Biblioteczka
2024-05-02
2024-05-01
2023-04-26
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na odzyskanie rodziny. Cena, którą jednak będzie musiała zapłacić, jest jednak niewyobrażalnie wysoka.
„Córka lasu” jest powieścią, która styrała mnie jak dawno żadna powieść. To naprawdę unikatowy przypadek: nie dzieje się tu niby zbyt dużo, a jednocześnie w tych słowach czai się tyle treści i emocji, że w trakcie lektury naprawdę warto zadbać o skupienie.
Powieść Juliet Marillier jest w pewnym sensie podobna do historii tworzonych przez Annę Brzezińską. Z jednej strony jest bardzo baśniowa, napisana w pięknym stylu, nawiązując do opowieści o sześciu braciach, czy irlandzkiej mitologii. Jednak pod tą piękną otoczką kryje się realny świat, który często po prostu jest okrutny i brutalny.
Styl autorki jest przy tym gęsty, mimo tego, że opowieść snuje się powoli. Tu istotne są drobne gesty, szczegóły, pojedyncze słowa. Dlatego też ani przez chwilę „Córka lasu” nie wydaje się tzw. laniem wody, które tak często widzę w pisanej dzisiaj fantastyce. Warto tu chyba dodać, że premiera tej powieści miała miejsce w 1999 roku — pozornie nie aż tak dawno, jednak nie da się ukryć, że rynek książki od końca lat 90. znacznie się zmienił.
Biorąc pod uwagę aktualny wysp powieści fantasy dla młodzieży, które często są również retellingami, wydaje mi się, że warto tu dodać, że ta historia ani przez chwilę nawet nie stoi koło takowych. To dość ciężka emocjonalnie powieść, w której protagonistka nie raz i nie dwa przeżywa naprawdę okrutne rzeczy i choć nie chce powiedzieć, że młodsza osoba się w niej nie odnajdzie, to na pewno po prostu nie jest jej targetem.
To, co mnie w tej powieści urzekło to relacje między Sorchą a otaczającymi ją osobami. Nie zawsze są pozytywne i nie zawsze są w pełni zdrowe, ale są zbudowane z naprawdę bardzo dobrym wyczuciem. Ponadto to nie jest też tak, że autorka w tej powieści epatuje przemocą. Przeciwnie, raczej panuje tu pewien balans, w związku z tym mamy tu też dość dużo pozytywnych relacji. Nie brakuje rodzinnego ciepła, czy przyjaźni.
Bardzo podoba mi się również to, że Sorcha jest dobrze wyważoną postacią. Z jednej strony jest bardzo młoda i czasem woli skryć się za plecami kogoś starszego, czy spytać o radę. Z drugiej jest naprawdę silną osobą, która jest w stanie wiele znieść, a kiedy ktoś nie traktuje jej odpowiednio, jest w stanie to zauważyć. Dba o samą siebie, na ile jest to możliwe, a to jest coś, czego w wielu historiach mi brakuje.
Warto tu też dodać, że chociaż to historyczne fantasy to jednak historię czyta się bardziej jak high fantasy. Akcja osadzona jest gdzieś, kiedyś, niby w Irlandii, niby pojawiają się Brytowie, ale nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. To trochę jak z bajkami Disney’a. Niby wiemy, że akcja „Krainy lodu” rozgrywa się w Skandynawii, widzimy nawiązania, ale wiemy, że to w gruncie rzeczy jakiś świat obok naszego, tylko przypominający realną rzeczywistość.
Pierwsze kilka rozdziałów przyprawiały mnie o ból głowy, mimo że widziałam, że ta historia jest napisana w naprawdę piękny sposób. W kolejne naprawdę mocno się wciągnęłam, ale po każdej „sesji czytelniczej” czułam się po prostu zmęczona. Jednak mimo tego mam wrażenie, że to jak na razie najlepsza książka fantasy, którą przeczytałam od dłuższego czasu, a już na pewno w tym roku. Jednocześnie należy zaznaczyć: nie będzie to na pewno odpowiednia lektura dla każdego.
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2024-04-21
Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.
„Jaśminowy tron” to powieść, którą napisała Tasha Suri. Nie jest to debiut – rozpoczyna jej drugi cykl „Płonące królestwo”. Z poprzednimi dwoma książkami autorki nie miałam jednak styczności, jednak fakt, że temu tytułowi udało się zdobyć World Fantasy Award napawał mnie pewnym optymizmem, co do lektury. I niby słusznie, bo faktycznie nie jest to powieść zła, ale jednocześnie… muszę przyznać, że po prostu trochę męczyłam się w trakcie tej dłużącej się mi lektury.
Najmocniejszą stroną tej książki, przynajmniej dla mnie, jest relacja Malinii i Priji. Co prawda, nie poruszyła ona we mnie „tego czegoś”, co robią niektóre inne książki, ale sam pomysł na zestawienie dwóch kobiet z różnych światów, z których każda ma swoje własne cele i motywacje było dla mnie czymś stosunkowo świeżym, z czym ostatnio nieczęsto się spotykałam. Częściej powieści idą w stronę powieści drogi, jakiejś zagadki albo skupiają się na damsko-męskim romansie. W „Jaśminowym tronie” skupiamy się zaś dość długo na tych postaciach i wydaje mi się, że Suri pisze te bohaterki naprawdę dość skutecznie.
To jednak, co sprawiało, że naprawdę musiałam się czasem do tej lektury zmuszać, jest cała otoczka wokół. Mam poczucie, że Suri nie do końca radzi sobie z ekspozycją. Wrzuca czytelnikowi na raz bardzo dużo informacji na raz, które trudno jest „przetrawić”. Zdaje się wymagać ode mnie zaangażowanie emocjonalne w momentach, w którym ja jeszcze nie miałam czasu, aby naprawdę związać się z tym światem i z postaciami. Skacze pomiędzy perspektywami bohaterów, którzy mnie nie interesują, tak jakby chciała pokazać jak najwięcej uniwersum, zamiast skupić się na tym, aby pokazać historię protagonistek. Nie lubię mieć wrażenia, że książka jest pisana tylko po to, by przedstawić mi pomysł na świat, a tu tak czasem jednak miałam.
Nie pomagał mi na pewno fakt, że autorka używa wielu słów wywodzących się z kultury Indii, których ja po prostu nie znam, które zlewają mi się w jedno i brzmią mi dość obco. Oczywiście, to już bardziej „,mój” problem, niż problem samej książki, ale jeśli np. ekspozycji byłoby mniej, elementy świata byłyby wprowadzane stopniowo, w bardziej naturalny sposób na pewno nawiązanie do tej kultury uznałabym za zaletę. W tym przypadku był to dla mnie trochę „gwóźdź do trumny”: nie dość, że zostałam zarzucona dużą ilością ekspozycji, to jeszcze często znane mi i proste koncepty, typowe dla światów fantasy, były niby ukrywane pod obcym i mieszającym mi się w głowie słownictwem.
„Jaśminowy tron” jest powieścią traktującą o zmianie, która nadchodzi w pewnym kraju. Suri próbuje skupiać się mocno na aspektach politycznych (stąd ta rozbudowana ekspozycja), budować wielowarstwowość świata, wymuszać na czytelnikowi, aby mu na nim zależało. Ale szczerze mówiąc, chyba się z tym troszkę pośpieszyła.
Warto zwrócić tu uwagę na to, jak np. napisana jest „Gra o tron”. Pierwszy tom jest stosunkowo lekki emocjonalnie. Stanowi wprowadzenie dla świata i dla bohaterów, ustanawia pewne kwestie. Dopiero kolejne części faktycznie wchodzą w krwawą, polityczną rozgrywkę, kiedy już czytelnikowi naprawdę na tym uniwersum zależy. Podobną funkcję pełnią zresztą opowiadania o Wiedźminie, czy pierwsze dwa tomy „Opowieści z meekhańskiego pogranicza”. U Suri chyba właśnie tego momentu wprowadzającego do świata mi zabrakło.
Koniec końców, doceniam próbę autorki. Doceniam tę książkę i uważam, że np. jest dużo bardziej klimatyczna i lepiej trzyma w napięciu niż „Zakon drzewa pomarańczy”. Na pewno widzę w Suri potencjał i być może nawet będę kontynuowała przygodę z tym cyklem. Ale nie przeczę, zajął mi trochę czasu i zjadł trochę moich nerwów, bo mimo, że niby wszystko się kleiło, momentami naprawdę bardzo nie chciało mi się tego czytać.
Malini okryła się nieczystością i powinna wybrać śmierć. Jednak przeciwstawia się temu, dlatego zostaje uwięziona w dawnej świątyni, w której przed laty zginęły dzieci. Prija jest zaś sierotą i służącą, która została wybrana do pomocy w miejscu, w którym siostra cesarza została uwięziona. Kraj zaś przygotowuje się do odparcia buntowników.
„Jaśminowy tron” to powieść,...
2024-03-30
Poczytny autor kryminałów traci wzrok w wyniku wypadku. Gdy dochodzi do siebie, dochodzi do wniosku, że kobieta, która podaje się za jego żonę, wcale nią nie jest.
Anna Kańtoch to wprawna pisarka, która potrafi tworzyć fantastyczne światy i ciekawe historie. Dlatego choć wolę ją w wydaniu nierealistycznym, to po „Samotnię” w końcu musiałam sięgnąć. I chociaż nie żałuję, to uważam, że autorka w swoim dorobku ma wiele ciekawszych tytułów.
Sam pomysł na powieść jest całkiem intrygujący. Ma ona formę „nagrań” niewidomego bohatera, który dopiero co stracił zmysł wzroku i musi dostosować się do nowej rzeczywistości. Żyjąc w domku, w niewielkiej miejscowości, jest w całości zdany na pomoc żony, młodszej od siebie dziewczyny, którą tak naprawdę poznał zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Leon jest więc dość odizolowany od tego, co znał dotychczas i trudno mu jest czasem oddzielić własne lęki, własne wyobrażenia od rzeczywistości.
Tę książkę po prostu dobrze się czyta. Kańtoch buduje klimat w wystarczającym stopniu, styl narracji jest zaś dość prosty, ale ma w sobie wystarczający ciężar. Mam poczucie, że został dobrze dobrany do takiego nieco innego, lecz jednak przede wszystkim rozrywkowego kryminału.
Jednakże nie do końca jestem w stanie uwierzyć w samą zagadkę kryminalną. Wydaje mi się dość przekombinowana, zbyt mocno oparta na zbiegach okoliczności. Nie jestem w stanie w pełni w nią uwierzyć. Ponadto, sam główny bohater, Leon, choć poprawnie skonstruowany, nie jest postacią, do której czuje szczególnie dużo sympatii, a to w połączeniu z fabułą, która wydaje mi się „naciągana” sprawia, że ta powieść Kańtoch po prostu zdecydowanie nie trafi do moich ulubionych.
Niemniej, nie czuje, abym straciła czas w trakcie lektury. Przez tę książkę po prostu się płynie, zgaduję też, że może być świetna w formie audiobooka właśnie przez swoją formę. Dlatego chociaż być może po tej autorce spodziewałam się czegoś troszeczkę lepszego to jednak „Samotnia” była dla mnie całkiem miłym oderwaniem się od literatury fantastycznej, która bądź co bądź od lat u mnie przeważa.
Poczytny autor kryminałów traci wzrok w wyniku wypadku. Gdy dochodzi do siebie, dochodzi do wniosku, że kobieta, która podaje się za jego żonę, wcale nią nie jest.
Anna Kańtoch to wprawna pisarka, która potrafi tworzyć fantastyczne światy i ciekawe historie. Dlatego choć wolę ją w wydaniu nierealistycznym, to po „Samotnię” w końcu musiałam sięgnąć. I chociaż nie żałuję, to...
2024-02-18
Max jest prostym chłopakiem z półświatka. Gdy zdradza swojego szefa, musi natychmiast uciekać z miasta. Gdy więc pojawia się szansa, aby stać się dziedzicem dworku znajdującego się z dala od wszystkiego, natychmiast się godzi. Posiadłość skrywa jednak tajemnicę: na jej terenach znajduje się cmentarz osobliwości, nad którym musi zacząć sprawować pieczę.
