-
ArtykułySpecjalnie dla pisarzy ta księgarnia otwiera się już o 5 rano. Dobry pomysł?Anna Sierant60
-
ArtykułyKeith Richards, „Życie”: wyznanie człowieka, który niczego sobie nie odmawiałLukasz Kaminski2
-
ArtykułySzczepan Twardoch pisze do prezydenta. Olga Tokarczuk wśród sygnatariuszyKonrad Wrzesiński29
-
ArtykułySkandynawski kryminał trzyma się solidnie. Michael Katz Krefeld o „Wykolejonym”Ewa Cieślik2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2014-05-22
2008-04
2019-10-31
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat przedstawiony "Prawieku".
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat...
więcej mniej Pokaż mimo to2009-03
2013-07
2014-07-31
„Folwark zwierzęcy” to parodia na radziecką rewolucję proletariacką. Okazał się zarazem mrocznym proroctwem, którego spełnienia nie trzeba było długo wyczekiwać.
Wydana po raz pierwszy w 1945 roku książka to współczesna przypowieść o chciwości, żądzy władzy i przywilejów. Odwołując się do doświadczeń Związku Radzieckiego Orwell buduje alegoryczny obraz wspólnoty zwierząt, która buntując się przeciw ludzkiemu panowaniu, przejmuje kierownictwo gospodarstwa. Na jego czele stają wielce szacowne wieprze, którym przyświeca misja oswobodzenia całego żywego inwentarza i zapewnienia mu lżejszego bytu. Władza okazuje się jednak silną pokusą… Nie mija dużo czasu nim wieprze stają się zwykłymi świniami…
Orwell postawił sobie za cel przemówić do rozsądku zachodniego czytelnika niejednokrotnie zachwyconego wizją społeczeństwa złożonego z równych sobie obywateli. We Francji już w latach 30 – tych André Gide opublikował „Powrót z ZSRR” i „Poprawki do mojego powrotu z ZSRR”, w których rozprawiał się z mitem komunistycznej utopii. Dokonanie Orwella jest o tyle bardziej spektakularne, że degrengoladę systemu komunistycznego opisał językiem prostych symboli a skomplikowane mechanizmy sprowadził do wielce sugestywnych migawek, których groza jest niejednokrotnie uderzająca.
Polecam tę lekturę każdemu. Jej wyjątkowość polega na niebywałej lapidarności z jaką podejmuje tematykę, której ciężar gatunkowy doskonale odczuło na własnej skórze kilka pokoleń mieszkańców naszej części Europy.
„Folwark zwierzęcy” to parodia na radziecką rewolucję proletariacką. Okazał się zarazem mrocznym proroctwem, którego spełnienia nie trzeba było długo wyczekiwać.
Wydana po raz pierwszy w 1945 roku książka to współczesna przypowieść o chciwości, żądzy władzy i przywilejów. Odwołując się do doświadczeń Związku Radzieckiego Orwell buduje alegoryczny obraz wspólnoty zwierząt,...
2011-11
„Grona gniewu” doczekały się wielu dobrych recenzji na naszym portalu. Nie chcąc dublować pewnych informacji powiem tylko, że książka ta jest bardzo... ludzka, to po prostu „epopeja ludzka”, w ktόrej podziwiam zaciętość bohaterόw oraz ich przywiązanie do wartości elementarnych. Jest ona zarazem pełna metafizyki, niczym świecka przypowieść o pielgrzymowaniu do „ziemi obiecanej” i ślepej (naiwnej?) wiary w sprawiedliwość. Wspomniane przeze mnie pielgrzymowanie to też droga wewnętrzna bohaterόw ku utracie złudzeń i... odarciu z godności, o ktόrej lepiej już nie pamiętać. Podczas lektury nieraz ogarniał mnie dziwny niepokόj. „Grona gniewu” przedstawiają świat bez Boga oraz tej iluzorycznej nawet wiary w boską opatrzność. Jesteśmy zdani tylko na siebie a chwila słabości może mieć fatalne następstwa. „Grona gniewu” to krok w dorosłość i w niewiadomą. To krok postawiony z zamkniętymi oczami, gdy ciało paraliżuje strach.
„Grona gniewu” doczekały się wielu dobrych recenzji na naszym portalu. Nie chcąc dublować pewnych informacji powiem tylko, że książka ta jest bardzo... ludzka, to po prostu „epopeja ludzka”, w ktόrej podziwiam zaciętość bohaterόw oraz ich przywiązanie do wartości elementarnych. Jest ona zarazem pełna metafizyki, niczym świecka przypowieść o pielgrzymowaniu do „ziemi...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-09
„Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” to najbardziej odświeżająca lektura ostatniego roku! Akcja książki jest destylatem życia w czystej postaci, życia na krawędzi (a może marginesie?), w którym niebezpieczeństwa pracy przemytniczej na pograniczu polsko-radzieckim wyzwalają w bohaterach niepohamowaną afirmację życia, zalewają ich witalnością.
Na pograniczu ludzie są prości a rzeczy nazywa się po imieniu. Nie brak tam rywalizacji i zatargów a często decydujące zdanie ma najsilniejszy. Na pograniczu pije się dużo wódki, bo ona osładza gorzką codzienność. Na pograniczu żyjesz, jakby jutro miało Cię już nie być.
Szalony pęd stron nie chciał zwolnić ani na chwilę i zanim się obejrzałem zostało mi tylko uczucie głębokiej melancholii. Piasecki osiągnął niezwykłą prostotę wyrazu i chyba dzięki temu na pierwszy plan z taką siłą wychodzi to łaknienie życia.
To wiarygodny obraz tamtych lat z pierwszej ręki – wszak Sergiusz Piasecki spisał swoje doświadczenia a ich forma sfabularyzowana to właśnie „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”.
„Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” to najbardziej odświeżająca lektura ostatniego roku! Akcja książki jest destylatem życia w czystej postaci, życia na krawędzi (a może marginesie?), w którym niebezpieczeństwa pracy przemytniczej na pograniczu polsko-radzieckim wyzwalają w bohaterach niepohamowaną afirmację życia, zalewają ich witalnością.
Na pograniczu ludzie są prości a...
2015-01-20
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze młodzieżowej (czy raczej będącej jej pastiszem). Nie bez znaczenia pozostają przedruki oryginalnych notek z prasy międzywojennej o treści tyleż tragicznej co trywialnej… Możemy pokusić się o przewrotne stwierdzenie, iż dzięki Konwickiemu kicz wzniósł się na wyżyny artyzmu!
Na fabułę powieści składa się historia młodzieńczego zauroczenia Witka i Aliny oraz towarzyszące im wydarzenia mające miejsce na Wileńszczyźnie. WYDAJE SIĘ, że akcja powieści rozgrywa się wiosną i wczesnym latem 1939 roku, który „taki jakiś nijaki i zwykły. Zupełnie nie do zapamiętania”. Tymczasem lektura dostarcza nam dowodów uprawniających do nieco innego rozłożenia akcentów chronologicznych... Otóż Witek kilkukrotnie „natyka się” na Nieznajomego, którego na pierwszy rzut oka uznalibyśmy za włóczęgę, wariata. Czy jest tak w istocie? Nie jest to wykluczone skoro mówi o przyszłości w czasie przeszłym a w nocy zjawia się niespodziewanie w pokoju Witka, by odnaleźć książeczkę Arbeitsamtu czy legitymację partyzancką… A co jeśli mamy do czynienia jedynie z idealnym wyobrażeniem przeszłości, które natrętny upiór-Nieznajomy zakłóca należąc do zgoła innych czasów?
W wypowiedziach Tadeusza Konwickiego odnośnie jego pierwszych lat powojennych uporczywie powraca pytanie: „Jak budować swoje życie na gruzowisku wczorajszych wartości?”. Pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi skupmy się na cezurze między „wczoraj” a „dzisiaj”, którą u Konwickiego stanowi wojna. Bezpowrotnie utracony "kraj lat dziecinnych" przeistacza się w przestrzeń mitu, uświęconą siłą pamięci i tęsknoty. Przywołując wydarzenia i zwyczaje z Wileńszczyzny narrator ucieka się nieraz do formuły „w tamtych latach…” co możemy sobie tłumaczyć przez wyrażenie „to mogło wydarzyć się tylko wtedy”. W ten sposób poznajemy mityczną krainę, której mieszkańcy i natura są sprowadzeni do rangi symbolu, zyskując wymiar ogólny, kosmiczny. Co ciekawe, dzieję się tak bez względu na trywialność przytaczanego zdarzenia; bez względu na to czy mowa o młodości, czy starości, o grzechu, koniach, samolotach – wszystkie te pojęcia zaczynają odgrywać rolę umysłowego refugium wygnańca, dla którego wszystkie drzwi bezpowrotnie się zatrzasnęły.
„W tamtych latach wszyscy chłopcy śnili samoloty. Nikt nigdy nie widział samolotu z bliska, nikt nigdy nie dotknął dłonią jego gondoli, stateczników czy drewnianego śmigła (…). O samolotach, czy aeroplanach, czytało się we wspaniałych powieściach przygodowych albo w pismach młodzieżowych, czasem pokazano je w filmie, ale filmy były wtedy piękną nieprawdą, cudownym zmyśleniem i dlatego nikt im nie wierzył”.
Powyższy cytat obrazuje często stosowaną technikę narracyjną a zarazem niesie w sobie złowieszczy i gorący podmuch wojny, za której sprawą tysiące myśliwców już wkrótce wedrze się do „cudownego zmyślenia” kładąc mu kres. Cichą bohaterką „Kroniki” jest również Śmierć, której obecność wyczuwamy podczas lektury i w której niektórzy z bohaterów zechcą znaleźć ukojenie…
Główną cechą wątku miłosnego jest jego niewinność. Pierwsze miłosne zauroczenie wybucha z siłą wiosny, ogłuszając swoją intensywnością, czyniąc z Witka echo odwiecznego pulsu natury. Dopełnieniem tak zarysowanego uczucia jest subtelny rys erotyczny znajdujący swój najpiękniejszy wyraz na dzikiej grzędzie czemborku, który pachniał goryczą i słońcem… Jakkolwiek sielankowe może wydawać się tak odmalowane uczucie, prowadził do niego prawdziwy tor przeszkód pełen płotów i drutów kolczastych, wysoko zawieszonych rynien, kąśliwych psów i żenujących rozmów, czyli wszystkich elementów, dzięki którym zakochani stają się wprost pijani z miłości, a które, stosowane w odpowiednich dawkach, chronią zarazem narrację przed nadmierną egzaltacją.
Siłę „cudownego zmyślenia” co rusz zmaga metafizyczny niepokój Witka, który śniąc nieżyjącego ojca odczuwa strach, że „istnieje ze swoimi myślami a wszyscy dookoła odeszli w sny”. Czy w tym wypadku i samemu nie lepiej zasnąć? Owszem, może to się okazać nawet niezłym wyjściem o ile… nie będziemy musieli się obudzić, czego paraliżującą wręcz wizję stanowi zakończenie książki…
Gorąco zachęcam do lektury „Kroniki wypadków miłosnych”. Suma doświadczeń i wyobraźni Tadeusza Konwickiego zrodziły prawdziwe arcydzieło.
