-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać325
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
Biblioteczka
2019-10-31
2015-02
Na pierwszy rzut oka „Przeklęte tango” wydawać się może romansem rodem z argentyńskiej prowincji. Ta potencjalnie odstraszająca klasyfikacja określa jednak najbardziej powierzchowną warstwę fabuły powieści, na którą składają się perypetie miłosne Juana Carlosa i kilku związanych z nim kobiet oraz towarzyszące im wydarzenia z lat 1934-1947. Nie dajmy się jednak zwieść tej najprostszej z możliwości – głównym dowodem na to, że „coś tu jest nie tak” niech będzie pierwsza strona książki, gdzie dowiadujemy się o śmierci głównego bohatera.
Od razu widać, że nie będziemy mieć do czynienia z klasycznym schematem intrygi powieściowej, tak ważnej w romansach, której głównym elementem jest budowanie napięcia – cóż to bowiem za romans, w którym kochanek umiera zanim zdąży kogoś uwieść? Intryga „Przeklętego tanga” osnuta jest na retrospekcjach, dzięki którym staramy się zrekonstruować losy głównych bohaterów. Warto tutaj podkreślić rolę czytelnika, który nie dostaje rozwiązań „na tacy” – dopiero odpowiednia selekcja zapewnionego materiału pozwoli poznać historię Juana Carlosa, Nené, Mabel, ich rodzin i znajomych. Niemniej jednak nigdy nie będziemy w stanie uzyskać ostatecznego czy też jedynie obowiązującego obrazu wydarzeń – możemy być pewni zaledwie kilku niezaprzeczalnych faktów.
Prowadzić będziemy własne śledztwo opierając się na listach, notkach prasowych, rozmowach, fragmentach pamiętników, zeznaniach policyjnych, dokumentach urzędowych… Tradycyjna narracja ograniczona jest do niezbędnego minimum, które skutecznie wprowadza informacyjny chaos i wielość perspektyw zakreślając system wartości poszczególnych bohaterów, typową dla każdego z nich skalę ważności, dzięki której dokonują codziennych wyborów. Aż nadto uwidocznią się ich płochość, parweniuszowskie zapędy czy naiwność ich życzeniowego myślenia. Co gorsza, uzmysławiamy sobie jak wielka jest rola niedomówienia i drobnych oszustw, których nićmi związane są losy bohaterów (a może i nasze?). Użalamy się nad Juanem Carlosem, który będąc gruźlikiem ignoruje swój poważny stan, potępiamy Nené (a może ją rozgrzeszamy?), która porzuca chorego chłopaka, gdy na horyzoncie pojawia się obietnica lepszego życia i wyjazdu z „zapadłej dziury” jaką jest Vallejos a postępowanie Mabel wzbudza w nas wstręt, gdy ze strachu wrabia w przestępstwo swoją „przyjaciółkę” (a może strach popchnąłby nas do tego samego?).
Ważny motyw niedopowiedzenia oraz zatajenia informacji raz po raz każe nam zadawać sobie pytanie „a co ja bym postąpił/a w podobnej sytuacji?”. Na przykładzie bohaterów widzimy jak niezborne jest nasze postrzeganie samych siebie i wyobrażenie, jakie ma o nas otoczenie. „Przeklęte tango” przedstawia zarazem konsekwencje obranych strategii oraz słodką bezproblemowość konformizmu. Myślę, że duża siła oddziaływania powieści Manuela Puiga wynika właśnie z faktu, że jako czytelnicy jesteśmy postawieni w charakterze zwykłych podglądaczy. „Przeklęte tango” to książka-kolaż, książka pozornie niedokończona, zbiór faktów, ale i plotek, które nieraz zbyt wiele miejsca pozostawiają na domysły. Poniekąd jesteśmy zdani na własną spostrzegawczość, sami musimy nazwać postawy bohaterów. Możemy też, w razie „niepotrzebnie” pojawiających się wątpliwości natury moralnej, udać że… o niczym nie wiemy, a książki wcale nie przeczytaliśmy!
Oprócz ważnego wątku miłosnego nie można pomiąć sportretowania drobnomieszczańskiego społeczeństwa argentyńskiego w czasie przyspieszającej globalizacji. Ciekawe, że wiele jego cech związanych na przykład z mechanizmem społecznego awansu, zakresem zainteresowań czy modą można również zaobserwować w literaturze polskiej tego okresu. Nie będzie to zaskakujące, gdy zdamy sobie sprawę, że zarówno w Warszawie jak i Buenos Aires oglądano wówczas podobne filmy czy prenumerowano podobne (tzn. francuskie) magazyny modowe.
