Biblioteczka
2024-04-28
2024-04-15
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym, lekkim, ale całkiem zjadliwym fantasy. Mam poczucie, że niewiele się tu w gruncie rzeczy w stosunku do tomu pierwszego zmienia, być może poza faktem, że ta część jest, jak to w przypadku trylogii bywa, dość przejściowym tomem, będącym przygotowaniem i podbudową do większego finału.
Książkę można podzielić właściwie na dwie części. Pierwsza część rozgrywa się głównie na morzu i przyznam, że ten fragment podobał mi się bardziej. Lekka przygoda, drobna tajemnica związana ze statkiem, którym porusza się Alina i Zmrocz, połączona z całkiem sprawnie napisanymi relacjami między bohaterami była dla mnie dość satysfakcjonująca. Bardugo, nawet na wczesnym etapie swojej pisarskiej kariery, naprawdę potrafiła dość sprawnie budować historię.
Druga część to już przede wszystkim intrygi wokół polityczne, kiedy to Alina musi podjąć próbę przejęcia i utrzymania władzy. I ta część niestety moim zdaniem wypada trochę gorzej. Nie czułam w trakcie lektury odpowiedniego upływu czasu, czasem miałam wrażenie, że rozwój bohaterki jest wymuszony przez fabułę, ale nie jest zbyt naturalny. Rozumiem, z czego wynika, wiem, co Bardugo chciała tu pokazać, ale po prostu zabrakło jej tu chyba umiejętności wykreowania tak mocnej zmiany. Sama warstwa polityczna też nie jest szczególnie ciekawa i rozbudowana, przynajmniej nie w moich oczach. Jednak pisanie samej przygody wychodziło w tej książce autorce lepiej.
Właściwie trudno mi tu dodać cokolwiek więcej. Jeśli komuś podobał się tom pierwszy to wydaje mi się, że po drugi po prostu również można sięgnąć. Ten cykl nie jest moim zdaniem żadnym „must read”, ale jeśli ktoś szuka rozrywkowej i w miarę krótkiej trylogii fantasy z lekkim stylem to i „Cień i kość”, i „Oblężenie i nawałnica” są po prostu OK.
Alinie udało się uciec z Ravki. Podróżuje wraz z Malem, szukając drogi do własnej wolności. Zmrocz jednak ponownie wpada na jej trop, ruszając na poszukiwanie węża morskiego, amplifikatora, który ma jeszcze bardziej wzmocnić siłę przywoływaczki słońca.
Tak jak i tom pierwszy, tak i drugi z trylogii o Alinie, czyli „Oblężenie i nawałnica” pióra Leigh Bardugo jest prostym,...
2024-03-29
Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.
„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie właściwie przypadkiem: kupiłam ją po prostu na promocji, nie zwracając za bardzo uwagi na to, czym ta powieść jest. Już po lekturze zaś sprawdziłam opinie innych czytelników, których spora część uważa, że ta historia ma w sobie sporo niewykorzystanego potencjału. Ja nie do końca się z tym zgadzam. Dla mnie „Księga żywych sekretów” to po prostu dość zwyczajna powieść młodzieżowa, która może nie pochłonęła mnie jakoś szczególnie, ale po prostu spełnia swoją rolę.
Gdybym przeczytała tę książkę, mając z 12-14 lat jest szansa, że naprawdę by mi się spodobała. Bo w moim odczuciu to po prostu jest powieść dla nieco młodszej młodzieży. Obecnie często i to takich osób trafiają powieści romantasy, które próbują „udawać” dorosłe fantasy, stąd być może te opinie. Mam poczucie, że wielu dzisiejszych czytelników przywykło do nieco innego typu powieści. „Księga żywych sekretów” to zaś powieść młodzieżowa w nieco „starszym” stylu. Nie podejmuje nawet próby budowania takiego w pełni rzeczywistego świata fantasy, tkwiąc gdzieś pomiędzy bajką a zwykłym fantasy. Wymaga więc, zwłaszcza na początku, pewnego zawieszenia niewiary.
Jest to też raczej powieść przygodowa, skupiająca się na przyjaźni głównych bohaterek, traktując je na równi, ale też nie wnikająca jakoś głęboko w bohatera. Tu się dzieje i ma się dziać. Osobiście nie potrafiłam w pełni w tę powieść wsiąknąć, nieszczególnie interesowała mnie fabuła, czegoś mi tu jednak brakowało, jednak ponownie, może to wynikać z tego, że po prostu nie jestem docelowym targetem tej książki i uważam, że obiektywnie rzecz biorąc, to po prostu jest poprawnie napisana powieść dla młodzieży.
Styl pojawiający się w tej powieści jest poprawny, choć nie zaskakuje szczególnie. Nie bazuje raczej na długich opisach, jak już mówiłam, skupia się dość mocno na samej przygodzie. To książka, którą czyta się bardzo szybko, ale brakuje jej jednak chociaż odrobiny więcej klimatu, czy jakiegoś takiego zostania z bohaterem, poczucia zagrożenia, czy jakichkolwiek konkretnych emocji. Ale ponownie, wydaje mi się, że część z tych cech dla młodego czytelnika może być zaletą.
Sam pomysł na tę historię nie jest wcale zły. Choć motyw „wchodzenia” do książki niczym nowym nie jest, Roux ujęła go na swój sposób, który moim zdaniem w tej historii po prostu działa w wystarczającym stopniu.
„Księga żywych sekretów” to nie jest moja książka, moja literatura, a przynajmniej już nią nie jest (kiedyś może i by nią była). Jednak jeśli szukacie jakiejś książki o przyjaźni z odrobiną dreszczyku dla młodej osoby, może takiej, która dopiero zaczyna przygodę z fantastyką i miewa problem z immersją w zupełnie odrębne światy to będzie dobry wybór. Zwłaszcza, że to niezbyt długa i jednotomowa powieść.
Adelle i Connie mają po szesnaście lat. Przyjaźnią się od lat i obydwie uwielbiają tę samą powieść. „Moira” to romans, który szczególnie rozbudził wyobraźnie Adelle. Gdy dziewczyna znajduje sposób, postanawia przenieść się wraz z przyjaciółką do świata ulubionej powieści. Tam jednak nic nie jest takie, jak się wydaje.
„Księga żywych sekretów” Madeleine Roux trafiła do mnie...
