-
ArtykułyTak kończy się świat, czyli książki o końcu epokiKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCi bohaterowie nie powinni trafić na ekrany? O nie zawsze udanych wcieleniach postaci z książekAnna Sierant15
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 24 maja 2024LubimyCzytać419
-
Artykuły„Zabójcza koniunkcja”, czyli Krzysztof Beśka i Stanisław Berg razem po raz siódmyRemigiusz Koziński1
Biblioteczka
2016-06-07
2016-01-02
2015-08-16
„Nad Savannah nastał świt, niebo nabrało barwy krwi...”
Jakiś czas temu w recenzji „Rodu” J.D. Horna wspomniałam, że mam wrażenie, iż ta książka to prolog do znacznie żywszej i sporo ciekawszej historii, i wiecie co? „Źródło”, niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany drugi tom cyklu o wiedźmach z Savannah, potwierdził moje przypuszczenia. Ba! Nawet je przerósł!
Po pierwsze – odpuście sobie czytanie opisów na okładkach (nie ważne, czy pierwszego, czy też drugiego tomu). Te informacje są zbędne, wręcz przeszkadzają, bowiem jedną z wielu magicznych mocy J.D. Horna jest umiejętność zaskakiwania czytelnika. Nie umiem wskazać innego autora, który z taką lekkością wprowadzałby do historii z magią w tle tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Życie Mercy to bowiem mieszanina sekretów, kłamstw i oszust. Zaledwie w najlepszym przypadku półprawd, a i te potrafią nieźle namieszać. Przyjaciele okazują się wrogami, wrogowie przyjaciółmi i tak na zmianę tylko po to, by na sam koniec ledwie pamiętać od czego się zaczęło. Od miłości? Od nienawiści? Prawdy czy kłamstwa? Komu ufać? Można w ogóle komuś zaufać?
„...uderzyła mnie myśl, że dom, w którym dorastałam, jest niczym innym jak sceną. Teatr kłamstw. Może i był zbudowany z drewna i cegieł, lecz wszystko inne w nim było nieprawdziwe.”
Magia granicy, zapory pomiędzy światem ludzi, a demonów, to kolejna z zagadek, które Mercy musi rozwikłać. Problem w tym, że odpowiedź na jedno pytanie automatycznie rodzi następne, a wszystko to w towarzystwie skrzącej się w powietrzu magii, upiornych stworów, morza krwi i zepsutych potworów udających ludzi. Czasem nawet przyjaciół. W Savannah nic nie jest takie, na jakie wygląda i żeby przeżyć, należy o tym pamiętać.
Wybaczcie brak bardziej rozwiniętego zarysu wydarzeń, jednak naprawdę myślę, że to jedna z tych książek, które najlepiej smakują, gdy się je bierze niemalże w ciemno. Będzie, co ma być. Gwarantuje, że i tak nie zdołacie dogonić sprytnych knowań autora, a bez większej ilości informacji ta szalona historia nabierze jeszcze mocniejszych rumieńców.
J.D Horn stworzył bohaterów, którzy nawet w najmniejszym stopniu nie są idealni i już za to należy mu się uznanie. Pomijając już te ich tajemnice (a wierzcie mi, wszyscy je mają), każdy ma wady czy słabości. Mercy chorobliwie pragnie uwagi i gdy ją dostaje nie bardzo wie jak na nią zareagować, by w rezultacie nie stracić tego, co dla niej najcenniejsze. Ellen ma problem z alkoholem, Iris z powrotem do siebie sprzed jej zdradliwego męża, natomiast „wrodzony” czar Olivera nie zawsze dobrze mu służy w kontaktach z jedyną prawdziwą miłością w jego życiu... Och, jest jeszcze Peter o heterohromicznym spojrzeniu i tajemniczym pochodzeniu oraz Emmet – ożywiony golem, który zdaje się odczuwać więcej ludzkich emocji, niż by pewnie chciał. Nie wspominając już nawet o cudownej Matce Jilo – szalonej ciemnoskórej staruszce mówiącej o sobie w trzeciej osobie... Każdy z nich ma w sobie coś, co sprawia, że pragnie się ich poznać bliżej niezależnie od historii jaka właśnie się toczy.
I jako, że staram się zawsze odrobinę pokręcić nosem, co by nikogo nie zasłodzić...
Z magią w teraźniejszości jest ten podstawowy problem, że czasem zbyt łatwo przesadzić z jej genezą i trafić na terytoria gdzie króluje absurd. J.D. Horn jak na razie tam nie dotarł, kroczy gdzieś na linii granicznej, sprytnie umykając mocniejszym podmuchom wiatru, który mógłby go popchnąć w niewłaściwą stronę. Biorąc jednak pod uwagę z jaką łatwością, ale i precyzją, igra z emocjami czytelnika śmiem twierdzić, że nawet ta pozycja na wspomnianej granicy jest w pełni świadoma, a może nawet zamierzona. To jednak nie zmienia faktu, że w kilku momentach lekko się krzywiłam czując zbliżającą się przesadę. Na szczęście tylko się zbliżała i mam nadzieję, że tak pozostanie.
Niepokojąca – tego słowa szukałam przez ostatnich kilka dni, kiedy to próbowałam napisać o „Źródle”. Ta seria jest specyficzna, ale i właśnie niepokojąca. To coś, z czym chyba nigdy się jeszcze nie spotkałam w fantastyce. Wielu bohaterów wywołuje u mnie sprzeczne emocje, od uwielbienia, poprzez niechęć czy irytacje, a jednak nad wszystkim dominuje proste zaintrygowanie. Ech! Wiem tylko, że wyjątkowość tej serii mnie przyciąga, a to chyba najważniejsze.
