? Dobre sobie! Chociaż rycerze i nie tylko bardzo szanowali kobiety i czcili ich wdzięki, to do uważali, że o świecie kobieta wiele niewiele. Mimo że owe kobiety na każdym kroku udowadniały im – i nam, którzy tak naprawdę o średniowiecznym świecie wiemy niewiele - że to nieprawda.
Najzabawniejszy jest fakt, że tam, gdzie zwykle widzieliśmy mężczyzn, jest więcej kobiet, niż moglibyśmy sobie wyobrażać. Założę się, że ze słowem krucjaty kojarzy wam się obrazek w stylu tych wszystkich powieści fantasy i mainstreamowych filmów historycznych: rycerze w zbrojach, w tunikach z herbami, powiewające sztandary, miecze, konie i tak dalej. A co z krucjatowym Królestwem Jerozolimskim? Oczywiście: wojowniczy, majestatyczny król w zbroi i w złotej koronie. Nie ma tam miejsca dla kobiet, a jeśli jest i królowa, to skrywa się w cieniu swojego męża i tak naprawdę nie odgrywa większej roli. Bo, dla przykładu, każdy zapewne kojarzy króla Anglii Ryszarda Lwie Serce, który pospieszył na krucjatę po bitwie pod Hittin, prawda? A znacie jego siostrę Joannę Sycylijską? A jego żonę, Berenegarię z Nawarry? No właśnie. Nie mówiąc o innych kobiecych sylwetkach, które, jak zaraz się okaże, nie były tylko biernymi obserwatorkami podboju Jerozolimy i powolnego rozkładu państewek Franków, ale i czasami przewyższały zaangażowaniem wielu mężczyzn, albo po prostu zapisały niejedną kartę w historii krucjat, odgrywając większą rolę niż mogliby przypuszczać tamtejsi ludzie, ale i my, żyjący po tych wydarzeniach już blisko tysiąc lat (!) i karmieni właśnie stereotypami, które zupełnie nie oddają stanu rzeczy.
Piękne, mądre, bohaterskie i złe. Takie, o których historia wspomina ze wstydem z powodu szkód, jakie wyrządziły i te, które dorównują bohaterstwem Eowyn z Władcy Pierścieni, walcząc na równi z mężczyznami i ginąc na polu bitwy. Władczynie, które dbały o interes swojego państwa, a nawet poświęcały dla jego dobra swoje własne szczęście i te dbające bardziej o prywatę. Niektóre z nich faktycznie stały tylko w cieniu swoich wpływowych mężów, a inne były potężnymi władczyniami. Znajdziemy wśród nich szpiega, wyrodną siostrę, matkę, która sprzymierza się z arcywrogiem swojej rodziny, by zapobiec oddania władzy w ręce córki i żonę, która zdradza męża z patriarchą Świętego Miasta. Ale także scenariusze jak z bliskowschodnich baśni i dramatów Szekspira: nieszczęśliwą femme fatale Izabelę i jej jeszcze bardziej nieszczęśliwą wnuczkę; pazerną Sybillę, która raczej nie chciała znać swojego trędowatego brata i poślubiła człowieka, który przyczynił się do upadku łacińskiej Jerozolimy; królową Cypru Eleonorę, alter ego lady Makbet; bohaterską żonę Ludwika IX Świętego, Małgorzatę, która broniła Damietty. Jest też Melisanda, najpotężniejsza królowa jerozolimska, i jej awanturnicze wybryki, które dwukrotnie niemalże doprowadziły do wojny domowej. Losy wszystkich opisanych w książce kobiet zamyka historia ostatniej królowej Cypru i tytularnej władczyni Jerozolimy, Wenecjanki Katarzyny Cornaro. Smutna to i niebajkowa to opowieść, a po lekturze wciąż jeszcze czuć niedosyt.