Sięgając po „Cmentarz osobliwości” Pauliny Hendel miałam bardzo mieszane przeczucia. Z jednej strony słyszałam o tej powieści sporo pozytywnych opinii, także od osób, których ocenie ufam, z drugiej zaś moje poprzednie spotkanie z twórczością Hendel nie było najlepsze i od dłuższego czasu skutecznie jej unikałam.
Gdy otworzyłam książkę, przez pierwsze ok. 100 stron wydawało mi się, że źle zrobiłam i że z Hendel się po prostu nie polubię. To historia, która zaczyna się bardzo sztampową ucieczką z półświatka typowego oszusta, któremu coś nie wyszło. Znam już takich historii trochę i nie wzbudzają mojego szczególnego zainteresowania, a ponadto coś nie pasowało mi w stylu, w jakim historia była napisana.
Trudno mi nawet określić dokładnie, co to takiego. „Cmentarz osobliwości” jest napisany w pierwszej osobie, raczej dość prostym i mało stylizowanym językiem. Takim, który czyta się i rozumie bez problemu, ale jest w nim jakaś charakterystyczna maniera (której naprawdę nie umiem zidentyfikować, choć próbowałam), która po prostu mi nie pasowała. I to odczucie akurat zostało mi do końca powieści, choć z czasem przestało być dla mnie aż tak istotne.
A przestało, bo historia sama w sobie po prostu zaczęła stopniowo mnie wciągać. Ta historia to dla mnie przykład dość „neutralnego wiekowo” fantasy (czyli że takiego, po które sięgnie i 15-latek, i 60-latek, i nikt nie powinien poczuć, że historia jest zbyt brutalna, czy zbyt infantylna), które przy okazji jest przyjemną, dobrze rozpisaną rozrywką. Dostajemy tutaj prosty, ale w miarę ciekawy koncept na fantastyczny świat, w którym system magiczny skupiony jest na kontaktach z duszami zmarłych. Sama fabuła kojarzy mi się zaś klimatem z „Nocą w muzeum”, z tą różnicą, że akcja tutaj rozgrywa się w sporej mierze na cmentarzu. Max też jest dość wiarygodnym bohaterem, podobnie jak bohaterowie poboczni. Nie są to może najbardziej wyraziste postacie, na jakie wpadłam, ale na pewno działają dobrze w ramach tej historii.
Hendel też dość dobrze radzi sobie tutaj i z tempem historii, i z jej stopniowym nawarstwieniem się. Wszystko, co znajduje się na kartach książki prędzej czy później dostaje pay-off i jest po prostu sprawnie poprowadzone.
Mój jedyny problem z fabułą polega na tym, że brakowało mi tutaj elementu zaskoczenia. Co prawda nie jest to kryminał, ale jednak w „Cmentarzu osobliwości” pojawia się element rozwiązywania zagadki, docierania do prawdy i w tych aspektach ta historia nie zaskoczyła mnie ani na chwilę. Byłam w stanie przewidzieć wszystkie plot twisty i na tym poziomie czuje się nieco zawiedziona. Niemniej, rozumiem też, że celem tej książki nie było jakieś szczególne zaskoczenie czytelnika.
Choć „Cmentarz osobliwości” Pauliny Hendel nie jest w moim odczuciu czymś zupełnie przełomowym to przyznaję, że na tle innej rozrywkowej fantastyki wyróżnia się raczej pozytywnie. Jeśli więc tego typu klimat brzmi jak coś, co Wam odpowiada – myślę, że warto dać mu szansę.
Max jest prostym chłopakiem z półświatka. Gdy zdradza swojego szefa, musi natychmiast uciekać z miasta. Gdy więc pojawia się szansa, aby stać się dziedzicem dworku znajdującego się z dala od wszystkiego, natychmiast się godzi. Posiadłość skrywa jednak tajemnicę: na jej terenach znajduje się cmentarz osobliwości, nad którym musi zacząć sprawować pieczę.
Sięgając po...
2024-03-23
Raz na dziesięć lat Smok, potężny czarodziej z doliny, chroniący mieszkańców przed magią Boru, wybiera jedną z siedemnastoletnich dziewcząt. Agnieszka, jak i wszyscy we wsi, są przekonani, że tym razem będzie to Kasia, jej piękna przyjaciółka. Mag jednak wskazuje właśnie ją, dostrzegając w niej magiczne umiejętności.
O Naomi Novik słyszałam od dawna, ale udało mi się do jej prozy dotrzeć dopiero teraz. Miałam zamiar zaczynać od „,Mocy srebra”, ale że książka z jakiegoś powodu nie była dostępna w abonamencie Legimi, toteż zabrałam się za jej powieść-siostrę – „Wybrana” to również jednotomowe fantasy, które swoim klimatem i motywami mocno nawiązuje do baśni.
Nie do końca wiedziałam, czego się spodziewać, a dostałam właściwie właśnie to, czego potrzebowałam. Chciałam powieści lekkiej, przyjemniej, ale takiej, która nie będzie mi się wydawała zbyt wtórna, która będzie miała w sobie coś kreatywnego. W gruncie rzeczy coś takiego właśnie dostałam. To baśniowa, czasami żartobliwa historia, która bawi się popularnymi motywami, trochę je odwracając.
Zwłaszcza pierwsza połowa powieści bardzo mocno skupia się na relacji Agnieszki i Smoka – bohaterowie spędzają czas wspólnie, mag jest mentorem protagonistki, w związku z czym dostają wspólnie najwięcej scen. Pomiędzy nimi tworzy się przyjemna chemia. Początkowo autorka bardzo mocno podkreśla nieporadność bohaterki oraz zamknięty charakter i dystyngowany charakter czarodzieja, toteż obawiałam się, że nic dobrego z tego nie wyniknie, ale Novik jest naprawdę zręczną pisarką i moim zdaniem naprawdę dobrze „zaopiekowała się” tym popularnym motywem.
Tutaj warto nadmienić, że choć w podobny sposób często zaczynają się modne dzisiaj romantasy to „Wybrana” jest po prostu powieścią fantasy z naprawdę dość drobnym wątkiem romantycznym. On tu się jak najbardziej pojawia, jednak w dużej mierze dosyć subtelnie. Autorka często gra na drobnych spojrzeniach i dotyku pomiędzy bohaterami, a gdy już pojawiają się sceny jakiejś bliskości to są raczej opisywane ze smakiem i bez jakiegoś szczególnego wchodzenia w detal.
Styl, który pojawia się w „Wybranej” jest dosyć prosty, całkiem ładny, ale nieszczególnie skomplikowany, bez dużej dawki stylizacji. Nie jest to w żadnym razie powieść przepełniona archaizmami, czy też jakimiś poetyckimi odniesieniami. Jest wystarczająco baśniowa, aby w ten świat uwierzyć, ale to przede wszystkim lekka, rozrywkowa powieść fantasy, która po prostu dobrze spełnia swoją funkcję.
Świat przedstawiony przez Novik też jest po prostu w porządku i dobrze służy fabule. Mamy tu raczej dość miękką magię, w raczej klasycznej formie. Autorka nie wchodzi zbyt głęboko w tworzenie unikatowego systemu magicznego, ale jest wystarczająco rozpisany, by był po prostu wiarygodny. Fabuła skupia się zaś na tajemnicy Boru, zaczarowanego lasu, który skutecznie utrudnia życie wszystkim mieszkańcom krainy, nie tylko tych, którzy zamieszkują jego okolicę. Z nim związana jest spora dawka całkiem ciekawie poprowadzonych intryg i przyznam, że choć może nie była to najlepsza historia jaką poznałam w życiu, to była w wystarczającym stopniu wciągająca.
Także jeśli poszukujecie lekkiego, baśniowego fantasy i jeszcze nie znacie „Wybranej” to ta powieść Naomi Novik na pewno jest warta uwagi. Zwłaszcza jeśli chcecie chociaż na chwilę uciec od długich, ciągnących się cyklów i zależy Wam na jakiejś jednotomowej, w miarę prostej, ale satysfakcjonującej przygodzie.
Raz na dziesięć lat Smok, potężny czarodziej z doliny, chroniący mieszkańców przed magią Boru, wybiera jedną z siedemnastoletnich dziewcząt. Agnieszka, jak i wszyscy we wsi, są przekonani, że tym razem będzie to Kasia, jej piękna przyjaciółka. Mag jednak wskazuje właśnie ją, dostrzegając w niej magiczne umiejętności.
O Naomi Novik słyszałam od dawna, ale udało mi się do...
2024-04-01
Ava została wygnana ze świata elfów i żyje w świecie ludzi, próbując ułożyć sobie normalne, szczęśliwe życie. Gdy Andrew, z którym miała brać ślub, ją zdradza, wyrusza do baru z przyjaciółką. Tam, pijana, obraża króla elfów, który niedługo później proponuje jej układ. Jeśli wygra konkurs na królową jego krainy będzie mogła po niedługim czasie odejść z pieniędzmi.
Na Merlina, dawno nie trafiłam już na tak głupiutką książkę, w której tak mało rzeczy trzymałoby się kupy.
„Szron” C. N. Crawford przeczytałam trochę z przypadku. Ta książka po prostu trafiła na mój czytnik, a skoro już tam była, nie należała do długich, to postanowiłam się z nią zapoznać. I już po pierwszych zdaniach wiedziałam, z czym mam do czynienia. To po prostu naprawdę kiepsko napisane romantasy, w którym niewiele rzeczy się trzyma kupy i wyraźnie widać, że autorka nie potrafi wcale kreować ani dobrego świata, ani dobrych bohaterów. Przy tym jednak jest tak lekka i ma tak niewiele sensu, że trudno mi ją rozpatrywać w kategorii jakiejkolwiek szkodliwości. Ot, jeśli ktoś chce wyłączyć zupełnie mózg i po prostu coś czytać to może to będzie dobry wybór.
Teoretycznie w książce mamy dwa światy: ten zwykły, ludzki oraz elficki, zaczarowany, który do stosunkowo niedawna był odseparowany. Tak się jednak składa, że obecnie nie ma się on najlepiej. Kraina pozbawiona królowej umiera, a Torinowi, królowi elfów, brakuje pieniędzy, aby wyżywić swoich ludzi. Dlatego organizuje tradycyjny turniej, aby wyłonić nową królową i pozwala ludzkim reporterom przyglądać się temu, jak wybiera nową królową, licząc w ten sposób na zarobek.
Torin skrywa jednak pewną tajemnice i absolutnie nie chce się zakochać, dlatego butna Ava wydaje mu się idealnym wyborem na żonę, która tak naprawdę żoną ma nie być. Ma tylko usiąść na tronie, odnosić magię krainy (bo to jest rola królowej elfów) i odejść. Ta bohaterka to zaś jeden wielki chaos, pisany tak, aby akurat pasował do fabuły. Ava to niby zwykła dziewczyna, która marzy tylko o barze koktajlowym, ale z jakichś powodów uczyła się szermierki. Niby jest już dorosła (ma 26 lat), ale jednak pod względem skłonności do zauroczeń zachowuje się jak nakręcona nastolatka.
Styl „Szronu” jest bardzo, bardzo łatwy w przyswajaniu, ale przy tym dość toporny. Autorka przedstawia ekspozycje w topornych dialogach, bohaterowie często rozmawiają dość sztucznie, język nie buduje w ogóle jakiegokolwiek klimatu. Wszystko w nim krzyczy, że ta powieść jest tania, głupkowata i właściwie nie ma na celu wnieść do życia człowieka nic, poza taką zupełnie najprostszą rozrywkę.
Bałam się po prawdzie, że ta książka dość szybko zmieni się po prostu w erotyk, ale akurat tego mojego lęku autorka nie zrealizowała. Nie ma w „Szronie” ani jednej pełnej sceny erotycznej. Są bardziej pikantne momenty, ale za każdym razem są przerywane, albo po prostu nic z nich nie wynika. Przynajmniej tyle, bo nie wiem, czy z takim stylem pisania Crawford byłaby w stanie to udźwignąć bez wzbudzania u mnie zniesmaczenia.