Kolejnym znakiem czasu, symbolem popkultury jest niebagatelne znaczenie tanga dla argentyńskiej tożsamości. Sączy się ono z radiowych głośników, wypełnia codzienną ciszę za sprawą płyt gramofonowych. Powtarzalne do znudzenia historie miłosne można traktować jako ironiczny uśmiech losu, tym bardziej wymowny, gdy zdamy sobie sprawę, że sami bohaterowie powielają treść fatalnych nieraz opowieści zasłyszanych podczas radiowych audycji. Przeklęte tango…
Po publikacji powieści w 1969 roku posypały się na autora gromy z powodu niedyskrecji jakiej się dopuścił. Chodzi tu mianowicie o fakt upublicznienia informacji na temat żyjących ówcześnie osób, których losy posłużyły za kanwę „Przeklętego tanga” – Puig nie „oszczędził” nawet własnej matki, której doświadczenia posłużyły do kreacji Nené. Kolejnym ciężkim zarzutem z jakim spotkał się pisarz, było posądzenie o chęć sparodiowania tego środowiska. Nie możemy zapominać, że technika obrana przez autora, za sprawą budowania przez niego aury tajemniczości i niepewności wokół opisywanych wydarzeń, przywodzić może na myśl chwyty marketingowe redakcji gazet czy twórców telenowel mających na celu zwiększenie zakresu odbiorców. Puig odpierał wszystkie te zarzuty tłumacząc, że celem jego było sportretowanie rodzącej się argentyńskiej klasy średniej, grupy jeszcze słabej i niejednorodnej, która nie posiadała właściwego sobie stylu życia.
Na pierwszy rzut oka „Przeklęte tango” wydawać się może romansem rodem z argentyńskiej prowincji. Ta potencjalnie odstraszająca klasyfikacja określa jednak najbardziej powierzchowną warstwę fabuły powieści, na którą składają się perypetie miłosne Juana Carlosa i kilku związanych z nim kobiet oraz towarzyszące im wydarzenia z lat 1934-1947. Nie dajmy się jednak zwieść tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-28
Spod pióra Kisielewskiego wyszło kilkanaście powieści kryminalnych i obyczajowych celujących w społeczne patologie PRL-u, których istnienie poddawano w wątpliwość w oficjalnym dyskursie. Jedną z tych powieści jest książka „Kobiety i telefon”, wydana w 1960 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik.
Intryga zawiązuje się dzięki pomyłce telefonicznej stanowiącej źródło późniejszych konfliktów. Telefon Adama dzwoni co najmniej kilka razy dziennie przy czym większość połączeń to pomyłki. Gdy w słuchawce słyszy głęboki, kobiecy głos Wandy postanawia zachęcić nieznajomą do spotkania. Akcja nabiera tempa, gdy na scenę podstępem wkracza siostra kobiety, Halina, oraz znajomy Adama z przyjaciółką. Nie mija wiele czasu nim stajemy się świadkami morderstwa, szantażu i próby wymuszenia małżeństwa… Oprócz niewątpliwych zwrotów akcji, powieść stawia pytania o powody obojętności czy źródła ludzkich „podłostek” – świadomie nie mówię tu o podłościach, żeby zbagatelizować nieco to pojęcie: wszak „podłostka” to rzecz uciążliwa, ale na dłuższą metę nieszkodliwa… Otóż Kisielewski pokazuje, że wyjątkowo łatwo przejść nad „podłostkami” do porządku dziennego przygotowując solidny grunt pod prawdziwe świństwo.
Co jednak z tego, że znamy winowajcę skoro nie możemy obarczyć go pełnią winy i domagać się sprawiedliwości? Co jeśli sam winowajca jest ofiarą i jako jednostka ułomna nie radzi sobie z własnym życiem, które biegnie w nieokreślonym kierunku?
„Kobiety i telefon” w syntetyczny sposób pokazuje sposób działania i myślenia obliczony na doraźne spełnienie własnych potrzeb. To pewna diagnoza zobojętnienia i okoliczności leżących u zarania takiej postawy. To w końcu dość przygnębiające studium postępowania człowieka, którego wyznający miłość głos brzmi jakby należał do kogoś innego.
Na uwagę zasługuje również wątek drobnych złośliwości, których ofiarą pada Kraków. Oprócz obecności na kartach powieści Kopca Piłsudskiego, lasku Wolskiego, Plant i wielu kawiarni, dowiadujemy się jak wyglądała sytuacja mieszkaniowa pod koniec lat 50 – tych oraz tego, że… podczas upałów miasto pachnie (?) jakby zostało zbudowane na grobach a jego mieszkańcy nie mają nic do robienia oprócz szwendania się po knajpach.
Polecam tę pozycję z czystym sumieniem i jestem ciekawy Waszych wrażeń.
Spod pióra Kisielewskiego wyszło kilkanaście powieści kryminalnych i obyczajowych celujących w społeczne patologie PRL-u, których istnienie poddawano w wątpliwość w oficjalnym dyskursie. Jedną z tych powieści jest książka „Kobiety i telefon”, wydana w 1960 roku nakładem wydawnictwa Czytelnik.
Intryga zawiązuje się dzięki pomyłce telefonicznej stanowiącej źródło...
2014-04-18
Już na emigracji Tyrmand wspomniał, że nie mógłby w Polsce dojść do niczego więcej jako pisarz. I rzeczywiście cenzura blokowała jego kolejne książki – tak było również z „Życiem towarzyskim i uczuciowym”, wydanym ostatecznie w 1967 roku przez paryski Instytut Literacki. Dla Tyrmanda była to książka ważna, ze względu na podjętą tam próbę „polskiego, nie sfałszowanego realizmu”. Ten zamiar twórczy był wystarczającym wytłumaczeniem by nie dopuścić jego książek do druku a autora skazać na polityczną emigrację.