2024-02-24
Albo pracujesz przy wrakach, zbierając złom i masz szczęście, albo umierasz. Nailer jest nastolatkiem żyjącym w świecie zniszczonym przez ekologiczną katastrofę. Pewnego dnia sztorm wyrzuca na wybrzeże bogato wyposażony statek, w którym chłopak znajduje żywą dziewczynę. Nailer staje przed ważnym wyborem: pozbawić ją życia i zgarnąć całe bogactwo dla siebie lub postąpić w zgodzie z sumieniem, ocalając jej życie.
Paolo Bacigalupi to naprawdę utalentowany pisarz fantastyki, choć krążący raczej wokół jednego motywu. Wszystko, co od niego dotychczas przeczytałam, to historie poruszające tematykę zmian klimatycznych i tego, jak będą one wpływać na przyszłość ludzi. „Złomiarz” nie jest wyjątkiem. To powieść młodzieżowa osadzona w bardzo typowym dla tego autora świecie.
Jednocześnie jest to najprostsza i przez to chyba najsłabsza jego powieść spośród trzech (włącznie z tą), które przeczytałam. Nie oznacza to absolutnie, że jest zła. To naprawdę niedługa, a co za tym idzie niezbyt skomplikowana opowieść i chyba przez to wypada na tle pozostałych dość blado, chociaż jednocześnie warto zaznaczyć, że jest nieco bardziej rozrywkową historią.
Mam jednak wątpliwości co do tego, czy Bacigalupi potrafi pisać stricte dla młodzieży. Pod względem fabularnym to naprawdę dość schematyczna historia, typowa przy historiach dla tego targetu, ale mam wrażenie, że klimat może być tu trochę przytłaczający, ciężki. Choć nie pojawiają się tu aż takie okrucieństwa, po jakie autor potrafi sięgać w swoich innych tekstach, to jednak jest dość brutalnie, realistycznie. „Złomiarz” jest powieścią z raczej nieprzyjemnym światem. Muszę też dodać, że personalnie za takimi realiami w historiach dla młodzieży nie przepadam, przynajmniej nie zazwyczaj, także to też na pewno obniżyło nieco mój entuzjazm.
Brakowało mi tu też nieco w języku Bacigalupiego. To może nie jest pisarz, który słynie ze stylu, ale w swoich historiach dla dorosłych jakoś lepiej operował językiem, wszystko było bardziej barwne, bardziej wciągające. Ponownie, „Złomiarz” nie jest zły; jest po prostu słabszy, niż inne powieści, które od autora czytałam i to chyba na każdym poziomie, zarówno pod względem kreacji świata, jego skomplikowania, poruszanych tematów czy kreacji bohaterów. A że historia jest krótka to miałam też poczucie, że wszystko dzieje się naprawdę szybko, że nie mam czasu na oddech w trakcie. W przypadku powieści dla młodzieży jestem w stanie to uzasadnić, nie uważam tego za jakiś wielki błąd warsztatowy, ale przyznaję, że nieco mi to przeszkadzało.
Drugi tom już czeka na mnie na półce i na pewno się z nim zapoznam, bo mam do Bacigalupiego słabość. Jego „Wodny nóż”, „Nakręcana dziewczyna” i opowiadania pokazały mi wyraźnie, że potrafi kreować ciekawe i ważne historie. „Złomiarz” jednak jest dla mnie trochę ciekawostką, przerywnikiem między innymi książkami, a nie opowieścią, która pozostanie mi na dłużej w pamięci.
Albo pracujesz przy wrakach, zbierając złom i masz szczęście, albo umierasz. Nailer jest nastolatkiem żyjącym w świecie zniszczonym przez ekologiczną katastrofę. Pewnego dnia sztorm wyrzuca na wybrzeże bogato wyposażony statek, w którym chłopak znajduje żywą dziewczynę. Nailer staje przed ważnym wyborem: pozbawić ją życia i zgarnąć całe bogactwo dla siebie lub postąpić w...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-10-23
Dubhe uciekła z gildii zabójców i wraz ze swoim władającym czarami przyjacielem poszukuje Sennara. W tym czasie Ido wyrusza w poszukiwanie syna zmarłej Nihal, który po śmierci matki odciął się od ojca, ścigając się z czasem. Jeśli to gildia dotrze do niego pierwsza, mężczyźnie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Przyznam szczerze, że byłam przekonana, że w prozie Lici Troisi nie ma już dla mnie żadnych emocji. Że po drugi tom „Wojen świata wynurzonego”, czyli po „Dwie wojowniczki” sięgam tylko dlatego, że mam tę książkę na półce. W końcu „Kroniki…” czytałam już dawno i wiem, że nie zrobiłyby na mnie tego samego wrażenia, co w szkole podstawowej, dwa tomy „Legend…” wydawały mi się zupełnie niemrawe, a pierwszy tom z tego cyklu też niczego lepszego nie zapowiadał. Ale jednak autorka odrobinę mnie zaskoczyła.
Oczywiście, to nie tak, że drugi tom z cyklu nagle stał się zupełnie wybitną nowatorką lekturą. To w dalszym ciągu dość sztamowe młodzieżowe fantasy w starym stylu: z nieco topornym językiem, z delikatnym romansem bez scen erotycznych oraz z bardzo typowymi schematami. To jedna z tych powieści, które mi czyta się bardzo szybko, bo mimo wszystko nie ma w nich czegoś, czego bym już nie znała. Nie muszę zastanawiać się nad worldbuildingiem, czy pochylać nad kreacją bohatera, bo widziałam już to wielokrotnie.
Miałam jednak poczucie, że w tomie pierwszym autorka ustanowiła to, co do ustanowienia było, więc teraz akcja powoli rusza z kopyta. Bohaterowie ruszają w podróż i przeżywają swoje przygody. Dlatego też po prostu tę część czytało mi się nieco lepiej, niż poprzednią, co już samo w sobie odebrałam jako plus.