Przeszło mi przez myśl, że przeczytałabym chętnie coś podobnego, opartego na nawet i na podobnym pomyśle, ale napisanego sprawnie. Samoświadomego, z mądrym żartem, ciekawszymi postaciami, pomiędzy którymi jest dobra chemia. Niestety, „Szron” zdecydowanie taki nie jest.
To książka, w której świat się nie trzyma kupy, pomysł na turniej jest co najmniej głupi, a bohaterzy są dość drażniącymi postaciami. Rozumiem, jeśli kogoś taka prościutka literatura bawi, albo pozwala odpocząć po pracy, ale ja zdecydowanie zadowolona z lektury nie jestem. Warto nadmienić, że tak naprawdę historia urywa się w trakcie. To pierwszy tom z cyklu „Szron i Ambrozja”, który w gruncie rzeczy niczego nie domyka.
Ava została wygnana ze świata elfów i żyje w świecie ludzi, próbując ułożyć sobie normalne, szczęśliwe życie. Gdy Andrew, z którym miała brać ślub, ją zdradza, wyrusza do baru z przyjaciółką. Tam, pijana, obraża króla elfów, który niedługo później proponuje jej układ. Jeśli wygra konkurs na królową jego krainy będzie mogła po niedługim czasie odejść z pieniędzmi.
Na...
2024-03-28
Effy zawsze marzyła o tym, aby studiować literaturę. Niestety, to dla kobiet nie jest dozwolone. Trafiła więc na pierwszy rok architektury, będąc jedyną kobietą na tak prestiżowym kierunku. Pewnego dnia rodzina Myrddina, jej ukochanego, lecz zmarłego już pisarza, ogłasza konkurs na stworzenie projektu domu. Effy zgłasza się i wygrywa, wkrótce wybierając się do posiadłości narodowego wieszcza.
„Studium zatracenia” Avy Reid to przykład powieści, której autorka nawet miała jakiś pomysł na fabułę, ale w moim odczuciu zdecydowanie zabrakło jej umiejętności, aby ją dobrze poprowadzić. W trakcie lektury miałam nieodparte wrażenie, że czytam, niezbyt dobry, debiut, co było wrażeniem nieco mylnym – to nie jest wcale pierwsza powieść, jaka ukazała się spod pióra tej autorki.
Już od samego początku w tej książce wiele rzeczy się „nie klei”. Choćby to, że w świecie przedstawionym kobiety są uznawane za zbyt głupie, aby studiować literaturę, ale już mają dość rozumu, aby mogły dostać się na architekturę, gdzie przecież od umiejętności obliczeniowych (a więc częściowo inteligencji, przeciwieństwa głupoty) zależy, czy budynek się przypadkiem nie zawali, potencjalnie krzywdząc osoby znajdujące się wewnątrz.
W trakcie lektury miałam często wrażenie, że autorka bardzo chce pisać i komentować istotne tematy, związane czy to z feminizmem, równouprawnieniem, alkoholizmem czy molestowaniem, ale ponieważ chyba brakuje jej umiejętności, by te tematy dobrze zgłębić, „Studium zatracenia” sprawia wrażenie, jakby pojawiały się one tam na siłę i dla zasady. Sama Effy, główna bohaterka, jest tak naprawdę postacią stworzoną przez różnorodne traumy, ale przez powierzchowny sposób ich przedstawienia, ja nie jestem w stanie tego „kupić”. Tak samo, jak nie umiem „kupić” faktu, że wielka fanka literatury ot tak, bez problemu, dostała się na architekturę, mimo że narracja nie wspomina o tym, aby wcześniej np. lubiła rysować.
Wydaje mi się też, że styl książki Reid pozostawia wiele do życzenia. Często jest egzaltowany, brzmi wręcz dziwnie, słowa zdają się nie być na swoim miejscu. To wygląda trochę tak, jakby autorka (znów) nieumiejętnie próbowała stworzyć gęsty klimat, osiągając jednak efekt przeciwny do zamierzonego. Te niezręczności są moim zdaniem szczególnie mocno widoczne w przypadku wątku romantycznego. Reid chyba chciała, aby wypadł subtelnie i był oparty na drobnych gestach oraz spojrzeniach, tyle tylko, że w jej wykonaniu to po prostu nie działa. Od pierwszej wzmianki na temat głównego męskiego bohatera tej powieści wiedziałam, jak się ten wątek skończy.
Sam pomysł oparty na odkrywaniu tajemnicy wokół pisarza oraz legend istniejących w świecie przedstawionym jest w porządku i moim zdaniem mógłby zadziałać, gdyby rozpisał go ktoś choć trochę bardziej kompetentny. Sama w tę historię nie umiem jednak uwierzyć, przynajmniej nie w tym wydaniu. Miałam też poczucie, że autorka nieco za mocno śpieszyła się z samym początkiem. Zamiast ustanowić, kim Myrddin jest w tym świecie, dlaczego jego twórczość jest tak istotna, opowiedzieć trochę więcej, autorka pędzi do przodu, nie zatrzymując się wystarczająco długo na postaci pisarza.
„Studium zatracenia” nie jest szczególnie dobrym fantasy. Nie wiem więc, czy jest sens po tę powieść sięgać. Jeśli kogoś kuszą te motywy, jeśli chce się przekonać na własnej skórze – to oczywiście można. Ale jeśli nie, wydaje mi się, że są dużo ciekawsze tytuły.
Effy zawsze marzyła o tym, aby studiować literaturę. Niestety, to dla kobiet nie jest dozwolone. Trafiła więc na pierwszy rok architektury, będąc jedyną kobietą na tak prestiżowym kierunku. Pewnego dnia rodzina Myrddina, jej ukochanego, lecz zmarłego już pisarza, ogłasza konkurs na stworzenie projektu domu. Effy zgłasza się i wygrywa, wkrótce wybierając się do posiadłości...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-17
Książę Sumienny został uwolniony. Bastard zaczyna pełnić na dworze kilka funkcji. Jest nie tylko służącym pana Złocistego, ale również szpiegiem Ciernia i nauczycielem Mocy następcy tronu. W Koziej Twierdzy nie brakuje intryg i niebezpieczeństw, związanych nie tylko z magią Rozumienia.
W przypadku trylogii drugie części często są tymi przejściowymi. W pierwszym tomie zamyka się akcja wprowadzająca czytelnika w świat, drugi zaś często jest podbudową do tomu trzeciego. „Złocisty błazen” Robin Hobb nie jest zaś książką, która od tego schematu ucieka, choć jednocześnie nie ukrywam, że w przypadku tej autorki jakoś szczególnie mi to nie przeszkadza.
Fakt, przyznaję, tom pierwszy, czyli „Misja błazna” miał w sobie więcej typowo przygotowanej akcji. Ta część skupia się na szkoleniu młodego pokolenia, na stopniowym przekazywaniu mu pałeczki, która niekoniecznie jest dla bohaterów łatwa. Pod wieloma względami była też bardziej emocjonalna. Ale jednocześnie nie uważam, aby ten drugi tom był w jakimkolwiek stopniu zbędny.
Jak zawsze powtarzam, Robin Hobb jest wybitna w tworzeniu bohaterów i relacji pomiędzy nimi. Jest w nich jakaś emocjonalna prawda; chociaż postacie z powieści fantasy są oczywiście fikcyjne to zachowują się po prostu po ludzku, popełniając błędy, podejmując złe lub dobre decyzje, wahając się i próbując naprawić to, co zrobiły źle (albo i nie). Ta książka, jak i wszystkie poprzednie z cyklu (przed tą trylogią jest jeszcze „Trylogia skrytobójcy”) na to jednak kładzie największy nacisk i kompletnie mi to nie przeszkadza. To unikatowa cecha prozy Hobb i nauczyłam się ją za to uwielbiać.
W „Złocistym błaźnie” nie brakuje intryg politycznych, które zostały dobrze nakreślone już wcześniej i w tej części są kontynuowane. Tyle że narracja Hobb po prostu snuje się powoli, swoim spokojnym, naturalnym tempem. Dlatego choć intrygi same w sobie są moim zdaniem naprawdę nieźle i całkiem wiarygodnie rozpisane to nie jest to książka, od której nie można się oderwać przez wzgląd na nie.
Z jednej strony może to sprawić, że mniej cierpliwy czytelnik się od tej historii odbije, z drugiej strony dla mnie osobiście ten świat staje się trochę bardziej wiarygodny. Wszystko dzieje się w tempie typowym dla tego uniwersum, ustanowionym już przez autorkę w poprzednich częściach. Być może jest to drobna wada, być może jednak lepiej byłoby, gdyby historia miała nieco więcej tempa, ale jakoś nie umiem mieć tu jakichkolwiek wyrzutów w stronę autorki. Bo to, co mi daje po prostu mi wystarcza: dostaje piękne relacje, często oparte na tych drobnych emocjach i spojrzeniach, których brakuje w pisanych „na kolanie” romansach fantasy, namacalne i prawdziwe, osadzone w ciekawym świecie, z własną polityką i magią, która w tym tomie jest rozwijana szczególnie mocno.
Biorąc pod uwagę, że „Złocisty błazen” to już kolejny tom z cyklu do sięgnięcia po niego albo nie muszę zachęcać, albo nie mam po co tego robić – wydaje mi się, że jeśli komuś wcześniejsze powieści o Bastardzie się nie podobały to nie ma takiej osoby zachęcać i to tej części. Ale osoby, które nie znają w ogóle tego uniwersum, a szukają dobrego, ale spokojniejszego fantasy opartego na relacjach między postaciami zdecydowanie powinny zapoznać się z „Trylogią skrytobójcy”, by sprawdzić, czy to jest ich bajka.
Książę Sumienny został uwolniony. Bastard zaczyna pełnić na dworze kilka funkcji. Jest nie tylko służącym pana Złocistego, ale również szpiegiem Ciernia i nauczycielem Mocy następcy tronu. W Koziej Twierdzy nie brakuje intryg i niebezpieczeństw, związanych nie tylko z magią Rozumienia.
W przypadku trylogii drugie części często są tymi przejściowymi. W pierwszym tomie...
2024-03-04
Lucarno to młody arystokrata, który przed kilku laty przebył płomienny romans z obecnym imperatorem. Obecnie jego dawna miłość znów próbuje wrócić do jego życia, oferując młodzieńcowi możliwość zdobycia tytułu doży.
„Porcelanowy książę” to polski debiut Niki Hoffman, do którego mam zaskakująco dużo ciepłych emocji, chociaż on sam w sobie ma jednak sporo niedociągnięć i nie da się ukryć, że te sześćset stron jednak troszeczkę wymęczyłam, nie mając wcale aż tak dużej ochoty na lekturę.
Zacznijmy jednak od pozytywów. Choć zdecydowanie widzę tutaj braki warsztatowe (o których później) to mam wrażenie, że w języku używanym przez Hoffman jest sporo takiego miłego ciężaru. Widać, że autorka miała do opowiedzenia dość konkretną historię, że ma już pewną wprawę w pisaniu. Miałam faktycznie wrażenie, że jest to powieść, a nie amatorskie dzieło, które powinno trafić do szuflady, a nie na półkę księgarni, tak jak choćby „Opowieść wysłanniczki” Angeliki Botor czy „Jaszczurka” Uli Gudel.
Mam też wrażenie, że Hoffman lubi swój świat, lubi swoich bohaterów, jest dość mocno postaciocentryczna, a przy tym rozumie mniej więcej o co chodzi w fantastyce i popkulturze, dzięki czemu łapie ten „feeling”. Nie jest to jedna konkretna rzecz którą mogę wskazać, bardziej miałam takie odczucie w trakcie lektury, ale ja to odczucie bardzo lubię mieć, a nie zdarza się to znów aż tak często.
I tu stety niestety muszę przejść do wad tej historii. Bo wiecie, tak już trochę jest, że jeśli coś ma potencjał, ale nie realizuje go w pełni to te wady są widoczne kilkukrotnie bardziej, niż w przypadku czegoś, co jest po prostu w całości kiepskie.
Przede wszystkim w tej historii brakuje… opisów. Większa część tej powieści to dialogi toczące się wokół tematów politycznych fikcyjnego świata, który nie został dla mnie wystarczająco zbudowany, abym się tym faktycznie mogła emocjonalnie przejmować. W związku z tym szybko zaczęłam się tym wszystkim po prostu nudzić. Większość tych dialogów mogłaby zostać ucięta lub wycięta, w zamian za np. jakieś scenki rodzajowe budujące świat jako taki. I wydaje mi się, że wówczas ta historia byłaby dużo lepsza.