Stajemy nieraz przed dziełem, wobec którego trudno powiedzieć coś mądrego nie robiąc mu jednocześnie krzywdy. Nie chcąc popadać w nadmierną egzaltację powołam się na samego Tadeusza Konwickiego, dla którego „Kronika wypadków miłosnych” stanowiła próbę rehabilitacji kiczu, do którego nawiązaniem ma być tematyka i konstrukcja powieści wzorującej się na literaturze...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-22
„Ludzie z wosku” to druga część cyklu „Rzeka kłamstwa” autorstwa Ewy Szelburg Zarembiny. Sięgnąłem po nią przypadkowo, po lekturze artykułu nt. prozy dwudziestolecia. Zarembina kojarzyła mi się dotychczas, jak zapewne większości z nas, z literaturą dziecięcą. „Ludzie z wosku” stawiają tę pisarkę w zupełnie innym świetle. Powiem więcej – twórczość prozatorska „dla dorosłych” Ewy Szelburg Zarembiny to dla mnie odkrycie tego roku! Sama książka należy do nurtu prymitywistycznego ekspresjonizmu dwudziestolecia. Nie obędzie się zatem bez typowej dla niego „charakteryzacji” obejmującej archaizację w warstwie językowej, liczne odwołań do ludowych wierzeń i wiejskiej metafizyki oraz pozorną naiwność intelektualną.
Znakomita większość akcji rozgrywa się we wsi o nazwie Żeleźno, które daje autorce pretekst do zaprezentowania wiejskiej społeczności przełomu XIX i XX wieku. Na jego tle główna bohaterka, Joanna, to postać niebanalna – doświadczenia życiowe uniemożliwiają jej realizację scenariusza przewidzianego dla typowej wiejskiej matki i żony. Joanna wystaje poza dokładnie określone dla niej ramy. Świadomość bycia „poza” powoduje, że bohaterka zaczyna zadawać sobie ważne pytania, odczuwać metafizyczny lęk. Budzą się w niej wątpliwości natury religijnej i społecznej prowadzące do rozczarowania znanym jej stanem rzeczy. Kłopoty zdrowotne męża wymagają od niej natychmiastowej „emancypacji” – to ona staje się głową rodziny i musi walczyć by zapewnić jej byt. Koleje losu upewniają ją w przekonaniu, że może liczyć tylko na siebie. Mimo że na zewnątrz sprawia wrażenie pogodzonej ze swoim losem, jej wnętrze aż kipi, przepełniając ją poczuciem krzywdy. Pamiętamy, że właśnie ona staje się iskrą zapalną protestów ulicznych wywołanych przerwami w dostawie pieczywa. Wtrącona do aresztu poznaje kolejne stopnie ludzkiego upodlenia i „czuje się zgubiona w świecie bez kształtów, bez nazw, we wspomnieniach, które lepią się jak smoła”. Warto odnotować, że fala protestów jaka ma miejsce po powstaniu PPS-u w 1892 roku, przyjmowana jest przez Joannę sceptycznie; obserwuje i widzi, że „walka o stołki” pomiędzy ludźmi o różnych zapatrywaniach politycznych wybucha zanim owe stołki zostały nawet wystrugane…
Niepodważalną zaletą książki jest język – autorka żongluje określeniami gwarowymi, zestawia słowa o granicznym nasyceniu emocjonalnym, dawkuje wizje pozwalając na chwilę kontemplacji. Nieraz wybiera jedno słowo lub krótkie wyrażenie kryjące jednak w danym kontekście taką głębię znaczeniową, skojarzeniową, by skutecznie wzbudzić u czytelnika dreszcz przestrachu lub… zadowolenia! Osobną sprawę stanowi też wgląd w psychologię dziecka (córki Joanny i Kaja), której znajomość pozwoliła autorce na trwałe wniknięcie do naszej literatury.
Literackie widzenie świata wg Szelburg Zarembiny to temat na długie dociekania, w których, nawiasem mówiąc, doskonale sprawdza się badaczka twórczości pisarki, Anna Marchewka. Nam niech wystarczy przejmujące nieraz do szpiku obcowanie z zapisem twórczych zmagań Ewy Szelburg Zarembiny.
„Ludzie z wosku” to druga część cyklu „Rzeka kłamstwa” autorstwa Ewy Szelburg Zarembiny. Sięgnąłem po nią przypadkowo, po lekturze artykułu nt. prozy dwudziestolecia. Zarembina kojarzyła mi się dotychczas, jak zapewne większości z nas, z literaturą dziecięcą. „Ludzie z wosku” stawiają tę pisarkę w zupełnie innym świetle. Powiem więcej – twórczość prozatorska „dla dorosłych”...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-26
Lektura „Pożegnania jesieni” dostarczyła mi wiele przyjemności. Okazała się zarazem niezwykle frustrująca – czyżbym miał zatem coś wspólnego z masochistycznym Atanazym Bazakbalem? A mówiąc poważnie, zawsze darzyłem Witkacego pewną „estymą z dystansu”. Wiedząc, że był człowiekiem bezkompromisowym musimy się przygotować na niemniej bezkompromisowe doznania. I rzeczywiście, nieodłącznie będzie nam towarzyszyło uczucie zapędzenia w przysłowiowy „kozi róg” – a to ugrzęźniemy w fenomenologicznych sporach z bergsonizmem, psychologizmem i teorią wielości rzeczywistości Chwistka, a to nabierzemy się na pozorną stałość przekonań bohaterów, na sam koniec zdezorientowani przerwiemy lekturę, by szybko się zorientować, że snuje się za nami wszechobecna w książce diabelska atmosfera skąpana w czerwoności pałacu Bertzów…
Wbrew pierwszemu wrażeniu (nawet mojemu własnemu) chciałbym podkreślić, że „Pożegnanie…” jest bardziej przystępne niż może się to wydawać. Myślę, że dla porządku warto wymienić dwa zazębiające się kręgi tematyczne, z których pierwszy stanowi zobrazowanie środowiska dekadentów poprzez ich przekonania i eksperymenty (narkotyczne, seksualne). W tle upadku „elit” nieuchronnie nadciąga rewolucja – w ujęciu Witkacego budzi ona skrajnie negatywne skojarzenia. Drugi krąg tematyczny to rozważania nad przeżyciem metafizycznym, które stanowi punkt centralny teorii Czystej Formy.