Podsumowując; „Źródło” to wyśmienita kontynuacja cyklu, który zapowiadał się bardzo dobrze, ale nie dawał pewności, że spełni wszystkie obietnice. Ku mojej radości udało się. Drugi tom powielił klimat pierwszego, jest tak samo duszno i specyficznie (och, jak mocno specyficznie), a przy tym wydarzenia spadają czytelnikowi na głowę w takim tempie, że nie ma czasu się nawet nad nimi głębiej zastanowić. Zanim coś się wymyśli, do czegoś dojdzie, autor wystawia język i odwraca wszystko do góry nogami... Więcej. Ja po prostu chcę więcej, bo cała ta pogmatwana historia to cudowna zagadka, którą pragnę jak najszybciej rozwiązać!
I Wam też polecam spróbować!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/08/zrodo-jd-horn.html#more
„Nad Savannah nastał świt, niebo nabrało barwy krwi...”
Jakiś czas temu w recenzji „Rodu” J.D. Horna wspomniałam, że mam wrażenie, iż ta książka to prolog do znacznie żywszej i sporo ciekawszej historii, i wiecie co? „Źródło”, niecierpliwie przeze mnie wyczekiwany drugi tom cyklu o wiedźmach z Savannah, potwierdził moje przypuszczenia. Ba! Nawet je przerósł!
Po pierwsze...
2015-06-26
2015-05-15
"ACOTAR" można najlepiej określić jednym hasłem: Piękna i Bestia.
Fayre na łożu śmierci swojej matki obiecała, że zaopiekuje się siostrami i ojcem. Jest zima, brakuje jedzenia i upolowanie czegokolwiek to kwestia życia i śmierci. Podczas jednego polowania Fayre udaje się zabić niezwykłego wilka, którego teoretycznie nie powinno tu być. Konsekwencje tego czynu są potężne, bo wilk okazuje się kimś więcej. Ogromna bestia zjawia się w ich domu i żąda zadośćuczynienia za jego życie. Fayre może albo pójść z nim i spędzić swoje życie w jego dworze, albo umrzeć tu i teraz. Wybór jest oczywisty… Tamlin, bestia, posiadająca również bardziej ludzkie wcielenie, zabiera ją do swojego świata - zwodniczo pięknego, prawdziwie niebezpiecznego, jeśli nie jest się ostrożnym. Mimo ostrzeżeń, wbrew logice i własnym postanowieniom, z biegiem czasu Fayre zaczyna patrzeć na Tamlina jak na mężczyznę, nie jak na bestie. Wszystko, o czym mówiły przerażające legendy zdaje się mitem zaledwie podszytym odrobiną prawdy. Dziewczyna zawiera przyjaźnie, powoli pokochuje zarówno ten świat, jak i jego mieszkańców. Coś jest jednak nie tak. Nad tą piękną krainą wisi jakiś cień, który zdaje się rozprzestrzeniać. I jeśli Fayre nie znajdzie sposobu, by go powstrzymać, wszystko przepadnie.
Mimo, że również dla cyklu „Szklany tron” temat tajemniczych Fae nie jest obcy, to jednak „ACOTAR” to zupełnie inna liga. Tutaj magia wychodzi na pierwszy plan. Dziwaczne istoty, przecudna, barwna mitologia, historia świata, a nawet obrzędy(!!!). Trzeba lubić prawdziwie baśniowy klimat, by docenić tę książkę. Sarah J. Maas ma tę niebywałą zdolność do tworzenia bohaterów, których nie można nie lubić. To samo czyni z klimatem. „ACOTAR” wciąga czytelnika od pierwszej strony, a mijając połowę, ma się wrażenie, że jest się gdzieś tam, pomiędzy tymi pięknymi istotami, magicznymi krajobrazami… Ach!
Romans jest uroczy, ale zapowiadana erotyka raczej delikatna. Nie ma co liczyć na lekcje anatomii. Jest słodko, jak na baśń przystało, ale nie na tyle, by dostać mdłości.
Byłoby epicko, może nawet lepiej niż w cyklu o Królewskiej zabójczyni, gdyby Mass trzymała się trzeciej osoby narracji i nie przechodziła na pierwszą. Nie było źle, czyta się dobrze, ale bez fajerwerków. Jak dla mnie książka wiele straciła przez taką narracje, ale nie będę się nad tym rozwodzić, bo pewnie już znacie moje zdanie na ten temat.
Tak czy inaczej nie mogę się doczekać kontynuacji! Myślę, że „ACOTAR” to zaledwie przecudny początek…
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2015/05/w-kilku-sowach-1-missing-link-bound-by.html
"ACOTAR" można najlepiej określić jednym hasłem: Piękna i Bestia.
Fayre na łożu śmierci swojej matki obiecała, że zaopiekuje się siostrami i ojcem. Jest zima, brakuje jedzenia i upolowanie czegokolwiek to kwestia życia i śmierci. Podczas jednego polowania Fayre udaje się zabić niezwykłego wilka, którego teoretycznie nie powinno tu być. Konsekwencje tego czynu są potężne,...
2014-07-04
Po pierwsze nastoletni bohaterowie, po drugie kosmici, po trzecie pierwsza osoba narracji - jednym słowem wszystko, czego zwyczajowo unikam. Tak naprawdę jedynymi powodami przez które zwróciłam uwagę na tę książkę, to apokalipsa i krótki tekst na przodzie okładki, który nie dawał mi o sobie zapomnieć.