Prawda jest taka, że musiałam tę książkę przeczytać, ale zrobiłam to i tak bardziej z przyjemności (chociaż losy niektórych bohaterek książki, jak Melisanda czy Sybilla nie są mi obce, a niektóre wydarzenia i cytaty przytacza niemal każda książka o krucjatach). W każdym razie w innych okolicznościach wstrzymałabym się z kupnem, bo prawdopodobnie jedyny dostępny w Internecie egzemplarz osiągnął zawrotną sumę jak na książkę tych gabarytów (pomijając fakt, że to prawdziwy biały kruk). I to nie tylko dlatego, że to krucjaty, ale fascynuje mnie kobieca strona historii, mniej znana, ale za bardzo ciekawa i pozwalająca spojrzeć na konkretny wycinek historii z nowej, zaskakującej perspektywy, pozwalający dostrzec szczegóły, które wcześniej były niewidoczne. A czasem taki szczegół, niczym niepozorny element puzzli, który okazuje się być ważną częścią układanki, okazuje się niezwykle ważny do zrozumienia całości, a także bardziej obiektywnego oceniania pewnych osób i głębszego zrozumienia niektórych kwestii, które – jak w to historii bywa – na pierwszy rzut oka są inne niż wtedy, kiedy zagłębimy się we nie. A zagłębiać się można bez końca, bo to nie jedyna taka ciekawa perspektywa, w jakiej można oglądać chociażby historię krzyżowych państewek.
Główną zaletą książki jest spora ilość szczegółów i ciekawostek, których zapewne nie znajdziemy w innych opracowaniach na podobny temat. Poza opowieściami o królowych i księżniczkach Jerozolimy, Cypru i Francji pisarka ukazuje temat w znacznie szerszej perspektywie i, wychodząc z założenia, że krucjaty były zbrojnymi pielgrzymkami (co jest zresztą jak najbardziej poprawne) – opowiadana przez Autorkę historia rozpoczyna się w początkach średniowiecza, rekonstrukcją losów kobiet podążających śladami rzymskiej cesarzowej Heleny, która – jak mówi tradycja i historyczne przesłanki – podczas swojej pielgrzymki odnalazła m.in. relikwie Prawdziwego Krzyża. Do takich ciekawostek należy także historia dzielnej Adeli de Blois, która zmusiła swojego tchórzliwego męża, hrabiego Stefana, do powrotu do Jerozolimy, gdzie ów zginął, a także opowieści o siostrach królowej Melisandy. Zresztą nawet na marginesie losów tej chyba największej królowej jerozolimskiej, gdzieś pomiędzy szaleństwami jej młodości a głupią śmiercią króla Fulka, pisarka wstawia rozdział, w którym na podstawie aktów kupna, sprzedaży i nadania nieruchomości rozważa rolę kobiet w strukturze społecznej królestwa. Rolę, jak się okazuje, bardzo istotną, bo a ponadto kobiety zachowały większą niezależność niż w Europie. Autorka również pochyla się tu nad losami zwykłych obywateli Królestwa – w tym pewnej kobiety o imieniu Mabilla, której historię udaje się jej częściowo zrekonstruować na podstawie tychże dokumentów. Poza tym jest to doskonała lekcja prawodawstwa jerozolimskiego w praktyce, bo zasady są dość skomplikowane – podejmujący decyzję o darowiźnie lub sprzedaży musi uzyskać zgodę żony i dzieci, które potem mogą odzyskać daną nieruchomość. Cóż, na Starym Kontynencie takie rzeczy nie miały miejsca, a przynajmniej nie były usankcjonowane prawnie. I choć dla osób nie interesujących się historią coś takiego może być wyłącznie sztuką dla sztuki, to dla geeków prawdziwa gratka – jednostkowe losy prostych ludzi są często pomijane, a oni sami traktowani jak zbiorowość. Dlatego wiele stron tej książki stanowi pewne novum, a przynajmniej świadectwo prawdziwej pasji opowiadania i intrygowania szczegółami, a także ambicji, żeby pozycja była oryginalna, poruszająca nie tylko temat z ciekawej perspektywy, ale i zawierająca aspekty sprawy, które nie były dotąd poruszane. Przez to książka jest wolna od wielokrotnie powtarzanych, często zbytnio nietrafionych opinii i obecnych w każdej książce ogólników na dany temat (powodem tego jest też to, że w szczegółach pisarka opiera się na francuskich i jerozolimskich kronikach z pomięciem większości dzisiejszych opracowań, co pozwala spojrzeć na całość oczami średniowiecznych), choć – jakby nie było – Autorka w pewnym stopniu podąża w rejony eksploatowane przez innych pisarzy, gdzie, jak wydawałoby się, nie można powiedzieć już nic nowego. I to sprawia, że jest to pozycja świeża i bardzo wciąga zainteresowanego czytelnika, szczególnie takiego jak ja.
