-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać291
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
-
ArtykułyWyślij recenzję i wygraj egzemplarz „Ciekawscy. Jurajska draka” Michała ŁuczyńskiegoLubimyCzytać2
Biblioteczka
2020-04-08
2020-04-08
Reportaż z prowadzącego wojnę ZSRR. Niezapomniany opis kolacji dyplomatycznej na Kremlu oraz codziennego życia w osaczonej Moskwie. Uderzający zachwyt autora nad organizacją ZSRR, wręcz neoficki i naiwny. Choć może takim wydawać się dopiero teraz, gdy znamy odpowiedź na wiele pytań stawianych przez autora. I nie są to odpowiedzi pokrzepiające. Jest to książka warta polecenia, ale wymaga cierpliwości.
Reportaż z prowadzącego wojnę ZSRR. Niezapomniany opis kolacji dyplomatycznej na Kremlu oraz codziennego życia w osaczonej Moskwie. Uderzający zachwyt autora nad organizacją ZSRR, wręcz neoficki i naiwny. Choć może takim wydawać się dopiero teraz, gdy znamy odpowiedź na wiele pytań stawianych przez autora. I nie są to odpowiedzi pokrzepiające. Jest to książka warta...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-30
"Polska jesień" (lub jej fragmenty) powinna zostać obowiązkową lekturą szkolną. To przeciwwaga dla wojennej literatury, którą poznajemy w szkole. Książka Szczepańskiego niepochlebnie wyraża się na temat polskiej strategii wojennej (lub jej braku) a także naiwności polskiego żołnierza. Kampania wrześniowa obrosła legendą, dlatego głosy krytyki trudno przebijają się do masowej świadomości.
Szczepański przypomina, że oprócz niewątpliwego bohaterstwa żołnierzy, powszechne było również "budowanie swojej ufności na mirażu państwowoście polskiej", czemu nie chciał ulec narrator Paweł Strączyński. Miał ku temu przesłanki, ponieważ z racji swojej znajomości języka niemieckiego i angielskiego był zapraszany na stanowisko radiowe, gdzie nasłuchiwał komunikatów obu stron konfliktu a te były dla Polski niekorzystne. Trudno było zatem ufać planom dowództwa o kontrnatarciu. Alternatywą było zwątpienie. Kolejne wydarzenia weryfikowały wyobrażenia polskich żołnierzy na temat armii niemieckiej, które zbudowali politycy a także media. Jakież więc było ich zdziwienie w kontakcie z Niemcami: "Taki sprzęt! Boże, a nasze gazety miały czelność bzdurzyć o czołgach z tektury". Ponadto Niemcy dbali o kwestie higieny (kąpali się i golili) a Polacy chodzili brudni i zarośnięci. Również kwestie aprowizacji wpływały negatywnie na morale Polaków: żołnierze chodzili notorycznie głodni; bywało, że jedli rzeczy niewiadomego pochodzenia, rekwirowali pożywienie mieszkańców mijanych podczas marszu wiosek, palili swój sprzęt, by nie wpadł w ręce wroga gdy kończyło się paliwo a tymczasem Niemcy byli zaopatrzeni nawet w czekoladę.
Do pierwszego starcia oddziału Pawła dochodzi 15. września, jednak wobec wszystkich polskich bolączek, zaangażowanie żołnierzy nie może zagwarantować sukcesów. Polacy są do tego znużeni: "niecierpliwie czekaliśmy końca strzelaniny, jakby to były ćwiczenia, w których gwizdek lub trąbka obwieści przerwę". Zakończenie powieści nie jest zatem zaskakujące i nie może być takie dla tych, którzy znają losy września 39 roku... O ile jednak krytyka polskiej strategii i opis uciekających elit, nie jest zaskakująca z racji stosunku PRL-u do przedwojennych rządów, to zdziwił mnie negatywny obraz ZSRR, w której dobre intencje żołnierze nie dają wiary.
"Polska jesień" to bardzo wartościowa lektura, która rzuca światło na realia kampanii wrześniowej, pokazując ją "od kuchni"; to ważny głos w dość jednak jednostronnej dyskusji na temat tych wydarzeń.
"Polska jesień" (lub jej fragmenty) powinna zostać obowiązkową lekturą szkolną. To przeciwwaga dla wojennej literatury, którą poznajemy w szkole. Książka Szczepańskiego niepochlebnie wyraża się na temat polskiej strategii wojennej (lub jej braku) a także naiwności polskiego żołnierza. Kampania wrześniowa obrosła legendą, dlatego głosy krytyki trudno przebijają się do...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-14
2019-10-31
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat przedstawiony "Prawieku".
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07
2019-06
2016-10-10
Nie podzielam zachwytów większości z Was. Dziwią mnie również porównania Dygata z Gombrowiczem, który wywracał do góry nogami całą logikę (antylogikę?) mitu i pewnego sposobu myślenia o narodzie, Polsce, jednostce. Korzystał z groteski co w moim odczuciu trafniej demaskowało "Polaków obraz własny". U Dygata zauważam pewną dozę ironii czy też autoironii, ale jest ona spowita jakąś formą powieści psychologiczno-obyczajowej ze sztafażem w postaci iście nudnawo-romantycznych opisów przyrody.
Spodobała się lekko nostalgiczna w wyrazie forma w jakiej narrator odmalowuje sytuację ludzi "bez teraźniejszości": internowani w obozie obywatele Anglii i Francji (pośród nich narrator, trochę Polak, ale z francuskim paszportem), żyją poza czasem, z dnia na dzień, odprawiając te same rytuały, które nie odcisną w ich życiu żadnych śladów. Ograniczają ich mury ośrodka dla internowanych i obozowi strażnicy. Właśnie zdałem sobie sprawę, że brzmi to jak metafora życia.
Nie dziwi mnie antyniemieckość narratora, zwłaszcza z perspektywy dopiero co zakończonej wojny. Więcej, trzeba powiedzieć, że antyniemieckość była jednym z kierunków polityki PRL-u chyba do lat 70-tych i było na nią zapotrzebowanie również w produkcji literackiej. Jednym słowem, widzę tu powielenie dotychczasowych uprzedzeń niż walkę z mitami.
Miałem okazję obejrzeć wywiad z Dygatem i muszę powiedzieć, że wydaje się równym facetem. W jego głosie słychać szczerość a uwaga z jaką waży słowa przykuwa uwagę do tego, co mówi. Pewnie miał powodzenie u kobiet. Pisał dobre scenariusze.
Nie podzielam zachwytów większości z Was. Dziwią mnie również porównania Dygata z Gombrowiczem, który wywracał do góry nogami całą logikę (antylogikę?) mitu i pewnego sposobu myślenia o narodzie, Polsce, jednostce. Korzystał z groteski co w moim odczuciu trafniej demaskowało "Polaków obraz własny". U Dygata zauważam pewną dozę ironii czy też autoironii, ale jest ona spowita...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02
Na pierwszy rzut oka „Przeklęte tango” wydawać się może romansem rodem z argentyńskiej prowincji. Ta potencjalnie odstraszająca klasyfikacja określa jednak najbardziej powierzchowną warstwę fabuły powieści, na którą składają się perypetie miłosne Juana Carlosa i kilku związanych z nim kobiet oraz towarzyszące im wydarzenia z lat 1934-1947. Nie dajmy się jednak zwieść tej najprostszej z możliwości – głównym dowodem na to, że „coś tu jest nie tak” niech będzie pierwsza strona książki, gdzie dowiadujemy się o śmierci głównego bohatera.