Moje wątpliwości zniknęły już na 26 stronie, gdzie zakreśliłam pierwszy cytat. Dalej było tylko lepiej. Choć „lepiej” wydaje się niedopowiedzeniem.
Historia przedstawiona w „Piątej fali” jest teoretycznie prosta. Mamy ziemię, obcą cywilizacje przerastającą ludzkość pod każdym istotnym względem, i kilku pozornie zwyczajnych bohaterów próbujących jakoś poradzić sobie z nastała rzeczywistością. Fenomen tej książki polega na tym, że z tej prostej historii Rick Yancey uczynił coś o wiele bardziej skomplikowanego. Autor bardzo szybko zaczyna nas wodzić za nos i to tak umiejętnie, że ledwo zdajemy sobie z tego sprawę.
„Pierwsza fala przyniosła ciemność. Druga odcięła drogę ucieczki. Trzecia zabiła nadzieję. Po czwartej wiedz jedno: NIE UFAJ NIKOMU” – dzięki autorowi nie ufałam nawet własnej intuicji czy inteligencji i absolutnie nic więcej nie było mi potrzeba do szczęścia. A jednak dostałam to więcej.
Wątek romantyczny był wisienką na torcie. Niektórym może on przeszkadzać, ale dla mnie okazał się dopełnieniem całości. Wszystkie najlepsze historie mają swoich romantycznych bohaterów i tak też jest tutaj. Przy czym nic nie jest ani przesadzone, ani przesłodzone. Jest wręcz tak samo skomplikowane jak cała reszta.
„Piąta fala” to jednym słowem opowieść w której mamy absolutnie wszystko. Skomplikowane relacje, jeszcze bardziej skomplikowane uczucia, wartką, zaskakującą akcje i bohaterów, którzy nie mogliby być już bardziej pełnokrwiści czy złożeni.
Polecam!
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Po pierwsze nastoletni bohaterowie, po drugie kosmici, po trzecie pierwsza osoba narracji - jednym słowem wszystko, czego zwyczajowo unikam. Tak naprawdę jedynymi powodami przez które zwróciłam uwagę na tę książkę, to apokalipsa i krótki tekst na przodzie okładki, który nie dawał mi o sobie zapomnieć.
Moje wątpliwości zniknęły już na 26 stronie, gdzie zakreśliłam...
2014-06-29
2014-12-21
Sięgając po „Odnalezioną odwagę” Dragony Rock byłam świadoma ryzyka jakie podejmuję. Romans paranormalny to taki gatunek, gdzie jeśli się nie uważa, bardzo łatwo można strzelić sobie w stopę. Nigdy nie ukrywałam jak bardzo uwielbiam książki tego typu, ale też nie zaprzeczałam stwierdzeniom takim jak to: że więcej w nim, niestety, słabych pozycji, niż tych naprawdę godnych polecenia. Zaczynając czytać byłam więc odpowiednio przygotowana i przezornie nie oczekiwałam niczego konkretnego.
Lina, dwudziestosześcioletnia kobieta, po śmierci ukochanego psa załamuję się i trafia do szpitala psychiatrycznego. Dla normalnych ludzi ten powód może wydać się abstrakcyjny, ale nie dla Liny. Dziewczyna nie jest taka, jak inni, a zdiagnozowana schizofrenia to tylko początek długiej listy rzeczy, którymi różni się od rówieśników. W szpitalu poznaje Sabaru – psychologa kryminalnego. To jedno spotkanie zmienia całe dotychczasowe życie kobiety. Niegdyś wytykana palcami, nagle staje się obiektem adoracji. I wszystko byłoby jak w bajce, gdyby nie praca Sabaru, która właśnie teraz postanowiła go ścigać. Ktoś dybie na jego życie, a skoro Lina stała się tak ważną jego częścią, i ona jest w niebezpieczeństwie. Para wyjeżdża z miasta, by pod ochroną przyjaciół mężczyzny przeczekać najgorsze. Ale najgorsze jeszcze przed nimi, bo ani Sabaru, ani jego przyjaciele nie są zwykłymi ludźmi...
Uwielbiam romantyczne historie w których bohaterowie nie są w oczywisty sposób idealni, mają swoją przeszłość, noszą na barkach określony ciężar własnych przeżyć i emocjonalnego bagażu. Nie trudno się więc domyślić, że to właśnie choroba głównej bohaterki najmocniej zwróciła moją uwagę. Byłam ciekawa w jaki sposób autorka połączy motyw choroby psychicznej z miłością i paranormalnym światem. I muszę powiedzieć, że połączenie to samo w sobie nie było złe. Problem tej książki leży zupełnie gdzie indziej.
Debiuty często charakteryzuje niedopracowanie oraz wyczuwalna w tekście niecierpliwość autora, który pragnie jak najszybciej opowiedzieć całą historię. W przypadku „Odnalezionej odwagi” nie było inaczej. O ile kwestiom uczucia pomiędzy bohaterami autorka daje te przysłowiowe „pięć minut”, tak wszystkie pozostałe wątki traktuje zwyczajnie po macoszemu, szczególnie te dotyczące ataku na Subaru. Równie dobrze bohaterowie mogliby wyjechać z miasta z czystego kaprysu, nie zrobiłoby to większej różnicy dla fabuły.