Akcję powieści stanowi wycinek z życia polskich „elit” intelektualnych i kulturalnych kilkunastu powojennych lat. Słowo „elity” umieściłem w cudzysłowie, gdyż w znakomitej większości, kręgi towarzyskie przedstawione w powieści nie mają z elitami wiele wspólnego. Z punktu widzenia Tyrmanda polskie życie kulturalne było kierowane przez zdemoralizowane grono, coś na kształt towarzystwa wzajemnej adoracji, które odpowiednio szybko potrafiło sobie zdać sprawę z konieczności przyjęcia nowej postawy życiowej opierającej się na oportunizmie, serwilizmie, stopniowym wygaszaniu odruchów moralności oraz umiejętności lawirowania między niewygodnymi pytaniami. Tyrmand czerpał inspirację z poczynionych w codzienności obserwacji. Co więcej, pierwowzory wielu bohaterów „Życia…” to osoby łatwe do zidentyfikowania dla współczesnych. I tak, mówi się, że pani Stollowa to nikt inny jak Irena Krzywicka, z kolei Andrzej Felak to w rzeczywistości Edmund Osmańczyk. Nie ma również większych wątpliwości co do postaci Mikołaja Planka, który stanowi porte-parole autora.
Niepotrzebnym byłoby tutaj powtarzać wszystko to, co składa się na historię PRL-u a co znamy z opowiadań rodzinnych, literatury czy filmów. Akcja książki nie jest dynamiczna – stanowi ona panoramiczny zapis relacji towarzyskich kręgów ludzi kultury, które po wojnie uzyskały nowy kształt. Znajdujemy tam zdegradowaną arystokrację, przedwojennych działaczy lewicowych, ideologów komunizmu i powojennych karierowiczów, którzy doskonale wczuli się w nową koniunkturę i program niwelacji różnic klasowych. Jest to świat na zupełnie nowych zasadach, nieokrzepły, na poły dziki. Nie liczą się w nim dawne autorytety a nowych nie widać. To świat kryzysu i braku zaufania. W szerszej perspektywie, książka stanowi refleksję na temat dokonującej się zmiany obyczajowej w polskim społeczeństwie, które miało miejsce po rozczarowaniu zmianami po październiku 1956 roku.
Ludzie ze sobą rozmawiają, lecz myślami odpływają gdzieś indziej lub mówią zupełnie coś innego niż myślą. Do kręgu największych zmartwień należy zapobiegliwość rozumiana jako spryt w zdobyciu przydziału na mieszkanie, wymiganiu się od spłaty cła za samochód a poziom aspiracji wyznacza nowa podłoga z tworzywa sztucznego sprowadzona z zagranicy. Wielcy ludzie są takimi tylko z nazwy, bo „małe podłości” zajmują lwią część ich czasu wolnego. Wstępując do tego świata musimy być przygotowani na to, że wcześniej lub później będziemy musieli komuś wyświadczyć przysługę by się odwdzięczyć. W ten sposób (niechciane) więzi towarzyskie ulegają zacieśnieniu. Przykładów i uogólnień znajdziemy bez liku. Czy istnieje jakaś alternatywa? Przykład jednego z bohaterów (a także doświadczenia autora) skłaniają do odpowiedzi negatywnej. Nikt nie rzuca się z motyką na księżyc, nie wychodzi z inicjatywą zmian (literackich, systemowych, jakichkolwiek…), bo niepisane zasady współżycia skazałyby taką osobę na ostracyzm towarzyski i odebrały cenne przywileje. Wymowa książki jest pesymistyczna. Wbrew temu co uważa Andrzej Felak najtrudniej jest być sobą. Można to też ująć inaczej: możesz być sobą, ale lepiej, żeby nie wiedział o tym nikt inny.
„Życie…” jest książką ponadczasową – oprócz wartości dokumentalnej pokazuje jak sposób funkcjonowania społeczeństwa doby PRL-u przeniknął do naszych współczesnych obyczajów. I ciągle w nich tkwi. Jej kolejnym niepodważalnym atutem jest język: nieraz ostry jak brzytwa, zdolny do odmalowania każdej atmosfery, podsuwa nam pod przysłowiowy nos (czy raczej oczy!) sceny wciągające swoim narracyjnym rytmem, płynnością, która nas porywa.