Bardzo istotną rzeczą jest fakt, że książka została napisana w ciekawy i prosty sposób, który sprawia, że pozycję czyta się lekko oraz stosunkowo szybko. Może i Autorka nie ma szczególnych zdolności literackich czy barwnego języka przypominającego dokonania niektórych powieściopisarzy, ale jej trącający myszką styl jest przyjemny i dopracowany, chociaż po niektórych fragmentach książki, dotyczących spraw bardziej wojskowych, widać niemal od razu, że pozycja została napisana przez kobietę. Nie jest to może wada, bo jednak płeć piękna w większości raczej nie gustuje w przedmiotach do zabijania (piszę, że większość, bo zdarzają się takie beznadziejne wyjątki jak ja) i taktykach tegoż, jednak bycie historykiem i zajmowanie się krucjatami – tematem bardzo powiązanym z zabijaniem – zobowiązuje chociaż do mniejszej naiwności i nazywania różnych makabrycznych rzeczy po imieniu. Rekompensatą za te małe zgrzyty są jednak opowiedziane ze swadą anegdotki i żywa, niemal powieściowa narracja w wyjątkowo sensacyjnych czy dramatycznych momentach, przecinana jedynie obfitymi fragmentami kronik z epoki (co jest bardzo cenne bo dla zwykłego człowieka - teksty te są bardzo trudne do zdobycia), co świadczy o emocjonalnym podejściu Autorki do opisywanych zdarzeń i ludzi, co zresztą nie jest dziwne. Bo jak nie cierpieć Sybilli, bać się Eleonory czy współczuć obu Izabelom? Dzięki takiemu zabiegowi, może nawet nieświadomemu, książka nabiera rumieńców, wykraczając poza ramy zwykłego opracowania historycznego i sprawia, że naprawdę zaprzyjaźniamy się z bohaterami (lub nie), a przynajmniej zaczyna z nimi łączyć więź emocjonalna, przez co bardzo mocno przeżywamy ich, w większości, tragiczne losy. Tak bardzo, że w pewnym momencie mogą stać się, (nie)stety, częścią naszego własnego życia. A przynajmniej mojego.
Okładka mojego wydania nie ma w sobie nic specjalnie interesującego, stanowiąc jedynie zapowiedź tego, co znajdziemy w środku. Ot, czarna, z skromną grafiką przedstawiającą charakterystyczny krzyż, z delikatną kobiecą ręką z wieloma pierścionkami. Stanowi to ciekawe nawiązanie do wnętrza i intrygujący kontrast. Całość wygląda dość niepozornie, ale elegancko – tak, jak powinna wyglądać porządna okładka książki historycznej. Wtajemniczeni w wysokie arkana wiedzy o krucjatach dostrzegą tu jednak pewien błąd, wynikający – czy to przypadek – z pewnego stereotypu. Czarne krzyże na białym tle były charakterystyczną cechą ubioru Zakonu Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego, znanego szerzej jako Krzyżacy, których z krzyżowcami mylić nie wolno. Zbrojni pielgrzymi wyruszający do Jerozolimy naszywali na swoje płaszcze krzyż w kolorze czerwonym (skąd wzięło się wyrażenie wziąć krzyż) dzięki czemu można było ich rozpoznać. Zestawianie kobiecej ręki z znakiem Krzyżaków kojarzy się więc zupełnie inaczej i sugeruje pewne sprawy, o których tutaj nie ma – na szczęście – mowy. Przynajmniej dla mnie, bo osoby, które kojarzą krucjaty z Królestwem Niebieskim Scotta nie będą zdziwione. No cóż, może Wydawnictwo całkiem świadomie zdecydowało się na taki krok – ostatecznie mało kto widząc czerwony krzyż na czarnym polu albo białym zorientowałby się, co chodzi. W każdym razie i tak to wydanie jest lepsze od tego z 2002 roku. Ja rozumiem ideę przyświecającą tamtej okładce, ale znacznie wolę tę z bardziej stonowaną wersją. No i nic nie zastąpi pięknego zapachu starych, pożółkłych stronic pierwszego, starszego wydania. To chyba jasne.
