-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2016-01-14
2016-01-30
Jestem zdania, że tak naprawdę nie ma złych książek, są tylko źle dobrani odbiorcy. I już na wstępie powiem, że takim źle dobranym odbiorcą jestem ja, kiedy idzie o "Armadę" Ernesta Cline'a. Ale od początku.
Biorąc się za "Armadę" nie miałam pojęcia kim jest autor, zaledwie mętnie kojarzyłam jego poprzednią książkę, a co za tym idzie, nie miałam żadnych oczekiwań. Mam słabość do gier komputerowych, a science fiction nieodmiennie mnie fascynuje. Byłam pewna, że to książka dla mnie. Tymczasem czytanie tej powieści było drogą przez mękę. Zacznijmy od tego, że zanim w fabule cokolwiek ruszyło, o mały włos nie umarłam z nudów, znużona wewnętrznymi monologami głównego bohatera czy opisami tego, jak to w gronie swoich przyjaciół prowadzi kolejną wirtualną rozgrywkę.
Gdy fabuła w końcu przyśpieszyła, na tapetę wyszedł kolejny z monstrualnych problemów tej książki. Przez większość czasu nie miałam pojęcia o czym Zack mówi. Ilość porównań do książek, filmów, gier, konkretnych postaci i sytuacji w jakich byli i co wtedy czuli... Jest zatrważająca. I o ile w tym kontekście znajduje się ktoś taki jak Clark Kent, to jeszcze jako tako potrafiłam sobie coś wyobrazić i zrozumieć do czego pije główny bohater. Bywało jednak, i to nazbyt często, że odpowiedzi na pytanie "o co mu chodziło", czy "co miał na myśli" musiałam poszukiwać w ogromnym mózgu wujka Google. To było wkurzające... I to do tego stopnia, że w końcu odpuściłam. Co gorsze, podobna sytuacja tyczy się również innych bohaterów. Oni wszyscy zdają się być z innej bajki niż ta moja...
Choć bardzo chciałam, nie zdołałam polubić Zacka, ani jego kompanów. Może dlatego, że większość z ich luźnych rozmów była dla mnie bełkotem? Tak czy inaczej, nie zdołałam się z nikim zżyć. Wręcz odwrotnie. Niekiedy doprowadzali mnie do szału.
Myślę, że sama fabuła "Armady" to najmniejszy problem. Historia Zacka, choć momentami przewidywalna, może się podobać, może ekscytować i chwytać za serce. Niestety, jeśli chodzi o mnie – nie w tej formie. Dotarłszy do ostatniej strony czułam ulgę, że to już koniec. Ulgę i żal, bo zapowiadało się tak bardzo, bardzo dobrze, niestety nic z tego nie wyszło.
Podsumowując; "Armada" to zwyczajnie książka nie dla mnie. Nie odnalazłam tu nic dla siebie, choć sądziłam, że będzie wręcz odwrotnie. Jak się okazało, o grach, filmach i ogólnie latach 80' wiem zbyt mało, by móc ją docenić...
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/armada-ernest-cline.html
Jestem zdania, że tak naprawdę nie ma złych książek, są tylko źle dobrani odbiorcy. I już na wstępie powiem, że takim źle dobranym odbiorcą jestem ja, kiedy idzie o "Armadę" Ernesta Cline'a. Ale od początku.
Biorąc się za "Armadę" nie miałam pojęcia kim jest autor, zaledwie mętnie kojarzyłam jego poprzednią książkę, a co za tym idzie, nie miałam żadnych oczekiwań. Mam...
2015-09-07
Mars – czerwona planeta, która w układzie słonecznym znajduję się zaraz za Ziemią. Jak dotąd ludzie znali ją tylko poprzez satelitarne zdjęcia czy naukowy bełkot. Mark Watney jest jednym z pierwszych ludzi, jacy zobaczyli Marsa na własne oczy. Ekscytująca misja zamienia się jednak w przerażający koszmar, gdy potężna burza piaskowa zmusza załogę do ewakuacji. Niestety w niekompletnym składzie...
Tak się jednak składa, że Mark wcale nie zginął. Gdy się budzi, bardzo szybko rozumie swoje położenie. Jest sam na obcej planecie, zapewne nikt nie wie, że przeżył, a na dodatek kolejna misja będzie tu za odległe cztery lata, a zapasy jedzenia pozostawione na Marsie pozwolą mu przetrwać zaledwie rok. Normalny człowiek w takiej sytuacji pewnie rozpadłby się na drobne kawałki z czystego przerażenia. Ale nie Watney. On nie byłby sobą, gdyby nie spróbował przetrwać.
Na "Marsjanina" Andy'ego Weira miałam ochotę od dawna, ale jakoś nie było nam po drodze. Bliskość premiery ekranizacji skutecznie zmotywowała mnie do zapoznania się z tą książką. Choć raz udało mi się najpierw przeczytać, a dopiero potem obejrzeć – mogę być z siebie dumna! Pominąwszy jednak moją ochotę na tę powieść, nie byłam do końca pewna, czego mogę się po niej spodziewać. Mamy tu przecież tylko jednego głównego bohatera, który utknął na bezludnej planecie, jaka w tej kompozycji robi za bohatera drugoplanowego. Bałam się, że w powieść wkradnie się w końcu prosta nuda. Jeśli ktoś z Was ma podobne wątpliwości, pragnę je rozwiać.
Po pierwsze – Mark Watney i jego narracja, to wyśmienita rozrywka sama w sobie. To ten typ bohatera, który jest ironiczny, sarkastyczny, przeklina zarówno w prosty, jak i wyszukany sposób, potrafi rozśmieszyć, ale i wpłynąć na emocje czytelnika w stanowczo odmienny sposób. Jest jak człowiek orkiestra, który oprócz rozrywki, sprzeda Wam garść naukowych nowinek, które wreszcie będą przystępne i zrozumiałe.
Po drugie – akcja nie toczy się tylko na Marsie. Mamy wątek prowadzony na ziemi, a także ten wśród załogi, która odleciała z czerwonej planety bez jednego członka załogi. I nie można się nudzić!
Podsumowując; "Marsjanin" to porywająca powieść o pragnieniu przetrwania. To obraz świata i ludzi, którzy nagle potrafią się zjednoczyć i współpracować, byle tylko ocalić jednego człowieka - teraz obywatela Ziemi, a nie zaledwie jednego narodu. Wciągają, momentami przerażająca, ale przede wszystkim przesycona błyskotliwym humorem.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/10/marsjanin-any-weir.html
Mars – czerwona planeta, która w układzie słonecznym znajduję się zaraz za Ziemią. Jak dotąd ludzie znali ją tylko poprzez satelitarne zdjęcia czy naukowy bełkot. Mark Watney jest jednym z pierwszych ludzi, jacy zobaczyli Marsa na własne oczy. Ekscytująca misja zamienia się jednak w przerażający koszmar, gdy potężna burza piaskowa zmusza załogę do ewakuacji. Niestety w...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-05
„Kraniec nadziei” Rafała Dębskiego, to pierwszy tom trylogii „Rubieże imperium”, a zarazem moje pierwsze spotkanie z twórczością autora. Spotkanie, którego długo nie zapomnę, bo stanowiło zarówno intelektualne wyzwanie, jak i szalenie ekscytującą przygodę.