Już na emigracji Tyrmand wspomniał, że nie mógłby w Polsce dojść do niczego więcej jako pisarz. I rzeczywiście cenzura blokowała jego kolejne książki – tak było również z „Życiem towarzyskim i uczuciowym”, wydanym ostatecznie w 1967 roku przez paryski Instytut Literacki. Dla Tyrmanda była to książka ważna, ze względu na podjętą tam próbę „polskiego, nie sfałszowanego...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-06
Narzekania na obecną w przestrzeni społecznej wrogość i brak szacunku są tyleż uzasadnione co deprymujące. Co gorsza, powyższa obserwacja tyczy się chyba wszystkich form kontaktów międzyludzkich w naszym kraju a szczególnie widoczna staje się po dłuższych okresach pobytu na przysłowiowym „Zachodzie”. Zastanawiałem się nieraz „co jest z nami nie tak” i prowadzony różnymi tropami gubiłem w końcu ślad. Z tego oraz innych powodów sięgnąłem po zbiór opowiadań aut. Kazimierza Orlosia pt.: „Koniec zabawy”, których główny temat ktoś określił jako „nieuświadomioną brutalność”. Odpowiedź na postawione powyżej pytanie nie wypływa wprost z opowiadań zbioru, skazując nas na mniej lub bardziej owocne poszukiwania. Tym, co w ostatnich tygodniach zwróciło moją uwagę, jest obecność wyżej wspomnianego wątku w literaturze i filmie polskim lat 60-tych, choćby w „Kobietach i telefonie” Kisielewskiego oraz szeregu filmow Hasa z „Szyframi” na czele. Co jest zatem z nami nie tak? Postaram się odpowiedzieć na to pytanie używając optyki przyjętej w „Końcu zabawy”.
Opis na okładce głosi, że „Koniec zabawy” to zbiór opowiadań osadzonych w realiach współczesnego życia. Poszczególne opowiadania powstały w latach 1962 – 1965 a wspomniane „realia współczesnego życia” to nic innego jak codzienność okresu małej stabilizacji (czy też „wielkiej beznadziei”).
Na zbiór składa się 10 krótkich opowiadań podejmujących temat swoistej brutalności. Narratorem jest najczęściej osoba, która w wydarzeniach uczestniczy (lub jest ich obserwatorem) i to właśnie ona dokonuje demaskacji zgubnego procederu. Zaskoczenie i niedowierzanie budzi reakcja narratora na bieg wydarzeń: gdy dziewczyna zachodzi w niechcianą ciążę, chłopak namawia ją do aborcji. Nie dość, że zabieg wykonuje samodzielnie w domku nad jeziorem to jego największym pragnieniem jest wędkowanie, gdy „będzie już po wszystkim”. Dziewczyna siedzi na drewnianym zydlu z rozkraczonymi nogami, on emocjonuje się złapanym szczupakiem.
Ludzka znieczulica (sadyzm, bestialstwo, itd.) jest głównym bohaterem cyklu, ale ani razu nie pada oskarżenie pod adresem „oprawców”. Jest ona przyjmowana jako naturalna kolej rzeczy. Aż chciałoby się powiedzieć „z tym da się żyć.” Problem w tym, że zanikanie więzi społecznych rzuca się cieniem na całe społeczeństwo. Zobojętnienie na los innych i chęć zaspokojenia wyłącznie swoich potrzeb (najczęściej tych fizjologicznych) prowadzi do czegoś na kształt zezwierzęcenia, upodlenia ludzkiej godności. Czy jest to spadek po wojnie? A może brak akceptacji nowej organizacji państwa? Czy zamykając się w sobie ludzie próbują wziąć odwet na wszechobecnej biedzie? I w końcu, czy problem tyczy się tylko środowisk robotniczych? Odpowiedzi na te pytania nie znajdziemy u Orłosia. Ciekawi go sama agresja i wszechobecność tego zjawiska. Znajomość ludzkiej psychologii, dociekliwość oraz niemal reporterski dystans stanowią najsilniejsze strony w początkowej twórczości Kazimierza Orłosia.
Narzekania na obecną w przestrzeni społecznej wrogość i brak szacunku są tyleż uzasadnione co deprymujące. Co gorsza, powyższa obserwacja tyczy się chyba wszystkich form kontaktów międzyludzkich w naszym kraju a szczególnie widoczna staje się po dłuższych okresach pobytu na przysłowiowym „Zachodzie”. Zastanawiałem się nieraz „co jest z nami nie tak” i prowadzony różnymi...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-14
Zabierając się do lektury „Zbrodni w Dzielnicy Północnej” musimy pamiętać, że nie jest to typowy kryminał, albo, inaczej mówiąc: nie jest to kryminał „przede wszystkim”. Stefan Kisielewski napisał szereg powieści polityczno-obyczajowych, w których zawarł swoje obserwacje na tematy społeczne oraz polityczne w szerokim tego słowa znaczeniu. Przykładem z tego ostatniego kręgu tematycznego jest właśnie „Zbrodnia w Dzielnicy Północnej”. Na marginesie twórczości Kisielewskiego dodam, że w moim szkicu na temat „Kobiet i telefonu” poruszam zagadnienie ze sfery obyczajowej, tj. znieczulicy i ludzkiej odpowiedzialności za innych.
Tytułowa Dzielnica Północna to jedna z czterech dzielnic stolicy fikcyjnego państwa określanego mianem Republiki. Nazwy dzielnic pochodzą od czterech stron świata a każda z nich spełnia określone funkcje. I tak, Dzielnica Północna jest matecznikiem ludzi nauki, lekarzy i artystów.