Dekadent Atanazy Bazakbal, milionerka Hela Bertz, Zosia Osłabędzka, książe Belial Prepudrech, hrabia Jędrek Łohoyski, rewolucjonista Sajetan Tempe, ksiądz Wyprztyk… to najważniejsze postacie powieści połączone więzami towarzyskimi i… psychicznymi. W gruncie rzeczy kołem napędowym akcji są niezwerbalizowane wrażenia i pragnienia bohaterów, które popychają ich w nieznanym im kierunku: pojedynki psychiczne odkrywają przed nami niskie pobudki bohaterów, których postawa życiowa opierająca się na rezygnacji i braku przekonań dają obraz społeczeństwa „ustępującego”.
Emblematyczna jest postawa Heli, która zmienia religię, jest gotowa przyłączyć się do rewolucji by przestać się postrzegać jako „nędzarka uczuć”. Wszelkie próby w wykonaniu pary głównych bohaterów mające na celu zgubienie uczucia rezygnacji okazują się pogonią za uczuciem metafizycznym odczuwanym przez „pępek metafizyczny”. Tworzy się między nimi silny perwersyjny związek oparty na uczuciu dominacji i uległości, desperacji nie cofającej się przed próbami samobójczymi mającymi umożliwić im nawiązanie kontaktu z Tajemnicą, odczucia swojej wyjątkowości. Tlący się w Atanazym „pępek metafizyczny” nabiera mocy dzięki nieuchronności pojedynku z Prepudrechem i pewności śmierci, która wzbudza w nim ekstazę. Czy można ostatecznie nasycić się kontaktem z Tajemnicą? Na to pytanie próbuje w toku wydarzeń odpowiedzieć Hela.
Dyskusje o sztuce stanowią punkt wyjścia oceny kondycji społeczeństwa: „Sztuka była dawniej jeśli nie czymś świętym to w każdym razie «świętawym» - zły duch wcielał się w ludzi czynu. Dziś nie ma w kogo – resztki indywidualizmu życiowego to czysta komedia – istnieje tylko zorganizowana masa i jej słudzy”. Dowiadujemy się zarazem, że artyści „istnieją dla zabawy gnijących odpadków burżuazyjnej kultury” i że są „ostatnimi odbłyskami ginącego indywidualizmu”. Nie ma ratunku dla kultury w jej obecnym kształcie, okazała się grandą, której symbolem jest dancing i sport. Nie dała on nic prócz zwątpienia we wszystko.
Herold rewolucji, wieszcz mas, Sajetan Tempe ma jednak remedium na ten niekorzystny stan rzeczy: doktrynę nowelistyczną, którą należy identyfikować z komunizmem. Podczas jednej z rozmów wyznaje Atanazemu: „Ja spać nie mogę, kiedy wiem, że obarcza mnie niezgłębione morze cierpień, które można usunąć za cenę pewnych lekkich nieprzyjemności wyrządzonych takim typom jak ty”. Nie ukrywa, że Atanazy jest dla niego wyłącznie „nihilistycznym burżujem”.
Dziwne dreszcze powodują te i inne „prorocze przepowiednie” z dzisiejszej perspektywy. Przypomina się przede wszystkim „zwycięstwo komunizmu” a także gesty czy incydenty jeszcze sprzed wojny jak choćby groźby W. Wasilewskiej pod adresem jej ideowego wroga F. Goetla, który miał jej zlizywać kurz z butów, gdy komunizm okaże się górą…
Świat znalazł się w impasie. Ruchy masowe nabierają siły, wyzwolone masy próbują zająć należne im miejsce na społecznej drabinie. „A nóż będzie lepiej?” zdaje się myśleć nie mający nic do stracenia biedny i podatny na manipulację tłum. Czyżby to zatem miał być koniec? Chyba tak! To koniec „cywilizacji indywidualistycznej”. Brak możliwości decydowania o samym siebie było największym koszmarem Witkacego. Na szczęście jest jeszcze jedna możliwość: „Tylko w świadomym zniszczeniu samego siebie może dziś przeżyć indywiduum samo siebie. Usuwajmy się z drogi sami, póki nas nie wymiotą jak śmiecie”. Właśnie takie okazało się to wyjście Witkacego z beznadziejnej sytuacji, w dniu 18 września 1939 roku.
„Pożegnanie jesieni” to lektura wymagająca, której bogactwo ideowe może być trudne do przyswojenia dla czytelników bez pewnej wprawy w dziedzinie filozofii. Jest ona zarazem praktycznym wykładem z teorii Czystej Formy i wybitnym przykładem powieści katastroficznej, tak popularnej w międzywojniu. Czytajmy polską klasykę!
Lektura „Pożegnania jesieni” dostarczyła mi wiele przyjemności. Okazała się zarazem niezwykle frustrująca – czyżbym miał zatem coś wspólnego z masochistycznym Atanazym Bazakbalem? A mówiąc poważnie, zawsze darzyłem Witkacego pewną „estymą z dystansu”. Wiedząc, że był człowiekiem bezkompromisowym musimy się przygotować na niemniej bezkompromisowe doznania. I rzeczywiście,...
więcej mniej Pokaż mimo to2007-08
2013-06
Powieść wydana w 1948 roku stanowi wykładnię literackiego widzenia świata Ernesta Sabato, pisarza, którego zainteresowania ogniskowały się na kwestiach filozoficznych. Jednym z naczelnych motywów książki jest studium samotności. Nie można też zapomnieć o kontekście, w którym książka powstała – lata powojenne naznaczyły Argentynę biedą, rzesze imigrantów płynęły do kraju a egzystencjalizm z nieodzowną mu dozą życiowego pesymizmu zdobywał licznych wyznawców w kręgach intelektualistów.
Wróćmy jednak do samej powieści. Otóż już w pierwszym akapicie narrator przedstawia się, po czym wyznaje, że zabił Marię Iribarne i rozpoczyna retrospekcję portretującą zdarzenia, które do morderstwa doprowadziły. Nie bez kozery będziemy zatem skupiali swoją uwagę na konstrukcji psychicznej bohatera i jego subiektywnych odczuciach.