To, co jednak mnie w tej książce zaskoczyło to… moja reakcja na Ida. Mimo wszystko do „Kronik świata wynudzonego” mam trochę nostalgii. Relacja Sennara i Nihal była jedną z moich ulubionych przez lata i to chyba trochę dzięki niej odkryłam, że bardzo lubię motyw od przyjaźni do miłości. W tamtym okresie to było dla mnie coś nowego. W związku z czym w momencie, w którym Ido przybywa do miasta, w którym historia Nihal się rozpoczęła, poczułam po prostu ukłucie nostalgii, mając poczucie, że trochę współodczuwam razem z bohaterem. W takich chwilach naprawdę chciałabym wrócić do tamtych czasów, kiedy czytanie było łatwiejsze, bo człowiek mniej znał, mniej wymagał, mniej narzekał i po prostu mógł cieszyć się lekturą.
To też sprawiło, że trochę pożałowałam wyboru Troisi co do doboru bohaterów. Wiem, że autorka po prostu pisze powieści dla młodzieży, ale naprawdę nie miałabym nic przeciwko, gdyby spróbowała napisać coś dla dorosłych, z dojrzalszymi bohaterami, bo mam poczucie, że z tego mogłoby wyniknąć coś sympatycznego.
Mam wrażenie, że przez trudną dostępność książek z tego cyklu, jak i w ogóle powieści Lici Troisi mało kto będzie dziś na siłę tych powieści szukał na półce. Prawdopodobnie słusznie, bo podobnych historii nie brakuje, a często są jednak lepiej dopasowane do obecnych czasów, poruszając bardziej interesujące dla młodzieży tematy. Ale jednak w tym włoskim fantasy coś tkwi, mimo że prawdopodobnie do tych książek raczej prędko nie wrócę. No, chyba że zdobędę ostatnie dwa brakujące mi tomy (trzecie z dwóch cyklów), jednak z tego co widzę, nie będzie to wcale aż tak proste.
Dubhe uciekła z gildii zabójców i wraz ze swoim władającym czarami przyjacielem poszukuje Sennara. W tym czasie Ido wyrusza w poszukiwanie syna zmarłej Nihal, który po śmierci matki odciął się od ojca, ścigając się z czasem. Jeśli to gildia dotrze do niego pierwsza, mężczyźnie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Przyznam szczerze, że byłam przekonana, że w prozie Lici...
2023-09-04
W świecie, w którym dziewczyna nie może być krawcem, niedołężny ojciec Mai zostaje wezwany do wzięcia udziału w konkursie na twórcę cesarskich strojów. Dziewczyna wyrusza w podróż zamiast niego w przebraniu własnego brata. Przed wyjazdem dostaje jednak od ojca nożyczki po swojej babce.
„Tkając świt” Elizabeth Lim to powieść, która zauroczyła mnie tytułem, a przez swoją okładkę pobudziła moją wyobraźnię. Gdy zaczęłam ją czytać, szybko okazało się jednak, że to będzie jednak raczej po prostu lekka lektura. A potem było tylko gorzej. Uwaga, nie mam zamiaru się w tym tekście ograniczać, więc ostrzegam — będą s p o i l e r y.
Sam początek wydawał mi się być może nieco naiwny, ale wprowadzał ciekawy motyw: główna bohaterka po prostu lubi i umie szyć. I na tym etapie nie miałam do powieści wielkich zarzutów. Problemy zaczęły się, gdy Maia trafiła do cesarskiego pałacu i zaczął się sam konkurs na krawca.
Przede wszystkim, choć narracja bezustannie pisze o talencie protagonistki, o jej wyjątkowości i miłości do szycia to jednak nie widać tego w fabule. Właściwie wszystkie udane projekty to dzieło zaczarowanych nożyczek odziedziczonych po babce. Nie czułam, aby Maia faktycznie była dobrą krawcową, aby miała realną szansę pokonać w szeregach dużo bardziej doświadczonych od siebie krawców i właśnie to sprawiło, że w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka.
W tym czasie okazuje się, że jeden z krawców jest szczególnie niebezpieczny. Maia poznaje też lorda czarodzieja (aka prawą rękę cesarza), Edana, który okazuje się sarkastycznym 500-letnim młodzieńcem. Ten poznaje jej tajemnice i przez czas trwania konkursu po prostu się z nią droczy. Ich relacja nie wydaje się szczególnie głęboka: ja odbierałam ją bardziej jako flirtowanie, które nie budowało jednak wspólnych wspomnień, czy większej więzi. Wkrótce o tym, że Maia jest kobietą, dowiaduje się również jej przeciwnik, który zachowuje to dla siebie (Maia ma świadomość, że on wie). Z kolei protagonistka wie, że jej przeciwnik używa magii do tworzenia swoich prac.
Finał konkursu sprawił, że prawie odłożyłam tę książkę. Okazuje się wówczas, że dzieło Mai było lepsze, ale i tak wybór pada na jej przeciwnika, na co ona zaczyna krzyczeć, zdradzać jego tajemnice, a on odwdzięcza się tym samym. Ten przejaw mądrości z jej strony uczcijmy akapitem milczenia.
…………………………
Maia trafia do lochów i zamiast skupiać się na nadchodzącej egzekucji, wkurza się, że jej kumpel lord czarodziej nie zareagował. Co tam, że mogło mu również grozić skazanie. Że to nic by nie zmieniło. Czuje się zdradzona przez typa, który i tak powtarzał, że nie jest wcale jej przyjacielem. Co mnie jednak bolało bardziej — nikt nie wypomina jej, jak głupią decyzję podjęła w trakcie finału.
W każdym razie, następnie okazuje się, że jednak uratowały ją magiczne nożyczki i cesarz uznaje, że to jednak ona będzie dla niego szyć. Edan wymazuje wspomnienia o tym, że Maia to dziewczyna ze wspomnień wszystkich poza cesarzem, a następnie krawcowa dostaje kolejne zlecenie: ma uszyć trzy suknie, używając mitologicznych składników, które sama musi zdobyć.
W tym momencie Edan przestaje zachowywać się logicznie. Mimo że prawie nie zna Mai i tak łamie wolę cesarza i wyrusza razem z nią. Już samo to jest głupie, ale to jeszcze nie jest wszystko. Mianowicie, jako czarodziej, Edan musi być związany z jakimś panem, który ogranicza jego moc. Im bardziej magiczny sługa się oddala, tym bardziej słabnie jego moc, aż dochodzi do momentu, w którym zmienia się on w zwierzę do czasu powrotu. Cesarz jest oczywiście panem Edana. W związku z czym ten typ wyruszył w podróż z nieznajomą, wiedząc, że i tak dość szybko przestanie mieć możliwość, by realnie jej pomagać. No gratulacje.