Po raz kolejny czytana przeze mnie książka opowiada historię z dalekiej przyszłości. Świat został podzielony na dwoje. Mamy Cesarstwo i Republikę, dwa skrajne obozy, które nieprzerwanie toczą ze sobą wojny. Nie są to jednak wojny o ziemie. Nie. Tym razem ludzkość walczy z sobą o tereny w odległych obszarach galaktyki. Kosmos wciąż pozostaje potężny i niezmierzony, jednak już nie tak obcy. Przynajmniej do czasu.
Kapitan Aidan Samuels, to mężczyzna o silnym charakterze, niewyparzonym języku i inteligencji, której można mu tylko zazdrościć. Jako dowódca niszczyciela „Sirene” jest zmuszony do wzięcia udziału w misji, której cel nijak nie zostaje wyjaśniony. Cesarska flota rusza w nieznane, napotykając na swej drodze nieprzyjaciela zdającego się realizować to samo zadanie. Tylko czym ów zadanie jest?
Niewątpliwym plusem tej historii są sami bohaterowie. Na pierwszy plan wysuwa się tu postać krnąbrnego kapitana, do którego zapałałam natychmiastową sympatią. To jednak nie jedyny bohater, którego słowa bywają ostre, dosadne i niejednokrotnie okraszone barwnymi ozdobnikami. Dębski po mistrzowsku nakreślił swoje postacie. Każdy z nich jest odrębną jednostką, którą się lubi, szanuje, bądź po prostu nie znosi, lecz nikogo nie można określić mianem bohatera papierowego czy przeźroczystego. Nie wspominając już nawet o łączących ich relacjach. A te, moi drodzy, to genialna opowieść o ludziach, którzy przeszli wiele i doskonale znają swoje demony, choć nie zawsze i nie ze wszystkimi o nich rozmawiają.
Autor nie tracił czasu/miejsca na żmudne budowanie świata od a do z. Realia życia bohaterów poznajemy na bieżąco, chłonąc te informacje zupełnie naturalnie. Nie jest to trudne. Mimo, że wybiegamy w daleką przyszłość, to jednak to, co zdaje się podstawą ludzkości, pozostało bez zmian. Wciąż pragniemy więcej niż mamy i jesteśmy zdolni zrobić wszystko, by to dostać. Tak powstają układy, układziki, ludzie mają mniejsze bądź większe tajemnice, a ci pozbawieni broni jaką są znajomości czy pieniądze, bywają wykorzystywani. W powstałym chaosie można jednak wyróżnić i tych, dla których honor i uczciwość nie są pojęciami archaicznymi.
Styl autora charakteryzuje ciekawa kombinacja prostoty i wyszukanego słownictwa. Dębski doskonale manewruje słowem dostosowując go do bohatera, którego głosem akuratnie opowiada. A opowiada genialnie. Nawet fakt, iż książka kończy się w najgorszym momencie z możliwych nie starł z moich ust uśmiechu podczas czytania końcowego dialogu. Mam nadzieję, że w kolejnych tomach postać kapitana Bernhardta, obywatela Republiki, zostanie nam przybliżona.
A teraz trochę pokręcę nosem.
To, co zawsze ciągnęło mnie do fantastyki, to wolność jaką ten gatunek się charakteryzuje. Wszystko staje się możliwe, a granice wyznaczają sami autorzy. Bardzo długo za wyjątek uważałam science fiction. Wydawało mi się, że za dużo w niej nauki, twardych, niezłomnych zasad. Nie zdawałam sobie sprawy, że i tymi zasadami można się tak doskonale bawić.
Rafał Dębski napisał powieść, w której nauka jest w samym centrum wydarzeń, będąc wręcz kolejnym, wielowarstwowym bohaterem. Należy najpierw poznać jego historię, psychikę i charakter, by być wstanie pojąć, a nawet przewidzieć jego zachowanie. Choć dla mnie ten aspekt był częściej fascynujący, to bywały również i męczące momenty. Fizyka raczej nigdy nie stanie się dla mnie w pełni zrozumiała i muszę się z tym zwyczajnie pogodzić. Wolałabym, by było jej tu mniej, a jednak nie mogę powiedzieć, iż jej obecność była jakimś ogromnym minusem.
Podsumowując; „Kraniec Nadziei” Rafała Dębskiego to powieść, która wywołała u mnie wiele emocji. Widowiskowe walki, perfekcyjnie nakreśleni bohaterowie, zagadka, polityczne gierki, napięcie i zakończenie, po którym po prostu nie da się nie sięgnąć po kolejny tom. Ja z pewnością będę go niecierpliwie wyczekiwać.
Polecam wszystkim fanom gatunku!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Kraniec nadziei” Rafała Dębskiego, to pierwszy tom trylogii „Rubieże imperium”, a zarazem moje pierwsze spotkanie z twórczością autora. Spotkanie, którego długo nie zapomnę, bo stanowiło zarówno intelektualne wyzwanie, jak i szalenie ekscytującą przygodę.
Po raz kolejny czytana przeze mnie książka opowiada historię z dalekiej przyszłości. Świat został podzielony na...
2014-12-31
„Blask” Amy Kathleen Ryan, to kolejna pozycja na mojej osobistej liście, dzięki której mam lepiej poznać gatunek jakim jest science fiction. Zanim się na nią zdecydowałam, czytałam wiele skrajnych opinii na jej temat i dziś mogę powiedzieć, że już rozumiem, skąd niekiedy te wszystkie rozbieżności. Powieść w żadnym razie nie można określić jednoznacznie. Prezentuje bowiem jedno z najbardziej... dziwacznych połączeń na jakie kiedykolwiek trafiłam.
Zaczyna się mało zaskakująco, nawet jak dla mnie, osoby, która książek o „międzygwiezdnych podróżach” przeczytała całe dwie. Mamy statek o chwytliwej nazwie Empyraen, za którego pomocą ludzkość podróżuje w kierunku Nowej Ziemi. Stara nie nadawała się dłużej do życia. Susze, bieda itp. Spokojne i poukładane życie mieszkańców Empyreanu burzy atak bliźniaczego statku New Horizon. W rezultacie Empyrean zostaje ograbiony z wszystkich dziewczyn, a dorośli zostają niemalże doszczętnie wybici. Dlaczego?
Mogłabym w tym opisie fabuły napisać coś więcej, ale jak dla mnie to, co jest chociażby z tyłu okładki mówi zbyt wiele. Byłoby może inaczej, gdyby książka sama w sobie miała jakiś szybszy rytm. Wtedy nadmiar informacji mógłby być zrekompensowany szalejącą akcją i wszystko byłoby wybaczone. Tymczasem mamy spoiler na okładce i ślimaczą fabułę. Najgorsze połączenie z możliwych.
Ale spokojnie, spokojnie, zaczęłam od marudzenia z czystego kaprysu. Mimo wszystko „Blask” mi się podobał. Miał bowiem jedną rzecz, która przykuła moją uwagę na tyle, że niemalże zjadłam te 400 stron na raz. Zanim do tego dojdę, jeszcze trochę pokręcę nosem.
Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie z czego niezmiernie się ucieszyłam. Mamy tu dwa punkty widzenia, od strony Kierana, na którego barkach spoczywa odpowiedzialność za losy Empyrean'u, oraz jego przyszłej żony – Waverly. Dodam tylko, że oboje są nastolatkami... I ona ma przed sobą nie małe zadanie. New Horizon okazuje się bowiem miejscem dziwnym, pełnym przerażających ludzi i niepojętych wręcz sekretów. I wszystko fajnie, tylko jakoś tak sucho. Bez fajerwerków, bez ekscytacji... Jednostajnie i w większości przypadków nijako. Pamiętam, że narzekano na dialogi, dla mnie były w porządku z zaledwie kilkoma wyjątkami. Osobiście przeszkadzali mi bohaterowie sami w sobie.
Głównie Kieran. Och, jak ja nie znoszę takich typów. Aż mnie korci, by nazwać rzeczy po imieniu, ale to znowu byłby zbyt duży spoiler. Powiem tylko, że za każdym razem, gdy dostawał po tej swojej buźce, mój chory umysł triumfował. Z Waverly nie miałam już tak wiele problemów. Miała swoje słabsze momenty, ale to jedna z tych bohaterek o mocnym charakterze, co prędzej krzyczą, kopią i drapią, niż dadzą się pokonać, więc mogę jej wybaczyć te irracjonalne chwile słabości. To, co przeszła, a przeszła niewyobrażalne, w moich oczach wszystko usprawiedliwia.
Nie wiem do końca czy to dobrze, czy źle, ale tak samo jak w przypadku „Dotyku Julii”, to ten czarny charakter zdobył moje serce. Z resztą każdy z czarnych charakterów w tej historii wydaje mi się ciekawszy od tych przodujących, co już nie jest dobrym znakiem. Tylko, że to akuratnie wiąże się z tym jednym, potężnym plusem, który uczynił z miernej powieści coś fascynującego.
A mianowicie... Ja do teraz nie wiem, kto w tym wszystkim jest ten dobry, a kto zły. Kto miał racje, co faktycznie się stało, czy może ten i ten miał jakieś urojenia? A może wytłumaczenie jest jeszcze inne? Książka się skończyła, drugiego tomu nie mam, więc pojęcia nie mam o co w tym wszystkim chodzi. I to jest piękne! Autorka postawiła jak dla mnie na zbytnią schematyczność w kreowaniu co poniektórych postaci, za to po mistrzowsku zabrała się za innych wprowadzając cudowny chaos.
A może po prostu mam jednak słabość do niestabilnych emocjonalnie psychopatów? Tak, no cóż... Możliwe!
Podsumowując; „Blask” został zgaszony nawet nie przez schematyczność, brak jakiejś innowacyjności czy irytujących, niektórych, bohaterów. Nie. To wszystko byłoby do przeżycia, gdyby wprowadzić choć trochę żywszej akcji. Czytając miałam ochotę potrząsnąć autorką, bo akcja wręcz błagała o szybsze tempo. Wiem, że w takiej formie najpewniej miała budować napięcie, poczucie zagrożenia, niezrozumienia i totalnego chaosu, i nawet po części spełniła swoje zadanie, ale dla mniej wytrwałych stanowiła zapewne dobry powód, by odłożyć tę książkę na półkę. Gdyby nie moja niezdrowa fascynacja świrami, sama bym sobie pewnie odpuściła, a jeśli nie, to czytałabym ją po rozdziale przez następnych kilka miesięcy.
Nie ośmielam się jej polecać, gdyż nawet nie ma wydanej u nas całej serii. Jest drugi tom „Iskra”, a potem trzeba czytać w oryginale. Tak czy inaczej, jestem mimo wszystko zaintrygowana.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Blask” Amy Kathleen Ryan, to kolejna pozycja na mojej osobistej liście, dzięki której mam lepiej poznać gatunek jakim jest science fiction. Zanim się na nią zdecydowałam, czytałam wiele skrajnych opinii na jej temat i dziś mogę powiedzieć, że już rozumiem, skąd niekiedy te wszystkie rozbieżności. Powieść w żadnym razie nie można określić jednoznacznie. Prezentuje bowiem...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-20
Zastanawialiście się jak będzie wyglądał świat za 700 lat? Co się stanie z ziemią i ludźmi? Władzę przejmą dyktatorzy? A może w ogóle przestaniemy istnieć? Pozabijamy się nawzajem, albo zwyczajnie pożre nas słońce?
Pierce Brown - autor „Red Rising: Złota krew” - w swojej książce przedstawia nam słodko gorzką wizje przyszłości. Ludzkość skolonizowała układ słoneczny, płacąc za to jednak sporą cenę. Równość zniknęła. Społeczeństwo zostało podzielone na kasty, kolory, doprowadzając rolę ludzi do sług i panów. Nie wszystkim ten układ się podoba. Nie każdy jest zadowolony z faktu, iż wyższe kolory wykorzystują niższe… W dziejach ludzkości dyktatura nigdy nie trwała nazbyt długo, zawsze przychodził jej kres. Przeważnie był krwawy, okupiony wieloma ofiarami, a sposoby przechytrzenia niechcianego systemu nie zmieniły się za bardzo od czasów pierwszych ludzi.
Głównym bohaterem jest młody chłopak - Darrow - jest jednym z czerwonych, najniższym kolorem wśród wszystkich ludzi. Mieszka na Marsie, pracuje w kopalni i jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Jego życie jest proste, momentami ciężkie, gdyż rzeczywistość czerwonej planety nie bywa przyjazna. Ma jednak rodzinę będącą centrum jego świata i szczerze mówiąc nie pragnie niczego więcej. Nie raz i nie dwa odczuwa wściekłość na niesprawiedliwość jaka dotyka jego i jego bliskich, jednak na złości się kończy. Wie, że nie może niczego zmienić. Wie też, czym grozi jakikolwiek bunt.
Los jednak zdaje się nie dbać o jego zdanie czy życzenia. Tragedia, która rozdziera serce Darrowa, w krótkim czasie zmienia jego poglądy niemalże całkowicie. Kieruje nim wola zemsty, ale przede wszystkim marzenia. Marzenia należące nie do niego, a kogoś, kogo kochał i stracił w brutalny sposób. By zwalczyć tyranie musi przeniknąć w szeregi złotych. Stać się jednym z nich i rozbić ich od środka. Zanim to jednak nastąpi, Darrow musi wygrać w wielu pojedynkach. Zdać całą listę testów. Przelać więcej krwi, niż zdołałby sobie kiedykolwiek wyobrazić. Godząc się na to nawet się nie spodziewa, jak ciężkie zadanie jest przed nim.
„[…] Osobiście wcale nie chcę robić z ciebie człowieka. Ludzie są tacy delikatni. Tak łatwo ich złamać. Ludzie umierają. Nie, ja zawsze chciałem stworzyć Boga. - Uśmiecha się psotnie, rysując jakieś szkice na cyfrowej podkładce. Obraca ją i pokazuje mordercę, jakim się stanę. - Dlaczego więc nie zrobić z ciebie boga wojny?”
Nie umiałabym zliczyć jak wiele razy ta książka mnie zaskoczyła. Kiedy sądziłam już, że wiem w jakim kierunku zmierza, autor zmieniał kurs, a ja rozbijałam się o ścianę. Aż się wierzyć nie chce, że to debiut. Z jednej strony autor sięgnął po wypróbowane schematy, jak kastowy podział społeczeństwa, bohatera wywodzącego się z najniższej grupy, czy nawet motyw sprawdzianów i testów, które mają doprowadzić Darrowa do szczytu. To wszystko już znamy z wielu głośnych tytułów. A jednak „Red Rising: Złota krew” to absolutnie coś nowego.