W trakcie wyznań Juana Pablo Castela, lokatora więziennej celi, zdajemy sobie sprawę, że to człowiek ogarnięty obłędem. Znajomość z Marią była dla niego na tyle nieoczekiwana a zrozumienie, z jakim spotkało się u niej malarstwo Juana Pablo na tyle zaskakujące, że wzbudziło w nim falę pożądania; pragnienie by zawładnąć tą kobietą w sensie absolutnym. Juan Pablo pragnął jej obecności, jej ciała i rozumu. On, zgorzkniały malarz-samotnik, UWIERZYŁ, że wcale nie musi być sam w sensie metafizycznym; że ktoś rozumie go, czym przekracza granice jego samotności. Juan Pablo staje się narzędziem swojego pragnienia, którego celem jest zespolenie z Marią. Próby nawiązania bliższych relacji kończą się scenami zazdrości, których Juan Pablo natychmiast żałuje, lecz nie potrafi im zapobiec... Nieraz mamy wrażenie, że „to właśnie teraz, teraz ją zamorduje!” – napięcie wzmaga się, by błyskawicznie opaść i zostawić nas z wrażeniem, że „tylko nam się wydawało”.
Wydaje się, że główną tezą książki jest stwierdzenie istnienia pewnej bariery niezrozumienia między ludźmi. Samo w sobie nie stanowi to problemu – gorzej, że wspomniana bariera jest chyba nie do przebycia. Czy Maria ginie, gdy Juan Pablo zdaje sobie z tego sprawę? Niewykluczone, że istnieją inne motywy, na przykład zazdrość? Całkiem możliwe, że Juan Pablo nie chce by ktoś inny dostąpił tej „niespełnionej bliskości” z Marią, by komuś innemu powiedziała, że go rozumie... Można też sobie zadać pytanie o podmiot z punktu widzenia egzystencjalizmu – kim jest/ma być człowiek i czy w ogóle jest możliwe, by poradzić sobie ze swoja wolnością i nie zrobić sobie (i innym) krzywdy?
Powieść wydana w 1948 roku stanowi wykładnię literackiego widzenia świata Ernesta Sabato, pisarza, którego zainteresowania ogniskowały się na kwestiach filozoficznych. Jednym z naczelnych motywów książki jest studium samotności. Nie można też zapomnieć o kontekście, w którym książka powstała – lata powojenne naznaczyły Argentynę biedą, rzesze imigrantów płynęły do kraju a...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-21
Wielokrotnie zdarzało mi się odkrywać autorów, zwłaszcza okresu międzywojennego, których anachronizm stylu aż bił po oczach. Henryk Markiewicz pisał (chyba w szkicu o Boyu), że 70, 80 lat to wiek niebezpieczny dla książki stanowi bowiem o jej być albo nie być – ma się wtedy okazywać czy literatura się obroni przed (zgubnym) wpływem czasu… Nie ulega wątpliwości, że z pojedynku z czasem „Wspólny pokój” wychodzi zwycięsko.
Osią fabuły są zdarzenia z życia codziennego części środowiska grupy „Kwadryga” (jakkolwiek Uniłowski uciekł się do nadania bohaterom pseudonimów, ówczesna krytyka szybko odkryła pierwowzory literackich postaci). Codzienność młodych literatów to proza życia w najsroższym wydaniu: życie z dnia na dzień w przeludnionym mieszkaniu, brak perspektyw, bieda i nieuleczalne choroby stanowią jej podstawowe składniki. Przebłyski radości życia zdarzają się… nocami, gdy bohaterowie wybierają się nieraz w rajd po knajpach (za najczęściej pożyczone pieniądze). Poza tym jest szaro, smętnie a nieraz odstręczająco dzięki naturalizmowi, którym autor nasączył tkankę konstrukcyjną utworu.
Na tym tle dyskutowane są takie kwestie jak los młodego pokolenia (w chwili publikacji autor miał zaledwie 23 lata!), krytyka ówczesnego porządku społecznego, dyskusja z tradycją literacką. Co ciekawe, wiele problemów pojawiających się na kartach „Wspólnego pokoju” daje się przełożyć na czasy nam współczesne przez swoją ponadczasowość co czyni lekturę tym bardziej interesującą. Dodatkową zaletą jest sprawne zarysowanie osób wywodzących się z różnych środowisk (od chłopstwa po inteligencję) za pomocą elementów charakterologicznych i językowych.
„Wspólny pokój” zarysowuje kwestie drażliwe, ale nie daje rozwiązań. Stanowi diagnozę bez prób przezwyciężenia impasu beznadziei. Można traktować go jako wyraz zwątpienia czy dezorientacji a także jako świadectwo pewnego czasu i ludzi przypisanych mu przez dziejową konieczność.
Powieść Uniłowskiego wywarła na mnie duże wrażenie. W moim odczuciu, najważniejszą jej zaletą jest to, że zadaje ona kłam hiperpozytywnemu przekonaniu, że wszystko zależy od nas, że mamy czas i narzędzia do osiągania wymarzonych celów. Częściej chyba jednak dryfujemy nie do końca rozumiejąc co się z nami dzieje. W tym sensie „Wspólny pokój” wymierza nam siarczysty policzek umożliwiający pobudkę i dostrzeżenie rzeczy takimi, jakie są.