Ponadto mam poczucie, że celem autorki było przede wszystkim opowiedzenie o relacji Lucarna oraz imperatora, Cesara, a ta ilość politycznych dialogów miała na celu trochę zamydlenie oczu czytelnikowi, aby nie był to po prostu romans. Z tym, że chociaż to tej (nieistotnej) polityki jest tu więcej, to cały nacisk emocjonalny położony jest własnie na tę relację i przynajmniej mnie ta przykrywka zupełnie nie kupiła.
Sam pomysł na tę relację jest całkiem mądry i ma w sobie masę potencjału, który ponownie nie jest w pełni wykorzystany. Nie tylko brakuje mi tu opisów (naprawdę, w tej powieści jest ich BARDZO mało), ale też same dialogi czasem wypadają po prostu sztucznie, nienaturalnie. Postacie wyjaśniają sobie oczywistości, mówią do siebie formułki wyjęte z ust terapeuty i chociaż logika w tej relacji naprawdę jest to przez obecne tu braki ten wątek nie działa w pełni tak, jak powinien.
Jeśli chodzi o fantastyczny worldbuilding, „Porcelanowy książe” nie ma jakoś szczególnie dużo do zaoferowania. Mamy tu owszem, fantastyczny świat, o którym dowiadujemy się głównie z ekspozycji znajdującej się w dialogach okołopolitycznych (co wypada dość topornie), ale tak naprawdę więcej wiemy o granicach i władcach, niż o tym, jak się tam żyje, jak się tam funkcjonuje na co dzień, jak wyglądają pola, łąki, jakie są tam wierzenia i architektura. Jest niby trochę o magii, jednak w tym tomie ta praktycznie nie występuje. Trudno więc mówić tu mówić też o jakimś systemie magicznym.
Największą zmianą w stosunku do świata rzeczywistego jest dla mnie wprowadzenie homoseksualnych aranżowanych związków małżeńskich pomiędzy arystokracją, co jednak nie wypada najlepiej, bo nie zostało w wystarczający sposób uargumentowane. Co prawda książka próbuje to robić, tłumacząc, że opłacalnym jest połączenie dwóch wielkich rodów dla władzy i pieniędzy, ale skoro tak, to czemu nie zrobić tego politycznego ruchu tak, aby przy okazji uzyskać z tego potomka? Zaakceptowałabym, gdyby taka sytuacja była przedstawiona jako akceptowany społecznie precedens bądź gdyby pojawiło się jakieś inne wyjaśnienie tego faktu (np. magia pozwala parom homoseksualnym na posiadanie dzieci), ale w tej sytuacji miałam poczucie, że jest to sztuczne i nielogiczne.
Koniec końców, mam nadzieję, że Hoffman nad swoim warsztatem popracuje i wróci z czymś innym, nowym, lepszym – bo wierzę, że potrafi. A „Porcelanowego księcia” wolę potraktować jako ciekawostkę i zapowiedź czegoś lepszego w przyszłości.
Lucarno to młody arystokrata, który przed kilku laty przebył płomienny romans z obecnym imperatorem. Obecnie jego dawna miłość znów próbuje wrócić do jego życia, oferując młodzieńcowi możliwość zdobycia tytułu doży.
„Porcelanowy książę” to polski debiut Niki Hoffman, do którego mam zaskakująco dużo ciepłych emocji, chociaż on sam w sobie ma jednak sporo niedociągnięć i...
2023-12-02
W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.
„Czwarte skrzydło”, powieść, którą napisała Rebecca Yarros, szturmem podbiła książkowe media, trafiając na półki bestsellerów, także w Polsce. I choć rozumiem powody, dla których może innych bawić, w moim odczuciu jest to fantazja erotyczna, „ukryta” pod płaszczykiem powieści fantasy o smokach, której autorce zabrakło warsztatu i wiedzy, aby była historią napisaną przynajmniej poprawnie.
Uwaga, w tekście mogą pojawiać się spoilery, za pomocą których będę próbować wyjaśnić, co mam dokładnie na myśli.
Zacznijmy od tej pierwszej kwestii. Wydawać by się mogło, że przy długiej na ponad pięćset stron książce dwie sceny erotyczne to w gruncie rzeczy wcale nie jest szczególnie dużo, więc jak tu mówić o fantazji erotycznej w jej kontekście? Wydaje mi się jednak, że jak najbardziej można, bo mam poczucie, że cała fabuła była kreowana właśnie z myślą o nich. Już od samego początku myśli i rozmowy protagonistki zmierzają właśnie w te rejony. Mimo że w teorii Violet powinna być zestresowana sytuacją i skupiona na przeżyciu, ona często jednak skupia się na pięknych, niezwykle silnych i twardych klatach, czy po prostu wprost mówi o tym, że chciałaby się z kimś przespać. Nie ma w samym tym fakcie absolutnie niczego złego, tylko nawet taka fabuła wymaga pewnych umiejętności, której Yarros po prostu w moim odczuciu po prostu zabrakło.
Mimo jednak tego, że jest to przede wszystkim historia pisana z myślą o lekkim romansie/erotyku, autorka wybrała sobie setting fantasy, próbując tworzyć swój własny świat. Skoro zaś właśnie na to postawiła, to przynajmniej ja mam zamiar wymagać od autora przynajmniej sensownych podstaw światotwórstwa. Tego niestety zdecydowanie tutaj brakuje. Świat jest ubogi, pełny głupot, często zupełnie nielogiczny. Te bzdury pojawiają się zaś na dosłownie każdym poziomie, od ogólnej konstrukcji armii, która nie ma sensu, przez smoki, które odmawiają noszenia siodeł po 400-latach współpracy z ludźmi (a wszyscy wciąż się dziwią, czemu tylu jeźdźców umiera), po trening pod postacią bicia się ZARAZ PO OBIEDZIE. Cały czas zadaję sobie pytanie, czy oni w tym uniwersum naprawdę aż tak bardzo lubią sprzątać wymiociny uczniów… Dodajmy do tego fakt, że ta bardzo przerażająco straszna akademia smoczych jeźdźców przypomina w gruncie rzeczy liceum i że w najlepszej jednostce edukacyjnej w kraju nikt nie jest w stanie nawet przypilnować pokoju pani generał, w którym znajdują się kluczowe dla wojny mapy.
Nie zapominajmy też o topornej ekspozycji. W tej historii protagonistka, aby się uspokoić, recytuje sobie w pamięci treści czytanych książek i zupełnym przypadkiem są to np. opisy mapy, albo opisy gatunków smoków. Brawo, to bardzo szprytne rozwiązanie.
Autorce też naprawdę kiepsko wychodzi rozpisywanie scenek rozwojowych, w których to Vi próbuje zdobyć jakąś wiedzę. O ile gdy akcja się toczy to się jeszcze jakoś czyta, tak te fragmenty są po prostu niezmiernie nudne.
Być może przymknęłabym na to wszystko oko, gdyby kreacja bohaterów oraz ich wzajemne relacje stały na wysokim poziomie. Ale niestety, jest im do tego zdecydowanie daleko. Protagoniści z „Czwartego skrzydła” to nie pełnokrwiste postacie, a marionetki, które nie przechodzą żadnej zauważalnej drogi na przestrzeni całego tomu. Przejdźmy więc przez nasze główne trio, czyli przez Violet, Daina oraz Xandera.
Violet teoretycznie na początku chce zostać skrybką i szczyci się szczególną inteligencją. W tej historii nie widać jednak ani jednego, ani drugiego, bo protagonistka już właściwie na samym początku po prostu godzi się ze swoim losem. Przez cały czas trwania historii zachowuje się zaś niemal dokładnie tak samo i choć w teorii tą przemianę przechodzi, w momencie, w którym powiedziała do swojego przyjaciela: hej, wiesz, zmieniłam się, ja pytałam siebie samą tylko: gdzie? Nie zauważyłam. Oczywiście w trakcie zdobywa nowe super moce i staje się coraz to potężniejsza, będąc doskonałym przykładem postaci typu Mary Sue, ale jej wnętrze w moim odczuciu pozostaje niezmienne.
Później mamy Daina. Bohatera, który z założenia jest przyjacielem Violet od czasów dzieciństwa i oczywiście, jest w niej zauroczony. Jest też postacią, która bardzo mocno trzyma się zasad. I jak najbardziej widzę, że konflikt pomiędzy: „zależy mi na Tobie, Violet”, a „ważne są dla mnie reguły” może być pociągający i dobrze zrobiony, ale ponownie TU TEGO NIE MA. Dain od początku chce tylko kontrolować protagonistkę, nie ma w nim cienia zrozumienia, pomiędzy tymi postaciami nie ma żadnej chemii, nie czuć ich wieloletniej przyjaźni. Autorka zrobiła z tej postaci potwora, nie realnego człowieka, który z troski o bliską mu osobę próbuje podjąć decyzje za nią.
No i na końcu mamy docelowego chłopaka Violet, czyli Xandera. Mężczyznę trochę starszego od niej (wszyscy mają na oko jakieś 20-26 lat), który z założenia jest wrogiem jej rodziny, kimś, komu bohaterka nie ufa. I o ile w narracji Violet wykłada nam to wielokrotnie, o tyle w jej zachowaniu, reakcji na jego słowa, w ich dialogach tego kompletnie nie widać. Autorka chciała wyraźnie stworzyć tu motyw od nienawiści do miłości, ale tej nienawiści tu nie ma. Oni od samego początku są w sobie zauroczeni i to ze wzajemnością.
Jeśli więc w romansie brakuje nie tylko świata przedstawionego, ale też dobrze napisanych relacji, także romantycznych… to cóż to jest za romans?
„Czwarte skrzydło” to powieść napisana bardzo lekkim stylem, która (nieudolnie wprawdzie) realizuje kuszące motywy. Bo kto nie chciałby latać na smokach? Kto nie chciałby mieć SWOJEGO SMOKA? Niemal każdy marzy też o bliskich relacjach z innymi, spora część osób pragnie bliskiej relacji romantycznej. Dlatego rozumiem, jeśli ta powieść się komuś podoba w takiej formie. Mnie jednak niezmiernie boli, że nawet wykorzystując te same schematy, ale pisząc w sposób bardziej kompetentny, skupiając się bardziej na kreacji świata i sensownym przedstawieniu bohaterów moglibyśmy dostać naprawdę przyjemną powieść fantasy. W tym przypadku zaś to co najwyżej przykład tego, jak takich książek absolutnie nie należy pisać.
W świecie, w którym od 400 lat toczy się wojna na granicy, jeźdźcy smoków są ostatnią siłą, która może utrzymać bariery. Violet, córka generał, od dziecka marzyła o zostaniu skrybką, chcąc iść w ślady ojca. Matka jednak nie pozwala jej na to i dziewczyna, mimo choroby, trafia do akademii smoczych jeźdźców, w której najprawdopodobniej czeka ją szybka śmierć.
„Czwarte...
2024-02-10
Każda syrena, w dniu swoich urodzin, zabiera człowiekowi serce. Lira, przyszła Królowa Mórz, kradnie je tylko książętom. Gdy łamie zasady, odbierając życie człowiekowi przed swoimi urodzinami, zostaje ukarana przez matkę. Pozbawiona szponów i ogona, musi zdobyć serce księcia i łowcy syren w jednym.
Zauważyłam że wśród romantasy można znaleźć pewną podgrupę książek, które wyróżniają się na tle innych dość ładnym, poetyckim, baśniowym stylem, ale niestety często poza tym nie mają czytelnikowi zbyt wiele do zaoferowania. Do takich książek zaliczam na przykład „Słowo i miecz” Amy Harmon oraz ostatnio przeczytaną przeze mnie „Pieśń syreny” napisaną przez Alexandrę Christo.