Apropo miasta. Zupełnie nie wiadomo gdzie konkretnie dzieje się cała akcja. Imiona i nazwiska bohaterów, jak Subaru Soldat czy Usako, sugerują wprawdzie jakieś japońskie terytoria, ale mamy do tego Linę i jej matkę Lilianę czy siostrę Will. Pomieszanie z poplątaniem. Lina mieszka w bloku, je na obiad kluski śląskie, ale jej ojciec ma na imię Kris. No więc gdzie to wszystko się dzieje? W alternatywnej rzeczywistości? Nie mam pojęcia, ale bardzo mi to przeszkadzało podczas czytania.
Kreacja samych bohaterów również niespecjalnie się udała. Wydają się płascy i niedopracowani, wręcz niekiedy niemalże odbici od kalki. O ile jeszcze Lina i jej choroba, stosunki z rodzicami i otoczeniem są czytelnikowi choć trochę przybliżone, tak o reszcie bohaterów nie można powiedzieć tego samego. W rezultacie wszyscy wyszli na swoiste karykatury. Subaru, choć z początku tajemniczy, względnie szybko staje się zwyczajnie ciapowaty i dziecinny. O męskości nie ma tu większej mowy. Z jednej strony jest agresywny i zaborczy, z drugiej stanowi przesłodzony ideał, powtarzając linie co pięć minut jaka to jest piękna, silna, mądra, inteligentna i odważna. No i seksowna, oczywiście.
Pozostał mi jeszcze styl, nad którym powinnam się pobestwić. Zacznę od tego, że czytałam już gorsze teksty, co nie znaczy, że w przypadku „Odnalezionej odwagi” jest chociażby dobrze. Opisy nie porywają i są raczej proste, pozbawione ozdobników, a jeżeli już, to raczej nietrafionych. Dodatkowo takie zwroty jak: „Co mu bije?” osobiście mnie rażą. Tak samo jak nagminne zdrobnienia: „Linuś”, aż chce się dosłownie przewrócić oczami... Następnie w kolejce są dialogi. Oprócz kilku wyjątków, w większości są sztuczne i nacechowane przesadnym dramatyzmem.
Ach, zapomniałabym o obecnych w książce wątkach erotycznych. Mogłabym przytoczyć tu te same zarzuty co w przypadku wielu innych spraw. Te sceny są sztuczne, mdłe i kompletnie pozbawione tego, co sceny erotyczne mieć powinny. Gorąco mi się robiło chyba tylko od nagminnego przewracania oczami.
Podsumowując; „Odnaleziona odwaga” Dragony Rock, to historia, której potencjał został niestety zaprzepaszczony. Autorka wybrała dla siebie dość ciężki temat i choć poległa pod względem technicznym, to jednak należy jej się uznanie za odwagę. Osoby na co dzień walczące z chorobami, nie tylko psychicznymi, bardzo często wychodzą z założenia, że normalne życie, miłość, świetlana przyszłość – to wszystko nie dla nich. I ciężko ich przekonać, że jest inaczej, kiedy z każdej strony świat krzyczy o znaczeniu idealności, piękna itp. Czytając tę książkę odniosłam wrażenie, że autorka próbowała się tą historią temu przeciwstawić. Na swój własny sposób pokazać, że absolutnie każdy jest wart szalonej, romantycznej miłości. Myślę jednak, że zbyt szybko wzięła na siebie zbyt wiele, ale jeśli się nie zrazi i będzie pracować nad swoim warsztatem, następna jej książka może być już o wiele, wiele lepsza.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Sięgając po „Odnalezioną odwagę” Dragony Rock byłam świadoma ryzyka jakie podejmuję. Romans paranormalny to taki gatunek, gdzie jeśli się nie uważa, bardzo łatwo można strzelić sobie w stopę. Nigdy nie ukrywałam jak bardzo uwielbiam książki tego typu, ale też nie zaprzeczałam stwierdzeniom takim jak to: że więcej w nim, niestety, słabych pozycji, niż tych naprawdę godnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-13
No i dobrnęłam do końca. „Dar Julii” Tahereh Mafi jest trzecią i ostatnią częścią cyklu. Z finalnymi tomami jest tak, że mimowolnie ma się jakieś swoje oczekiwania i niekiedy można się nieźle zawieść. Szczególnie, jeśli okazuje się, że autor miał zupełnie inną wizję na zakończenie książki. No cóż, tak już chyba po prostu jest.
Uwaga! Uwaga! Trochę spoilerów 1 i 2 tomu!
Po całkiem udanym „Sekrecie Julii” podchodziłam do ostatniego tomu raczej spokojna o swoje własne wrażenia. Warner zaczął grać pierwsze skrzypce, Adam został zepchnięty gdzieś na margines. Czego mogłabym jeszcze chcieć? No dobrze, przyznaję, mogłam chcieć jeszcze wiele, wiele innych rzeczy... Ale po kolei.
Julia dochodzi do siebie pod okiem Warnera. Próbuje się pozbierać zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Punkt Omega został zniszczony, a jej przyjaciele prawdopodobnie nie żyją. Wydaje się, że wszystko stracone, ale czy na pewno? Julia już nie jest tą samą zalęknioną dziewczyną. Zmieniła się, wydoroślała, ale przede wszystkim – stała się bardziej pewna siebie. Zna swoją wartość, wie co potrafi, do czego jest zdolna... Podejrzewa nawet jak bardzo daleko znajduje się teraz granica, do której jest wstanie się posunąć. Tak więc nie, nie wszystko jest jeszcze stracone, szczególnie, kiedy ma do pomocy człowieka, który wierzył w nią nawet, gdy sama w siebie wątpiła.