Wielokrotnie zdarzało mi się odkrywać autorów, zwłaszcza okresu międzywojennego, których anachronizm stylu aż bił po oczach. Henryk Markiewicz pisał (chyba w szkicu o Boyu), że 70, 80 lat to wiek niebezpieczny dla książki stanowi bowiem o jej być albo nie być – ma się wtedy okazywać czy literatura się obroni przed (zgubnym) wpływem czasu… Nie ulega wątpliwości, że z...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04
2015-02
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną. Urodzona we Francuskich Indochinach na własne oczy obserwowała potęgę a potem rozpad francuskiego imperium kolonialnego, podczas wojny walczyła z okupantem w szeregach francuskiego Ruchu Oporu, działała w RNPG (Krajowym Stowarzyszeniu Jeńców Wojennych). Wielokrotnie krytykowano ją za znajomość z prohitlerowskim pisarzem Ramonem Fernandezem. Po wojnie wstąpiła do Partii Komunistycznej, z której została wydalona w 1950 roku pod pretekstem, między innymi, daleko posuniętej ironii (!) oraz zamiłowania do nocnego życia… Jej długie i niepozbawione osobistych tragedii życie warte jest osobnego opracowania, tymczasem zachęcam do zapoznania się z treścią opowiadań ze zbioru „Ból”.
W polskiej literaturze okresu powojennego nie brak utworów o szeroko pojętej tematyce wojenno-obozowej. Tym większe było moje zdziwienie w kontakcie z francuskim doświadczeniem okresu drugiej wojny, choć bardziej na miejscu byłoby chyba stwierdzenie o „francuskim doświadczeniu drugiej wojny w ujęciu Duras” dzięki czemu uniknę posądzenia o świadome czy też nie użycie pars pro toto w celu manipulacji czytelnikiem…
Przechodząc do sedna, moje największe zdziwienie zasadza się na atmosferze zgoła niewojennej emanującej z opowiadań Duras. Jaka jest tego przyczyna? Może fakt, że opisywane zdarzenia mają miejsce pod koniec okupacji, już po lądowaniu Aliantów w Normandii? A może zgoła odmienny charakter działań wojennych na terenie Francji? Potwierdzając zasadność obu powyższych argumentów, chciałbym podkreślić cechy samego pisarstwa Duras, na które wysuwa się chęć dania świadectwa przeżyciom wewnętrznym człowieka w obliczu nieznanych dotychczas kategorii ludzkiego upodlenia i zmian, które wymuszają w jednostkowej i najbardziej prywatnej wizji samego siebie.
Bohaterką opowiadania tytułowego jest Marguerite, dziennikarka gazety „Libres”. W swoich codziennych wędrówkach na dworzec d’Orsay (obecnie muzeum) zamieniony na okoliczności wojny w centrum dla repatriowanych jeńców wojennych zbiera nazwiska ocalałych, by publikować je później na łamach gazety. Marguerite liczy, że wśród ocalałych znajdzie swojego męża, którego imię ukrywa pod inicjałem „R.”. Dobrze znamy wojenne obrazy chaosu i bezradności, podziwiamy zatem upór i ofiarność Marguerite. Do tego momentu jej historia przypomina tyleż innych historii o rozłące z bliskimi, obawie o ich losy. Prawdziwym problemem (sic!) okazuje się dopiero odnalezienie ukochanego w Buchenwaldzie. Po ryzykownym przewiezieniu R. do Paryża rozpoczyna się walka o jego życie, forsowne czuwanie nad tym szkieletem pogrążonego w malignie ukochanego, który przez siedemnaście dni z rzędu wydala zielone gówno („może jadł trawę? Albo pił wodę z maszyn?”). Gdy, za sprawą najwyższego uporu, R. dochodzi do siebie, zaczyna pochłaniać niewyobrażalne ilości jedzenia, zbiera z podłogi każdy okruszek, kradnie i ukrywa jedzenia „na później”, a gdy jest mu ono wzbraniane – płacze oskarżając innych o brak zrozumienia.
Marguerite odkrywa, że trudno odczuwać radość z odzyskania kogoś uznanego już za zmarłego, niejako pochowanego w pamięci. Wspomnienia te zrywają zasłonę decorum, która w powszechnej świadomości zasłania upodlenie człowieka, jego zezwierzęcenie. Jak sobie poradzić ze świadomością, że godność człowieka nie istnieje, że nie ma nieprzekraczalnej granicy, że można zabić duszę? Dramatyzm tego procesu nie kończy się jednak w obozach. W obliczu przewrócenia na nice przedwojennego porządku moralnego bohaterka staje przed pustką moralną. Dochodzi do wniosku, że „czeka nas nieokreślona walka, w której obejdziemy się bez broni, bez chwały, bez przelewania krwi. (…) Za nami zostaje starta w pył cywilizacja i cała gromadzona przez wieki mądrość”. Opowiadanie to jest mistrzowskim zobrazowaniem porażki cywilizacyjnej, której piętno nosi każdy z nas, a której zawężenie do wojny i Zagłady wydaje się efektem strachu w obliczu spustoszenia ludzkiej godności. Nie rozumiemy już siebie samych.
Pozostałe opowiadania niniejszego zbioru również podejmują problem moralności, skupiając się na nieznanych źródłach przemocy czy może strachu przed jego uświadomieniem (tortury konfidenta Gestapo w „Albert z kawiarni Capitales”), na bezrefleksyjnej potrzebie walki, posiadania broni i odczuwania najbardziej atawistycznych instynktów („Ter, bojownik”).
W krótkim wstępie autorka określa następujące po nim opowiadania jako „święte księgi”. Trudno nie zgodzić się z myślą, że wojna nauczyła nas czegoś nowego o nas samych co z kolei doskonale rezonuje z ostrożną myślą Wisławy Szymborskiej, według której „tyle o nas wiemy, ile nas sprawdzono. Mówię to wam ze swego nieznanego serca”. Zbiór Marguerite Duras stanowi smutne podsumowanie oraz punkt wyjścia do podniesienia się z gruzowisk czasu pogardy.
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną....
2012-02
2019-07
2015-02-15
„Dwór w Ulloa” Emilii Pardo Bazán może się na pierwszy rzut oka wydać lekturą poniekąd egzotyczną. Zainteresowanie literaturą hiszpańską ogranicza się w Polsce do twórczości kilku pisarzy współczesnych, Cervantesa i może jeszcze Calderona de la Barki, którego „Życie jest snem” wystawiane jest regularnie na scenach polskich teatrów. Niech tę pozorną barierę obcości zniesie fakt, że akcja niniejszej powieści rozgrywa się w… Galicji! W tej hiszpańskiej, rzecz jasna!