Ta historia zaczęła się naprawdę bardzo ładnie. Tak, że gdyby wyjąć z niej sam początek i dorobić do niego jakieś szybsze zakończenie to byłoby to całkiem klimatyczne opowiadanie, będące retellingiem klasycznej „Małej syrenki”. Wizja strasznych syren, potworów, które zabijają ludzi bez cienia wahania została tu zarysowana naprawdę całkiem intrygująco i w takiej krótkiej formie naprawdę mogłaby zadziałać. Problem polega na tym, że to nie opowiadanie, a powieść i niestety, po rozciągnięciu tego pomysłu po prostu całość przestaje działać.
Szybko okazuje się, że krwiożercze syreny wcale takie do końca nie są. Ich zachowanie nie jest zaś jakoś ciekawie podbudowane (np. faktycznie dobrze opisanymi traumami, głębokimi przekonaniami itd.), a wynika po prostu z woli tej bardzo złej morskiej wiedźmy, która w tym przypadku po prostu rządzi oceanami. Postacie przez to mi osobiście wydają się dość płaskie i nijakie, bo naprawdę brakuje im porządnej, psychologicznej podbudowy. I nie chodzi mi o to, że w takiej książce twórca musi od razu tworzyć głęboką psychoanalizę, a po prostu przydałoby się tutaj więcej smaczku. Mam poczucie, że Christo poszła na zupełną łatwiznę.
Książka realizuje popularny motyw od wrogów do kochanków i jest w tym dość konsekwentna. Faktycznie nie ma tutaj wyznawania sobie miłości po kilku stronach i bohaterowie przechodzą swoją drogę.
Z tym, że po dość ciekawym początku cała historia, włącznie z wątkiem romantycznym, zaczyna się po prostu niemiłosiernie ciągnąć, tracąc na tempie i paradoksalnie, jestem gotowa to zrzucić na styl pisania, który początkowo wydawał mi się bardzo ładny. Ta cała poetyckość i baśniowość z jednej strony zaczyna się z czasem trochę zacierać, z drugiej strony wciąż jest obecna w stopniu na tyle znacznym, by narracja i dialogi nie były odpowiednio dynamiczne. Przez to i przygoda, i romans (obydwa obecne w dość zrównoważonym stopniu) po prostu nie działają w odpowiedni sposób. Osobiście nie byłam zaangażowana emocjonalnie w tę historię i po prawdzie, szybko zaczęłam chcieć, by po prostu dobiegła końca.
Zakończenie też nie zaskakuje. Jest proste i właściwie dość oczywiste od samego początku. To nie zawsze jest problem, czasem nic więcej po prostu nie potrzeba, zwłaszcza jeśli historia jest w stanie przywiązać czytelnika do postaci, tyle że w tym przypadku nie wniosło nic pozytywnego do mojej opinii na temat „Pieśni syreny”.
To książka, której fabuła na papierze nie wygląda wcale źle. Autorka miała może nie bardzo oryginalny, ale za to klimatyczny pomysł na rozpoczęcie historii i wydaje mi się, że całość została rozpisana poprawnie, jeśli chodzi o to, co działo się w niej krok po kroku. Gdzieś jednak zgubił się tu klimat, rytm, czy ciekawa kreacja świata i bohaterów, dlatego ostatecznie w trakcie po prostu byłam znudzona. A chyba nie ma nic gorszego, jeśli chodzi o rozrywkowe powieści (którą ta przecież jest).
Każda syrena, w dniu swoich urodzin, zabiera człowiekowi serce. Lira, przyszła Królowa Mórz, kradnie je tylko książętom. Gdy łamie zasady, odbierając życie człowiekowi przed swoimi urodzinami, zostaje ukarana przez matkę. Pozbawiona szponów i ogona, musi zdobyć serce księcia i łowcy syren w jednym.
Zauważyłam że wśród romantasy można znaleźć pewną podgrupę książek, które...
2024-01-09
Eli podróżowała ze swoim kompanem-elfem, trafiając do państwa Ha’ami, kraju wojowników, dbających o czystość własnej rasy. Ich niechęć do nieludzi powoduje, że obydwoje stają się więźniami. O ile jednak Eli jest traktowana honorowo, o tyle jej towarzysz trafia do lochów. Dziewczyna próbuje go uwolnić.
Ta książka miała być moim małym eksperymentem. Pojawiała mi się regularnie w reklamach na platformach społecznościowych do tego stopnia, że w końcu uznałam: hej, ok, skoro tak bardzo chcesz to dam Ci szansę, nie jesteś długa, może akurat odkryję coś fajnego i mniej znanego. Nie miałam jednak szczęścia. „Jaszczurka”, której autorką jest Ula Gudel, jest po prostu bardzo amatorskim tworem, który jakimś cudem jest jest sprzedawany w cenie profesjonalnie wydanej powieści.
Amatorszczyznę widać na pierwszy rzut oka, nie trzeba tej treści nawet czytać; profesjonalnie wydana książka nie powinna mieć bowiem podstawowych błędów w zapisie dialogów oraz cudzysłowia, a ta po prostu je ma. Ale brak świadomości w tym względzie ze strony autorki i redakcji, choć nie nastawia pozytywnie, nie oznacza od razu, że styl i warsztat będzie od razu po prostu kiepski. Tu niestety, moim zdaniem tak jest.
Dialogi w tej powieści są, nie będę owijać w bawełnę, po prostu koszmarne. Mają zdecydowanie zbyt dużo didaskaliów, przez co tracą odpowiedni rytm. Często wydają się dziwne, wymuszone, brzmią sztucznie, zmieniają ton tak nagle, że to po prostu nie jest komfortowe w przyswajaniu. Na dodatek często to przez dialogi autorka wprowadza ekspozycje, co niekoniecznie jest złe, ale w tym przypadku wypada bardzo topornie.
Zresztą, świat nie jest stworzony zbyt sprawnie. Pojawia się tu jakaś próba kreacji, ale miałam poczucie, że wszystko jest tak bezsensownie i niepotrzebnie poplątane, że po prostu cała fabuła nie ma za bardzo sensu, a całość przestaje się kleić. Ponadto o ile narracja początkowo się nawet trzyma kupy i jakoś to leci to im dalej w las tym więcej pojawia się tu jakiejś nieudolnej próby zmylenia czytelnika, tak jakby ktoś chciał mnie nabrać, że haha, to wcale nie jest ten prosty schemat, zobaczysz, to jest bardziej skomplikowane, ale potem okazuje się, że jednak nie. Tyle że to nie są próby dojrzałego pisarza, który chce kogoś sprawnie wpuścić w maliny, a raczej dziecka, które chowa się na kanapie pod kocem i myśli, że go nie widać.
Jest tu też sporo pisania o postaciach, a nie pokazywania, zaś gdy dochodzi do akcji postacie nie zachowują się zgodnie ze swoim opisanym wcześniej zachowaniem. Eli miała być inteligentna i sprytna, a wcale tego po tej postaci nie widziałam.
Najgorsze w trakcie lektury było chyba poczucie, że ja nawet wiem, jaką historię autorka chce opowiedzieć, że chyba wiem, co chce mniej więcej przekazać, ale po prostu w tym piórze brakuje odpowiedniego warsztatu, by zrobić to dobrze. Widziałam tu chwilowe przebłyski, np. samo to, jak była przedstawiana postać elfa było OK, na tym motywie można byłoby sporo dobrych rzeczy zrobić, ale to zdecydowanie za mało, by powieść wyglądała na przynajmniej poprawną.
Autorka dokonuje też czasem bardzo dziwnych wyborów fabularnych. [Spoiler] Na przykład któregoś razu będąc w niewoli Eli bierze udział w obchodach święta. Nie chce jednak jechać lektyką, więc wybiega na przód i robi salto. Potem poucza samą siebie, że ma tego więcej nie robić i się nie popisywać, ale i tak to robi… Na gacie Merlina, rozumiem, że to wyćwiczona, sprawna dziewczyna. ALE SALTO, w takiej sytuacji?! To miało być umyślnie śmieszne, czy wyszło przypadkiem? Niezależnie odpowiedzi, u mnie wywołało to śmiech przez łzy.
Przy okazji to tak naprawdę tylko połowa książki, urwana zaraz po punkcie kulminacyjnym, bez żadnego wyjaśnienia. I o ile przeżyłabym to w przypadku lepszej powieści, tak tutaj… niech mnie Morgana trzaśnie, ja bym chociaż tego domknięcia od tej książki chciała, skoro nic innego nie dostałam.
„Jaszczurka” nie sprawia wrażenia profesjonalnie wydanej powieści, a kosztuje tyle, co takowa. Osobiście czuje się trochę oszukana i nie polecam.
Eli podróżowała ze swoim kompanem-elfem, trafiając do państwa Ha’ami, kraju wojowników, dbających o czystość własnej rasy. Ich niechęć do nieludzi powoduje, że obydwoje stają się więźniami. O ile jednak Eli jest traktowana honorowo, o tyle jej towarzysz trafia do lochów. Dziewczyna próbuje go uwolnić.
Ta książka miała być moim małym eksperymentem. Pojawiała mi się...
2024-01-06
Uwaga, tekst może zawierać spoilery co do poprzedniej trylogii, która jest razem z tym tomem częścią jednego cyklu – jej tytuł to „Trylogia skrytobójcy”, a rozpoczyna ją powieść „Uczeń skrytobójcy”. Zaznaczam, ponieważ oznaczenia wydawcy mogą nie być klarowne. Przed tą historią rozgrywa się również cykl „Kupy i ich żywostatki”.
Bastard od piętnastu lat wiedzie spokojny żywot wraz ze swoim wilkiem, wychowując przybranego syna, z dala od Koziej Twierdzi. W tym czasie polowania na osoby obdarzone Rozumieniem nasiliły się. Gdy okazuje się, że królestwo go potrzebuje, dawny królewski skrytobójca i bękart zmarłego już księcia musi odpowiedzieć na wezwanie.
Z pierwszą trylogią Robin Hobb o Bastardzie Rycerskim, „Trylogią skrytobójcy” mam dobre wspomnienia, choć czułam się trochę rozczarowana samą fabułą – mimo nazwy, skrytobójstwa tam wcale dużo nie ma. Drugą trylogię zaczyna jednak „Misja Błazna” o której, mam wrażenie, mam do powiedzenia niemal same dobre rzeczy i sama jestem zaskoczona, jak bardzo emocjonalnie wciągnęła mnie ta powieść.
Tak samo jak poprzedni cykl, tak i ten tom ma raczej nostalgiczny, smutny klimat, choć chyba jeszcze mocniej jest odczuwana w nim tragedia bohaterów. Depczące po piętach śmierć i obowiązek, od których nie da się uciec. Jednak jest to ten rodzaj przyjemnie smutnej dla mnie powieści, bardziej przypominającej w tym mityczną, baśniową tragedię (choć dalej dość realistyczną), niż historii o szarej, bolesnej rzeczywistości. Mam wrażenie, że te emocje w przypadku książek Hobb tak bardzo uderzają, dlatego że mimo tego wiecznego poczucia smutku nie brakuje tu dobroci serca, odwagi i nadziei, która jednak sprawia, że bohaterowie brną do przodu, nawet jeśli wiedzą, że te ich próby mogą skończyć się tylko i wyłącznie źle.
„Misja błazna” to jedna z tych powieści, która nie jest wcale krótka (~700 stron), w której w teorii wcale nie dzieje się jakoś szczególnie dużo, ale która jest na tyle gęsta emocjonalnie, że to w żadnym razie nie przeszkadza. Mam poczucie, że w takich historiach akcja jest po prostu przerzucona na wnętrze bohaterów, a nie na ich akcję.
Sięgając po tę powieść należy więc uzbroić się w cierpliwość. Pierwsze ok. 30-35% powieści to tak naprawdę zapowiedź nadchodzącej wyprawy, w trakcie której dowiadujemy się, co Bastard robił przez minione piętnaście lat, obserwujemy jego relacje z otaczającymi go osobami, z jego wilkiem, dowiadujemy się, w jakim jest teraz miejscu mentalnie i emocjonalnie. Przyznaję, mnie samą momentami nieco to nudziło i już chciałam iść dalej, ale jednocześnie rozumiem zasadność takiego rozwiązania. To pozwala czytelnikowi ponownie osadzić się w tym świecie, zrozumieć go, po prostu pobyć trochę z bohaterami, a to wszystko w dalszej części ma bardzo dobry pay-off.