Muszę jednak przyznać, że po pierwszym zachwycie dopadło mnie zniecierpliwienie. Budowanie tego skomplikowanego świata trochę trwa i bywa momentami nużące. Jest natomiast konieczne dla zrozumienia zależności jakimi rządzi się starszy o 700 lat świat. Mogę jednak ręczyć, że po przebrnięciu przez ten wolniejszy kawałek fabuły, czeka was naprawdę wartka akcja od której ciężko się oderwać. Powiedzenie „Jeszcze jeden rozdział i idę spać” stało się dla mnie rzeczywiste w przypadku tej powieści. Odnalezienie momentu, w którym mogłam przemówić samej sobie do rozumu i zmusić do odłożenia książki na półkę bywało trudne.
Bohaterowie… Nie jestem wstanie opisać ich wszystkich. Nie chcę też wybierać zaledwie kilku, bo myślę, że pisząc o nich zdradziłabym co nieco odnośnie fabuły, a zaskoczenie jest tu naprawdę sporym plusem i nie chciałabym go Wam odbierać. Powiem tylko, że dawno tak mocno się nie zżyłam z nastoletnimi bohaterami. Czy to tym głównym, Darrowem, czy też pobocznymi. Być może dlatego, że świat w jakim żyją nie pozwala im na dzieciństwo, jakie my znamy. W wieku nastu lat są jak dorośli. Ich prawdziwy wiek zaledwie tworzy jakieś tło, które bardzo rzadko staje na pierwszym planie. Tak czy inaczej, płakałam razem z nimi, śmiałam się, złościłam i cierpiałam. I nie mogę się już doczekać, by powrócić do ich świata i dowiedzieć się, jak dalej potoczy się ich historia.
Styl autora… Jak nie lubię pierwszej osoby, tak tutaj mi ona nie przeszkadzała. Nawet czas teraźniejszy, który zazwyczaj jest gwoździem do trumny, tym razem mi nie wadził. Przeciwnie, byłam wstanie zakreślić od groma cytatów. Niekiedy mam problem z wyobrażeniem sobie walk, opisanie takich scen bywa trudne i nie każdy sobie z tym radzi. Pierce Brawn nie miał z tym raczej większego problemu, bo dzięki jego opisom absolutnie wszystko malowało się w mojej głowie niczym genialny film.
„Oglądam hologram z bitwy Złotych, a serce zamiera mi w piersi. Walczą jak letnia nawałnica. Nie jak ryczący, monstrualni Obsydiani, lecz jak ptaki prujące w powietrzu. Walczą w parach, gwałtownie skręcając, tańcząc, zabijając, przedzierając się przez zaporę z Obsydianów i Szarych, jakby bawili się mieczami, a wszystkie ciała upadające na ziemie były kłosami rozsiewającymi krew zamiast ziaren. Ich złociste zbroje lśnią. Ich miecze błyskają. To bogowie, nie ludzie.
I ja mam ich zniszczyć?”
Podsumowując: „Red Rising: Złota krew” to powieść, która mnie zachwyciła, udowadniając mi ponownie, że romans i akcja wcale nie muszą się wykluczać. Śmiało mogę też zaliczyć tę książkę do grona ulubionych powieści młodzieżowych, choć jestem też zdania, że równie mocno ten tytuł może przypaść do gustu dorosłym. Wspomniany romans nie jest ckliwy, wręcz przeciwnie, a ilość akcji powinna zadowolić najbardziej wymagającego czytelnika. Oby więcej na rynku było właśnie takich książek.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Zastanawialiście się jak będzie wyglądał świat za 700 lat? Co się stanie z ziemią i ludźmi? Władzę przejmą dyktatorzy? A może w ogóle przestaniemy istnieć? Pozabijamy się nawzajem, albo zwyczajnie pożre nas słońce?
Pierce Brown - autor „Red Rising: Złota krew” - w swojej książce przedstawia nam słodko gorzką wizje przyszłości. Ludzkość skolonizowała układ słoneczny,...
2014-07-04
Po pierwsze nastoletni bohaterowie, po drugie kosmici, po trzecie pierwsza osoba narracji - jednym słowem wszystko, czego zwyczajowo unikam. Tak naprawdę jedynymi powodami przez które zwróciłam uwagę na tę książkę, to apokalipsa i krótki tekst na przodzie okładki, który nie dawał mi o sobie zapomnieć.
Moje wątpliwości zniknęły już na 26 stronie, gdzie zakreśliłam pierwszy cytat. Dalej było tylko lepiej. Choć „lepiej” wydaje się niedopowiedzeniem.
Historia przedstawiona w „Piątej fali” jest teoretycznie prosta. Mamy ziemię, obcą cywilizacje przerastającą ludzkość pod każdym istotnym względem, i kilku pozornie zwyczajnych bohaterów próbujących jakoś poradzić sobie z nastała rzeczywistością. Fenomen tej książki polega na tym, że z tej prostej historii Rick Yancey uczynił coś o wiele bardziej skomplikowanego. Autor bardzo szybko zaczyna nas wodzić za nos i to tak umiejętnie, że ledwo zdajemy sobie z tego sprawę.
„Pierwsza fala przyniosła ciemność. Druga odcięła drogę ucieczki. Trzecia zabiła nadzieję. Po czwartej wiedz jedno: NIE UFAJ NIKOMU” – dzięki autorowi nie ufałam nawet własnej intuicji czy inteligencji i absolutnie nic więcej nie było mi potrzeba do szczęścia. A jednak dostałam to więcej.
Wątek romantyczny był wisienką na torcie. Niektórym może on przeszkadzać, ale dla mnie okazał się dopełnieniem całości. Wszystkie najlepsze historie mają swoich romantycznych bohaterów i tak też jest tutaj. Przy czym nic nie jest ani przesadzone, ani przesłodzone. Jest wręcz tak samo skomplikowane jak cała reszta.
„Piąta fala” to jednym słowem opowieść w której mamy absolutnie wszystko. Skomplikowane relacje, jeszcze bardziej skomplikowane uczucia, wartką, zaskakującą akcje i bohaterów, którzy nie mogliby być już bardziej pełnokrwiści czy złożeni.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Po pierwsze nastoletni bohaterowie, po drugie kosmici, po trzecie pierwsza osoba narracji - jednym słowem wszystko, czego zwyczajowo unikam. Tak naprawdę jedynymi powodami przez które zwróciłam uwagę na tę książkę, to apokalipsa i krótki tekst na przodzie okładki, który nie dawał mi o sobie zapomnieć.
Moje wątpliwości zniknęły już na 26 stronie, gdzie zakreśliłam...
2014-07-14
Czuje się nieco zawiedziona. „Partials. Częściowcy” to pozycja ciekawa. Przedstawiona w książce historia ma swoje lepsze i gorsze momenty, lecz nie to stanowi problem.
Problemem są bohaterowie. Kira ma w sobie wszystkie cechy prawdziwej bohaterki - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest odważna i wyszczekana, i to momentami tak bardzo, że potrafi irytować. Z pewnością irytowała mnie. To trochę taka postać, która łączy z sobą cechy naiwnego nastolatka, który sądzi, że wie wszystko, z poważnym dorosłym, którego stać na poświęcenia dla wyższego dobra. I okay, ja rozumiem, świat się kończy, a ludzie dorastają znacznie szybciej… Niemniej jednak jej sposób bycia irytował mnie przez większość czasu.