Gdy dochodzi do morderstwa poważanego profesora chemii Ludwika Galarda,
szybko okazuje się, że prowadzący śledztwo komisarz Gromel ma do czynienia ze zbrodnią na tle politycznym. Wymaga to zmiany zastosowanej taktyki oraz... odnalezienia ciała profesora, które wkrótce zostaje ukradzione. Stawką jest wielce obiecujący wynalazek profesora – tajemnicza formuła chemiczna o nieznanych dotąd właściwościach. Do śledztwa wkracza policja polityczna, której metody Gromel uznaje, delikatnie mówiąc, za niewłaściwe. Uważa on mianowicie, że jej działalność jest zarzewiem społecznego strachu, który szerzy zamiast jemu przeciwdziałać co jest ewidentnym nawiązaniem do metod działania UB (czy też późniejszej SB).
Powieść demaskuje zarazem niejasne powiązania władzy z tajnymi stronnictwami, ujawnia grupy nacisku oraz ukazuje powierzchowność relacji zawodowych oraz tych międzyludzkich zdeterminowanych wyborami ideologicznymi. Złożoność tych relacji powoduje rosnące poczucie osaczenia i paranoi, z którym jako czytelnicy musimy się zmierzyć. Powieść Kisielewskiego dostarcza wielu przemyśleń na temat moralności w polityce, życiu publicznym i może z powodzeniem działać jako budzik obywatelskiej czujności.
Nie bez znaczenia jest nastrój, którego sugestywność na długo zostaje w pamięci. Jego głównymi składowymi jest mrok w odcieniu sadzy, powietrze osmalone kopciem i deszcz co składa się na niezwykłą wręcz zawiesistość, która buduje niewielkie, ale niezmiennie utrzymujące się napięcie. Książka godna polecenia – zapewni Wam lekki dreszcz niepokoju a spragnionych subtelnej atmosfery na pewno nasyci.
Zabierając się do lektury „Zbrodni w Dzielnicy Północnej” musimy pamiętać, że nie jest to typowy kryminał, albo, inaczej mówiąc: nie jest to kryminał „przede wszystkim”. Stefan Kisielewski napisał szereg powieści polityczno-obyczajowych, w których zawarł swoje obserwacje na tematy społeczne oraz polityczne w szerokim tego słowa znaczeniu. Przykładem z tego ostatniego kręgu...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-01-10
„Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią” – oto pełny tytuł najbardziej chyba znanej książki Kurta Vonneguta. Od momentu jej wydania w 1969 roku zdążyła obrosnąć legendą a historia jej recepcji (również w Polsce), będąca mieszanką skrajnie odmiennych opinii krytyków i czytelników to zarazem dyskusja o tym jak można (czy raczej powinno się) mówić o wojnie. Dla przykładu przytoczę opinię Lecha Borskiego, który na łamach „Nowych książek” (nr 2/73) autorytarnie stwierdza, że „za oceanem wojny nie było. Za oceanem nie może być książek antywojennych”.
Wbrew wszelkim ocenom pana Borskiego, „Rzeźnia” jest książką antywojenną. Nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości choćby ze względu na zadedykowanie „Rzeźni” Mary O’Hare, żonie kolegi z wojska, która wojnę nienawidziła. Sam Kurt Vonnegut uczestniczył w drugiej wojnie na froncie zachodnim a przeżycia i refleksje mu towarzyszące posłużyły za materiał na niniejszą książkę. Punktem zapalnym krytyki okazał się jednak nie przekaz ideowy, ale jego forma – osoby znające twórczość Vonneguta choćby pobieżnie zapewne już domyślają się, że również i w tym przypadku głównymi zabiegami stylistycznymi będzie groteska zakrawająca na absurd, czarny humor czy elementy powieści science-fiction. Jak więc widzimy nie jest to repertuar środków jakie przywykliśmy utożsamiać z literaturą o tematyce wojennej a także ze sposobem mówienia o wojnie.
Na samą książkę składają się krótkie fragmenty, następujące po sobie bez widocznego związku przyczynowo-skutkowego lub powiązane na zasadzie gry skojarzeń. Forma książki jest tym samym ciekawą metaforą stanu psychicznego młodego żołnierza trafiającego na front bez odpowiedniego przeszkolenia a następnie dostającego się do niewoli – otóż psychika takiego człowieka przypomina dobrze przemielony kawał mięsa.