Po tym dość długim wstępie autorka funduje czytelnikowi całkiem prostą, ale naprawdę satysfakcjonującą przygodę, wręcz trochę podobną do RPG-owych historii. Grupa bohaterów wyrusza w podróż, w której nie brakuje dworskich intryg, pościgów, ucieczek i poszukiwania. Już dawno nie czytałam powieści, która byłaby głównie powieścią drogi, a która realizowałaby to tak dobrze, mimo tego, że w dalszym ciągu Hobb ma jednak tendencję do powolnego pisania swojej fabuły. Chociaż gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że właśnie w tym jej powolnym kreowaniu historii może właśnie tkwić jej metoda na dobrą historię.
Nie da się ukryć, że największą siłą historii tworzonych przez tę autorkę jest to, w jaki sposób kreuje ona bohaterów. Gdy te postacie się pojawiają, człowiek od razu wie, kim są, można je od razu rozpoznać i od sobie rozróżniać, choć jednocześnie niektóre karty Hobb trzyma zakryte do odpowiedniego momentu. Momentami posuwa się wręcz do psychoanalizy, zaglądając do wnętrz postaci, przedstawiając je w naprawdę realistyczny, wiarygodny sposób. Ma dar do opisywania tych drobnych zwyczajów, drobnych gestów, które świadczą zarówno o charakterach bohaterów, jak i ich relacjach. To wszystko sprawia też, że np. ich motywacje są po prostu bardzo wiarygodne.
O ile w poprzedniej trylogii autorka eksplorowała relację Bastarda z jego psowatymi, tak w tej części jest to już dość dobrze ustanowione. W związku z tym tym razem Hobb wprowadziła kolejną grupę zwierząt – koty. I to, jak one są tutaj przedstawiane, jest jednocześnie urocze, nieco zabawne i… bardzo prawdziwe. Gdy kot przemawia, informuje, rozkazuje, lub próbuje zaklinać człowieka. „Jestem twoim ulubieńcem, weź mnie na kolana, daj mi rybę” – czy to nie byłyby kocie myśli, gdyby mówiły po ludzku?
Mam poczucie, że ten tom mógł podobać mi się bardziej przez połączenie kilku faktów. Po pierwsze, znam już tych bohaterów od dłuższego czasu. Po drugie, mamy tu postacie dojrzałe, dorosłe. Bastard ma już 35 lat, nie jest młodym dzieciakiem, a mężczyzną i to po prostu w tym tomie widać. Na dodatek to po prostu dość prosta, klasyczna historia, nieprzekombinowana, ale taka, w której jest ten element kreatywności, wyjątkowości. I chodzi mi tu zarówno o to, jak autorka kreuje i podchodzi do swoich postaci, jak i ogólnie o kreacje całego świata fantastycznego, który jest naprawdę sprawnie rozpisany i wyjątkowy w swojej kategorii.
„Misja błazna” jest książką, która dała mi to, co często obiecują romantasy. Często autorki tych powieści chcą budować historię właśnie na tragedii i emocjach bohaterów. Na tym, że nie mogą być razem, albo są zmuszeni do bycia razem, albo że mimo tego mają jakieś osobiązki do wykonania itd. itp. Tylko w nich zwykle ani postacie nie są dobrze ustanowione, ani świat, nic nie ma odpowiedniego ciężaru. Książki Robin Hobb go mają. I chociaż w „Misji błazna” nie ma romansu jako takiego (acz kto czytał, ten wie…) to ta powieść naprawdę realizuje te emocjonalne założenia milion razy lepiej, niż większość takiego przeciętnego romantasy.
Osoby, które szukają szybkiej akcji i samych pozytywnych emocji lepiej niech trzymają się z dala od „Misji błazna” i innych powieści Hobb. Jednak ci, którym brakuje w fantasy prawdy o bohaterach, którzy chcą trochę pobyć z bohaterem i nie mają nic przeciwko postaciom tragicznym i bardzo tragicznym powinni się przy tej, jak i poprzednich książkach naprawdę dobrze bawić (albo płakać, co komu pasuje).
Uwaga, tekst może zawierać spoilery co do poprzedniej trylogii, która jest razem z tym tomem częścią jednego cyklu – jej tytuł to „Trylogia skrytobójcy”, a rozpoczyna ją powieść „Uczeń skrytobójcy”. Zaznaczam, ponieważ oznaczenia wydawcy mogą nie być klarowne. Przed tą historią rozgrywa się również cykl „Kupy i ich żywostatki”.
Bastard od piętnastu lat wiedzie spokojny...
2023-12-05
Od dwudziestu lat wiedza o tym, że cień człowieka może ożyć, stając się marionetką swojego właściciela jest powszechna. Charlie zaś słynie z tego, że jest w stanie ukraść lub zdobyć wszystko, co jest potrzebne do zdobywania wiedzy na temat tej wyjątkowej magii. Postanawia się jednak odciąć, chcąc rozpocząć normalne życie. Wkrótce odkrywa jednak, że jej chłopak nie jest tym, za kogo się podawał i rozpoczyna śledztwo.
.
To był wieczór po dniu, w którym próbowałam przeczytać ile się dało z „Olimpu” Dana Simmonsa. Poirytowana trochę samą tą książką, otworzyłam czytnik, szukając czegoś lekkiego, najlepiej radosnego, na tzw. odmóżdżenie, po męczeniu się fantastyką naukową z której nie byłam zadowolona. A że „Księga nocy” Holly Black, jej pierwsza książka dla dorosłego czytelnika, akurat na nim była to otwarłam, ot, tak po prostu. I dostałam coś, czego raczej się nie spodziewałam, choć właściwie nie do końca wiem czemu.
Dlatego że nie czytając nic o tej książce wcześniej, założyłam, że będzie to kolejna powieść, która wyrosła na fali książek młodzieżowych i która od takowych różni się tylko obecnością scen erotycznych i wiekiem bohaterów. A dostałam książkę, która naprawdę jest powieścią fantasy dla dorosłego czytelnika, poruszającą również trudniejsze tematy, dojrzałą w prowadzeniu bohatera i ciekawą pod kątem kreacji świata.
Moje pierwsze spotkanie z Holly Black miało miejsce lata temu, kiedy w koszu z danią książką wygrzebałam jej debiut. „Danina. Nowoczesna baśń” („Zła królowa”) to historia, do której wracałam latami i do dziś mam w stosunku do niej dużą nostalgię. Jej protagonsitka ma 16-lat i pochodzi z patologicznej, dysfunkcyjnej rodziny. Charlie, bohaterka „Księgi nocy” jest w pewnych aspektach bardzo podobna. Choć starsza (28 lat), również nie wychowała się w najlepszych warunkach. Musiała zbyt szybko dorosnąć, wzięła na siebie odpowiedzialność za młodszą siostrę, a mając lat 13 przed nieodpowiedzialność matki została wkręcona w światek przestępczy, stając się oszustką, złodziejką, mistrzynią w odnajdywaniu rzeczy, których znaleźć się nie da. To, po pierwsze, sprawiło, że ponownie wróciła moja nostalgia do debiutu Black, a po drugie… jest cholernie dobrze rozpisane.
Mniej więcej pierwsza ¼ tej powieści to powiem nie tyle, co wartka akcja, a studium tego, kim jest Charlie: jej przeszłości, jej charakteru, jej silnych stron, jej problemów z samooceną. Choć jak najbardziej jest to rozrywkowe fantasy, które czerpie garściami z popkulturowych motywów, to Holly Black zdaje się bardzo dobrze rozumieć mechanizmy patologii oraz światka przestępczego. Przez to z jednej strony Charlie to pełnowartościowa, wielowymiarowa bohaterka, z drugiej zaś przyznaję, początkowo poczułam się przez ogólny klimat książki trochę przytłoczone. Ostatecznie przyznaję, że ta analiza była potrzebna, nie tylko dając owoce później w fabule pod postacią lepszego zrozumienia protagognistki, ale również ustanawiając sam jej przebieg, ale sięgając po tę historię warto wziąć pod uwagę, że poruszane w niej tematy nie zawsze są przyjemne.
Bardzo podobała mi się też relacja romantyczna Charlie, która ponownie, jest zaskakująco realistyczna. Bohaterka nie zakochuje się, jak to często bywa, a jest już zakochana; jest w stałym związku, ale w gruncie rzeczy nie wierzy w to, że tego przystojnego, pracowitego chłopaka jest warta. Autorka w naprawdę wiarygodny sposób opisuje jej zachowania, jednocześnie częściej faktycznie pokazując, niż tylko pisząc. Ta relacja jest zaś o tyle istotne, że to tak naprawdę wokół niej kręci się główna część historii, mimo że nie jest to stricte romans. Tu warto dodać, że w książce pojawiają się opisy scen erotycznych, jednak są one bardzo zdawkowe, Black zdecydowanie nie na tym się skupia i to nie z ich powodu jest to powieść dla dorosłego czytelnika.
Poza aspektem kreacji bohaterów i ich relacji mamy tu też oczywiście aspekt fantastyczny, czyli kreację świata przedstawionego. Trafiamy do uniwersum urban fantasy, do naszego (alternatywnego) świata, w którym jedyną magią jest magia cieni, połączona trochę z magią krwi. W tym świecie dwadzieścia lat wcześniej ludzkość dowiedziała się o istnieniu nadnaturalnych sił. Zaczęto ich nie tylko używać na co dzień, ale także są one po prostu wykładane na uniwersytetach, badane. I choć tej magii pozornie nie ma „dużo”, bo nie mamy tu elfów/wampirów/czarownic/innych cudów na kiju to wydaje mi się, że jest naprawdę dość dobrze rozpisana i jest jej wystarczająco, by dobrze i w interesujący sposób wypełniła świat.
Jednocześnie przez pochodzenie Charlie czytelnik nie obraca się w sferach wyższych, naukowych, a raczej w dość niebezpiecznym półświatku, gdzie każdy chce zgarnąć jak najwięcej tajemnic cieni dla siebie. To kuszące motywy, które jednak często autorom nie wypadają najlepiej, bo mimo wszystko nie są proste do realizacji, ale jak już pisałam, moim zdaniem to jak najbardziej Holly Black wyszło.
Dostajemy tu więc i dobrze rozpisanych bohaterów, i całkiem ciekawy system magiczny z jasnymi zasadami, i gęsty, raczej mroczniejszy klimat. Ponadto uważam, że historia ma dość prosty, ale naprawdę satysfakcjonujący zwrot akcji pod sam koniec, bohaterzy naprawdę są wiarygodni i mimo swoich wad dają się polubić, że jest wystarczająco realistyczne i popkulturowo jednocześnie i… po prostu dałam się w to wszystko wkręcić. A to wcale nie zdarza się aż tak znowu często.
Na pewno „Księga nocy” nie będzie tytułem dla tych, dla których triggerem są historie z dość realistycznie przedstawionymi dysfunkcjonalnymi rodzinami i relacjami, bo jednak to na nich Charlie jest zbudowana jako bohatera. To powieść, która wymaga też odrobinę cierpliwości, bo zdaje sobie sprawę z tego, że nie każdy ma ochotę brnąć przez taki kawał powieści głównie po to, by poznać przeszłość protagonistki (w tym przypadku naprawdę uzasadnioną, nie jak np. w „Archiwum burzowego światła” Sandersona). To też nie jest romans, to nie jest erotyk. Relacje w tej historii są moim zdaniem naprawdę bardzo ważną jej częścią, ale ona po prostu nie jest o znajdowaniu pożądania i leceniu z kimś do łóżka. Nie jest to też powieść dla młodzieży, bo zawiera takie sceny, które zdecydowanie kategoryzują ją jako co najmniej 16+. Niemniej, jeśli to wszystko Was nie odstrasza i jeszcze jej nie znacie, a macie ochotę na tego typu fantasy to może to być naprawdę fajny wybór.