Ta seria od początku wydawała mi się dziwna. Po przeczytaniu trzech części wciąż to jedno słowo wydaje się najbardziej adekwatne do określenia całej tej historii. Jest coś magicznego w tych książkach, nie umiem i nawet nie chcę temu przeczyć. Część mnie doskonale rozumie zachwyt nad tą serią, ale druga, ta bardziej zrzędliwa, nie może się temu nadziwić.
W tych trzech tomach Mafi odrobinę przybliżyła nam zbudowany przez nią świat, choć dla mnie wciąż jest to świat trzymający się na wątłych zapałkach, które byłe nacisk rozerwie na strzępy, a potem wszystko runie. To stanowczo najsłabszy punkt powieści, przynajmniej dla mnie. Ale w porządku, da się to jakoś przeżyć. I nawet brak większej akcji, która skupia się na zaledwie kilkunastu końcowych stronach, jestem wstanie przeżyć, szczególnie, kiedy mam ochotę na coś lekkiego.
Spoiler! Spoiler! Spoiler!
To, czego jednak zaakceptować nie potrafię, to zamordowanie jednego, jedynego bohatera, który uwięził moją uwagę od pierwszego tomu, bohatera, dzięki któremu w ogóle zdecydowałam się kontynuować serię, po niezbyt udanym, w moich oczach, pierwszym tomie. Ale nie, nie było to morderstwo dosłowne. Mafi zamordowała go lukrem. Wszystko, co czyniło Warnera Warnerem zostało obrócone o sto osiemdziesiąt stopni, podkolorowane i oblepione słodkim lukrem. Wszystko, co mnie w nim fascynowało, przepadło. Z chłopaka o dwojakim charakterze uczyniła słodziaka, który zwyczajnie został źle zrozumiany. Banał, banał i jeszcze raz banał, dodatkowo dość średnich lotów. Nigdy, przenigdy nie wybaczę Mafi tego, co zrobiła Warnerowi.
Koniec spoilera!
Mimo wszystko, mimo tego jednego aspektu, cała reszta, choć przewidywalna, wyszła całkiem dobrze. Adam wspiął się na wyżyny w działaniu mi na nerwy, ale to było do przewidzenia. Z resztą, wszystko w tym trzecim tomie było do przewidzenia. Oryginalnością Mafi nigdy nie grzeszyła, jeśli nie liczyć jej wyjątkowego stylu z pierwszej części.
Podsumowując; „Dar Julii” mnie nie zachwycił, co jednak nie oznacza, że jako młodzieżówka, która jest bardziej nastawiona na romans, niż na jakąś większą akcje, jest całkiem dobra. Rozumiem te wszystkie zachwyty i wcale się im nie dziwię. Niemniej jednak dla mnie finalny tom stoi na tym samym poziomie, co pierwszy. Nie umiem się oprzeć wrażeniu, że gdyby usunąć tych kilka schematów i postawić na trochę bardziej oryginalne/kontrowersyjne – teoretycznie – rozwiązania, to byłby to tom, który prześcignąłby wszystkie pozostałe nawet nie o jedną, a dwie gwiazdki.
Czy więc polecam? Pewnie. Mimo bardziej negatywnego niż pozytywnego tonu tej recenzji, wciąż uważam, że seria zasługuje na uwagę. Mnie, niestety, całość nie zachwyciła tak, jak pozostałych, ale też, jak już wspomniałam, seria nie jest kierowana do mnie. Jestem pewna, że gdybym miała te 10-12 lat mniej, byłabym zwyczajnie oczarowana.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
No i dobrnęłam do końca. „Dar Julii” Tahereh Mafi jest trzecią i ostatnią częścią cyklu. Z finalnymi tomami jest tak, że mimowolnie ma się jakieś swoje oczekiwania i niekiedy można się nieźle zawieść. Szczególnie, jeśli okazuje się, że autor miał zupełnie inną wizję na zakończenie książki. No cóż, tak już chyba po prostu jest.
Uwaga! Uwaga! Trochę spoilerów 1 i 2 tomu!
Po...
2014-08-03
„Córka dymu i kości” Laini Taylor, to tak naprawdę książka stanowiąca swoisty prolog dla całej historii, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. To historia świata i kilku bohaterów poznawanych w miarę upływu stron. Główna akcja to splot zaledwie kilku zdarzeń. Ciężko też zdarzenia te tak nazywać, bo gdyby je tak powycinać i złożyć w jedno, to z tych niemal czterystu stron - wydarzeń dziejących się „tu i teraz” - nie wiem czy uzbierałoby się chociaż sto. Pozostałe trzysta to budowanie świata, bohaterów oraz powroty do przeszłości.
Ciężko też cokolwiek mówić o fabule, by nie spoilerować. „Córka dymu i kości” to czysta fantastyka. Mamy tu do czynienia z magią, dziwacznymi stworzeniami jakimi są chimery przypominające nie raz bardziej zwierzęta, niż ludzi. Mamy Serafinów – aniołów, i gdzieś pomiędzy tym wszystkim są jeszcze ludzie oraz ziemia. Piękne, malownicze miejsca, które odwiedzamy wraz z Karou – naszą główną bohaterką. Siedemnastolatką dziewczyną, która wiruje pomiędzy światami, nie do końca pewna, kim – czym, tak właściwie jest.
To prosta, a zarazem porywającą historia miłości rodem z „Romea i Julii”. Mamy walkę, tragizm i bohaterów pragnących zmiany czegoś, co wydaje się nie do zmiany. Pokoju, miłości, przyjaźni, wolności. Wydawać by się mogło; samych ważnych, podstawowych rzeczy, a jednak w świecie w którym żyją, nic z tego nie ma prawa istnieć. Nie pomiędzy nimi.