Jak już wspomniałem, fabuła książki jest nieciągła: przeplatają się w niej wspomnienia Billy’ego z okresu drugiej wojny, jego życie współczesne (tzn. lata 60-te), migawki z przyszłości oraz pobyty na planecie Tralfamadoria, stanowiącej bezpieczną przystań dla wykończonej psychiki bohatera. Jak stawić czoła wojennej traumie? Co mają począć ci, którym udało się przeżyć? Przykład głównego bohatera „Rzeźni” nie daje pokrzepienia. Billy Pilgrim po prostu… oszalał. Jednocześnie okazuje się, że najgorsze przyszło już po zakończeniu wojny – załamania nerwowe, łzy płynące bez żadnego powodu stają się jego codziennością. Pozbawione emocji relacje o tym jak dostał od jeńców angielskich mydło z Żydów, Cyganów i innych wrogów państwa uświadamiają stopień zobojętnienia na przemoc. Tymczasem lekarze doszukują się źródeł problemów w okresu dzieciństwa a Billy pogrąża się w poczuciu winy, które ze szczególną ostrością ujawnia się w obecności matki, która zadała sobie tyle trudu rodząc go i wychowując, podczas gdy on tak naprawdę nie lubi życia… Porażające jest to, że nikogo nie obchodzi taki Billy: naukowcy i politycy dalej uzasadniają konieczność konfliktów zbrojnych, rozentuzjazmowane społeczeństwo wylega na ulice w geście poparcia, popkultura robi nam pranie mózgu utożsamiając wojnę z bohaterstwem a miliony „Billych” „odlatują” na wyobrażoną Tralfamadorię, gdzie mogą doznać chwilowej ulgi i dowartościowania w ramionach pięknych modelek.
Chciałbym wrócić do samego tytułu, którego każdy człon wpisuję książkę w szerszy kontekst kulturowo-literacki: pierwsza cześć, „rzeźnia numer pięć”, określa chłodnię, która posłużyła amerykańskim jeńcom za schron podczas bombardowań Drezna; człon następny, Krucjata dziecięca, to odnosi się do dziecięcej wyprawy krzyżowej z 1212 roku, w wyniku której wiele tysięcy dzieci uległo religijnej manipulacji i… trafiło na rynki niewolników na Bliskim Wschodzie – rzecz jasna, całemu przedsięwzięciu przyświecał szlachetny cel wyzwolenia Ziemi Świętej. Taniec ze śmiercią, danse macabre to z kolei średniowieczny motyw literacko-artystyczny, który stanowił przypomnienie o kruchości życia i nieuchronności śmierci do czego nawiązuje przewijający się przez całą „Rzeźnię” zwrot „zdarza się” (ang. „so it goes”) używany, gdy któryś z bohaterów umiera.
Narrator nie ukrywa, że nie ma złudzeń co do ewentualnego pokoju, który miałby zapanować na świecie. Wszak minęło zaledwie dwadzieścia lat a syn Billy’ego trafił na wojnę do Wietnamu. Trafił, bo musiał, bo „jesteśmy tam, gdzie musimy być w danej chwili”, ta chwila „po prostu jest”. „Nie ma czegoś takiego jak wolna wola” dowiaduje się Billy na Tralfamadorii. To oczywiście jedno z wielu tłumaczeń, którym może się karmić zdezorientowany Billy. A co jeśli jego syn chciał pójść na wojnę? Tak po prostu.
„Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca, czyli obowiązkowy taniec ze śmiercią” – oto pełny tytuł najbardziej chyba znanej książki Kurta Vonneguta. Od momentu jej wydania w 1969 roku zdążyła obrosnąć legendą a historia jej recepcji (również w Polsce), będąca mieszanką skrajnie odmiennych opinii krytyków i czytelników to zarazem dyskusja o tym jak można (czy raczej...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-11-09
Dlaczego “W drodze” jest książką legendarną? Dlaczego dzieje się tam tak dużo, choć nie dzieje się prawie nic? Wiele osób, i to nie tylko na naszym forum, próbowało odpowiedzieć na powyższe pytania. Faktem pozostaje, że ponad sześćdziesiąt lat po zawiązaniu się grupy Beat Generation, której członkiem był również Jack Kerouac, obrosła ona legendą. Wydana w 1957 roku książka jest uznawana za manifest pierwszego nowoczesnego ruchu kontestacyjnego, który przetarł szlak amerykańskiej (a co za tym idzie światowej) kontrkulturze lat 60 – tych.
Zauważyłem, że rola jaką odegrała książka Kerouac’a we współczesnej kulturze jest dla wielu użytkowników naszego portalu niezrozumiała co znajduje niekiedy wyraz w protekcjonalnym tonie pobrzmiewającym w komentarzach. I tak, „W drodze” ma obrazować „życie bez priorytetów, bez odpowiedzialności”. Bardzo ciekawa i symptomatyczna jest opinia Moniki, w której „wiejskiej i statecznej duszy” książka ta budzi niepokój! Nie bez pewnej złośliwości powiem, że podobne uczucia wzbudzała lektura wśród purytańskich odbiorców amerykańskich końcówki lat 50 – tych. Nie zdziwiłoby mnie wcale, gdyby Kerouac zadedykował ją właśnie podobnym odbiorcom, choć pamiętajmy, że nie był on aktywistą – jego największym dążeniem była chyba chęć podzielenia się pewnym ważnym doświadczeniem jakim jest bunt.