Kolejna rzecz, to poważne braki w szkicu bohaterów. Autor skupił się na aspekcie uczuć, poglądów i wiary jeśli tyczyła się ona głównej akcji, lecz te dotyczące bohaterów pobocznych, z którymi Kira ma kontakt, zaledwie zakreślił, przez co wyszło coś dziwnego. Potrafię uwierzyć w altruizm Kiry, ale nie w jej związki z innymi ludźmi. Chociażby ten z jej „chłopakiem” Markusem jest tak… sztuczny i powierzchowny, że wolałabym wręcz, by go w ogóle nie było, bo tylko te krótkie sceny między nimi powodują silniejszą frustracje. Tak naprawdę jedynym bohaterem, który prawdzie zwrócił moją uwagę i wzbudził na odmianę pozytywne emocje, to Samm, częściowiec, którego poznajemy mniej więcej w połowie książki.
Cała fabuła wydaje mi się też lekko przekombinowana i momentami naiwna. To, że dopiero Kira wpadła na coś tak logicznego jak przebadanie częściowców w celu poznania istoty wirusa, jest po prostu niepojęte. Podobnych zabiegów mających z niej uczynić niemalże boginię jest niestety więcej. Odniosłam wrażenie, jakby autor momentami sam się gubił w tym co pisał.
Podsumowując – czytało się nieźle. Nie miałam ochoty zarwać nocy, by tylko przeczytać kilka rozdziałów więcej, ale też nie miałam problemów z przebrnięciem przez tą książkę. Z pewnością też sięgnę po drugą część w nadziei, że może tam odnajdę to, czego zabrakło mi w pierwszym tomie.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Czuje się nieco zawiedziona. „Partials. Częściowcy” to pozycja ciekawa. Przedstawiona w książce historia ma swoje lepsze i gorsze momenty, lecz nie to stanowi problem.
Problemem są bohaterowie. Kira ma w sobie wszystkie cechy prawdziwej bohaterki - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jest odważna i wyszczekana, i to momentami tak bardzo, że potrafi irytować. Z pewnością...
2014-10-04
W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak ciekawych premier, ale jeśli mam być szczera, dla mnie liczyła się tylko jedna książka, a mianowicie „Bezkresne morze” Ricka Yancey, czyli kontynuacja fenomenalnej „Piątej fali”. Nie mogłam się już doczekać, kiedy dowiem się jak potoczyły się losy bohaterów, co z obcymi i światem, który się zwyczajnie rozsypuje.
Ostrzegam, że w recenzji mogą pojawić się spoilery pierwszego tomu!
Myślałam, że po tylu wstrząsach, zwrotach i zawirowaniach pierwszego tomu, Rick Yancey nie ma już zbyt wielu asów w rękawie. Przygotowałam się mentalnie, że jak to często bywa, drugie tomy serii bywają najsłabsze. Tymczasem zostałam zaskoczona już na wstępie, kiedy to zamiast głosu Cassie, Bena, Sama czy nawet Evana, którego życie stało pod wielkim znakiem zapytania, przywitał mnie głos Ringer. Tak, tak, tej szalonej Ringer. Zazwyczaj nie bardzo mi się podoba dokładanie kolejnych bohaterów, bo przecież to za innymi tęsknie, inni mnie ciekawią. Niemniej Ringer była postacią, która zaintrygowała mnie już wcześniej, przez co w tym przypadku przywitałam ją z większą ekscytacją, niż sama mogłabym się po sobie spodziewać.
Po wydarzeniach z obozu, Ringer, Filiżanka, Cassie, Sam, Ben, Pączek i Dumbo ukrywają się w hotelu. Czekają na nikogo innego jak Evana, który w końcu obiecał Cassie, że ją odnajdzie. Tylko, że czas mija, a oni nie odeszli na bezpieczną odległość od miejsca, z którego się wydostali. W dodatku idzie zima, a hotel opanowany przez szczury nie jest najbezpieczniejszym miejscem. Ringer, wbrew zdaniu Bena, opuszcza kryjówkę w poszukiwaniu miejsca, w jakim mogliby się skryć i to właśnie wtedy historia bohaterów dzieli się na dwoje. Ringer, śledzona przez Filiżankę zostaje ujęta przez Voscha, który ma dla niej specyficzne, zupełnie niespodziewane plany, natomiast reszta musi się zmagać z innymi, równie szalonymi i niebezpiecznymi „rzeczami” o imieniu Grace. Grace, która „jest jak Evan” i dla której tylko on się liczy...
Powiedzieć, że po raz kolejny zostałam wpuszczona w maliny przez autora to za mało. „Piąta fala” miała swój specyficzny klimat, pełen niepewności i najczystszych niewiadomych, ale „Bezkresne morze” to istna paranoja. Choć Cassie, Evan, Ben, Dumbo i Pączek przeżywają swój własny, niemały koszmar, ocierają się o śmierć tak wiele razy, że aż ciężko to zliczyć, to jednak drugi tom stanowczo należy do Ringer i Vosha. To oni wywołują ten stan nieustannego niezrozumienia i kwestionowania własnej umiejętności nie tyle nawet logicznego myślenia, co czytania. Ich rozmowy są czasem tak absurdalne w swym pięknie, że zastanawiałam się kilkakrotnie, czy aby na pewno dostałam końcowe tłumaczenie, czy może to jakiś pierwszy, niedokładny szkic. Dopiero na końcu coś się wyjaśnia, ale też nie na tyle, by czytelnika uspokoić. Ba! O uspokojeniu jakimkolwiek nie ma mowy. Jedyną ulgą może być to, że uzyskujemy odpowiedzi na część pytań. Inna sprawa, że te odpowiedzi wbijają w fotel i odbierają oddech.
Niemniej jednak „Bezkresne morze” to nie tylko zalety, książka ma też wady. Po pierwsze jest krótka, to wprawdzie 407 stron, ale tylko przez zmyślne rozłożenie rozdziałów. Czyta się błyskawicznie, co może samo w sobie nie jest złe, ale zwyczajnie pragnęłabym pozostać w tym świecie odrobinę dłużej.
Bohaterowie. Wprawdzie trzymają poziom, ale ta wszechobecna paranoja wprowadza zamieszanie. I jakkolwiek dobrze czytało mi się części z punktu widzenia Ringer, czy Pączka, którego szokującą przeszłość poznajemy w „Bezkresnym morzu”, to nie podobało mi się bardzo odebranie głosu Samowi i Benowi. Rozumiem, że ten tom należał głównie do innych postaci, ale zwyczajnie mi ich brakowało. Niby są, nigdzie nie znikają, a jednak czytanie o nich, ale nie z ich punktu widzenia, przyprawiło mnie o leki niedosyt.
Sam koniec również stoi dla mnie pod wielkim znakiem zapytania. Owszem, zaskoczenie jest ogromne. Wszystkiego się spodziewałam, ale nie akurat tego i to, samo w sobie, jest jak najbardziej na plus. Tylko co z uzyskanymi odpowiedziami i ich znaczeniem? Przyznam, że jest we mnie jeszcze więcej pytań, niż było przed końcową sceną z Ringer i Voschem w rolach głównych. Nie mam pojęcia jak autor ma zamiar zamknąć te wszystkie wątki w tylko jednej książce. Nie mam pojęcia nawet czy kierunek w jaki idzie mi się podoba. Ale czy on naprawdę idzie w tym kierunku? Szaleństwo! Jestem totalnie, absolutnie skołowana.