Sama Pardo Bazán była znaczącą postacią w XIX – wiecznej literaturze hiszpańskiej. Do jej największych zasług należy to, że była kobietą. Jest to oczywisty (i pozornie kontrowersyjny) skrót myślowy, który rozwinę nieco później podkreślając tymczasem jej kolejną zasługę jaką była popularyzacja naturalizmu na gruncie hiszpańskim. Właśnie w tej konwencji został napisana powieść pt. „Dwór w Ulloa”, która po raz pierwszy ukazała się w 1886 roku budząc wielkie zainteresowanie wśród literatów i publiczności.
Akcja powieści rozgrywa się w zielonej i deszczowej Galicji, gdzieś między Orense i Santiago de Compostela, w trudno dostępnej posiadłości, której panem jest Pedro Moscoso. Stosunki panujące we dworze obrazują postępującą degrengoladę miejscowej arystokracji, która bratając się z chłopstwem i spędzając czas na polowaniach nie zauważa, gdy staje się echem swojej dawnej świetności… Za sprawą sugestywnych opisów zdajemy sobie sprawę z postępującego zdziczenia dawnych arystokratów czego metaforą jest popadający w ruinę dwór, po którego kolejne części upomina się cierpliwa i zarazem niszczycielska natura. Hermetyczność tego układu rozsadza przybycie księdza Juliana, który będąc wysłannikiem wuja markiza Pedro ma pomóc w zarządzaniu podupadającym majątkiem.
Pojawienie się w Juliana w Ulloa narusza panujące we dworze status quo powodując wzrost napięcia między mieszkańcami a zarazem zakreślając horyzont, na którego tle zarysują się wszystkie przyszłe konflikty mające swoje źródło w opozycjach: miasto – wieś, rozum – instynkt, idee postępowe i konserwatywne.
Skalę wyzwań stojących przed Julianem dobrze oddaje naturalistyczna narracja, określająca dwór mianem nory, legowiska dzikich zwierząt. Służąca Sabel jest zakładniczką swojego seksualnego popędu. Nie cofa się przed próbą uwiedzenia duchownego, co wcześniej powiodło się jej z dziedzicem, któremu urodziła syna. Chłopiec ten, tarzając się w błocie i śpiąc w korycie jest chyba najlepszym przykładem bezrefleksyjnej siły natury, wobec której reformatorskie zapędy Juliana muszą pozostać bezowocne. Czy możliwe jest wzajemne przeniknięcie tych dwóch światów? Częściowej odpowiedzi na to pytanie udziela kilkumiesięczny pobyt Juliana i Pedra w mieście skąd przybywa również żona tego ostatniego, Marcelina.
Dwór w Ulloa i pobliskie miejscowości zaludniają ludzie posługujący się miejscowym językiem, zachowujący pradawne wierzenia i przesądy o czym przekonuje się Julian przyłapując w kuchni wróżbiarkę odsłaniającą dalsze losy związanych z dworem ludzi. Niejednokrotnie budzi to przestrach w nim i w Marcelinie – ludziach z zewnątrz, należących do innego porządku. Charakterystyczna dla naturalizmu drobiazgowa narracja dostarcza nam informacji z zakresu psychologii (m.in. teoria osobowości Heymansa), które w biologii szukają potwierdzenia nawet tych racjonalnych, zdawałoby się, poczynań bohaterów. W miarę narastania napięcia, sposób prowadzenia narracji zaczyna przywodzić na myśl gotyckie powieści grozy, buduje nastrojowość poprzez stany pogody, ucieka się do logiki marzenia sennego to znowu uspokaja się, obierając za cel opisu nastrojowy galicyjski krajobraz.
Chciałbym również zasygnalizować kolejne zagadnienie, które ważniejsze będzie dla odbiorcy hiszpańskiego stanowiąc wszak fabularyzowany fresk historyczno-społeczno z czasów po abdykacji Izabeli II. Dla przebiegu akcji jest ono o tyle ważne, że bezpośrednio dotyka bohaterów, którzy angażują się w wybory do hiszpańskiego Sejmu (Kortezów). Otóż w związku z tą okolicznością możemy ocenić rolę kacyków i kleru, którzy uciekając się do fałszerstw, morderstw i gróźb odgrywają niepoślednią rolę w nieformalnym sprawowaniu władzy na poziomie regionalnym – poprzez poparcie jakie udzielają wybranym kandydatom wpływają tym samym na krajowe życie polityczne i zachowanie status quo, będącym do pewnego stopnia odbiciem stosunków panujących we dworze.
Na wstępie mojego tekstu wspomniałem, że jedną z zasług Emilii Pardo Bazan było to, że urodziła się kobietą. Trzeba dodać, że była kobietą wybitnie uzdolnioną i silną co pozwoliło jej odnaleźć swoje miejsce i zdobyć szacunek w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Mało tego! Została pierwszą profesor Uniwersytetu Centralnego w Madrycie, stworzyła serię wydawniczą „Biblioteka Kobiet” i zajęła się redakcją kolejnych jej tomów. Trzykrotnie odmówiono jej przyjęcia w poczet członków Hiszpańskiej Akademii Królewskiej – myślę, że również dzięki temu stała się symbolem walki o prawa kobiet, którą nieraz podejmowała na kartach swoich powieści. Również we „Dworze” podejmuje ona krytykę ówczesnych warunków społecznych, które z uprzedmiotowienia kobiety uczyniły podstawę relacji damsko-męskich. W tym układzie największym zadaniem kobiety było wydanie na świat (męskiego) potomka.