Spośród kilku wersji dostępnych w księgarniach wybrałem tę najbardziej zbliżoną do rękopisu tj. „original scroll” zwaną tak od formy w jakiej Kerouac opracował początkową wersję książki (ang. scroll – zwój). W praktyce jest to ponad 300 – stronicowy tekst bez ani jednego akapitu, bez podziału na rozdziały, bez wizualnego wyodrębnienia partii dialogowych. W czasie lektury dotarło do mnie, że już sama forma książki jest metaforą podróży odbytej przez bohaterów, dręczącego ich niepokoju, ale i namacalnej energii oraz chęci wyruszenia tam, gdzie ich nogi poniosą czy raczej tam, gdzie ich koła zawiozą…
Anachronicznie rzecz ujmując, nie zdziwi nas fakt użycia niezliczonej ilości kolokwializmów, wielu równoważników zdań, pozornie nieumiejętnie zastosowanej mowy zależnej… jednym słowem wszystkich cech charakterystycznych języka potocznego – wszak są to znaki rozpoznawcze wielu współczesnych nam powieści. Jednak w latach 50 – tych styl bycia i życia ludzi pokroju Kerouac’a budził najwyższy niepokój i odrzucenie ze strony purytańskich elit społeczeństwa amerykańskiego a właśnie tego zapisem jest książka „W drodze”.
Pozornie Kerouac nie wyrządził nikomu krzywdy – wszak jedynie „wysłał” swoich bohaterów w (kilkukrotną) podróż po Ameryce. Sal Paradise (J.Kerouac), Dean Moriarty (Neal Cassady) oraz kilka innych osób, z których najważniejsze to Damion (Lucien Carr), Ray Lee (William Borrough) i Carlo Marx (Allen Ginsberg) głównie spotykają się na popijawach, palą zioło i jeżdżą po Ameryce (swoimi samochodami) choć należałoby tu raczej powiedzieć: MAJĄ CZELNOŚĆ spotykać się na popijawach, MAJĄ CZELNOŚĆ palić zioło i MAJĄ CZELNOŚĆ jeździć po Ameryce (swoimi samochodami). Jednym słowem ich styl życia jest antytezą powszechnie uznanego „życiorysu wzorcowego”, na który składają się (z grubsza mówiąc): uczelnia, dorywcza praca, podziw względem ojca i poszanowanie matki.
Jack Kerouac zadaje kłam takiemu przekonaniu rozbijając święty wzorzec (profanując go?), dzięki czemu może mieć miejsce emancypacja młodości! Bitnicy nie zamierzają niczego udawać. Właśnie ta cecha wydaje mi się sednem całej historii – młodzi ludzie odrzucają proponowany im styl życia, decydując się na własne poszukiwania. Być może wielotygodniowe wyprawy przez kontynent amerykański nie są najlepszym pomysłem na życie a dla niektórych mogą się wręcz wydawać próbą ucieczki przed obowiązkami. Niemniej jednak pozwalają one na zdobycie bezcennego dystansu do świata i siebie samego, korekty swojego życiowego kursu. Inną kwestią pozostaje czy wypracowany dystans na coś się zda: czy skieruje bohaterów na nowe tory? A może wzmoże uczucie rezygnacji/zagubienia? Mam jednak pewność, że bunt jest pewną formą odnowy, jest szansą na samostanowienie i wyrazem chęci ucieczki przed przedwczesnym uwiądem starczym. Symbolem tej postawy jest Dean: „W drogę, nie możemy się zatrzymywać dopóki nie dotrzemy na miejsce” – „Ale dokąd jedziemy?” – „Nie wiem, ale musimy ruszać”. Zatem w drogę!
Pewnym miernikiem strachu jaki bitnicy budzili w tak zwanych porządnych obywatelach jest szeroko zakrojona medialna i społeczna kampania w nich wymierzona przez stróżów społecznej moralności (bez problemu znajdziemy podobne przykłady również na polskim, współczesnym podwórku). Innym miernikiem, tym razem doniosłości przeżyć bitników dla przyszłych losów ruchów emancypacyjnych, są wyznania takich muzycznych tuzów jak Bob Dylan, Jim Morrison, Beatlesi, Janis Joplin, którzy inspirowali się poczynaniami bitników. W szerszej perspektywie, bitnicy wpłynęli na grupę San Francisco Renaissance, oraz stali się zaczynem ruchu hippisowskiego, gejowskiego i innych.
Książka Kerouac’a jest hymnem pochwalnym świata swobody i niezależności, którego bohaterowie ruszają w drogę, by odnaleźć inne, swoje życie. Jest to piękna i zarazem niepokojąca historia poszukiwania siebie.
Dlaczego “W drodze” jest książką legendarną? Dlaczego dzieje się tam tak dużo, choć nie dzieje się prawie nic? Wiele osób, i to nie tylko na naszym forum, próbowało odpowiedzieć na powyższe pytania. Faktem pozostaje, że ponad sześćdziesiąt lat po zawiązaniu się grupy Beat Generation, której członkiem był również Jack Kerouac, obrosła ona legendą. Wydana w 1957 roku książka...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-16
Sporo wysiłku wymaga odnalezienie informacji nt. twόrczości Brychta. Jeśli chodzi o mnie, to trafiłem na niego dzięki poświęconemu jego osobie odcinkowi „Erraty do biografii”. Jak sie okazuje mamy do czynienia z jednym z „zapomnianych” – pytanie tylko czy „słusznie zapomnianych”? Lektura „Ulicy Pomarańczowej” pozostawiła mnie w przekonaniu, że musiał być to przypadek! Więcej, niniejszym wpisem chciałbym przyczynić się do „odkurzenia” jego pisarstwa, ktόre zwłaszcza w początkowym okresie jest po prostu tego warte.