Na tym etapie (to ok. ½ książki) powieść zmienia się w romans z elementami przygodowymi. Edan dość szybko z sarkastycznego gościa zmienia się w kochającego i czułego chłopaka z tragiczną przeszłością, który jako dziecko jadł głównie trawę i piach (tak było, nie kłamię). Maia wkurza się i krzyczy na Edana, bowiem to dojrzały sposób na przyjęcie informacji, że koleś nie chce się wiązać, bo nie jest wolną jednostką i wie, że to nie byłoby rozsądne. A potem protagoniści niby wykonują zadanie, ale jest wielka tragiczna drama i cliffhanger zapowiadający kolejny tom.
Przy okazji, w trakcie podróży postacie przemierzają sobie pustynie. Mimo że jest na niej gorąco, jadą za dnia, ale Maia tylko lekko się poci (po pustyni z tego co wiem, raczej porusza się nocą). Ale widzi, że Edanowi to nie przeszkadza, w związku z czym pyta się go, czy lubi pustynie. Ten odpowiada, że no w sumie to nie. Dlaczego, zadaje mądre pytanie Maia. Bo pustynia jest gorąca. XD Nie wiem, czemu redaktor nie usunął tego błyskotliwego dialogu. Ach, potem się okazuje, że Edan czuje tylko skrajne temperatury, więc to po prostu był sposób na zwinne wprowadzenie ekspozycji przez autorkę.
To absolutnie nie jest najgorsza powieść, jaką czytałam. Ot, przeciętniaczek, schematyczny, raczej głupiutki i trzymający się na ślinę, ale dalej funkcjonujący w powiedzmy, sensownych ramach. Dlatego rozumiem, jeśli komuś się podoba — to może być miła i lekka lektura. Z tym że dla mnie jednak tych głupotek było zbyt dużo, relacja bohaterów zbyt płytka (moim zdaniem książka nigdy nie rozbudowuje jej tak, by była wiarygodna), a styl i warsztat autorki za słabo rozwinięty. Rozumiem jednak, że jest to debiut, może jej kolejne dzieła są lepsze, acz chyba w najbliższym czasie tego nie będę sprawdzać.
W świecie, w którym dziewczyna nie może być krawcem, niedołężny ojciec Mai zostaje wezwany do wzięcia udziału w konkursie na twórcę cesarskich strojów. Dziewczyna wyrusza w podróż zamiast niego w przebraniu własnego brata. Przed wyjazdem dostaje jednak od ojca nożyczki po swojej babce.
„Tkając świt” Elizabeth Lim to powieść, która zauroczyła mnie tytułem, a przez swoją...
Sofia od lat marzy o tym, aby zostać księżniczką i uczyć się w Akademii Dobra i Zła. Jej przyjaciółka, Agata, wcale jednak nie popiera jej pragnień i chce przede wszystkim spokojnego życia. Gdy zostają porwane i zabrane do magicznego przybytku, wydaje im się, że zaszła wielka pomyłka. Sofia ma uczyć się w szkole dla złych, zaś Agata, której znacznie bliżej do wiedźmy, ma stać się dobrą królewną.
Powieści młodzieżowe, których akcja jest osadzona w magicznej szkole, zazwyczaj kręcą się wokół jednego schematu: bohater trafia do nowej rzeczywistości, poznaje ją razem z czytelnikiem, a następnie rozwiązuje zagadkę, która często wiąże się z pokonaniem tego jednego, złego przeciwnika. „Akademia Dobra i Zła”, którą napisał Soman Chainani trochę jednak ucieka od tego najbardziej podstawowego schematu, oferując coś nieco innego.
Ta książka dedykowana raczej młodszej młodzieży skupia się na przyjacielskiej relacji Sofii i Agaty, tworząc raczej żartobliwą rzeczywistość, której bliżej do parodii magicznych szkół, niż tych poważnego, solidnie rozpisanego uniwersum. To w żadnym razie nie jest wada „Akademii dobra i zła” - po prostu taki był pomysł autora na tę historię. Świat, który otacza prostagonistki ma być wyrazisty i przerysowany, by historia, którą autor opowiada mogła odpowiednio wybrzmieć.
W końcu tu chodzi o bardzo mocne kontrasty. Sofia jest postacią, która bardzo pragnie być dobrą i uczynną księżniczką, jednak jest to tylko jej powierzchowność. Tak naprawdę w duchu często krzywi się, woląc skupiać się po prostu na swojej urodzie. Z kolei Agata być może preferuje czarne kolory (bo nie widać na nich brudu) oraz cmentarze (bo tam ma święty spokój), ale jest w stanie dostrzec prawdziwe dobro. Żadna z nich nie jest jednak tylko dobra lub zła. Obydwie są w końcu młodymi dziewczynami, które muszą jeszcze odnaleźć siebie.
Sam ten koncept uważam za naprawdę uroczy i nie dziwię się młodzieży, której ta książka się spodobała. To w końcu coś nieco innego, niż zwykle wśród popularnych, amerykańskich książek tego typu. Z tym że mi, jako dorosłemu czytelnikowi, już nie w pełni podobało się wykonanie. W moim odczuciu Agata i Sofia są po prostu na dłuższą metę dość drażniącymi bohaterkami, które bezustannie się kłócą, drą koty i wpadają na coraz to głupsze pomysły. Rozumiem, że jest to część konwencji i z tego powodu akceptuje to, ale osobiście mniej więcej w okolicy połowy książki powoli zaczynałam mieć dosyć ich zachowania.
Pod względem stylu to jednak naprawdę bardzo lekka w przyswojeniu książka, która często zahacza o bycie „puchatą” lekturą. Mimo tego, że jest lekturą dla młodszej młodzieży to i ja byłam w stanie spędzić przy niej dość miło czas. Widzę też w niej pewne wartości, które może warto przedstawić nastoletniemu czytelnikowi i naprawdę doceniam kreatywność autora, który stworzył coś nieco mniej typowego, niż standardowa szkolno-magiczna opowieść. Co prawda wolałabym, aby styl Chainaniego był nieco bardziej zwinny w porównaniach oraz opisywaniu absurdów świata przedstawionego, ale to i tak dość przyzwoity poziom.