Podsumowując tę jakże długaśną recenzję; „Bezkresne morze” to bardzo dobra kontynuacja „Piątej fali”. Nie możemy narzekać na akcje. Nic nie staje się stabilne, jak to czasem bywa, kiedy wracamy do znanych nam postaci. Na każdym kroku czekają na czytelnika niespodzianki i dosłownie nie można oderwać oczu od tekstu. Niemniej nie czuję, bym mogła drugi tom ocenić podobnie jak pierwszy. Choć jestem zachwycona, nie dodam te książki do najlepszych z najlepszych. Być może to ulegnie zmianie po trzecim tomie, ale jak na teraz jest we mnie zbyt wiele sprzecznych ze sobą uczuć. Bo z jednej strony jestem zachwycona, z drugiej nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana.
Oficjalna premiera: 08.10.2014
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
W ostatnim czasie nie możemy narzekać na brak ciekawych premier, ale jeśli mam być szczera, dla mnie liczyła się tylko jedna książka, a mianowicie „Bezkresne morze” Ricka Yancey, czyli kontynuacja fenomenalnej „Piątej fali”. Nie mogłam się już doczekać, kiedy dowiem się jak potoczyły się losy bohaterów, co z obcymi i światem, który się zwyczajnie rozsypuje.
Ostrzegam, że...
2014-10-28
2014-12-16
Najbliżej gatunku science fiction byłam chyba za sprawą „Grillbaru Galaktyki” M.L. Kossakowskiej i jakkolwiek bym autorki nie ubóstwiała, to akuratnie tą książką mnie wtedy na kolana nie powaliła. I choć w niebo patrzę śmiało, mój pseudonim nie jest bowiem wynikiem przypadku, to mimo wszystko statki kosmiczne i naprawdę daleka przyszłość - to raczej nie moja bajka. Przynajmniej tak myślałam. Przyznam się, że sięgając po „Chór zapomnianych głosów” Remigiusza Mroza liczyłam na rozstrzygnięcie kilku kwestii, jak np. sensu zagłębiania się w gatunek, który nigdy wcześniej specjalnie mnie nie interesował. Miałam też nieśmiałą nadzieję, że tak samo jak wspomniana wyżej M.L. Kossakowska zakochała mnie dożywotnio w fantastyce, Mróz będzie tym autorem, który przekona mnie do science fiction. Czy mu się udało? Zobaczmy...
Astrochemik Håkon Lindberg budzi się z kriogenicznego snu i odkrywa, że oprócz niego na okręcie badawczym „Accipiter” pozostał tylko jeden żywy człowiek. Reszta załogi została skutecznie pozbawiona pulsu, a ich wnętrzności i posoka wyścielają teraz korytarze oraz wszystkie pomieszczenia. Wydaje się, że wraz z muzułmaninem są na pokładzie całkiem sami, ale w takim razie kto zabił tych wszystkich ludzi? Podejrzenia Håkona natychmiast wędrują do nawigatora, w końcu to właśnie Dija Udin Alhassan zbudził się wcześniej od niego. Te podejrzenia bledną jednak w świetle wszystkiego, co dzieje się później, gdy staje się jasne, że tak do końca sami tam nie są. Na szczęście (albo i nie?) sygnał SOS dociera na ziemię. Tylko co z tego, skoro od najbliższego statku pozostałą przy życiu załogę Acciptera dzieli pół wieku kriogenicznego snu?
Z zasady nie dowierzam opisom umieszczonym na okładkach książek, zbyt często mijają się z prawdą, przedstawiając czcze życzenia wydawców. Dlatego też, gdy przeczytałam, że... "Chór zapomnianych głosów" to SF z tempem właściwym powieściom sensacyjnym, intrygą iście kryminalną i klimatem rodem z horrorów, a zakończenie powinno zaskoczyć nawet najbardziej przewidującego czytelnika, w ogóle nie zabrałam sobie tego do głowy. Wprawdzie intuicja podpowiadała mi od początku, że książka okaże się czymś wyjątkowym, dodatkowo poprzez swoje „Parabellum” autor zyskał moje zaufanie, to jednak nie na tyle, by ślepo wierzyć w tych kilka zdań. Tymczasem, gdy już zaczęłam czytać, przez blisko sto pierwszych stron miałam wrażenie przeniesienia się do gry „Dead Space”, której zresztą nie byłam wstanie przejść - „bo to nie na moje nerwy”. Nie potrzebowałam wylatujących z szybów człekokształtnych potworów, by czuć serce w gardle. Wystarczyła sama groźba, że właśnie tak może się to wszystko skończyć. Tak, cóż, horrory również nie należą do moich ulubionych gatunków. A jednak z jakiegoś powodu nie byłam wstanie odłożyć tej książki na półkę. Przeciwnie. Czytałam i czytałam, aż się nie okazało, że za cztery godziny muszę wstać i jechać na uczelnie. I nawet gdy już się położyłam, nie bardzo byłam wstanie się uspokoić i tak zwyczajnie usnąć. Moja głowa nie potrafiła się pozbyć obrazów masakry dokonanej na Accipterze i jeszcze czegoś. Jednego słowa, które jak nic innego karmiło mój niepokój. Ci, co czytali już „Chór zapomnianych głosów” powinni się domyślić, o jakim słowie mówię...
Remigiusz Mróz ma prawdziwy talent do wielu rzeczy jeśli idzie o pisanie książek, jednak dla mnie to w jaki sposób manewruje emocjami czytelnika stoi bezsprzecznie na pierwszym miejscu. Nie dość, że wyłączył moje myślenie, to jeszcze uśpił intuicje, przez co na koniec zostałam z brodą przy podłodze i jedną jedyną myślą, którą najprościej będzie mi przedstawić obcobrzmiącym skrótem: WTF?! Zdaję sobie sprawę, że mówię zagadkami, lecz to tego typu historia, którą lepiej jest poznawać z minimalną ilością informacji na jej temat. Pełna fikcji łączącej się z nauką, dodatkowo doprawioną cudownymi kreacjami bohaterów oraz humorem, który osobiście ubóstwiam, a jak niektórzy z Was już wiedzą, ciężko mnie rozśmieszyć. W „Chórze zapomnianych głosów” absolutnie nic nie jest pewne, stałe czy do przewidzenia i dokładnie to czyni z tej książki coś wyjątkowego.
I doszłam do momentu, kiedy przychodzi czas na wytykanie wad recenzowanej powieści. Problem w tym, że nie potrafię tym razem jednoznacznie ich wskazać i też nie zamierzam na siłę tego robić. Nie dlatego, że to powieść idealna, a przez fakt, iż żadna z tych wad nie ma najmniejszego znaczenia w pojęciu całości.
Tak więc czy sięgnę jeszcze po science fiction? Z pewnością! Mało tego, choć zazwyczaj wykazuje się niebywałą ostrożnością pod tym względem, gdyż mam spory problem z naszą rodzimą literaturą, tak „Chórem zapomnianych głosów” Remigiusz Mróz przekonał mnie, że zasługuje na swoje miejsce na mojej osobistej liście „zaufanych” pisarzy. Pisarzy których książki mogę brać „w ciemno”, bo w najgorszym przypadku będą dobre, ale raczej nie zdarzy się, by jakkolwiek mnie zawiodły. Dlaczego jestem tego taka pewna? Bo „Chór..” to niemal wszystko to, za czym raczej nie przepadam. SF, kryminał, do tego jeszcze horror... A jednak jestem zachwycona, co chyba tłumaczy wszystko.