Warto zarazem przyjrzeć sie drugiej stronie medalu jakim jest twόrczość Brychta. Wiadomo, że Brycht byl awanturnikiem. Wedle znanych nam relacji, pod względem obyczajowości nie odbiegał znacząco od typowego „karczka”, dla ktόrego największym zmartwieniem jest skombinowanie „forsy” czy, jak to się dzisiaj mόwi „hajsu”. Dość powiedzieć, że Ernest Bryll określił fenomen Brychta jako „bujną prymitywność”... Jego wieloletnia wspόłpraca z UB, koniunkturalizm i skłonność do rzucania kalumni, ktόra ujawniła się u niego zwłaszcza pod koniec życia, czynią z niego, łagodnie mόwiąc, osobę pozbawioną hamulcόw moralnych. Dlaczego zatem, mimo wszystko,warto zainteresować się twόrczością Brychta?
Pierwszą nasuwającą się refleksją jest jego przenikliwość – nie wystarczy wychować sie na Bałutach by posiąść umiejętność wsłuchania się w dźwięk ulicy a tym bardziej by napisać szereg błyskotliwych opowiadań z życia lumpenproletariuszy czy robotnikόw. Jego bohaterowie wiodą żywot beznadziejny: wcześniej czy pόźniej zauważamy ich fatalne zdeterminowanie a brak widokόw na lepsze jutro skraca ich pole widzenia i ... czucia. Szarzyzna i kwestionowanie wartości to cecha łącząca bohaterόw „Sławy”, „i nie wόdź nas”. Śmierć to kolejny łącznik spinający cykl „Ulica Pomarańczowa”. Pojawia się w krόtkim opowiadaniu-metaforze o chęci dominacji i skwapliwości z jaką korzystamy ze swojej przewagi („Mrόwka”) i w rozmyślaniach gόrnika uwięzionego w ciemnym kopalnianym tunelu („Poziom 600”); jest w końcu towarzyszem dziecięcych zabaw, ktόrych celem jest zabicie Hitlera za to, że ten „zabił zabawki”. W szerszej perspektywie, opowiadania te wpisują się w twόrczość podejmującą refleksję nad „czasami pogardy”, gdy ludziom upodlonym nawet powojenna nędza może wydawać sie dobrobytem. Smutne bytowanie.
Jakkolwiek „niewdzięczny” jest temat ludzkiej bezradności, zauważamy, że narrator pławi się, tapla w poczuciu grozy i śmierci co w moim odczuciu przypomina odruch masochistyczny. Można co prawda forsować tezę o chęci interwencjonizmu społecznego prozy Brychta, gdyby nie to, że w żadnym z tekstόw zbioru „Ulicy...” nie dopatrzyłem się argumentu przemawiającego na korzyść tej tezy. Śmierć odmieniana jest przez wszystkie przypadki, pojawia sie jak mantra, ktόrej ukoronowaniem jest opowiadanie „Biały korytarz” będące retrospekcją (w warstwie konstrukcyjnej), nieudanym rozrachunkiem z wojną (w warstwie symbolicznej) oraz melodramatem (w warstwie fabularnej). Jest to historia miłosnego czworokąta, ktόrego kołem zamachowym staje się wojna. Co istotne, czworokąt nie kończy się wraz z końcem wojny, ktόra stanowi jego zawsze obecne dopełnienie... Opowiadanie to jest ciekawą refleksją na temat niemożliwości otrząśnięcia się z wojennej gehenny, ktόra staje się stałym punktem odniesienia. Narracja się zapętla, jest skondensowana, oniryczna. Nieraz się rwie a my tracimy wątek licząc, że na dobre zgubiliśmy trawiący bohatera (i nas) konflikt... To studium osaczenia i naprawdę dobry kawałek literatury.
Zachęcam wszystkich do lektury i dzielenia się swoimi wrażeniami. Mόj tekst, choć dość rozbudowany jak na warunki naszego portalu, stanowi jedynie napomknięcie o pełnym konfliktόw świecie Andrzeja Brychta.
Sporo wysiłku wymaga odnalezienie informacji nt. twόrczości Brychta. Jeśli chodzi o mnie, to trafiłem na niego dzięki poświęconemu jego osobie odcinkowi „Erraty do biografii”. Jak sie okazuje mamy do czynienia z jednym z „zapomnianych” – pytanie tylko czy „słusznie zapomnianych”? Lektura „Ulicy Pomarańczowej” pozostawiła mnie w przekonaniu, że musiał być to przypadek!...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat przedstawiony "Prawieku".
Czytając "Prawiek i inne czasy" miałem wrażenie, że to niemal książka religijna, niczym przypowieść, gdzie wydarzenia i losy bohaterów są elementami większej "układanki" jaką jest świat. To księga czarów, które trudno zauważyć na codzień. To również książka przyrodnicza, w której znalazłem jedne z najpiękniejszych opisów natury. Współczująca wszechnia: tak opisałbym świat...
więcej Pokaż mimo to