Muszę też dodać, że ilustracje wewnątrz książki są naprawdę urocze i cieszę się, że zostały umieszczone również w polskim wydaniu. Na takie rzeczy aż miło się patrzy.
Na mojej półce czeka już drugi tom z cyklu, dlatego nie było to na pewno ostatnie spotkanie z postaciami z tego uniwersum. Mam nadzieję na lekturę przyjemną przynajmniej na tym samym poziomie, a że protagonistki być może czegoś się już w tym tomie nauczyły, to widzę szansę na poprawę w ich zachowaniu.
Sofia od lat marzy o tym, aby zostać księżniczką i uczyć się w Akademii Dobra i Zła. Jej przyjaciółka, Agata, wcale jednak nie popiera jej pragnień i chce przede wszystkim spokojnego życia. Gdy zostają porwane i zabrane do magicznego przybytku, wydaje im się, że zaszła wielka pomyłka. Sofia ma uczyć się w szkole dla złych, zaś Agata, której znacznie bliżej do wiedźmy, ma...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-03
Siedmiu młodych magów z potężnych rodów musi wziąć udział w turnieju. Przeżyje go tylko jeden ze śmiałków, którego rodzina zyska dzięki temu władzę nad niezwykłą mocą.
Gdy zaczęłam czytać „Wszyscy jesteśmy łotrami” myślałam, że wsiąknę na dobre. Pierwsza scena wydała mi się naprawdę klimatyczna i byłam przekonana, że ta powieść zapewni mi sporo przyjemnej rozrywki. A potem było tylko gorzej.
Sam koncept jest mi doskonale znany. Wiem, że dla niektórych ta powieść może być połaczeniem „Igrzysk śmierci” z „Harrym Potterem”, ale dla mnie bliżej tej historii do „Fate/Stay Night”. Nie ukrywam jednak, doskonale widzę, skąd porównania do tych pierwszych dwóch tytułów. Nie jest to motyw, który jakoś szczególnie lubię, ale też nie jestem do niego nastawiona negatywnie. W końcu wszystko zależy od wykonania.
A niestety, mam wrażenie, że z wykonaniem tu coś nie do końca wyszło. To powieść młodzieżowa, toteż obawiałam się, że postacie, zamiast faktycznie planować, brać udział w turnieju i angażować się, będą skupiać się na romansowaniu i narzekaniu. Niestety, miałam rację, ale tu po prostu coś poszło nie tak na więcej, niż tylko na tej płaszczyźnie.
Bo przede wszystkim przynajmniej dla mnie ta historia jest naprawdę dość nudna, a jej postacie niezbyt charakterystyczne. Jest ich sporo, ale przyznaję, długo nie mogłam dojść do tego, kto jest do końca im, bo w moim odczuciu były napisane bardzo podobnie do siebie, mimo że w teorii każdy ród ma jakąś swoją konkretną cechę, One po prostu nie wybrzmiewają.
Następnie, gdy już trafiamy na arenę, to w sumie dalej niewiele się na niej dzieje. Postacie, zamiast skupić się na planowaniu swoich pozycji, skupiają się raczej na romansowaniu, tak jak przypuszczałam, z tym że osobiście nie czułam w ich relacjach żadnej chemii. Ponadto mimo tego, że w teorii postacie były przygotowanie do udziału w wydarzeniu, tego kompletnie nie widać w ich zachowaniach czy w ogólnym nastawieniu.
Nie odczułam też jakiegoś szczególnego ryzyka, niepokoju, który w takiej sytuacji powinien wisieć nad protagonistami jak cień. [SPOILER] Gdy już ktoś traci życie, to jest to postać, która i tak nie ma swojej własnej narracji i w gruncie rzeczy nikogo nie interesuje, a i to nie dzieje się zbyt szybko. Gdyby autorki skusiły się na to, by specjalnie poprowadzić narracje bohatera, który ma zginąć jako pierwszy, być może przynajmniej miałoby to jakiś impakt emocjonalny. W tej zaś sytuacji to wyglądało mi tylko i wyłącznie na tanie zagranie, które miało nam przypomnieć, że mimo wszystko znajdujemy się na polu bitwy, a nie w romantycznej scenerii.
Piszę ten tekst już dłuższą chwilę po lekturze, co nie zdarza się często. I po tych kilku tygodniach nie pamiętam za bardzo imion bohaterów, nie wiem, kto z kim się zadawał i po co. Zostało we mnie raczej wspomnienie nudy, irytacji oraz dezorientacji tym, kto jest kim i kto odgrywa w tej historii, jaką rolę, a to wszystko wcale nie zachęca do tego, aby zabrać się za kolejny tom.
Miałam nadzieję na lekką (choć krwawą) historię w świecie fantasy, a historia okazała się w moim odczuciu raczej nudnym średniakiem, o którym nie ma nawet co za bardzo mówić. Cóż, szkoda – wychodzi na to, że muszę dalej szukać interesujących mnie lektur.
Siedmiu młodych magów z potężnych rodów musi wziąć udział w turnieju. Przeżyje go tylko jeden ze śmiałków, którego rodzina zyska dzięki temu władzę nad niezwykłą mocą.
Gdy zaczęłam czytać „Wszyscy jesteśmy łotrami” myślałam, że wsiąknę na dobre. Pierwsza scena wydała mi się naprawdę klimatyczna i byłam przekonana, że ta powieść zapewni mi sporo przyjemnej rozrywki. A potem...
2023-07-18
Gdy Alina Starkov wybiera się na przeprawę przez Fałdę, niemal traci życie. Pod wpływem emocji uwalnia się jednak jej moc. Okazuje się, że dziewczyna jest nie tylko Griszą, ale również jedyną w swoim rodzaju przywoływaczką światła, która może zniszczyć rozdzielający kontynent mrok. W ten sposób trafia pod pieczę jednego z najpotężniejszych ludzi w kraju, tajemniczego Zmrocza.
„Cień i kość” to debiut Leigh Bardugo, o którym słyszałam dość mieszane opinie: miał być zdecydowanie słabszy od czytanej już przeze mnie „Szóstki wron”. Jeszcze kilka lat temu w ogóle nie miałam tej powieści w planach, ale że nowsza dylogia autorki była naprawdę sympatyczna, uznałam, że co mi tam, spróbuje i z tą. Po lekturze przyznaję – „Cień i kość” jest książką słabszą, niż historia o Wronach. Ale bawiłam się na niej lepiej, niż przypuszczałam.