Trochę trwa zanim tak naprawdę cokolwiek zaczyna się dziać, co może niektórych zniechęcać i zmusić do odłożenia książki. Myślę, że w całym swym geniuszu, ona cała taka jest. Niezależnie, czy ktoś przetrzyma te pierwsze osiemdziesiąt stron, czy nie, całość może okazać się nieco ospała, bo choć nie mogę powiedzieć, że brakuje tu akcji, to wydaje mi się, że „Córka dymu i kości” to bardziej historia do snucia, a nie połykania. Nie bez powodu nazwałam ją prologiem.
Osobiście mam słabość zarówno do aniołów, jak i właśnie takiej fantastyki, bo się na niej wychowałam. Porównanie do Harry’ego Pottera wydaje mi się odrobinę przesadzone, ale z pewnością jego fanom ta pozycja przypadnie do gustu.
Próbowałam znaleźć minusy tej książki i choć sądziłam, że mi się udało, kiedy jeszcze czytałam, pod koniec absolutnie wszystko przestało mieć znaczenie. Okazało się wręcz, że w większości przypadków po prostu się myliłam. Lani Taylor z perfekcją, dbając o najmniejsze szczegóły, dopracowała świat i jego mieszkańców. Stworzyła mitologię, historię, prawa, zakazy, tradycje.
Styl. Wreszcie doczekałam się trzeciej osoby, za co na wstępie autorka dostała ode mnie drobnego plusika. Podejrzewam jednak, że z jej talentem z łatwością zadowoliłaby mnie nawet w pierwszej osobie. Jej sposób pisania nie umiem określić inaczej jak; śpiewny albo melodyjny. Czytając, tak gładko przechodzi się od zdania do zdania, że nie wie się nawet, kiedy zostaje się połkniętym przez wyczarowany na stronicach świat. Opisy miejsc i sytuacji są barwne i żywe. Autorka jakby znała granice, której nie powinna przekraczać, by jej opowieść nie była nużąca. Wie też jakich słów nie używać. By nie brzmiało to wszystko zbyt pompatycznie, albo przeciwnie – zbyt zwyczajnie.
Bohaterowie. Tutaj, moi drodzy, mogłabym napisać długi esej. Nie można powiedzieć, że mamy do czynienia z wielką liczbą bohaterów, lecz są oni tak doskonale zbudowani, że wydają się prawdziwi. I każdego z nich poznajemy w specyficzny sposób, w specyficznych okolicznościach. Poznajemy to wszystko z dwóch punktów widzenia, Karou i Akivy, co jest kolejnym zabiegiem, który połechtał moje upodobania.
Myślę, że „Córkę dymu i ognia” albo się pokocha, albo nie. Mnie przyprawiła o wiele uczuć i wszystkie z nich były jak najbardziej mile widziane. Stanowczo więc należę do tej pierwszej grupy i mimo, że lata fascynacją tego typu fantastyką są za mną, to z wielką przyjemnością dałam się wciągnąć w wykreowany przez autorkę świat. Niemal doprowadziła mnie do łez, z pewnością wzbudziła gniew w kilku momentach, ale również rozśmieszyła. Pozostawiła mnie też na koniec z rozbieganymi myślami, które są najlepszym dowodem na to, jak pozytywnie odebrałam tę książkę.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
„Córka dymu i kości” Laini Taylor, to tak naprawdę książka stanowiąca swoisty prolog dla całej historii, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. To historia świata i kilku bohaterów poznawanych w miarę upływu stron. Główna akcja to splot zaledwie kilku zdarzeń. Ciężko też zdarzenia te tak nazywać, bo gdyby je tak powycinać i złożyć w jedno, to z tych niemal czterystu stron...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czekałam na tę książkę z niecierpliwością licząc na dobry romans paranormalny z aniołami i demonami w rolach głównych. I się zawiodłam.
Cały pomysł mógłby być świetny, gdyby nie te wszystkie "wewnętrzne przemiany", całkowicie przerysowane i pociągnięte w zupełnie irracjonalną stronę. Oklepany motyw dlaczego Serena spotyka Juliana, jeszcze bardziej oklepany koniec. Kwestie wiary, wyboru itp. to chyba jeden z jaśniejszych wątków tej książki.
To jak autorka zaczęła budować Juliana na początku było genialne. Cała jego przeszłość, powody przez które został demonem - to wszystko było świetne aż do momentu w którym nagle stwierdził, że się zakochał. Świetnie. Ja rozumiem, książka nie może się ciągnąć w nieskończoność dając mu odpowiednio dużo czasu na tę przeminę, ale wystarczyłoby nieco przebudować akcję. Serena pod tym względem okazała się jeszcze gorsza. Beznamiętna, jałowa, pozbawiona charakteru. (Chyba, że kogoś bawi motyw „chcę, ale nie mogę" i płacz na każdym kroku.) Być może pod sam koniec, w ostatecznej rozgrywce w piekle, pokazała nieco pazura, ale odrobinę za mało i odrobinę za późno żebym mogła ją docenić.
Z pewnością ta pozycja może się podobać, choć nie do końca to pojmuje. Ja oczekiwałam czegoś lepszego. Głębszego. Bardziej rozbudowanego. Z większą ilością emocji, akcji i może chociaż odrobinę mocniejszej dozy realizmu?