Podsumowując: „Chór zapomnianych głosów” Remigiusza Mroza pozostawił mnie z rozbudzonym apetytem na więcej. Wprawdzie nic mi na ten temat nie wiadomo, ale ta historia wręcz krzyczy prosząc o kontynuację i ja chętnie jej wtóruje. Z resztą jestem pewna, że nie ja jedna. Mamy tu absolutnie wszystko, co zostało obiecane, ale też wiele, wiele więcej.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Najbliżej gatunku science fiction byłam chyba za sprawą „Grillbaru Galaktyki” M.L. Kossakowskiej i jakkolwiek bym autorki nie ubóstwiała, to akuratnie tą książką mnie wtedy na kolana nie powaliła. I choć w niebo patrzę śmiało, mój pseudonim nie jest bowiem wynikiem przypadku, to mimo wszystko statki kosmiczne i naprawdę daleka przyszłość - to raczej nie moja bajka....
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-28
„Bohaterowie umierają” Matthew Woodring Stovera, to jedna z tych książek, o których na koniec nie bardzo wiadomo, co myśleć. Z jednej strony jestem pełna zachwytu i podziwu dla autora, z drugiej męczyłam tę historię tak długo, że dzisiaj nawet nie potrafię powiedzieć ile dokładnie.
Hari Michaelson żyje w świecie podzielonym na kasty. On sam jest „pracownikiem” i trudni się aktorstwem. Lecz nie takim aktorstwem jakie jest nam znane. W jego świecie granice zniknęły, a widzowie dłużej nie muszą się zaledwie biernie przyglądać przygodom swoich ulubionych aktorów. W czasach Hari'ego, za sprawą wysoko rozwiniętej technologii, można czuć to samo, co odczuwa aktor. Strach, ból, rozkosz - wszystko jest kwestią wybrania odpowiedniej przygody. I to jeszcze jakiej przygody?! Nie chodzi o pościgi, no, przynajmniej nie te samochodowe, czy na odmianę udane podrywy. Miejsce, w którym aktorzy grają, dosłownie na śmierć i życie, nazywany jest Nadświatem. Rządzą nim zasady znane nam ze średniowiecza i też podobnie ów świat wygląda. Nie ma technologi, za to niepodzielnie rządzi nim magja (nie, nie zrobiłam błędu w pisowni).
Tak się składa, że Hari jest najsławniejszym aktorem na świecie, a jego postać - Caine, obrosła już legendą. I nic dziwnego. Caine, cytując okładkę książki: „zabija królów i plebejuszy, bohaterów i złoczyńców.” To jeden z tych czarnych charakterów, którzy naprawdę nie wiele czują i o niewiele dbają. Jest zimny, wyrachowany i zdolny do wszystkiego. Przynajmniej do czasu. Gdy żonie Hari'ego - Shannie Leighton aka Pallas Ril w uniwersum Nadświata - zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo, sprawy się komplikują. Choć małżeństwo się rozpada, a małżonkowie przeżywają kryzys, Hari, a raczej Caine, rusza jej na pomoc. Teoretycznie zadanie jest proste, musi ją tylko odnaleźć i sprowadzić na ziemię. Niestety nic nie jest proste jeśli Studio i Administratorzy chcą zarobić. Caine ratujący życie swojej niewiernej żonie? To będzie hit! A jeśli przy okazji przy tym zginą? Trudno, będą następni... W końcu to tylko pracownicy.
Nie da się zwięźle opowiedzieć o fabule. Nie da się, bo tych wszystkich szczegółów, bohaterów i zależności jest tak wiele, że ta recenzja musiałaby liczyć naście stron. To, co mnie najbardziej zachwyciło, to wręcz genialna kreacja głównego bohatera. Hari i Cane, Caine i Hari... Ciężko o nich myśleć jak o dwóch różnych mężczyznach, ale też nie sposób połączyć ich w jedno.
„Caine był jak siła natury, jak wichura albo burza, która przybywa znikąd, bezlitośnie smaga ziemię, a potem znika równie szybko jak się pojawiła. Nikt nie wiedział, skąd Caine pochodzi, nikt nie wiedział, dokąd zmierza. Zostawiał po sobie tylko trwałe blizny w życiu tych, których spotkał. A zarazem musiał być czymś więcej niż zwykły żywioł [...] Caine przypominał gryfa albo smoka, niezwykle niebezpieczne zwierzę, z którym można się zaprzyjaźnić, ale nie sposób je oswoić. Cieniutka pozłota jego człowieczeństwa mogła się w każdej chwili rozpęknąć, uwalniając chaos i zniszczenie.”
Hari kocha swoją żonę miłością skomplikowaną, a jednak szczerą. Caine czuje podobnie, choć w jego zachowaniu przebija niekiedy zwykła chęć posiadania. Jest egoistyczny, egocentryczny, nierzadko niesprawiedliwy. Obserwowanie jak te dwie postacie, jednocześnie podobne jak i różne, walczą ze sobą o dominacje, było przygodą samą w sobie. Jednak „Bohaterowie umierają” to nie tylko perfekcyjne psychologiczne podejście do dualizmu głównego bohatera.
Nadświat i jego historia może zachwycić największych fanów fantastyki. Mamy spiski i zdradę. Szemrane interesy i wątpliwe sojusze. Prawowitych władców, bogów i tych, którzy udają zarówno jednych jak i drugich. Trolle i elfy - to zaledwie ułamek tego, co buduje tamten świat. Nie brakuje akcji, napięcia. Jest brutalnie, krwawo i mało grzecznie. Przekleństwa i wyzwiska stoją na pierwszych miejscach w słownikach większości bohaterów, jednak nie ma tu mowy o przesadzie czy sztuczności. Wszystko pasuje do siebie idealnie.
Nie sposób nie wspomnieć o stylu autora. Pisze zarówno w trzeciej osobie w czasie przeszłym, jak i pierwszej w czasie teraźniejszym, przez co lepiej można poczuć „grę Cane'a”. Stover jest jednocześnie liryczny, delikatny, nie bojąc się przy tym wywoływać obrzydzenia, nie przebiera w słowach czy dosadnych opisach, co zapewne nie dla wszystkich będzie plusem. Ja absolutnie nie mam się do czego przyczepić w tym względzie.
„Istnieje czystość w przemocy, w desperackiej walce o ocalenie życia od śmierci [...] A i życie, i śmierć mało teraz dla mnie znaczą. To tylko wynik, konsekwencje, mgliste peryferie. Przemoc sama w sobie pochłania mnie, nawet jeśli dopiero jej wyczekuję. Kiedy wychodzę z ukrycia, rzucając na szalę życie własne i przyjaciół, stawiając wszystko na swoją umiejętność mordowania, żrąca fala chaosu obmywa mnie łaską – jestem jak święty dotknięty przez swego boga.”
Oprócz Hari'ego/Caine'a mamy do czynienia z wieloma innymi, ciekawymi bohaterami. Począwszy od Berne'a - istnego socjopaty na dworze tajemniczego króla Ma'elKotha - przez Lamoraka, dwulicowego kochanka Pallas Ril, po Administratora Kollberga, który zasnuty mgiełką amfetaminy uknuł coś, czego się Studiu nawet nie śniło... Podobnie ciekawych postaci jest tu o wiele, wiele więcej.