Od razu widać, że nie będziemy mieć do czynienia z klasycznym schematem intrygi powieściowej, tak ważnej w romansach, której głównym elementem jest budowanie napięcia – cóż to bowiem za romans, w którym kochanek umiera zanim zdąży kogoś uwieść? Intryga „Przeklętego tanga” osnuta jest na retrospekcjach, dzięki którym staramy się zrekonstruować losy głównych bohaterów. Warto tutaj podkreślić rolę czytelnika, który nie dostaje rozwiązań „na tacy” – dopiero odpowiednia selekcja zapewnionego materiału pozwoli poznać historię Juana Carlosa, Nené, Mabel, ich rodzin i znajomych. Niemniej jednak nigdy nie będziemy w stanie uzyskać ostatecznego czy też jedynie obowiązującego obrazu wydarzeń – możemy być pewni zaledwie kilku niezaprzeczalnych faktów.
Prowadzić będziemy własne śledztwo opierając się na listach, notkach prasowych, rozmowach, fragmentach pamiętników, zeznaniach policyjnych, dokumentach urzędowych… Tradycyjna narracja ograniczona jest do niezbędnego minimum, które skutecznie wprowadza informacyjny chaos i wielość perspektyw zakreślając system wartości poszczególnych bohaterów, typową dla każdego z nich skalę ważności, dzięki której dokonują codziennych wyborów. Aż nadto uwidocznią się ich płochość, parweniuszowskie zapędy czy naiwność ich życzeniowego myślenia. Co gorsza, uzmysławiamy sobie jak wielka jest rola niedomówienia i drobnych oszustw, których nićmi związane są losy bohaterów (a może i nasze?). Użalamy się nad Juanem Carlosem, który będąc gruźlikiem ignoruje swój poważny stan, potępiamy Nené (a może ją rozgrzeszamy?), która porzuca chorego chłopaka, gdy na horyzoncie pojawia się obietnica lepszego życia i wyjazdu z „zapadłej dziury” jaką jest Vallejos a postępowanie Mabel wzbudza w nas wstręt, gdy ze strachu wrabia w przestępstwo swoją „przyjaciółkę” (a może strach popchnąłby nas do tego samego?).
Ważny motyw niedopowiedzenia oraz zatajenia informacji raz po raz każe nam zadawać sobie pytanie „a co ja bym postąpił/a w podobnej sytuacji?”. Na przykładzie bohaterów widzimy jak niezborne jest nasze postrzeganie samych siebie i wyobrażenie, jakie ma o nas otoczenie. „Przeklęte tango” przedstawia zarazem konsekwencje obranych strategii oraz słodką bezproblemowość konformizmu. Myślę, że duża siła oddziaływania powieści Manuela Puiga wynika właśnie z faktu, że jako czytelnicy jesteśmy postawieni w charakterze zwykłych podglądaczy. „Przeklęte tango” to książka-kolaż, książka pozornie niedokończona, zbiór faktów, ale i plotek, które nieraz zbyt wiele miejsca pozostawiają na domysły. Poniekąd jesteśmy zdani na własną spostrzegawczość, sami musimy nazwać postawy bohaterów. Możemy też, w razie „niepotrzebnie” pojawiających się wątpliwości natury moralnej, udać że… o niczym nie wiemy, a książki wcale nie przeczytaliśmy!
Oprócz ważnego wątku miłosnego nie można pomiąć sportretowania drobnomieszczańskiego społeczeństwa argentyńskiego w czasie przyspieszającej globalizacji. Ciekawe, że wiele jego cech związanych na przykład z mechanizmem społecznego awansu, zakresem zainteresowań czy modą można również zaobserwować w literaturze polskiej tego okresu. Nie będzie to zaskakujące, gdy zdamy sobie sprawę, że zarówno w Warszawie jak i Buenos Aires oglądano wówczas podobne filmy czy prenumerowano podobne (tzn. francuskie) magazyny modowe.
Kolejnym znakiem czasu, symbolem popkultury jest niebagatelne znaczenie tanga dla argentyńskiej tożsamości. Sączy się ono z radiowych głośników, wypełnia codzienną ciszę za sprawą płyt gramofonowych. Powtarzalne do znudzenia historie miłosne można traktować jako ironiczny uśmiech losu, tym bardziej wymowny, gdy zdamy sobie sprawę, że sami bohaterowie powielają treść fatalnych nieraz opowieści zasłyszanych podczas radiowych audycji. Przeklęte tango…
Po publikacji powieści w 1969 roku posypały się na autora gromy z powodu niedyskrecji jakiej się dopuścił. Chodzi tu mianowicie o fakt upublicznienia informacji na temat żyjących ówcześnie osób, których losy posłużyły za kanwę „Przeklętego tanga” – Puig nie „oszczędził” nawet własnej matki, której doświadczenia posłużyły do kreacji Nené. Kolejnym ciężkim zarzutem z jakim spotkał się pisarz, było posądzenie o chęć sparodiowania tego środowiska. Nie możemy zapominać, że technika obrana przez autora, za sprawą budowania przez niego aury tajemniczości i niepewności wokół opisywanych wydarzeń, przywodzić może na myśl chwyty marketingowe redakcji gazet czy twórców telenowel mających na celu zwiększenie zakresu odbiorców. Puig odpierał wszystkie te zarzuty tłumacząc, że celem jego było sportretowanie rodzącej się argentyńskiej klasy średniej, grupy jeszcze słabej i niejednorodnej, która nie posiadała właściwego sobie stylu życia.
Na pierwszy rzut oka „Przeklęte tango” wydawać się może romansem rodem z argentyńskiej prowincji. Ta potencjalnie odstraszająca klasyfikacja określa jednak najbardziej powierzchowną warstwę fabuły powieści, na którą składają się perypetie miłosne Juana Carlosa i kilku związanych z nim kobiet oraz towarzyszące im wydarzenia z lat 1934-1947. Nie dajmy się jednak zwieść tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną. Urodzona we Francuskich Indochinach na własne oczy obserwowała potęgę a potem rozpad francuskiego imperium kolonialnego, podczas wojny walczyła z okupantem w szeregach francuskiego Ruchu Oporu, działała w RNPG (Krajowym Stowarzyszeniu Jeńców Wojennych). Wielokrotnie krytykowano ją za znajomość z prohitlerowskim pisarzem Ramonem Fernandezem. Po wojnie wstąpiła do Partii Komunistycznej, z której została wydalona w 1950 roku pod pretekstem, między innymi, daleko posuniętej ironii (!) oraz zamiłowania do nocnego życia… Jej długie i niepozbawione osobistych tragedii życie warte jest osobnego opracowania, tymczasem zachęcam do zapoznania się z treścią opowiadań ze zbioru „Ból”.
W polskiej literaturze okresu powojennego nie brak utworów o szeroko pojętej tematyce wojenno-obozowej. Tym większe było moje zdziwienie w kontakcie z francuskim doświadczeniem okresu drugiej wojny, choć bardziej na miejscu byłoby chyba stwierdzenie o „francuskim doświadczeniu drugiej wojny w ujęciu Duras” dzięki czemu uniknę posądzenia o świadome czy też nie użycie pars pro toto w celu manipulacji czytelnikiem…
Przechodząc do sedna, moje największe zdziwienie zasadza się na atmosferze zgoła niewojennej emanującej z opowiadań Duras. Jaka jest tego przyczyna? Może fakt, że opisywane zdarzenia mają miejsce pod koniec okupacji, już po lądowaniu Aliantów w Normandii? A może zgoła odmienny charakter działań wojennych na terenie Francji? Potwierdzając zasadność obu powyższych argumentów, chciałbym podkreślić cechy samego pisarstwa Duras, na które wysuwa się chęć dania świadectwa przeżyciom wewnętrznym człowieka w obliczu nieznanych dotychczas kategorii ludzkiego upodlenia i zmian, które wymuszają w jednostkowej i najbardziej prywatnej wizji samego siebie.