A może po prostu nie podoba mi się ogólne przedstawienie nieba i piekła, demonów i aniołów w świecie i poza nim? Nie wiem, ale o wiele bardziej podobało mi się czekanie na tę książkę niż faktyczne czytanie. Ale wybaczcie, odczucie instynktów macierzyńskich na widok delfinów nieco przekracza moją granice wyrozumiałości dla tego typu książek. Absurd i nie wiele więcej.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Czekałam na tę książkę z niecierpliwością licząc na dobry romans paranormalny z aniołami i demonami w rolach głównych. I się zawiodłam.
Cały pomysł mógłby być świetny, gdyby nie te wszystkie "wewnętrzne przemiany", całkowicie przerysowane i pociągnięte w zupełnie irracjonalną stronę. Oklepany motyw dlaczego Serena spotyka Juliana, jeszcze bardziej oklepany koniec. Kwestie...
Nie potrafię powiedzieć ile dokładnie zajęło mi przeczytanie tej pozycji, ale były to tygodnie. Przeczytawszy opis książki czułam się zaintrygowana, bo wszystko brzmiało oryginalnie. Wampirzyca z fobią krwi, facet przywiązany do łóżka. Mrrrr.
Tak. Tyle, że poza tym opisem z tyłu książki nie mam nic więcej pozytywnego do powiedzenia. Okładka jest idealnym opisem tego, co można znaleźć w środku. Jest tandetna, przerysowana i głupia. Ale to najmniejszy problem.
Greg – 35 letni psycholog o mentalności 17 latka robiącego tabelki „za i przeciw” zostaje „porwany”, przywiązany do łóżka i na dodatek przyozdobiony czerwoną kokardką na szyi. Lissianna – 202 letnia wampirzyca o mentalności 13 latki znajduje swój prezent urodzinowy i początkowo bierze go za coś na kształt tortu urodzinowego. Kosztuje go, zachodzi przy tym wymiana śliny z której nasz pan psycholog jest zachwycony. Wiecie, jestem związany, sam zamknąłem się w bagażniku i nie mam pojęcia co tu robię, ale jeśli mam tu być by przelecieć jakąś śliczną dziewczynę – to luz. Brakowało, żeby jeszcze przy tych myślach wzruszył ramionami, ale w sumie był przywiązany więc… Tutaj pierwszy raz przerwałam czytanie, bo nie byłam wstanie znieść tej dwójki głównych bohaterów.
Myślałam, że już gorszych nie znajdę, ale wtedy przeczytałam pamiętną scenę migracji do pokoju Grega całego kuzynostwa Lissiany. Oczywiście w tajemnicy, i przekonywanie go tymi samymi argumentami, by leczył ich cudowną kuzynkę. Dla wzbogacenia akcji autorka opisała koszulki nocne dziewczynek i piżamkę Spidermena kuzyna Thomasa. Muszę przyznać, że ma oko do szczegółów. Na przykład łazienkowa scena z opisem suszenia włosów, mycia zębów i golenia się. Poważnie, czekałam już tylko na opis korzystania z sedesu.
Nawet jakbym chciała opowiedzieć całą akcję, raczej bym nie potrafiła. Generalnie głównym motywem jest ciągła migracja. Greg został przywiązany do łóżka wieczorem, rano go uwolnili, ale popołudniu znowu po niego przyjechali i przywiązali. Nieco później przez kilkanaście stron mamy przechodzenie z jednego pokoju do drugiego ewentualnie jeszcze korzystanie z trzeciego, ale szczerze mówiąc nie mam pewności. Mega irytujące.
Wszelka większa akcja na koniec okazuje się… brakiem akcji? Niebezpieczeństwo nagle staje się tylko złudzeniem, a tożsamość osoby zagrażającej życiu Lissianny domyślasz się niemal przy jej pierwszym spotkaniu, a jeśli nie wtedy, to już z pewnością przy próbie otrucia ją zupą z czosnku (ZUPĄ Z CZOSNKU!). Czy może być jeszcze bardziej tandetnie? W przypadku tej książki – oczywiście!
„Nonoroboty” – komórki odpowiadające za wampiryczność. I skąd się wzięły? Z Atlantydy! Tak, tak moi drodzy TEJ Atlantydy. Tego jeszcze nie było? Owszem, czegoś tak durnego jeszcze nie było…
O głupocie tej książki mogłabym pisać i pisać, ale szkoda na nią mojego czasu. Niedawno przeczytałam w jednej recenzji jak bardzo ta książka jest głęboka, jak dużo w niej odniesień do prawdziwego życia każdego człowieka, jak to zmusza do zastanowienia się nad samym sobą w trakcie czytania. Tak… Ja czytając zastanawiałam się tylko po co się w ogóle męczę próbując to coś dokończyć. W życiu nie czytałam czegoś bardziej pustego, bezsensownego i przede wszystkim irytującego. Autorka próbuje być zabawna, co w ogóle jej nie wychodzi. Żarty są żałosne. Gdyby bohaterami były nastolatki – ok, w pewnym sensie to wszystko byłoby zrozumiałe. Ale nie, mamy tu dorosłych ludzi. Wykształconego faceta i 202 (!) letnią kobietę, którzy zachowują się gorzej od dzieci.
Nie chciałabym nikogo obrażać, ale jak dla mnie trzeba mierzyć naprawdę, ale naprawdę nisko, żeby uznać tę książkę za coś dobrego, godnego uwagi czy (na Boga!) głębokiego.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Nie potrafię powiedzieć ile dokładnie zajęło mi przeczytanie tej pozycji, ale były to tygodnie. Przeczytawszy opis książki czułam się zaintrygowana, bo wszystko brzmiało oryginalnie. Wampirzyca z fobią krwi, facet przywiązany do łóżka. Mrrrr.