Więc dlaczego przeczytanie tej książki tyle trwało?
Pierwsze 250 stron zjadłam na raz. Usiadłam z książką rano i odłożyłam ją późną nocą, całkowicie zauroczona głównym bohaterem. To tak, jakby czytać o seryjnym mordercy, z wszystkimi jego najciekawszymi cechami, jednocześnie wiedząc, że jest w nim taki specjalny punkt, którego naciśnięcie uruchamia bardziej ludzkie emocje czy instynkty. Nie da się koło takiej możliwości przejść obojętnie. Tylko, że autor stawiając na akcje i dynamizm, musiał wprowadzić tak wiele innych wątków, że czytanie bywało męczące. Ilość informacji, które należało przyswoić była zatrważająca, a najgorsze było to, że i tak nie do końca można było zyskać przez to pełen obraz świata. Z pewnością nie obraz Ziemi, której zarys jest dokładnie tym - zarysem. To struktura Nadświata jest bardziej jasna, choć też nie na tyle, bym czuła się usatysfakcjonowana. Autor przekazuje w tekście od groma informacji, ale jakimś niepojętym dla mnie cudem, wcale nie budują one przejrzystej całości. Każdy z bohaterów, a jest ich trochę, zyskał uwagę Stovera, przez co, jak mniemam, ucierpiało przedstawienie konstrukcji światów. Zwyczajnie nie było już na to odpowiednio dużo miejsca. Mam nadzieję jednak, że w kolejnych tomach będzie pod tym względem już lepiej.
Czuję się potwornie rozdarta. Z jednej strony uwielbiam tak szeroko rozwinięte uniwersa oraz swoistą powolność w poznawaniu ich tajemnic. Z drugiej natomiast wolałabym, by autor dał w swojej historii chwilę na oddech, a w tym czasie skupił się na malowaniu stworzonych przez siebie światów, zamiast planowania kolejnych intryg, układów i układzików. Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że czytanie o tym wszystkim nie było fascynujące.
Podsumowując; Matthew Woodring Staver uczynił z mojego mózgu wodę. Nie wiem co mam myśleć o tej książce. Nie wiem czy powinnam pamiętać o wadach, które do końca wadami nazwać nie potrafię, czy po prostu skupić się na zaletach. Jedyne, czego jestem na tę chwilę pewna to to, że z całą pewnością sięgnę po kolejne części. Autor nadaje zupełnie nowy wydźwięk określeniu wielowątkowości, a ja nie umiem temu odmówić. Może mój problem z tą książką wynika z tego, że w klimatach sci-fi dopiero raczkuje? Nie da się bowiem ukryć, że „Bohaterowie umierają” jest połączeniem tego gatunku z pełnokrwistą fantastyką... Cóż, zobaczymy jak odbiorę drugi tom, czyli „Ostrze Tyshalle'a”.
„Bohaterowie umierają” Matthew Woodring Stovera, to jedna z tych książek, o których na koniec nie bardzo wiadomo, co myśleć. Z jednej strony jestem pełna zachwytu i podziwu dla autora, z drugiej męczyłam tę historię tak długo, że dzisiaj nawet nie potrafię powiedzieć ile dokładnie.
Hari Michaelson żyje w świecie podzielonym na kasty. On sam jest „pracownikiem” i trudni...
Pod wieloma względami „Żar tajemnicy” zachowuje poziom tomu pierwszego. Bohaterów charakteryzuje podobny sposób bycia, dialogi wciąż bawią, a sam kapitan Samuels nieodmiennie mnie intryguje. Gdybym jednak musiała wybrać, to właśnie drugą część jego przygód wskazałabym jako tą odrobinę lepszą.
Międzygwiezdne walki, pościgi i abordaże – na to byłam przygotowana. Tajemnicza materia przez którą mój ulubiony kapitan nie ma chwili spokoju – brzmi niejako znajomo. Technologia pomieszana z religią – nadal jestem pod wielkim wrażeniem tego połączenia.
Pojedynek na szpady w stanie nieważkości i cała historia z tym związana dodała jednak tej książce tak wiele smaczku, że do samego końca czułam ten cudowny, specyficzny dla tego świata klimat.
Science fiction rządzi się swoimi prawami, a połączenie tego z kulturą rodem z XVII-XVII wieku wypada w mojej ocenie fenomenalnie. To tak, jakby przenieść dawną hiszpańską arystokrację daleko w przyszłość, zaszczepić w nich technologię, ale pozostawić im ich starodawną mentalność. Dodanie do tego wszystkiego mocnego, religijnego wątku stworzyło coś wyjątkowego. I właśnie to sprawia, że uniwersum stworzone przez Dębskiego jest tak intrygujące.
Nie można też zapominać o Sebastianie Lermie, choć to kapitan Samuels prawdziwie skradł moje kobiece serce. Gdy Aidan za jego rozkazem bada tajemnicze skupisko energii, Lerma musi sobie radzić z intrygami i walką o własne stanowisko przez co nie ma w tej książce czasu na nudę.
Na koniec kilka słów o stylu autora... Bardzo trudno jest wpleść w tekst przekleństwa w taki sposób, by pomagały budować charakter bohatera, potęgowały jego emocje w danej sytuacji, a przy tym nie odstraszały i nie raziły. Rafałowi Dębskiemu wyszło to znakomicie, uczynił z przekleństw swoich pomocników i wyszło to książce na dobre. Ekipa Samuelsa nie byłaby taka sama bez nich!
Co mogłabym zaliczyć do wad? Brak wątku romantycznego, choć jest z kim, gdzie i jak! Podczas czytania moja wyobraźnia szalała i w myślach pytałam autora dlaczego nie pociągnął danej sceny/myśli Samuelsa nieco dalej... No co ja poradzę na to, że jestem kobietą, romantyczką i gdzie się tylko da dostrzegam "możliwości"? Rozumiem jednak, że to nie ten typ powieści, więc i ta wada tak naprawę jest tylko delikatnym minusem, drobną rysą na całości, której absolutnie nie należy brać pod uwagę chyba, że szuka się romansu.
Podsumowując; czytanie „Żaru tajemnicy” było kolejną fascynującą podróżą do świata, który jednocześnie mnie przeraża i fascynuje. Momentami zabawna, momentami przerażająca. Pełna akcji, politycznych intryg i prywatnych porachunków. I wszystko to w doborowym towarzystwie. Z pewnością przypadnie do gustu fanom gatunku, ale i nie tylko, bo to nie tylko science fiction. W tej historii jest tak wiele innych wątków, poruszanych kwestii i problemów, że każdy może tu znaleźć coś dla siebie.
Gorąco polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/03/rubieze-imperium-tom-2-zar-tajemnicy.html
Pod wieloma względami „Żar tajemnicy” zachowuje poziom tomu pierwszego. Bohaterów charakteryzuje podobny sposób bycia, dialogi wciąż bawią, a sam kapitan Samuels nieodmiennie mnie intryguje. Gdybym jednak musiała wybrać, to właśnie drugą część jego przygód wskazałabym jako tą odrobinę lepszą.
więcej Pokaż mimo toMiędzygwiezdne walki, pościgi i abordaże – na to byłam przygotowana. Tajemnicza...