Bohaterką opowiadania tytułowego jest Marguerite, dziennikarka gazety „Libres”. W swoich codziennych wędrówkach na dworzec d’Orsay (obecnie muzeum) zamieniony na okoliczności wojny w centrum dla repatriowanych jeńców wojennych zbiera nazwiska ocalałych, by publikować je później na łamach gazety. Marguerite liczy, że wśród ocalałych znajdzie swojego męża, którego imię ukrywa pod inicjałem „R.”. Dobrze znamy wojenne obrazy chaosu i bezradności, podziwiamy zatem upór i ofiarność Marguerite. Do tego momentu jej historia przypomina tyleż innych historii o rozłące z bliskimi, obawie o ich losy. Prawdziwym problemem (sic!) okazuje się dopiero odnalezienie ukochanego w Buchenwaldzie. Po ryzykownym przewiezieniu R. do Paryża rozpoczyna się walka o jego życie, forsowne czuwanie nad tym szkieletem pogrążonego w malignie ukochanego, który przez siedemnaście dni z rzędu wydala zielone gówno („może jadł trawę? Albo pił wodę z maszyn?”). Gdy, za sprawą najwyższego uporu, R. dochodzi do siebie, zaczyna pochłaniać niewyobrażalne ilości jedzenia, zbiera z podłogi każdy okruszek, kradnie i ukrywa jedzenia „na później”, a gdy jest mu ono wzbraniane – płacze oskarżając innych o brak zrozumienia.
Marguerite odkrywa, że trudno odczuwać radość z odzyskania kogoś uznanego już za zmarłego, niejako pochowanego w pamięci. Wspomnienia te zrywają zasłonę decorum, która w powszechnej świadomości zasłania upodlenie człowieka, jego zezwierzęcenie. Jak sobie poradzić ze świadomością, że godność człowieka nie istnieje, że nie ma nieprzekraczalnej granicy, że można zabić duszę? Dramatyzm tego procesu nie kończy się jednak w obozach. W obliczu przewrócenia na nice przedwojennego porządku moralnego bohaterka staje przed pustką moralną. Dochodzi do wniosku, że „czeka nas nieokreślona walka, w której obejdziemy się bez broni, bez chwały, bez przelewania krwi. (…) Za nami zostaje starta w pył cywilizacja i cała gromadzona przez wieki mądrość”. Opowiadanie to jest mistrzowskim zobrazowaniem porażki cywilizacyjnej, której piętno nosi każdy z nas, a której zawężenie do wojny i Zagłady wydaje się efektem strachu w obliczu spustoszenia ludzkiej godności. Nie rozumiemy już siebie samych.
Pozostałe opowiadania niniejszego zbioru również podejmują problem moralności, skupiając się na nieznanych źródłach przemocy czy może strachu przed jego uświadomieniem (tortury konfidenta Gestapo w „Albert z kawiarni Capitales”), na bezrefleksyjnej potrzebie walki, posiadania broni i odczuwania najbardziej atawistycznych instynktów („Ter, bojownik”).
W krótkim wstępie autorka określa następujące po nim opowiadania jako „święte księgi”. Trudno nie zgodzić się z myślą, że wojna nauczyła nas czegoś nowego o nas samych co z kolei doskonale rezonuje z ostrożną myślą Wisławy Szymborskiej, według której „tyle o nas wiemy, ile nas sprawdzono. Mówię to wam ze swego nieznanego serca”. Zbiór Marguerite Duras stanowi smutne podsumowanie oraz punkt wyjścia do podniesienia się z gruzowisk czasu pogardy.
Na zbiór opowiadań pt. „Ból” składają się teksty pisane (i prze-pisywane) na przestrzeni kilkudziesięciu lat: od końca wojny we Francji, tj. wyzwolenia Paryża w sierpniu 1944 roku, po połowę lat 80-tych XX wieku, gdy zostały opublikowane. Bezpośrednią inspiracją opowiadań były przeżycia wojenne autorki.
Marguerite Duras jest postacią tyleż interesującą, co kontrowersyjną....
2013-08
Jeden z użytkowników naszego portalu polecał lekturę „Słowackiego wysp tropikalnych” podczas wakacji. Dodałbym od siebie, że musi to być lektura niespiesznia! Letnie puchy i rozleniwienie pozwolą nam idealnie zgrać się z akcją tej powieści, która rozgrywa się podczas upalnych lipcowych dni, po 1931 roku.
Choromański osiągnął mistrzostwo w sugestywności opisów stanów pogody. W „Słowackim…” główny bohater zauważa łudzące jego zdaniem podobieństwo warszawskiego brzegu Wisły i… wysp tropikalnych służących za scenerię „Zwycięstwa” autorstwa Josepha Conrada. W ten sposób restauracja Sportowa staje się celem codziennych pielgrzymek bohatera gdzie, najczęściej w niespodziewanym towarzystwie, spożywa hektolitry alkoholu. Restauracja Sportowa to miejsce z pogranicza snu i jawy: chciałoby się powiedzieć, że nikt nie trafia tam przypadkowo. Wszystkich gości (oraz właścicieli) Sportowej łączy pewien rys dziwactwa, aura tajemniczości i niedopowiedzenia.
Warto pamiętać, że narracja Choromańskiego nieraz wprowadzi czytelnika w zakłopotanie: wspomniane przeze mnie niedopowiedzenia, nagłe dygresje i… pominięcia sprawiają wrażenie jakby autor droczył się z czytelnikiem, próbował wzniecić jego głód informacji. To czy ów głód zostanie zaspokojony to już zupełnie inna sprawa. Trzeba o tym pamiętać i wyrazić przyzwolenie na tego rodzaju gry odautorskie a lektura od razu stanie się przyjemniejsza.
Wspomniany już Conrad, tajemnica matki bohatera, dawnej peowiaczki a obecnie lokatorki domu dla obłąkanych, wizyta Karola Szymanowskiego w Bristolu oraz spotkania niemieckich dyplomatów z ukraińskimi nacjonalistami po zabójstwie Tadeusza Hołówki składają się na osobliwe tło historyczne, które pozwala nam poczuć, nie zawsze świeży, oddech historii. Mimowolnie dajemy się ponieść podsuwanym skojarzeniom, wpadamy w zastawione przez narratora sidła popadając ostatecznie w lekką paranoję, która oddaje stan głównego bohatera.
Proza Choromańskiego nie doczekała się swoich „pięciu minut”, jeśli nie liczyć tryumfu „Zazdrości i medycyny”, wydanej jeszcze przed wojną. Nie można oprzeć się wrażeniu, że twórczość Choromańskiego jest w pewnym sensie pogrobowcem przedwojennego psychologizmu, której anachronizm mógł razić, gdy literatura mierzyła się już z innymi wyzwaniami. Niemniej jednak, polecam Choromańskiego jako niezawodnego gawędziarza, niepoprawnego opowiadacza dygresji i twórcę niepowtarzalnego nastroju, który chwilami każe nam zadawać sobie pytanie czy oby na pewno jesteśmy przy zdrowych zmysłach.