„Dwór w Ulloa” Emilii Pardo Bazán może się na pierwszy rzut oka wydać lekturą poniekąd egzotyczną. Zainteresowanie literaturą hiszpańską ogranicza się w Polsce do twórczości kilku pisarzy współczesnych, Cervantesa i może jeszcze Calderona de la Barki, którego „Życie jest snem” wystawiane jest regularnie na scenach polskich teatrów. Niech tę pozorną barierę obcości zniesie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04
„Nigdy jeszcze czytane słowa nie wywoływały takiej lawiny znaczeń i skojarzeń” – zapisałem sobie w trakcie lektury książki „Akacje kwitną” autorstwa Debory Vogel, polskiej Żydówki z Galicji. To jedna z tych książek, która odcisnęła na mnie trwałe piętno, która śni się nie tylko po nocach, ale również na jawie!
Trudno opisać fabułę „Akacji”, bo właściwie jej tam brak. Mamy tu raczej do czynienia z opisem tego, co najczęściej nam umyka, bo nie stanowi dla nas treści życia a stwierdzenie, że to zbiór krótkich utworów prozatorskich w konwencji konstruktywistycznej a do tego inspirowanej filozofią Hegla niczego nie wyjaśnia, razi akademicką manierą a niektórych na pewno zniechęci. Czym zatem są „Akacje”?
Wspomniane wyżej krótkie formy składające się na zbiór „Akacje kwitną” Vogel nazwała montażami, których treść niosła wielość zdarzeń niezwiązanych przyczyną czy skutkiem a raczej miejscem i nastrojem. Bohaterów tam również nie znajdziemy – są za to ludzie-manekiny, pozbawione twarzy automaty, wprawiane w ruch pracą nóg, zajęte „odrabianiem życia” czy też jego „załatwianiem”: „Wszystkie produkty na rynku miały jedną cenę – 10 groszy (…) A towar ten kolportowano z taką powagą gorzką i takim patosem płomiennym, że tandeta zdawała się odgrywać jedyną rolę w życiu, niezastąpioną”.
Bez pudła można za to powiedzieć, że to Życie jest bohaterem montaży. Czym w takim razie jest życie jak nie załatwianiem spraw i cieszeniem się z owej tandety za dziesięć groszy? Jedną z możliwości kryje następujący fragment: „Był kwiecień, pierwszy miesiąc lepkich liści. Przy krawędzi trotuaru zawirowała garstka płowego pyłu i rozsypała się w bladym jeszcze powietrzu (…). To zaś nic nie mówiące zajście sprzed roku i sprzed lat dwu zdawało się stwierdzać, że wszystko wróciło na swe zwykłe miejsce i że potoczy się dalej w oznaczonej kolejności (…). Od płowej grudki prochu zaleciało zapachem upałów i nieznanych możliwości. I nie było już więcej czasu do stracenia”.
Podstawową cechą montaży jest geometryczny opis świata. Nieraz miałem wrażenie, że napotykam na mur nie do przeparcia, wyrażenie naszpikowane jakąś niecodzienną logiką („wszystko, co ma stałe kontury i postać prostokąta lub kubu jest szare od smutku, gdyż jest już raz na zawsze”). Na pierwszy rzut oka może niezrozumiałe, kolejne akapity odkrywają konsekwentnie budowany obraz świata. Trzeba zaufać autorce, pójść za nią jak w dym – przecież coś się za tym kryje! Komentatorzy twórczości Debory Vogel (zwłaszcza K.Szymaniak) piszą o podjętym problemie konwencjonalizacji języka i widzenia. Parafrazując klasyka chciałoby się powiedzieć „wszyscy jesteśmy manekinami!”. Jak dotrzeć do sedna, tej „ostatniej warstwy rzeczywistości”? Trzeba obnażyć jałowość języka manekinów, albo jeszcze lepiej: porzucić ich język! W ten sposób nasz odbiór rzeczywistości stanie się mniej automatyczny, możemy ją odczuć na nowo. To pragnienie ostrości widzenia wzbudziło we mnie niekłamany zachwyt.
Pragnienie zmierzenia się z życiem, opanowania przestrzeni rzeczywistości może być kolejnym motywem kreacji języka geometrycznego – wszak wprowadza on poniekąd ład. Kolejny punkt zaczepienia stanowi cykliczność zjawisk – zupełnie jak wspomniany wyżej pył, taki sam jak rok i dwa lata wcześniej albo wprowadzająca niepokój woń traw morskich w letnich ulicach nadbałtyckich miejscowości. Jednak owe ostoje stałości to za mało! Ciąży nad nami widmo niepewności, bo „każdy rok życia ma jakiś plan szczęścia i jakąś sprawę przegraną”. Nieodzowny twórczości Debory Vogel jest rys melancholii, obawa przed utratą i związana z tym nierozerwalnie chęć uchwycenia życia.
To zaledwie kilka tematów poruszonych w książce „Akacje kwitną”, która dostarczy niemało materiału do rozważań na temat roli artysty, upływu czasu, anonimowości, przemocy… i pewnie wielu innych, których nie jestem jeszcze świadom. Jest to lektura wymagająca i wielce zadowalająca. Ja w niej znalazłem kawałek samego siebie, poczułem się nieco raźniej co nie jest bez znaczenia, gdy otumaniony zdaję sobie czasem sprawę, że już jest wiosna, że kwiecień wybucha właśnie milionem lepkich, zielonych liści a "od płowej grudki piachu zalatuje zapachem upałów i nieznanych możliwości…".
„Nigdy jeszcze czytane słowa nie wywoływały takiej lawiny znaczeń i skojarzeń” – zapisałem sobie w trakcie lektury książki „Akacje kwitną” autorstwa Debory Vogel, polskiej Żydówki z Galicji. To jedna z tych książek, która odcisnęła na mnie trwałe piętno, która śni się nie tylko po nocach, ale również na jawie!
więcej Pokaż mimo toTrudno opisać fabułę „Akacji”, bo właściwie jej tam brak. Mamy...