Tak. Tyle, że poza tym opisem z tyłu książki nie mam nic więcej pozytywnego do powiedzenia. Okładka jest idealnym opisem tego, co...
2011
Tak naprawdę sama nie wiem, co powinnam napisać na temat tej książki.
Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to piękny styl, w którym jest napisana. Autorka bawi się słowami, co daje przyjemny efekt i za to z pewnością należy się plus.
Tylko pozostaje jeszcze historia. Nie bohaterowie bo, są żywi, kolorowi, mają cechy, które przypisane są tylko im, które z pewnością w moich oczach ich wyróżniły. Jest tu tajemnica, rosnące napięcie... Wielka miłość... Eh, i to właśnie tu pojawia się problem.
Nie ukrywam, że liczyłam na trochę łatwiejsze uczucie, a w zamian za to przygniotła mnie powaga i dramatyzm tej miłości. Okazała się wszystkim, tylko nie tym, na co skrycie liczyłam. Być może za bardzo pragnęłam poczytać o jakimś szczęśliwym zakończeniu? Być może ta miłość poruszyła jakieś osobiste wspomnienia pierwszych, niespełnionych miłości? Chyba to jest sedno sprawy.
Jeśli ktoś kiedyś kochał bez wzajemności, może liczyć na powrót obrazów, myśli i porównywania siebie z główną bohaterką. Co nie zawsze jest dobre, aczkolwiek skoro książka potrafi przenieść nas samych nie tylko do czasu, w którym toczy się opowieść, ale również do naszej osobistej przeszłości, to chyba to jest najlepszy dowód na wielką siłę tej pozycji.
Książka nie jest łatwa, ale ciężko jest się oderwać. Pełna przepięknych cytatów, które można z niej wynieść i emocji odczuwalnych na każdej stronie.
Tylko chyba lepiej się nastawić na brak szczęśliwego zakończenia. W gruncie rzeczy na znikome zakończenie, gdzie pozostają tylko domysły, strach i ogromna chęć sięgnięcia już po drugą część!
Pozycja dla tych, którzy pragnęliby odpocząć od ckliwych opowiastek, czasami trudnej, ale również trochę naiwnej miłości, bo z pewnością tutaj odnajdzie uczucia bardziej złożone.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/
Tak naprawdę sama nie wiem, co powinnam napisać na temat tej książki.
Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to piękny styl, w którym jest napisana. Autorka bawi się słowami, co daje przyjemny efekt i za to z pewnością należy się plus.
Tylko pozostaje jeszcze historia. Nie bohaterowie bo, są żywi, kolorowi, mają cechy, które przypisane są tylko im, które z pewnością w...
2014-07-07
Nie skłamię jeśli powiem, że zjadłam tę historię na raz, choć stało się to dopiero za drugim podejściem. „Czas żniw” Samanthy Shannon porwał mnie fantastycznie skonstruowanym światem. Mamy tu do czynienia z zupełnie nowym ładem i porządkiem, ustrojem kompletnie abstrakcyjnym, a jednak jego podwaliny są niebywale znajome. Autorka bazując na historii stworzyła coś wyjątkowego i choćby za to jedno należą jej się brawa. Ale to nie wszystko.
Każdy, kto sięga po tę książkę powinien być przede wszystkim przygotowany na początkowe maltretowanie słowniczka pojęć umieszczonego z tyłu książki, gdyż nowych nazwy, określeń, rang itp. jest od groma. Zastanawiałam się długo czy powinnam uznać to za wadę, bo w końcu niewymownie mnie to początkowo irytowało i było też częściowym powodem odłożenia tego tytułu, gdy po raz pierwszy po niego sięgnęłam. Z drugiej jednak strony jestem naprawdę pełna uznania dla autorki za tak dokładne zbudowanie tego świata. Jakkolwiek by nie było, gdy już przywykłam do wszystkich nowych nazw, poszło z górki.
„Czas żniw” ma w sobie coś obyczajowego. Być może to dziwnie brzmi w porównaniu do gatunku w jakim ta książka się znajduje, jednak gawędziarstwo głównej bohaterki, jej liczne wspomnienia przeszłości, jej życia, rodziny i przyjaciół... To wszystko jednoznacznie mi się skojarzyło. I w normalnych warunkach właśnie teraz zaczęłabym marudzić, a jednak tym razem uważam, że właśnie ta dokładność czyni z tej powieści coś wyjątkowego. I nawet bohaterowie są pełnokrwiści, choć tak naprawdę słyszymy tylko głos głównej bohaterki.
Podsumowując; „Czas żniw” z pewnością mnie zaintrygował. Jestem zachwycona bohaterami, zaintrygowana samym pomysłem i nawet pierwszoosobowa narracja tak bardzo mi tu nie przeszkadzała. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak polecić Wam tę książkę i zapolować na drugi tom.
----
http://vegaczyta.blogspot.com/2016/01/czas-zniw-samantha-shannon.html
Nie skłamię jeśli powiem, że zjadłam tę historię na raz, choć stało się to dopiero za drugim podejściem. „Czas żniw” Samanthy Shannon porwał mnie fantastycznie skonstruowanym światem. Mamy tu do czynienia z zupełnie nowym ładem i porządkiem, ustrojem kompletnie abstrakcyjnym, a jednak jego podwaliny są niebywale znajome. Autorka bazując na historii stworzyła coś...
więcej Pokaż mimo to