Jeden z użytkowników naszego portalu polecał lekturę „Słowackiego wysp tropikalnych” podczas wakacji. Dodałbym od siebie, że musi to być lektura niespiesznia! Letnie puchy i rozleniwienie pozwolą nam idealnie zgrać się z akcją tej powieści, która rozgrywa się podczas upalnych lipcowych dni, po 1931 roku.
Choromański osiągnął mistrzostwo w sugestywności opisów stanów...
2014-02-16
„Świat widziany oczyma polskiego Żyda, którego ciekawość (i słaba wola) wiodą na margines społeczeństwa”. Tak wyglądałaby moja recenzja, gdyby ktoś kazał mi ją zmieścić w jednym SMSie. Warto jednak podjąć tę kwestię nieco szerzej i to z kilku co najmniej powodów.
Zacznę od stwierdzenia, że nie jest to pozycja dla osób szukających wysublimowanych przeżyć estetycznych wynikających z wirtuozerskich uzdolnień warsztatu literackiego pisarza. Język Farbarowicza jest toporny i nieraz schematyczny. Musimy jednak pamiętać, że był on samoukiem, że polskiego języka literackiego nie posiadł nigdy w stopniu biegłym (stąd konieczność poprawek w jego rękopisach przed ich publikacją). Technika narracji przywodzi na myśl gawędę co unaoczniają zwroty bezpośrednio skierowane do czytelnika. Można powiedzieć więcej: Farbarowicz to niepoprawny gawędziarz, który nieraz popuszcza wodze fantazji, by zdynamizować akcję. Wybaczamy mu jednak wszystkie potknięcia, bo najważniejszy jest świat, który podaje nam na tacy. Tu tkwi chyba największa wartość „Życiorysu…”. Otóż zyskujemy dzięki niemu dostęp do półświatka okresu początku XX wieku (do 1918 roku). Poznajemy hierarchie przestępczą, wewnętrzne animozje wśród tej grupy a także grypserę. Ileż razy zaskakiwały mnie użyte w powieści zwroty (nieraz są obecne we współczesnej polszczyźnie potocznej), których etymologii należy szukać w języku jidysz, niemieckim czy rosyjskim!
Kolejna sprawa to opis żydowskiego krajobrazu wschodnich obszarów naszego kraju. W tym czasie przeobrażeniu ulegały niezmienne od wieków relacje łączące członków żydowskiej społeczności. Nie przeszkadza to jednak poznać nam zasad kierujących jej życiem poprzez wgląd w szkolnictwo, kalendarz świąt a także niepisanych i pisanych zasad regulujących stosunki społeczne wśród tej grupy. Ciekawa jest też kwestia tożsamości: Urke to Żyd, ale o Polsce uznaje za ojczyznę z kolei Niemcy mają go za Rosjanina... Poznajemy zarazem przemyślenia autora na temat stanu psychicznego osadzonego oraz jego rozważania zestawiająca życie przestępcze oraz dramaty wojny.
Na bohaterów składają się ludzie prości i bezpośredni w wyrażaniu swoich pragnień co wydaje się nieraz szokujące a przydaje powieści czegoś co bym określił jako witalność. Codzienne ich bytowanie jest często pozbawione widoków na lepszą przyszłość. To ludzie, którzy podobnie do bohatera wyznają zasadę „jakoś to będzie”. Żyją chwilą, kierują się impulsem, wpadają w sidła prostych namiętności, dryfują. Ma to pozory pewnego fatalizmu, który potwierdzają poniekąd losy autora. Nie bez żalu przewracamy ostatnią kartę „Życiorysu…”
Jest to kawał żywego mięcha rzucony czytelnikom wygłodniałym prawdziwych wrażeń. Uwiódł mnie pewnego rodzaju nonkonformizm i… naiwność autora, którego motywem przewodnim jest wyrażona w dedykacji chęć niesienia pomocy tym, „których los zepchnął w otchłań wyrzutków społeczeństwa, a którzy dążą ku poprawie”.
„Świat widziany oczyma polskiego Żyda, którego ciekawość (i słaba wola) wiodą na margines społeczeństwa”. Tak wyglądałaby moja recenzja, gdyby ktoś kazał mi ją zmieścić w jednym SMSie. Warto jednak podjąć tę kwestię nieco szerzej i to z kilku co najmniej powodów.
Zacznę od stwierdzenia, że nie jest to pozycja dla osób szukających wysublimowanych przeżyć estetycznych...
2015-02-21
Litwina w Wilnie trzeba szukać ze świecą! Taka jest diagnoza Napoleona Szeputisa, który z zespołem ludowym z Kalwarii dociera do stolicy by wziąć udział w cyklicznym Święcie Pieśni. Egzaltacja Napoleona jest tym większa, że Wilno zostało Europejską Stolicą Kultury, Chrystus został intronizowany na króla Rejonu Wileńskiego (i nie mamy tu do czynienia z wyobraźnią autora!) i obchodzony jest jubileusz tysiąclecia pierwszej pisemnej wzmianki o Litwie. Ten oto narodowo-religijny sztafaż stanowi punkt odniesienia dla fabuły powieści, która jest krytycznym komentarzem litewskiej rzeczywistości. Umiejętnie reprodukuje ją oniryczna narracja przypominająca sen wariata, w której przeszłość przeplata się z teraźniejszością.
Wyprawa do Wilna staje się dla Napoleona okazją by podsumować pierwsze dwie dekady po odzyskaniu niepodległości. Wędrówka ulicami stolicy w koszuli ze szpitala psychiatrycznego nie napawa Napoleona optymizmem. Nie dość, że na każdym kroku napotyka ślady, które na historii miasta odcisnęła wielowiekowa bytność innych narodowości, to sami Litwini są narodem „ledwo zrodzonym a już zmęczonym – zwłaszcza sobą”. Nie bez kozery Napoleon wypowiada opinię iż „Litwa to nie naród a smutna diagnoza”…
Doznaję w tym miejscu nieodpartego wrażenia, że powyższy sąd to bardziej elegancka wersja naszego rodzimego sądu o Polsce („ch..., d… i kamieni kupa”) autorstwa jednego z polskich polityków. Wskazuje to zarazem na podobieństwa między Litwinami a Polakami, dla których okres transformacji polityczno-gospodarczej stanowi kolejne już zerwanie z przeszłością a zarazem moment fundacyjny dla nowej i często schizofrenicznej tożsamości.
Dramatyczna sytuacja staje się dla Szeputisa pretekstem do… głoszenia Królestwa Chrystusa i wezwania do przebudzenia współziomków, podążenia za nim, prorokiem Napoleonem Szeputisem co ma uzdrowić poranioną narodową psyche. Wędrując po Wilnie, Szeputis zbiera swoją świtę, do której, obok tak znanych obywateli grodu Giedymina jak ekstrawagancka Różyczka z pomocnikiem Marianem czy książe Vilgaudas, należy zaliczyć bezdomnych: sowieckiego dysydenta Tomasa Polonskisa czy Valerijonasa Karnylę, badacza zachodnioniemieckiej gospodarki rolnej, której niższości wobec swojej sowieckiej odpowiedniczki nie udało się udowodnić.