Być może jest to trochę wynik znajomości uniwersum. Oglądałam pierwszy sezon serialu na podstawie książki i choć zmienia on pewne detale, to niektóre sceny są wzięte niemal 1:1 z powieści. Wiem, o co chodzi w tym świecie, znam jego ogólne zasady, a spoilerów o całym cyklu już się nasłuchałam i naczytałam, więc właściwie nie miało mnie co tu zaskoczyć. Ale mam wrażenie, że gdybym nie znała tego świata, to mogłabym czuć większy niedosyt po lekturze. To naprawdę krótka i prosta fabularnie książka, w której nie ma zbyt wiele czasu czy miejsca na ekspozycje, dlatego wydaje mi się, że mogłabym narzekać na niedostateczne światotworzenie. A tak to była dla mnie po prostu całkiem sympatyczna powtórka z rozrywki. Czytanie jej było dla mnie po prostu jak odtworzenie oryginału jakiejś piosenki po tym, jak człowiek nauczył się na pamięć kilku różnych coverów.
Znając już „Szóstkę wron”, wiem mniej więcej, w którą stronę literacko rozwinęła się Bardugo i jak najbardziej widzę w „Cieniu i kości” kierunek, w którym już wtedy zmierzała. Mianowicie, moim zdaniem ta druga dylogia stoi przede wszystkim relacjami postaci, ich rozmowami i tym, jak nawzajem się ścierają pomiędzy sobą. W tej historii nie jest to zrobione aż tak dobrze, to jeszcze nie jest do końca to, ale tak czy siak, to poziom dialogów i budowania relacji między postaciami wyższy, niż u wielu debiutujących autorów.
Zresztą, sam styl autorki też jest naprawdę przyjemny. Prosty w przyswojeniu, ale nie infantylny. Bardugo całkiem sprawnie operuje słowem. Aż szkoda, że ta powieść jest tak krótka. Wydaje mi się, że gdyby została nieco bardziej rozwinięta to po prostu zgubiłaby nieco sztampy i nabrała więcej charakteru. Z drugiej strony być może to właśnie tak niewielka objętość pozwoliła autorce zadebiutować: tego typu powieść po prostu mniej kosztuje wydawcę.
Czytając i słuchając różnych opinii na temat Griszów nie mogłam nie natrafić na uwielbienia w stosunku do Zmrocza. I po lekturze tej książki mam dwie myśli z nim związane. Po pierwsze, osobiście dalej nie kupuje tego uwielbienia, nawet mimo sympatii do Bena Barensa. Wiem, w którą stronę zmierza ta relacja dalej, znam mniej więcej motywacje postaci, ale wydaje mi się, że byłby lepszym bohaterem, gdyby był bardziej szary moralnie. Niestety, to po prostu dość toksyczny złoczyńca, a ja takich uwielbiać nie umiem. Po drugie, choć jestem za tłumaczeniem imion, to w dalszym ciągu uważam, że słowo Zmrocz brzmi głupio. Nie dało się tego trochę lepiej przetłumaczyć?
W tej książce naprawdę nie ma nic więcej. Będę ją pamiętać bardziej przez serial (i dylogię o Wronach) oraz fabułę prostą jak budowę cepa, która jest powtórzonym po raz milionowy schematem, niż przez szczególnie ładny styl autorki, unikatowy świat czy cokolwiek takiego. Oczywiście występujące tu nawiązanie do cesarskiej Rosji jest czymś dość odświeżającym w raczej młodzieżowym fantasy, ale raczej nie na tyle, by to wzbudziło we mnie większe emocje. Ale cóż, przeczytałam i jako lekka lektura po pracy mi się sprawdziła. I jeśli ktoś tego właśnie szuka to właściwie czemu by po nią nie sięgnąć?
Gdy Alina Starkov wybiera się na przeprawę przez Fałdę, niemal traci życie. Pod wpływem emocji uwalnia się jednak jej moc. Okazuje się, że dziewczyna jest nie tylko Griszą, ale również jedyną w swoim rodzaju przywoływaczką światła, która może zniszczyć rozdzielający kontynent mrok. W ten sposób trafia pod pieczę jednego z najpotężniejszych ludzi w kraju, tajemniczego...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-06-12
W Katy coś się zmieniło, od kiedy Daemon ją uleczył. Dziewczyna nie jest jednak wciąż pewna jego uczuć i nie potrafi mu wybaczyć złego traktowania. Gdy w szkole pojawia się nowy chłopak, wybiera się z nim na randkę, co wzbudza zazdrość Luksjanina. Powoli zaczyna się jednak okazywać, że prawdziwym wrogiem kosmitów nie są Arumianie, a Departament Obrony.
Pierwszy tom cyklu „Lux” wzbudził we mnie trochę nostalgii. Druga część, „Onyks”, była jednak dla mnie głównie męczącą teen dramą. Niestety, Jennifer L. Armentrout raczej nie ma predyspozycji, aby stać się moją ulubioną pisarką.
Mniej więcej do pierwszej połowy w tej historii dostajemy głównie nastoletnie problemy. Od czasu do czasu zapowiadane są problemy, które pojawią się w finale, ale akcja skupia się przede wszystkim na życiu miłosnym Katy. Wydawałoby się, że zakończenie pierwszej części jasno dało do zrozumienia, że bohaterowie będą pełnoprawną parą, ale nie. Protagonistka dalej nie jest pewna uczuć Daemona, mimo że ten regularnie mówi, że ją lubi. Pojawia się nam trójkąt, który nie ma zbyt wiele sensu, bo Katy do tego bohatera naprawdę nic nie czuje – to Daemon jest najprzystojniejszy i najlepszy, choć cały czas ją drażni. Protagonistka regularnie miewa zaś wewnętrzne rozkminy na temat tego, jak bardzo lubi/nielubi/kocha/nienawidzi brata swojej najlepszej przyjaciółki i kosmitę w jednym. Na Merlina, to było po prostu męczące.
Ach, Daemon ma traity toksycznego człowieka, który musu dużo kontrolować, ale zdarza mu się za to przepraszać. Ponadto sam o sobie mówi, że jest mądrzejszy, niż typowy 18-latek z powodu swojego kosmicznego pochodzenia, ale osobiście jakoś mu w to nie wierzę.