Od dwudziestu lat wiedza o tym, że cień człowieka może ożyć, stając się marionetką swojego właściciela jest powszechna. Charlie zaś słynie z tego, że jest w stanie ukraść lub zdobyć wszystko, co jest potrzebne do zdobywania wiedzy na temat tej wyjątkowej magii. Postanawia się jednak odciąć, chcąc rozpocząć normalne życie. Wkrótce odkrywa jednak, że jej chłopak nie jest tym,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-11-12
Avery na siedemnaście lat i ani grosza przy duszy. Wyróżnia ją inteligencja, jednak w szkole jest zwyczajną, szarą myszką. Aż do dnia, kiedy okazuje się, że pewien miliarder zapisał jej w spadku cały swój majątek. Zasada jest jedna: ma przez rok mieszkać pod jego dachem.
Nim za tę książkę się zabrałam, przewijała mi się co jakiś czas w książkowych mediach społecznościowych. Nie słuchałam raczej pełnych opinii, ale, tak czy siak, wytworzyła mi się pewna wizja tej książki. I dlatego też sięgając po „The Inheritance Games” wydawało mi się, że będzie to jakaś historia z zagadkami, które będę mogła rozwiązywać wraz z bohaterką. Przy okazji wydawało mi się, że całość będzie miała motyw podobny do krwawych igrzysk i że będzie po prostu czymś, co trzyma w napięciu przez cały czas. Dostałam jednak coś trochę innego.
Faktycznie Avery trafia do domu milionera, który kochał zagadki. Jego wnukowie, będący w zbliżonym wieku do protagonistki, powtarzają to wielokrotnie. Historia zaś polega głównie na rozwiązywaniu zagadki dotyczącej tego, czemu akurat ona dostała spadek, a nie krewni mężczyzny. Jednakże nie jest to zagadka, którą można śledzić i próbować na bieżąco rozwiązywać. Ona jest zrozumiała dla bohaterów, ale nie dla czytelnika, w związku z czym nie ma tutaj możliwości, aby krok po kroku samodzielnie dochodzić do prawdy.
Rozczarowałam się pod tym względem i przyznam, że dla mnie, dorosłego czytelnika, lektura była po prostu dość nudnawa. Niby sporo się tu działo, ale postacie często powtarzały dokładnie to samo. Nie był to romans, a Avery regularnie musiała komentować piękne klaty chłopców, nawet jeśli pomiędzy nimi nie dochodziło do większych bliższych interakcji (chociaż wątek romantyczny się pojawia). Sporo jest tu też obyczajowych, szkolnych scenek, które nie były napisane wystarczająco ciekawie, by utrzymać moje zainteresowanie, a nie jestem już w wieku, w którym po prostu czytanie o chodzeniu do szkoły jest wystarczające.
Ponadto autorka książki chyba sama nie do końca rozumie, ile tak naprawdę funduszy odziedziczyła jej bohaterka. Avery z dnia na dzień stała się jedną z kilku najbogatszych osób w USA i tym samym raczej nie uczęszczałaby do zwykłej szkoły z internatem o podwyższonym standardzie, bo to byłoby po prostu dla niej dość niebezpieczne. Niemniej, rozumiem, że jest to część konwencji.
Sam styl tej książki jest bardzo lekki, wchodzący bez większego problemu, więc w tym względzie „The Inheritance Games” spełniają swoją funkcję.
Nie jest to najgorsza książka, jaką czytałam w ostatnim czasie i rozumiem, skąd wzięła się jej popularność. Niemniej, chyba miałam jednak nadzieję, że będę się w trakcie lepiej bawić. Rozumiem, jeśli dla kogoś taka opowieść daje wystarczającą satysfakcję i też nie mam zamiaru odradzać osobom, które czują, że to lektura dla nich, ale warto chyba wziąć pod uwagę swoje oczekiwania do lektury.
Avery na siedemnaście lat i ani grosza przy duszy. Wyróżnia ją inteligencja, jednak w szkole jest zwyczajną, szarą myszką. Aż do dnia, kiedy okazuje się, że pewien miliarder zapisał jej w spadku cały swój majątek. Zasada jest jedna: ma przez rok mieszkać pod jego dachem.
Nim za tę książkę się zabrałam, przewijała mi się co jakiś czas w książkowych mediach...
2023-11-06
Antian to królestwo, w którym panuje Wola, magiczna siła, którą władać może jedynie władca. Urodzony w dobrej rodzinie Tagard Logor Szalan odkrywa w sobie pasję do nauki. Pragnie nie tylko tworzyć unikatowe wynalazki, ale również chce zostawić świat lepszym, niż zastał. Nie jest jednak świadom, jakich poświęceń będzie to wymagać.
Są książki, które zdobywają nominacje do nagród i człowiek zastanawia się, jakim cudem to się zdarzyło. Na całe szczęście, są też takie, które te nominacje zdobywają w sposób całkowicie zasłużony. „Bóg Maszyna” to debiut Joanny Gajzler, który w 2021 roku miał szansę zdobyć Zajdla. I choć uważam, że nagrodzony wówczas „Płomień” zdecydowanie na to zasłużył, to cieszę się, że i ta powieść została zauważona, bo to naprawdę solidny, rozrywkowy steampunk.
Jak to z debiutami bywa, jest wprawdzie trochę nieoszlifowany. Pojedyncze słowa być może wymagałyby podmienienia na inne, czy lekką zmianę szyku, by tekst był nieco płynniejszy. Powieść ma również drobne problemy z tempem. To są jednak naprawdę nieduże problemy w stosunku do tego, co „Bóg maszyna” jako całość oferuje.
To tak naprawdę typowe „orgin story”: historia jednego bohatera, które pokazuje jego dorastanie i dojrzewanie, docieranie do momentu, w którym ma ostatecznie się znaleźć. To sprawia, że historia toczy się raczej powoli. Mnie jednak raczej to nie przeszkadzało. Co prawda, jak już wspominałam, w niektórych momentach być może lepiej byłoby, gdyby tempo troszeczkę przyśpieszyło, bądź gdyby COŚ więcej się zadziało, jednak generalnie mimo ogólnie spokojnej narracji, powieść Gajzler całkiem nieźle trzymała mnie w napięciu.
A to najpewniej przez sam styl autorki, który jest tym, co w rozrywkowej fantastyce lubię. Jest lekki, ale ma w sobie wystarczająco kolorytu i ciężaru, by jednak móc się troszeczkę w mojej głowie i emocjach zakotwiczyć historii. Oczywiście jest w nim jeszcze troszeczkę do poprawy (a przynajmniej było na etapie pisania tej powieści), ale mam poczucie, że autorka i tak pisze w sposób zdecydowanie ciekawszy, niż większość typowych twórców fantastyki, skupiających się bardziej na rozrywkowej stronie tego gatunku.
Bohaterzy w powieści w moim odczuciu są prowadzone trochę tak, jak RPG-owe postacie, ale w dobrym znaczeniu tych słów. Miałam poczucie, że autorka zna i lubi swoich bohaterów; rozumie ich i podchodzi do nich z empatią, nawet jeśli popełniają swoje błędy wynikające z charakterów, jakie im nadała. Osobiście bardzo lubię mieć poczucie, że autor wykreował świat, wrzucił do niego jakieś wymyślone postacie i po prostu trochę pozwolił im żyć „po swojemu”. Niełatwo czasem nad takim tekstem zapanować, zwłaszcza jeśli nie zaplanowało się go porządnie od początku do końca (nie mam pojęcia, jak to było w tym przypadku), ale wydaje mi się, że w „Bogu maszynie” to po prostu zostało zrobione i zadziałało
Przy tym wszystkim uważam, że to jedna z niewielu książek od dawna, w której naprawdę wciągnęłam się w dworskie intrygi. Autorzy często próbują to robić, starają się tym bawić, bo jest to niewątpliwie interesujący motyw, ale naprawdę nieczęsto czuje się w nie zaangażowana, a tu po prostu się to udało. Zdecydowanie podoba mi się też ogólna dynamika pomiędzy bohaterami, którzy po prostu wzajemnie się uzupełniają.
Sama książka, jak i świat przedstawiony mają przyjemny, steampunkowy klimat. Całość jest wystarczająco oryginalna, by nie wydawała się kopią czegoś, ale jednocześnie jest na tyle typowa dla gatunku, aby czytelnik po prostu rozumiał, co czyta, bez konieczności nadmiernego wysiłku umysłowego. I mi osobiście tego typu kompromis jak najbardziej odpowiada.
Przez wolne tempo oraz fakt, że jest to po prostu historia początku (nie zakończenia!) bohatera doskonale wiem, że nie będzie to opowieść, która „siądzie” każdemu w tym samym stopniu, co mi. Jednocześnie sama sobie życzyłabym większej ilości właśnie tego typu fantastyki – takiej, co wciąga i bawi, ale jednocześnie wcale nie męczy nadmiernie głowy i nie nudzi zupełną wtórnością, czy zupełnie przezroczystym stylem.
PS Jeśli lubicie Victora z „Arcane” to w tej historii znajdziecie trochę punktów wspólnych.
Antian to królestwo, w którym panuje Wola, magiczna siła, którą władać może jedynie władca. Urodzony w dobrej rodzinie Tagard Logor Szalan odkrywa w sobie pasję do nauki. Pragnie nie tylko tworzyć unikatowe wynalazki, ale również chce zostawić świat lepszym, niż zastał. Nie jest jednak świadom, jakich poświęceń będzie to wymagać.
Są książki, które zdobywają nominacje do...
2023-11-02
Bibliotekarka Margo wywodzi się z rodziny czarownic, ale kategorycznie odmawia używania i nauko czarów. Pewnego dnia spotyka się z przyjaciółką i udaje przed nią, że rzuca zaklęcie, mające przywołać jej wymarzonego mężczyznę. Nie wie jednak, że czar okazał się zaskakująco udany.
Ta książka wzbudza we mnie sprzeczne emocje. „Do zakochania jeden urok” to powieść, którą napisała Ludka Skrzydlewska. Nie znałam wcześniej tej autorki, a wydawnictwu Kobiecemu nieszczególnie ufam, jeśli chodzi o jakość literatury, ale przyznaję, że… kupiła mnie okładka. Ot, tak po prostu uznałam, że całkiem mi się podoba i w związku z tym przeczytam sobie tę książkę, zwłaszcza że tematycznie idealnie wpasowywała mi się jako książka na „dobranoc” i przerywnik od cięższej Ursuli Le Guin. I mniej więcej przez pierwszą połowę plułam sobie w brodę za tę decyzję.
To, co od razu rzuciło mi się negatywnie w oczy to styl autorki. Wprawdzie dość lekki, ale zdecydowanie wymagający (jeszcze?) większego wsparcia redakcji. Już od pierwszych stron narracja powtarza nam kilkukrotnie, kto jest kim, gdzie studiowała Margo, dlaczego wróciła, gdzie wróciła, jak bardzo jest wyjątkowa, jak bardzo jest normalna, jak bardzo bardzo lubi tego przystojnego weterynarza i jak bardzo lubi i jednocześnie nie lubi swojej rodziny. Nie ma w tym za grosz subtelności, a powtórzenia przynajmniej dla mnie szybko stały się po prostu męczące.
Gdy już zostaje nam ustanowione, kto jest kim i dlaczego troszeczkę się ten stan rzeczy normuje, ale w dalszym ciągu w trakcie zdarzają się w narracji tego typu powtórzenia, tak jakby czytelnikowi TRZEBA BYŁO KONIECZNIE o wszystkim przypominać, bo przecież, po co uwierzyć w jego intelekt i w to, że załapał już za pierwszym razem.
W każdym razie, po tym niezbyt zgrabnym wstępie, autorka wrzuca nas do pierwszego segmentu powieści, w którym to Margo wpada w miłosny trójkąt. I jeden, i drugi mężczyzna jest protagonistką szczerze zainteresowany, choć ta jest przecież zwykłą szarą myszką. Żaden też w moim odczuciu nie ma z nią żadnej chemii, obydwoje zachowują się dość toksycznie (Margo zresztą troszkę też), a ten, którego bohaterka sobie „wyczarowała” wzbudzał we mnie cały czas szczególną nieufność. Nie chce tu zbyt wiele zdradzać, jednak sposób, w jaki jest wykreowany Theo, określiłabym po prostu jako „creepy”.
Przyznaję, obawiałam się, że tak będzie wyglądała cała powieść i gdyby tak było, pewnie nawet bym jej nie skończyła. Pierwsza połowa naprawdę mnie męczyła i miałam poczucie, że w sumie nie mam czego w tej historii szukać.