Jak sami widzimy, zwolennicy „przyszłej Litwy” Szeputisa to osoby dryfujące na marginesie społeczeństwa, dla których zabrakło miejsca po odzyskaniu niepodległości, a którym Litwa nie zapewniła odpowiedniej opieki. Szeputis wytworzył, rzecz jasna, reakcję obronną, która pozwala wytłumaczyć powody, dla których oni zostali z niczym a dawny „uwodziciel” Szeputisa i jemu podobni święci tryumfy i jest zapraszany do telewizji. I tak, między kolejnymi pobytami w szpitalu psychiatrycznym, w mglistej okolicy na skrzyżowaniu współczesności i czasów sowieckich, na które przypadają młodzieńcze lata woźnego Napoleona Szeputisa dochodzi on do wniosku, że „w tamtych czasach nie było na Litwie ani miast, ani pederastów, ani lesbijek ani tym bardziej feministek. Dlatego baby, kiedy je chłop uszczypnął w dupę, aż wrzeszczały z zadowolenia”. Oto Litwa marzeń Szeputisa, której symbolem jest prawo do uszczypnięcia przysłowiowej baby w jej przysłowiową dupę przez co taki Szeputis może poczuć się jak prawdziwy mężczyzna. Szeputis wije się zatem jak piskorz, bije na oślep opłakując minione lata. Okres poprzedzający (ponowne) przybycie do Wilna możemy nazwać „internetową kontestacją wszystkiego” lub zwykłym „hejterstwem”: „jakiekolwiek cechy tożsamości, wśród nich też literatura narodowa, budziły (…) alergię i słuszne oburzenie. Najczęściej złość przedzierała się anonimowo w internetowych komentarzach. Niemało grafomanów wyrosło na tych odłogach”.
Jaka jest odautorska diagnoza współczesnej Litwy? Z jednej strony frustraci ogłaszają się prorokami i nawołują do powszechnego odrzucenia wszystkiego z upodobaniem oddając się swoim fantasmagorycznym wyobrażeniom a z drugiej strony urzędy państwowe za najważniejsze zadania uznają załatwienie sprawy „żydowskiego majątku, intronizacji Chrystusa Króla w Rejonie Wileńskim oraz zagrożenia dla państwa litewskiego pochodami sodomitów i lesbijek”… Czy nie brzmi to znajomo? Na okładce książki czytamy: „Nieważne gdzie to było: na Litwie, w Palestynie, może w sercu…”. A gdyby dopisać do tego łańcuszka Polskę?
Porzucając na moment pełną sprzeczności litewską rzeczywistość warto odnotować niezwykle ciekawy fragment książki opisujący realia służby w radzieckiej armii. Od momentu powołania Szeputisa do wojska, książka przywodzi na myśl „Przygody dobrego wojaka Szwejka”, kipiąc ironią i antysowieckim humorem oraz skondensowanym absurdem. Szczególnie ubawił mnie rozkaz oficera, który polecił „kopać rowy od płotu do popołudnia”!
Nieodzowna sowieckiej codzienności jest tak zwana „psychiatria represyjna”, którą również Szeputisowi dane było poznać. Do szpitali psychiatrycznych trafiały osoby niewygodne ideowo albo „ochotnicy” czyli symulanci, którzy chcieli doświadczyć… nieco normalności. Zwyczajową diagnozą dla pacjentów była „patologiczna psychoza schizofreniczna”, skutecznie uniemożliwiająca prowadzenie samochodu, ale chroniąca przed wojskiem i dająca pewną dozę bezkarności. Nie jest pozbawiona ironii opinia Szeputisa o poprawie jakości pobytu w szpitalu psychiatrycznym w porównaniu z latami ZSRR. Warto sobie tutaj zadać przewrotne pytanie: Czy to w psychuszkach obywatele Litwy powinni szukać schronienia?
„Litwin w Wilnie” pozwala nam zajrzeć w litewskie imaginarium i zrozumieć je choćby fragmentarycznie. Duża w tym zasługa tłumacza, który nie żałował miejsca na przypisy. Moje zdziwienie budziło jedynie pozostawienie w wersji oryginalnej zdań w języku rosyjskim. A może nie były po prostu istotne?
Polecam lekturę z zastrzeżeniem, że chwile beztroskiej zabawy niespodziewanie mogą dobiec końca w momencie, gdy zdamy sobie sprawę, że podobnych problemów i u nas jest bez liku.
Litwina w Wilnie trzeba szukać ze świecą! Taka jest diagnoza Napoleona Szeputisa, który z zespołem ludowym z Kalwarii dociera do stolicy by wziąć udział w cyklicznym Święcie Pieśni. Egzaltacja Napoleona jest tym większa, że Wilno zostało Europejską Stolicą Kultury, Chrystus został intronizowany na króla Rejonu Wileńskiego (i nie mamy tu do czynienia z wyobraźnią autora!) i...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-26
„Zwariowane miasto” zaskoczyło mnie z co najmniej kilku powodów. Ta ponad 80 – letnia już powieść Jana Wiktora napisana jest w konwencji satyry. Niestety nie dotarłem do materiałów dotyczących recepcji utworu w czasie jego publikacji, więc wrażenie jakie wzbudziła pozostaje w sferze domysłów. Satyra ma to do siebie, że traci na wartości w momencie zaniknięcia kontekstu w jakim powstała. Tym kontekstem w przypadku „Zwariowanego miasta” są wypadki literackie i artystyczne w Krakowie w okolicach 1920 roku (mam na myśli futuryzm i awangardę). Dla przykładu powiem, że Jalu Kurek nie miał wątpliwości, że to właśnie on posłużył za pierwowzór postaci Młodego Poety. Nam pozostaje dokumentalny wymiar tekstu, którego wartość jest dzisiaj nie do przecenienia dla badaczy i fascynatów dwudziestolecia!
Zacznę od określenia tematu książki… Znany dziennik wszedł w posiadanie materiałów dających dostęp do salonów elity. Ów dziennik konsekwentnie publikuje kolejne partie posiadanych materiałów budując napięcie i wzmagając głód sensacji wśród czytelników. Służby mundurowe zostają oskarżone o nieudolność, wezwane na dywanik i ostro skrytykowane a następnie wyśmiane przez opinię publiczną… Czy nie brzmi to znajomo? W perspektywie ostatniej rządowej afery taśmowej „Zwariowane miasto” niespodziewanie się aktualizuje! Drobne różnice stanowią wspomniana już elita (w „Zwariowanym mieście” jest to środowisko aktorskie i literackie) oraz forma materiałów „kompromitujących” dla jednej ze stron (rękopis a nie tajne nagrania) – sam szkielet sprawy jest niezmienny. Najbardziej jednak intrygującą stroną opisywanych zdarzeń jest to, że ich przerysowanie, świadoma przesada uwypuklająca wyśmiewane zdarzenia stała się dzisiaj (Anno Domini 2014) naszym chlebem powszednim!
Książka została napisana w geście sprzeciwu wobec wspomnianych już przeze mnie futuryzmu i awangardy, ale także wobec postępującej mediatyzacji życia i nieustępliwej bezrefleksyjności w działaniu. Modernistyczna fascynacja maszyną, mania postępu, schematyzacja życia i w końcu mechanizacja ludzkich odruchów budziła u wielu przestrach co doskonale widać na przykładzie ekspresjonistycznego języka „Zwariowanego miasta”.