W drugiej połowie książki dostajemy trochę więcej akcji i odrobinę plot twistów, przez co robi się łatwiejsza do strawienia. Poczułam odrobinę satysfakcji z wybranych przez autorkę rozwiązań, ale w dalszym ciągu właściwie wszystko, co się dzieje w tej części, jest bardzo łatwe do przewidzenia i było wręcz zapowiadane w pierwszej połowie. Sam motyw Departamentu Obrony moim zdaniem jest przedstawiony dość naiwnie i choć rozumiem, że jest to młodzieżówka, to jako dorosły czytelnik nie jestem w stanie w pełni w to uwierzyć.
Jako moja książka „do poduszki” powieść Armentrout spełniła swoje zadanie: po chwili czytania naprawdę ją odkładałam, bo nie miałam szczególnej ochoty się w tę teen dramę dłużej bawić. I jeśli ktoś szuka tego typu lekkiej lektury, nie zwracając szczególnej uwagi na jej wady to cóż, proszę bardzo. Ale czy „Onyks” jest dobrą książką? No cóż, moim zdaniem nie bardzo.
W Katy coś się zmieniło, od kiedy Daemon ją uleczył. Dziewczyna nie jest jednak wciąż pewna jego uczuć i nie potrafi mu wybaczyć złego traktowania. Gdy w szkole pojawia się nowy chłopak, wybiera się z nim na randkę, co wzbudza zazdrość Luksjanina. Powoli zaczyna się jednak okazywać, że prawdziwym wrogiem kosmitów nie są Arumianie, a Departament Obrony.
Pierwszy tom cyklu...
2023-03-06
Rin, uboga sierota, robi wszystko, aby dostać się do najbardziej prestiżowej szkoły w kraju, która zajmuje się szkoleniem przyszłych dowódców wojskowych. Udaje jej się to i już wkrótce wyrusza w podróż, która na zawsze ma odmienić jej życie. Nad krajem wisi zaś widmo wojny.
„Wojna makowa” to dla mnie książka zaskakująco trudna do oceniania z trzech powodów. Z jednej strony to powieść młodzieżowa i ma trochę problemów dla powieści młodzieżowych typowych. Z drugiej strony jest jak na takową zaskakująco dobra i wręcz zaryzykowałabym stwierdzenie, że niekoniecznie jako takową trzeba ją traktować (co tworzy pewną sprzeczność). Na dodatek ja sama nie przepadam do końca za militariami, których tu jest sporo, więc nie jest to na pewno powieść mojego życia.
Historia zaczyna się wręcz naiwnie. W quasi-Chińskim settingu biednej sierocie udaje się namówić nauczyciela, aby przygotował ją do wybitnie trudnego egzaminu. Rin kompletnie nie zachowuje się jak dziecko swoich czasów, a jak współczesna nastolatka i przyznaję, nie jest to zbyt dobry start.
Pierwsza połowa książki to z resztą bardzo typowa powieść młodzieżowa z akcją osadzoną w szkole, bez żadnych dodatkowych wątków. W trakcie tej części historii obserwujemy naukę Rin krok po kroku, zapoznajemy się z jej towarzyszami oraz nauczycielami, którzy później będą mieli większe lub mniejsze znaczenie w trakcie fabuły. I z jednej strony doceniam to, że bohaterka faktycznie nabywa wiedzę, jednocześnie w dość naturalny sposób przedstawiając świat czytelnikowi, ale z drugiej… To po prostu było przydługie i nieprzetykane niczym innym, więc dla mnie, osoby niezainteresowanej za bardzo szkolnymi perypetiami, nudnawe. Zwłaszcza że Rin momentami zachowuje się, jak na nastolatkę przystało.
Druga połowa to setting wojenny. Ponownie, dość męczący przez wzgląd na brak innych narracji i na dodatek fabularnie jednak dość prosty, ale, jednak o ile w pierwszej części pojawiały się jakieś opisy okrucieństw, tak tutaj Kuang przestaje się hamować. Na mnie, osobie, która niejedno już czytała, nie zrobiło to jakiegoś wyjątkowego wrażenia pod kątem „ilości trupów” (zwłaszcza że narracyjnie było to zapowiadane już wcześniej), ale jak najbardziej rozumiem, że osoby, które po takie rzeczy nie sięgają, może to nagłe przejście do wojennych klimatów zszokować.
Moim zdaniem to, co czyni tę historię w jakiś sposób unikatowy to właśnie setting w trakcie wojny, w trakcie którego autorka nie unika opisywania brutalnych scen. Poza tym fabularnej to w gruncie rzeczy historia jakich wiele. Mamy wyjątkowe dziecko, które musi nauczyć się walczyć, aby osiągnąć moc, ma mistrza rodem z „Karate Kid”, a po drodze popełnia masę prostych błędów, polegających głównie na niesłuchaniu się starszych i bardziej doświadczonych, co sprawia, że ręce momentami opadają, przyznaję. Jednocześnie jednak jest w tej książce właśnie to jedno coś, ten „klimat”, zazwyczaj nie pojawiający się w książkach dla młodzieży, które („Wojna makowa” nie jest tu wyjątkiem) mają bardzo lekki styl, a więc i bez problemu „wchodzą”.
Warto tu dodać, że ta powieść to debiut bardzo młodej pisarki. Prawa do wydania zostały zakupione w dwudzieste urodziny Kuang, co jak najbardziej może moje odczucia wyjaśniać. Z jednej strony bez wątpienia autorka to osoba o dużej wiedzy na temat chińskiej kultury, z ciekawym podejściem do niej, ale z drugiej wciąż była bardzo młodą osobą, której do bohaterek takich jak Rin było bliżej, niż do starszych, dojrzałych protagonistów. A kilka wątków naraz mogło być po prostu dla niej na tym etapie nie do udźwignięcia na poziomie warsztatowym.
No więc tak. Zaskoczyłam się pozytywnie i na pewno ta książka zasługuje na uwagę, jeśli ktoś szuka lektury w młodzieżowym klimacie. Z drugiej strony szczerze liczyłam, że ta powieść będzie albo gorsza (bo kto nie lubi sobie konkretnie ponarzekać, a nie snuć takie nie-wiadomo-co), albo lepsza (bym mogła dopisać ją do ulubionych). Ale cóż, mamy to, co mamy, a ja po prostu muszę chyba sprawdzić kolejne tomy.