Kilka elementów szwankuje także, niestety, w warstwie merytorycznej pozycji – w czasie czytania książki odnosi się wrażenie, że Autorka czuła się pewnie w poruszonym przez siebie temacie (o czym świadczą również liczne cytaty z niekiedy stronniczych kronikarzy średniowiecznych i bazowanie na ich tekstach). Szczególnie w kwestii wspomnianych wcześniej militariów – w pewnym miejscu pozycji spotykamy się ze słowem działo. Działo? Pierwsze armaty, których jeszcze nie można było tak nazwać, pojawiły się dopiero w 1454 roku pod Konstantynopolem, prototypy zostały użyte przez Krzyżaków w 1410 pod Grunwaldem. Mówienie o działach w XI wieku jest dość dziwne, nawet jeśli przyjmiemy, że owym niefortunnym słowem Autorka chciała określić coś innego. Ale co? W opisywanych czasach do zdobywania twierdz służyły wieże oblężnicze, katapulty i tarany; obrońcy mogli używać łuków, ognia greckiego, broni białej i również katapult. Jak widzimy, nic wybuchowego. Pomyłka jest jednak jednostkowa i piszę o tym na zasadzie czepiania czciciela broni wszelakiej i zapalonej kolekcjonerki książek o działach i czołgach. No ale zawsze całą winę możemy zrzucić na tłumacza i jego fatalny dobór słowa. Oczywiście, milczeniem pomijamy w takim razie wiedzą ogólną tłumacza.
Historia jest przede wszystkim opowieścią o ludziach. Ludziach, którzy w jakiś sposób wpłynęli na to, jak dzisiaj wygląda świat, kształtowali go i zmieniali. Podejmowali decyzje, rządzili, decydowali o życiu innych. Ale przede wszystkim byli tacy jak my chociaż niejednokrotnie nosili inne ubrania i kierowali się innymi zasadami. Historia to opowieść o ich wzlotach i upadkach, ich słabościach i mocnych stronach, zwycięstwach i porażkach. Niektórym w życiu się poszczęściło, inni urodzili się by rządzić. Jednak ich historie niewiele różnią się od naszych – kochali, nienawidzili, cierpieli, cieszyli się. Mordowali i padali ofiarą morderstwa. Popadali w obłęd i musieli patrzeć na chorobę swoich bliskich. Czasami ich życie było tragiczne, a czasami wręcz przeciwnie. Ogarnięci żądzą władzy plątali się w mroczne intrygi, a ich życiorysy plątały się dramatycznie z wielką historią. Ale jednak byli tylko ludźmi. Mężczyznami, a także kobietami. Często takimi kobietami, które w czasach, kiedy za porządek społeczny uważano podporządkowanie się mężczyznom, udowadniały, że mają wiele do powiedzenia albo na równi z nimi tworzyły historię i wpływały na politykę. A było ich wiele, bo nawet ta książka stanowi tylko niewielki wycinek ich losów na Bliskim Wschodzie ogólnie w średniowieczu. I były różne – wyniosłe królowe, przebiegłe morderczynie, dzielne wojowniczki i nieszczęśliwe młode wdowy. Takie, z którymi możemy się w pewien sposób utożsamić i takie, których nigdy nie chcielibyśmy poznać. Ale chyba najważniejsze jest, że tyle set lat później możemy poznać je chociaż w zarysie, spędzić z nimi trochę czasu i znaleźć tą linię porozumienia, zrozumienia a może nawet współczucia. I może – w końcu – pozbędziemy się chociaż jednego stereotypu, co niewątpliwie wyjdzie nam na zdrowie.
Tytuł: „Kobieta w czasie wypraw krzyżowych”
Autor: Règine Pernoud
Moja ocena: 7/10
http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/02/krolowe-morderczynie-wojowniczki-i.html
więcej Pokaż mimo tożdy chyba wie, co oznacza słowo stereotyp i bardziej lub mniej kieruje się jakimś z nich w życiu, czasami nie zauważając, że jakaś opinia, którą uważał za pewnik jest nieprawdziwa i niesprawiedliwa, stworzona tylko dla szufladkowania świata, a co za tym idzie wygodniejszego życia, w...