Moje niekłamane zaskoczenie wzbudziło wiele fragmentów stanowiących doskonały komentarz do obecnej kondycji mediów – wielokrotnie jest to komentarz trafny choć pisany z perspektywy już… przedwojennej! Natknąłem się na zapowiedź reality show („dusza moja to szpalta sensacyjnego dziennika, kto kupi, ten czyta”) czy określenie reklamy jako XI muzy („Oburza się pan na reklamę. Trzeba pogodzić się z duchem czasu i na kolana upaść przed wszechwładną panią”). Jednym z głównych motywów jest zjawisko określane dzisiaj mianem „tabloidyzacji życia”. I tak, aktor chce nakręcić film, w którym zamierza przedstawić zmanipulowany na własną korzyść przebieg romansu z Aktorką; w niewyjaśnionych okolicznościach pojawia się rękopis „Miłość szaleńca czy zbrodniarza?”, będący pożywką dla żądnych sensacji czytelników a fotograf obecny na miejscu katastrofy lotniczej prosi ofiary o „bardziej nieszczęśliwy wyraz twarzy”…
Nie sposób nie powiedzieć kilku słów o języku powieści. Wspomniany wyżej ekspresjonizm jest bardzo „nowoczesny” – imaginarium powieści wypełniają najnowsze mody (jazz, dancingi, sport) oraz wynalazki takie jak radio, lotnictwo, motoryzacja oraz związane z nimi przymiotniki wyrażające efekty świetlne, dźwiękowe, witalność i dynamikę (gdy po dziennikarza podjeżdża dorożka ten czuje się obrażony i zamawia taksówkę licząc, że zostaną wprowadzone taksówki lotnicze). Partie poświęcone młodej poezji są w zasadzie fabularyzowanym manifestem awangardy („zdobywamy sławę wrzaskiem. Nowocześnie”)! Gdy do głosu dochodzi stara poezja napotykamy na konwencję obecną poezji młodopolskiej, przesyconą liryką barwy i uczucia. Z kolei słowa dziennikarza najlepiej wyrażają rytm nowoczesnego życia („Przed każdym zamknięte drzwi, ale nie przede mną. Wzrok teleskopu, słuch radia, węch psa najczulszy na świecie, piekarz sensacji, z łez, z krwi, z żółci, z błota, piekący chleb dla głodnych czytelników, bombiarz kryjący w zanadrzu dynamitowe naboje bezczelności aby rozsądzać mury, twierdze tajemnicy”).
Mam jednak wrażenie, że autor był programowo niechętny nowoczesnym tendencjom społecznym. Jan Wiktor, działacz Związku Młodzieży Wiejskiej RP, dyskredytuje rodzące się społeczeństwo nowoczesne wrzucając „do jednego worka” najgorsze jego cechy. Co więcej, nie daje żadnej alternatywy! No chyba że za takową uznamy Starego Poetę, który „patrzył na niziny spraw ze szczytu swej samotności i godności poety”. Zresztą autor może wcale nie musi dawać żadnej alternatywy? Przyjęta konwencja (satyra) zwalnia z dydaktyzmu na rzecz wykpienia.
Znamienny jest zarazem stale powracający w literaturze polskiej okresu międzywojnia motyw strachu przed zachodzącymi zmianami, który w nieco innym ujęciu podejmuje omówiona już przeze mnie książka pt.:”Auto, Ty i ja”. Nie bez kozery cytuję Starego Poetę i jego „szczyt samotności i godności”. Idealizm kryjący się za tym zwrotem wydaje mi się dość polską odpowiedzią na konieczność aktywizmu społecznego i realnych działań... Tutaj postawię jednak kropkę, bo temat wymyka się uproszczonym syntezom i wymaga osobnej dyskusji.
Wracając do książki, chciałbym podkreślić jej dokumentalną wartość i bogactwo językowe. Zaskakująca jest też siła rażenia odautorskich komentarzy, które porzucając formę satyry stały się naszą rzeczywistością. Zadziwiający jest również autorski upór, który wystarczył na, bagatela, 372 strony!
„Zwariowane miasto” zaskoczyło mnie z co najmniej kilku powodów. Ta ponad 80 – letnia już powieść Jana Wiktora napisana jest w konwencji satyry. Niestety nie dotarłem do materiałów dotyczących recepcji utworu w czasie jego publikacji, więc wrażenie jakie wzbudziła pozostaje w sferze domysłów. Satyra ma to do siebie, że traci na wartości w momencie zaniknięcia kontekstu w...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-08-24
Emil Zegadłowicz to nieco zapomniany dziś literat dwudziestolecia międzywojennego. Na jego spuściznę literacką składa się głównie poezja (erotyki oraz wiersze sławiące piękno rodzinnego Beskidu), choć wydaje się, że to autobiograficzny cykl o Mikołaju Srebrempisanym przyniósł mu rozgłos największy przypinając łatkę gorszyciela i rozpustnika.
„Motory” nie zaliczają się do wspomnianego cyklu, choć bohater książki, Cyprian Fałn, wspomina swoją znajomość z Mikołajem. „Motory” opowiadają historię odbywającą się na dwóch planach: pierwszy z nich zakreśla pobyt bohatera w szpitalu i obejmuje związane z nim wydarzenia (odwiedziny, badania, dyskusje na sali chorych); drugi, stanowią wspomnienia Fałna od lat dziecięcych do czasów współczesnych pobytowi w szpitalu. Wyjście ze szpitala to moment, w którym oba czasy narracji zbiegają się.
Największą trudność sprawiła mi składnia – zdania wielokrotnie złożone z wtrąceniami, rozbudowane mitologiczne metafory, onomatopeje to główny rys repertuaru językowego „Motorów”, które zawarte nieraz w jednym zdaniu, wymagają umysłowej świeżości i dyscypliny. Brak podziału na rozdziały dodatkowo komplikuje lekturę przygniatając czytelnika nawałem wspomnień głównego bohatera.
Fabuła „Motorów” jest niezwykle rozbudowana obejmuje bowiem kilkadziesiąt lat życia głównego bohatera. Abyście zyskali o niej ogólne choćby wyobrażenie, trzeba tutaj zaznaczyć, że główne wątki powieści opierają się na opozycji „prywatne – publiczne”, na którą nakłada się bogata warstwa symboliczna znajdująca realizacje w licznych fragmentach przywodzących na myśl prozę poetycka czy w partiach wierszowanych, lirycznych.
Na sferę prywatną składa się sentymentalna podróż wypominkowa Fałna, wspominającego swoje dotychczasowe kochanki każdorazowo odciskające piętno na jego twórczości. Do tej właśnie sfery należy ponadto zaliczyć szkolne wspomnienia Cypriana, jego „karierę” wojskową i tragiczną historię jego małżeństwa. Nie sposób oddzielić tej powłoki ze sferą symboliczną, z którą wiąże się mitologiczny sztafaż powieści. Składają się na nią muzy, Bachus, Syrinks czy sam Cyprian, którego nazwisko nawiązuje do Fauna, boga płodności. Obrazu dopełniają najróżniejsze artefakty i tak zwane „imiona znaczące” jak na przykład „Cyprian”, przywołujący na myśl wiecznie zielone gaje cyprysowe ze śródziemnomorskiej ojczyzny poezji i wina.
Sfera publiczna to w głównej mierze historia zaangażowania Cypriana w działalność polityczną czy też, jakby określono ją w latach 30 – tych, wywrotową. Ze wspomnień wojennych Cypriana (pobyt w Wiedniu, podróż do Galicji) oraz jego rozmów z pozostałymi pacjentami szpitalnej izolatki wyrasta osoba rozczarowana współczesna jakością życia publicznego i kulturalnego. Z tej perspektywy Cyprian to twardo stąpający po ziemi zwolennik lewicy, utożsamianej wówczas z partią komunistyczną, antymilitarysta i antyklerykał. Do rangi symbolu urastają sceny powieszenia dwóch Czechów, których „ciała wsiąkły w ziemię pod płotem po wiosennych roztopach”, kazanie dla żołnierzy udających się na front czy pobór do wojska kandydatów uprzednio odrzuconych ze względu na stan zdrowia: „ostatni ratunek w ofermach, które wzgórzami trupów miały zatarasować drogę złowrogiej armii”.