W drugiej połowie jednak romans odchodzi na dalszy plan, a narracja zaczyna skupiać się na rozwiązywaniu rodzinnej tajemnicy. Oczywiście już w pierwszej połowie w narracji pojawiały się zapowiedzi, że coś takiego będzie miało miejsce, jednak spodziewałam się, że będzie to raczej dodatek, który pomoże doprowadzić do jakiegoś finału, jak to często w romantasy bywa, a nie aż tak mocna zmiana. Po prostu w którymś momencie ze słodkiego (sic!) romansu historia zmienia się w niemal pełnoprawny kryminał fantasy – być może nie najwyższych lotów, ale… całkiem wciągający.
Naprawdę tego kompletnie się nie spodziewałam. W jednej chwili miałam ochotę po prostu odłożyć to głupie romansidło, ale uznałam, że jeszcze kawałek… a potem ocknęłam się po przeczytaniu kilkudziesięciu stron, odkrywając, że wsiąknęłam, co ostatnio wcale nie zdarza mi się często.
Oczywiście to w dalszym ciągu była bardzo lekka historia, której styl naprawdę chwilami nie domagał, a zakończenie było w moim odczuciu dość łatwe do przewidzenia, jednak wydaje mi się, że autorce udało się wstrzelić w odpowiedni rytm opowiadania historii, a podpowiedzi i wskazówki stopniowo podawane czytelnikowi w pierwszej połowie książki zaczęły się „spłacać”.
Przyznaję, jest to trochę ironiczne, że w książce, która w ponad połowie jest po prostu romansem (bo w drugiej połowie też swoje elementy ma), najsłabszym ogniwem jest właśnie romans. Ta książka wygląda trochę tak, jakby autorka początkowo nie wiedziała do końca, co chce napisać i trochę kręciła się w kółko, a potem wszystko jej „kliknęło” i zaczęło tworzyć spójną całość. Chyba już dawno nie trafiłam na powieść, która w trakcie zmieniłaby się na lepsze, a nie na gorsze, i to w znacznym stopniu.
Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie wspomniała o chyba najgorszej scenie w tej powieści. [SPOILERY] Wyobraźcie sobie, że tajemnicza siła czyha na Wasze życie. Zmarła Wasza kuzynka, odszedł Wasz kot, Wasza matka i inny bliski człowiek są w szpitalu, prawdopodobnie przez Was. Czekacie jak na szpilkach na dalsze działania, wiecie, że lada chwila temat może ruszyć z kopyta. Co robicie w takiej sytuacji? Ja pewnie siedziałabym jak na szpilkach, odświeżając telefon, albo łażąc w kółko po pomieszczeniu. Margo zaś uznała, że to doskonały moment na przeżycie swojego pierwszego razu z miłością życia, o której właściwie nic nie wie. Na całe szczęście, scenka erotyczna była tylko jedna i to na dodatek całkiem krótka. [KONIEC]
„Do zakochania jeden urok” na pewno jest moim o dziwo, pozytywnym zaskoczeniem. Czy polecałabym tę książkę? Tym, którzy szukają lekkiej literaty pewnie tak, choć z zastrzeżeniem, że ma ona swoje problemy. Niemniej, oczywiście, jeśli ktoś ma kosę z romansami i jest szczególnie czuły na problemy ze stylem – zdecydowanie przemyślałabym dwa razy, czy jest sens po nią sięgać.
Bibliotekarka Margo wywodzi się z rodziny czarownic, ale kategorycznie odmawia używania i nauko czarów. Pewnego dnia spotyka się z przyjaciółką i udaje przed nią, że rzuca zaklęcie, mające przywołać jej wymarzonego mężczyznę. Nie wie jednak, że czar okazał się zaskakująco udany.
Ta książka wzbudza we mnie sprzeczne emocje. „Do zakochania jeden urok” to powieść, którą...
2023-10-21
Ava ma siedemnaście lat i przenosi się do nowej szkoły w Los Angeles. Marzy o tym, aby być zwyczajną, lubianą dziewczyną, na którą nikt nie zwraca niepotrzebnej uwagi. Szybko jednak okazuje się, że przykuwa wzrok Samuela Westona, księcia lokalnej mafii.
„Książę mafii” to kolejna książka, za którą zabrałam się w ciemno, szukając czegokolwiek lekkiego do czytania przed snem. Absolutnie nie spodziewałam się jednak, że powieść Mathie Rocks będzie aż tak kiepska, że zatrzymam się na niej na dobrze ponad miesiąc.
Ta powieść jest w moim odczuciu napisana tak kiepsko, że bardzo szybko staje się denerwująca. Fabule brakuje sensu i wiarygodności choćby na filmowym poziomie, a pomiędzy bohaterami po prostu nie na żadnej chemii.
Chyba według założenia autorki, miał to być typowy romans z relacją typu hate-love. Dostajemy więc nieco zadziorną i niepokorną Avę oraz chłopaka, który uważa, że wszystko należy do niego. Samuel jest niezwykle toksyczną postacią, która zachowuje się względem protagonistki wręcz niewybaczalnie. Ava nie ma najmniejszego powodu, aby chłopaka lubić, jednak mimo wszystko coś (czyli wygląd) jej mu w nim imponuje. Niemniej, przez prawie pierwszą połowę książki Weston jest dla niej po prostu bardzo niemiły, jednocześnie szybko uznając ją za swoją własność.
I przyznaje, że tę pierwszą część książki męczyłam najdłużej. To segment, w którym każda kolejna scenki wygląda podobnie do poprzedniej. Samuel robi coś nieprzyjemnego protagonistce, ona się wścieka, kłócą się, on uznaje ją za swoją i idą dalej. Oczywiście przy regularnym przypominaniu czytelnikowi, że Weston jest dojrzalszy niż przeciętny nastolatek (czego absolutnie nie widać) i zdecydowanie na tle takowego się wyróżnia.
Gdy fabuła zaczyna nieco bardziej się rozkręcać, staje się odrobinę bardziej zjadliwa, ale nie mniej głupia i naiwna. Nie jestem w stanie uwierzyć w takie przedstawienie mafii; działania bohaterów często są irracjonalne, a miłość, która powoli rozkwita pomiędzy Avą i Samuelem jest kompletnie niewiarygodna.
Sam styl autorki też brzmi raczej dość amatorsko. Jest prosty i lekki, ale zarazem dla mnie naprawdę męczący. Jedynym chyba z niewielu plusów jest to, że mimo pojawiających się w fabule trupów, nie ma w niej scen erotycznych, co w teorii daje nam „365 dni” Blanki Lipińskiej w wydaniu dla nastolatków, chociaż biorąc pod uwagę toksyczność relacji przedstawionych w historii i tak chyba nie polecałabym tej powieści młodzieży jako dobrej lektury. Rzecz jasna, czytać nie zabronię: po prostu nie mam zamiaru jako takiej polecać.
Dopiero po fakcie zorientowałam się, że w moje ręce trafił kolejny „hit polskiego Wattpada”. Mój czytelniczy rok 2023 jest chyba właśnie pod znakiem takich książek, bo jakimś cudem ostatnio regularnie wpadają w moje ręce (tym razem kompletnie nieświadomie) i niestety, jak na razie żadnej z nich nie mogę nazwać po prostu dobrą książką. „Księcia mafii” rzecz jasna również nie, a biorąc pod uwagę, że wybrałam tę lekturę zupełnym przypadkiem, bez wcześniejszego riserczu czy wiedzy na jej temat, nie byłam przecież negatywnie nastawiona w stosunku do niej.
Ava ma siedemnaście lat i przenosi się do nowej szkoły w Los Angeles. Marzy o tym, aby być zwyczajną, lubianą dziewczyną, na którą nikt nie zwraca niepotrzebnej uwagi. Szybko jednak okazuje się, że przykuwa wzrok Samuela Westona, księcia lokalnej mafii.
„Książę mafii” to kolejna książka, za którą zabrałam się w ciemno, szukając czegokolwiek lekkiego do czytania przed...
Co dekadę Towarzystwo Aleksandryjskie wybiera sześciu młodych, uzdolnionych Medejów, aby wybrać pięciu nowych członków. Ci, którym uda się wstąpić do organizacji zyskają nie tylko prestiż, ale również dostęp do tajnej wiedzy.
Czasem sprawdzam książki tylko dlatego, że stały się popularne, choć często zabieram się za to już po tym, jak ich pierwszy moment przeminie. I tak było z „The Atlas Six”. To książka Olivie Blake, która stała się swego czasu sensacją tzw. booktoka, której okładka regularnie mi się przewijała. Znając tylko ogólny koncept wzięłam się za lekturę i… na Merlina, jakie to cholerstwo było nudne.
Sam początek wydał mi się naprawdę całkiem przyjemny. Pomysł z tajnym towarzystwem, które rekrutuje nowych członków mógł wypalić, a sam styl Blake jest prosty, lekki, nie wymagający szczególnego skupienia się, ale jednocześnie wydawało mi się, że ma w sobie odpowiednio dużo ciężaru, by nie wypadać infantylnie. Kilka pierwszych scenek dało mi zaś nadzieję, że być może z całości złoży się całkiem składna powieść.
Problem tej powieści polega jednak na tym, że ostatecznie nie ma w niej za bardzo fabuły. Autorka nakreśliła ogólną sytuację, wrzuciła szóstkę bohaterów do jednej przestrzeni i skupiła się na interakcjach pomiędzy nimi. Postacie siedzą więc na kupie, rozmawiając i „dramkując” niczym szkolni uczniowie. Niby przy okazji zapoznają się z jakimiś magicznymi tajemnicami, ale wyraźnie widać, że nie to jest celem autorki. Pojawiają się tu jakieś elementy światotwórstwa, ale raczej dlatego, że wypadałoby coś czasem czytelnikowi podrzucić.
Osobiście lubię dobrze napisane relacje pomiędzy postaciami i skupienie się na bohaterze, tyle tylko, że nie w takim wydaniu. „The Atlas Six” zdaje się pływać po płyciźnie także w tym względzie. Przyznam też, że upływ czasu i stawka związana z dołączeniem do Towarzystwa nie są zbyt mocno odczuwalne. Człowiek nawet nie wie, kiedy w życiu bohaterów upłynęło pół roku (przecież to było tylko kilka scenek!), a wszystkie sekwencje walki, czy te związane z tajemnicami towarzystwa są wyraźnie spychane na dalszy plan bądź wykorzystywane do tego, by postacie mogły pomiędzy sobą trochę ponarzekać i się pokłócić.
Wydaje mi się, że jeśli komuś akurat spodobają się te postacie to „The Atlas Six” może być dla takiej osoby dobrą lekturą. Ja jednak nie umiem utożsamić się z żadnym z bohaterów, są mi oni zupełnie obojętni. Dlatego koniec końców ta powieść naprawdę szybko zaczęła mnie męczyć i gdyby nie moje samozaparcie to po prostu odłożyłabym ją po jakiejś ⅓. Miałam jednak cały czas nadzieję, że ta fabuła się tu jednak pojawi, że autorka po tym, jak zbuduje bohaterów, skupi się na faktycznej opowieści. To się jednak nie stało; na samym finale wprawdzie pojawia się ciut więcej akcji, ale przynajmniej dla mnie nie był on satysfakcjonujący.
Dlatego też jeśli kusi Was lekka lektura, która skupia się na „szkolnych” dramkach w klimacie quasi-dark-academia to być może „The Atlas Six” warto sprawdzić. Ale w każdym innym przypadku raczej odradzam – to nie jest ani dobra powieść o bohaterach, ani ciekawe fantasy, które jest jakoś szczególnie warte uwagi.
Co dekadę Towarzystwo Aleksandryjskie wybiera sześciu młodych, uzdolnionych Medejów, aby wybrać pięciu nowych członków. Ci, którym uda się wstąpić do organizacji zyskają nie tylko prestiż, ale również dostęp do tajnej wiedzy.
więcej Pokaż mimo toCzasem sprawdzam książki tylko dlatego, że stały się popularne, choć często zabieram się za to już po tym, jak ich pierwszy moment przeminie. I tak...