Osobiste przeżycia i pasje (poezja!) Fałna wpłynęły na kształtowanie się jego poglądów społeczno-politycznych. Czy to nie osobista swoboda jest warunkiem zaistnienia twórczości literackiej? W kontekście epoki, zrozumiałe są dla mnie przesłanki decydujące o wyborach ideowych Fałna (komunizm przeciw faszyzmowi). Warto teraz sięgnąć do źródeł twórczości bohatera „Motorów”. Dochodzimy tutaj do najbardziej kontrowersyjnego wymiaru książki, za jaką została uznana ludzka seksualność. „ Oto czym jest seksualizm: uenergetycznieniem” mówi Fałn, kładąc podwaliny swojej teorii o „motorach”. „Mnie idzie (...) o zagadnienie energetyki seksualnej w przyrodzie; więc w człowieku; o zapęd, który w niej płynie; o ślizg pasa transmisyjnego wprowadzającego w ruch (-) i wykonującego pracę. Tu jest waga wiecznej kobiecości, która zbawia i wznosi: motor myśli, uczuć, pomysłów, poczynań, odkryć, wynalazków, prac, czynów, sztuki, ładu społecznego.” W wydaniu Cypriana seks łączy się bezpośrednio z twórczością. Innymi słowy – podczas seksu Cyprian ładuje swoje akumulatory, seks wprowadza go w stan „shormonizowania” i stoi u podstaw fałnowskiej fizyki erotycznej wedle której „stosunek z X wzmaga ochotę na stosunek z Y i Z”, w której kobieta niby zajmuje role centralną nie zyskując jednak chyba swojej podmiotowości...
Jednocześnie tytułowe motory wydają się echem awangardowego hasła „miasto, masa, maszyna”. Autor odnajduje tu podobieństwo między biologią (naturą) a techniką – Cyprianowi niewygodna jest myśl o pewnej determinacji (mechanizacji?) naszego życia poprzez genetykę – widzimy to najlepiej, gdy obserwuje pod mikroskopem męskie nasienie. To moment gdzie zauważa relacje logiczną między biologiczną stroną człowieka i jej wpływem na ludzkie poczynania.
Wachlarz tematów poruszanych w książce jest doprawdy szeroki a barwność języka nieraz onieśmielająca. Niech będzie tego przykładem najlepsze chyba podsumowanie rozważań na temat sztuki: „Zrozumienie sztuki, a może wszelkie zrozumienie, ukryte jest w komórkach żołędzia i klitoris; to są anteny”! Coś, co nie podobało się ówczesnym cenzorom (cały nakład książki został zarekwirowany przez urząd cenzorski), budzi moje wielkie zaciekawienie. Muszę przyznać, że zdrowa bezpruderyjność w kwestii seksualności to mocna strona tej książki. Inna sprawa, że skala rozpasania seksualnego głównego bohatera sprawia, że zastanawiałem się czy „Motory” nie są przede wszystkim powieścią erotyczną.
Według Fałna „gwałtowna, ostra, szargająca świętości narodowe – każda dobra książka to robi – ta świętość bowiem to zawsze marazm, skostnienie, truchło tradycji; wiadomo, elementem dobrej książki jest wysmaganie przeszłości, dezawuacja zakłamań”. Myślę, że największe atuty książki kryją się w powyższym stwierdzeniu – dystans do ówczesnej sytuacji politycznej i społecznej to droga do swoistej detonacji energii, która udziela się czytelnikowi. Niektórych pewnie zdziwi, że wiele z poruszanych problemów społeczno-politycznych jest wciąż (niestety) aktualnych… „Motory” polecam wyłącznie miłośnikom dwudziestolecia i eksperymentów literackich.
Emil Zegadłowicz to nieco zapomniany dziś literat dwudziestolecia międzywojennego. Na jego spuściznę literacką składa się głównie poezja (erotyki oraz wiersze sławiące piękno rodzinnego Beskidu), choć wydaje się, że to autobiograficzny cykl o Mikołaju Srebrempisanym przyniósł mu rozgłos największy przypinając łatkę gorszyciela i rozpustnika.
„Motory” nie zaliczają się do...
2015-02-15
„Dwór w Ulloa” Emilii Pardo Bazán może się na pierwszy rzut oka wydać lekturą poniekąd egzotyczną. Zainteresowanie literaturą hiszpańską ogranicza się w Polsce do twórczości kilku pisarzy współczesnych, Cervantesa i może jeszcze Calderona de la Barki, którego „Życie jest snem” wystawiane jest regularnie na scenach polskich teatrów. Niech tę pozorną barierę obcości zniesie fakt, że akcja niniejszej powieści rozgrywa się w… Galicji! W tej hiszpańskiej, rzecz jasna!
Sama Pardo Bazán była znaczącą postacią w XIX – wiecznej literaturze hiszpańskiej. Do jej największych zasług należy to, że była kobietą. Jest to oczywisty (i pozornie kontrowersyjny) skrót myślowy, który rozwinę nieco później podkreślając tymczasem jej kolejną zasługę jaką była popularyzacja naturalizmu na gruncie hiszpańskim. Właśnie w tej konwencji został napisana powieść pt. „Dwór w Ulloa”, która po raz pierwszy ukazała się w 1886 roku budząc wielkie zainteresowanie wśród literatów i publiczności.
Akcja powieści rozgrywa się w zielonej i deszczowej Galicji, gdzieś między Orense i Santiago de Compostela, w trudno dostępnej posiadłości, której panem jest Pedro Moscoso. Stosunki panujące we dworze obrazują postępującą degrengoladę miejscowej arystokracji, która bratając się z chłopstwem i spędzając czas na polowaniach nie zauważa, gdy staje się echem swojej dawnej świetności… Za sprawą sugestywnych opisów zdajemy sobie sprawę z postępującego zdziczenia dawnych arystokratów czego metaforą jest popadający w ruinę dwór, po którego kolejne części upomina się cierpliwa i zarazem niszczycielska natura. Hermetyczność tego układu rozsadza przybycie księdza Juliana, który będąc wysłannikiem wuja markiza Pedro ma pomóc w zarządzaniu podupadającym majątkiem.
Pojawienie się w Juliana w Ulloa narusza panujące we dworze status quo powodując wzrost napięcia między mieszkańcami a zarazem zakreślając horyzont, na którego tle zarysują się wszystkie przyszłe konflikty mające swoje źródło w opozycjach: miasto – wieś, rozum – instynkt, idee postępowe i konserwatywne.
Skalę wyzwań stojących przed Julianem dobrze oddaje naturalistyczna narracja, określająca dwór mianem nory, legowiska dzikich zwierząt. Służąca Sabel jest zakładniczką swojego seksualnego popędu. Nie cofa się przed próbą uwiedzenia duchownego, co wcześniej powiodło się jej z dziedzicem, któremu urodziła syna. Chłopiec ten, tarzając się w błocie i śpiąc w korycie jest chyba najlepszym przykładem bezrefleksyjnej siły natury, wobec której reformatorskie zapędy Juliana muszą pozostać bezowocne. Czy możliwe jest wzajemne przeniknięcie tych dwóch światów? Częściowej odpowiedzi na to pytanie udziela kilkumiesięczny pobyt Juliana i Pedra w mieście skąd przybywa również żona tego ostatniego, Marcelina.
Dwór w Ulloa i pobliskie miejscowości zaludniają ludzie posługujący się miejscowym językiem, zachowujący pradawne wierzenia i przesądy o czym przekonuje się Julian przyłapując w kuchni wróżbiarkę odsłaniającą dalsze losy związanych z dworem ludzi. Niejednokrotnie budzi to przestrach w nim i w Marcelinie – ludziach z zewnątrz, należących do innego porządku. Charakterystyczna dla naturalizmu drobiazgowa narracja dostarcza nam informacji z zakresu psychologii (m.in. teoria osobowości Heymansa), które w biologii szukają potwierdzenia nawet tych racjonalnych, zdawałoby się, poczynań bohaterów. W miarę narastania napięcia, sposób prowadzenia narracji zaczyna przywodzić na myśl gotyckie powieści grozy, buduje nastrojowość poprzez stany pogody, ucieka się do logiki marzenia sennego to znowu uspokaja się, obierając za cel opisu nastrojowy galicyjski krajobraz.
Chciałbym również zasygnalizować kolejne zagadnienie, które ważniejsze będzie dla odbiorcy hiszpańskiego stanowiąc wszak fabularyzowany fresk historyczno-społeczno z czasów po abdykacji Izabeli II. Dla przebiegu akcji jest ono o tyle ważne, że bezpośrednio dotyka bohaterów, którzy angażują się w wybory do hiszpańskiego Sejmu (Kortezów). Otóż w związku z tą okolicznością możemy ocenić rolę kacyków i kleru, którzy uciekając się do fałszerstw, morderstw i gróźb odgrywają niepoślednią rolę w nieformalnym sprawowaniu władzy na poziomie regionalnym – poprzez poparcie jakie udzielają wybranym kandydatom wpływają tym samym na krajowe życie polityczne i zachowanie status quo, będącym do pewnego stopnia odbiciem stosunków panujących we dworze.
Na wstępie mojego tekstu wspomniałem, że jedną z zasług Emilii Pardo Bazan było to, że urodziła się kobietą. Trzeba dodać, że była kobietą wybitnie uzdolnioną i silną co pozwoliło jej odnaleźć swoje miejsce i zdobyć szacunek w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Mało tego! Została pierwszą profesor Uniwersytetu Centralnego w Madrycie, stworzyła serię wydawniczą „Biblioteka Kobiet” i zajęła się redakcją kolejnych jej tomów. Trzykrotnie odmówiono jej przyjęcia w poczet członków Hiszpańskiej Akademii Królewskiej – myślę, że również dzięki temu stała się symbolem walki o prawa kobiet, którą nieraz podejmowała na kartach swoich powieści. Również we „Dworze” podejmuje ona krytykę ówczesnych warunków społecznych, które z uprzedmiotowienia kobiety uczyniły podstawę relacji damsko-męskich. W tym układzie największym zadaniem kobiety było wydanie na świat (męskiego) potomka.
„Dwór w Ulloa” Emilii Pardo Bazán może się na pierwszy rzut oka wydać lekturą poniekąd egzotyczną. Zainteresowanie literaturą hiszpańską ogranicza się w Polsce do twórczości kilku pisarzy współczesnych, Cervantesa i może jeszcze Calderona de la Barki, którego „Życie jest snem” wystawiane jest regularnie na scenach polskich teatrów. Niech tę pozorną barierę obcości zniesie...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-27
„Adam Grywałd” jest powieścią w nurcie modnego w dwudziestoleciu psychologizmu. A jeśli mówimy o psychologizmie, to nieodzowny jest w nim drobiazgowy wgląd w ludzką psychikę, analiza najbardziej wydawałoby sie błahych nawet zdarzeń z życia bohaterów w relacji z psychologią … Jest to ważna informacja dla osób kierujących się stopniem dynamiki akcji przy wyborze lektur - nalezy pamietac, że „Adam Grywałd” jest tej dynamiki niemal pozbawiony.
Akcja powieści obraca się wokół postaci tytułowej oraz jej relacji z Izabelą i jej młodszym bratem Edmundem (Mosskiem). Z Izabelą łączy (sic!) Adama zakończony niepowodzeniem związek a z Edmundem pewien rodzaj nieuświadomionej do pewnego etapu fascynacji.
Niektórzy zechcą w tym miejscu przyszyć jej łatkę powieści gejowskiej, jednak stanowiłoby to zbytnie uproszczenie (choć nie bez kozery mówi się o tej książce jako o pierwszej polskiej powieści z wątkiem homoseksualnym). Od razu trzeba jednak zaznaczyć, że temat miłości fizycznej, bo często jest to pierwsze skojarzenie jakie budzi epitet "powieść gejowska", jest w niej nieobecny (a jeśli już się nieśmiało pojawia to jedynie w wersji „kanonicznej”, tj. heteroseksualnej). O czym zatem jest ta książka? W „Adamie Grywałdzie” intryga zasadza się na retrospekcji i wglądzie w życie wewnętrzne co daje materiał do dywagacji na temat stanów psychicznych i motywacji działań głównego bohatera. Zagadnienie homoerotyzmu jest podjęte z pozycji popularnej wtedy teorii Adlera, który tłumaczył homoseksualizm jako wynik nieudanego związku z kobietą. Nie warto byłoby jednak czytać tej powieści, gdyby stanowiła tylko fabularne nawiązanie do ww. teorii. Rozmowy toczone przez bohatera z narratorem, z przyjaciółmi a także literackie próby Grywałda do których zyskujemy dostęp to proces uświadamiania sobie zmian w swojej wrażliwości czy może odkrywania jej nowych pokładów. Stanowi to dla Grywałda wyzwanie, do którego podchodzi z rosnącą ciekawością, niedowierzaniem. Wiele tu niedomówień i dwuznaczności co oddaje pewne zagubienie Grywałda a czytelników wciąga w grę domysłów zezwalając na opowiedzenie się za wersją uznaną przez nas za słuszną. Przedwojenna krytyka zwracała uwagę na inspiracje Proustem, którego proza miała wpływać na Brezę. Osobiście wskazałbym jeszcze na Nałkowską, z którą łączyła Brezę bliska przyjaźń i częste spotkania w ramach prowadzonego przez nią salonu literackiego.
Tematem pobocznym jest krytyka pewnej jałowości intelektualnej środowiska mieszczańskiego, co ujawnia się w licznych, niezbyt przychylnych zwrotów pod adresem państwa Mossów przyjmując jednak formę groteski, stanowiąc element humorystyczny.
„Adam Grywałd” jest powieścią w nurcie modnego w dwudziestoleciu psychologizmu. A jeśli mówimy o psychologizmie, to nieodzowny jest w nim drobiazgowy wgląd w ludzką psychikę, analiza najbardziej wydawałoby sie błahych nawet zdarzeń z życia bohaterów w relacji z psychologią … Jest to ważna informacja dla osób kierujących się stopniem dynamiki akcji przy wyborze lektur -...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mówiąc w skrócie, ta książka wyjaśnia dlaczego mieszkańcy tzw. Ziem Odzyskanych różnią się mieszkańców z innych części kraju. Myślę, że ludzie z "centrali" mogą mieć problem z jej zrozumieniem, poczynając od tytułu...
Mówiąc w skrócie, ta książka wyjaśnia dlaczego mieszkańcy tzw. Ziem Odzyskanych różnią się mieszkańców z innych części kraju. Myślę, że ludzie z "centrali" mogą mieć problem z jej zrozumieniem, poczynając od tytułu...
Pokaż mimo to