Rin, uboga sierota, robi wszystko, aby dostać się do najbardziej prestiżowej szkoły w kraju, która zajmuje się szkoleniem przyszłych dowódców wojskowych. Udaje jej się to i już wkrótce wyrusza w podróż, która na zawsze ma odmienić jej życie. Nad krajem wisi zaś widmo wojny.
„Wojna makowa” to dla mnie książka zaskakująco trudna do oceniania z trzech powodów. Z jednej strony...
2023-06-04
Katy przeprowadza się z Florydy do niewielkiej miejscowości wraz ze swoją mamą. Szybko znajduje przyjaciółkę w mieszkającej naprzeciwko Dee. Jej przystojny brat, Daemon, nie zachowuje się jednak względem niej zbyt przyjaźnie. Nastolatka szybko zauważa, że rodzeństwo coś ukrywa.
Nie sądziłam, że nowo przeczytana książka może wywołać u mnie tyle nostalgii, nawet mimo tego, że obiektywnie wcale nie jest szczególnie dobra. „Obsydian” Armentrout pojawił się za granicą w 2012, a w Polsce w 2014 roku, czyli już chwilę po mojej fazie na paranormalne romanse. Nie dotarł więc do mnie w odpowiednim czasie, ale to tak typowa powieść dla tej wcześniejszej fazy rozwoju romantasy, że naprawdę nie jestem w stanie mieć w stosunku do niej żadnych negatywnych emocji.
No właśnie, romantasy, bo choć w tej powieści występują kosmiczne istoty, to dla mnie w dalszym ciągu jest to fantasy. Co z tego, czy mamy wampira, czy kosmitę, skoro nikt i tak niczego nawet nie próbuje naukowo wyjaśniać? Bohaterzy równie dobrze mogliby przybyć z magicznej przeszłości Ziemi i to naprawdę niczego by fabule nie zmieniło. Oczywiście nowsze romantasy jest trochę inne, np. rozgrywa się zazwyczaj w odrębnych światach, ale te historie, tak czy siak, spełniają te same potrzeby młodej czytelniczki.
Ta historia jest pod każdym względem tak sztampowa, jak tylko możliwe. Mamy zwykłą dziewczynkę, która nie uważa się za ładną. Przy okazji jest nudna, bo lubi czytać książki i robić grządki w ogrodzie. W jej okolicy jest zaś nieziemsko przystojny chłopak, co będzie przypominane w każdym możliwym momencie. No bo po co zakochać się w cechach charakteru, jak można pięć razy na stronę wspomnieć o pięknych ustach ciemnowłosego ciacha? Mamy do tego zakazaną miłość i bardzo prosty konflikt.
Mam jednak wrażenie, że Armentrout była trochę świadoma tego, co pisze i że momentami specjalnie wszystkie te głupiutkie cechy romansu eksponowała wręcz nadmiernie. Bohaterowie się nienawidzą, ale jednak czują do siebie pociąg? OK, będziemy o tym wspominać milion razy w trakcie każdego ich spotkania! Gość coś ukrywa? Oczywiście, że to też będzie podkreślane, tak żeby nikomu nie umknęło. Ktoś protagonistki nie lubi? No to będzie nie lubił jej aż do chęci mordu. Dosłownie.
Nie jest to jednak parodia (a szkoda, bo aż by się momentami prosiło) i w związku z tym muszę traktować tę powieść przynajmniej trochę poważnie. I gdy patrzę na „Obsydian” pod takim kątem, to naprawdę niewiele by trzeba było, aby tę książkę trochę jakościowo podciągnąć. Gdyby ograniczyć te wszystkie wspominki o pięknie bohaterów, skupić się bardziej na ich odczuciach i może troszkę subtelniej poprowadzić całą linię fabularną to wyszedłby z tego prosty, ale po prostu lepszy fantastyczny romans. A tak ta lektura bawiła mnie przez poczucie nostalgii oraz swoje głupotki, a nie dlatego, że jest po prostu dobrym/przyzwoitym romansem.
Ponownie powtórzę, obiektywnie to nie jest dobra powieść. Dużo jej do tego tytułu brakuje. Ale ja też dobrej powieści się nie spodziewałam i nie tego przecież od tej książki chciałam. A nostalgiczne powroty do czasów nastoletnich bywają również miłe.
Katy przeprowadza się z Florydy do niewielkiej miejscowości wraz ze swoją mamą. Szybko znajduje przyjaciółkę w mieszkającej naprzeciwko Dee. Jej przystojny brat, Daemon, nie zachowuje się jednak względem niej zbyt przyjaźnie. Nastolatka szybko zauważa, że rodzeństwo coś ukrywa.
Nie sądziłam, że nowo przeczytana książka może wywołać u mnie tyle nostalgii, nawet mimo tego,...
2023-05-04
Szesnastoletnia Koffi i również nastoletni Ekon pochodzą z dwóch różnych światów. Los stawia ich jednak w podobnej sytuacji: obydwoje muszą wybrać się do Wielkiej Dżungli, aby odnaleźć żądnego krwi potwora. Łączą siły, wspólnie poszukując bestii.
Szukasz idealnie przeciętnej przygodowej powieści fantasy dla młodzieży? No to właśnie udało Ci się ją znaleźć! „Drapieżne bestie” Ayany Gray to doskonały przykład przeciętnej i sztampowej powieści fantasy dla młodzieży z niezbyt rozbudowanym wątkiem romantycznym.
Mimo tego, że debiutująca autorka sięgnęła po dość intrygującą i jeszcze nie aż tak mocno eksplorowaną (przynajmniej w Polsce) afrykańską mitologię to stworzyła powieść, która jest wykreowana niczym od linijki. Mamy parę bohaterów z trochę innych światów, którzy muszą znaleźć przerażającą bestię (choć mają w tym inne cele), mimo tego, że są do tego kompletnie nieprzygotowani. Siła miłości i przyjaźni niechybnie prowadzi ich do zwycięstwa, z tym że nie potrafią się poprawnie komunikować, więc są komplikacje. Ach, no i mamy oczywiście nastolatkę z magicznymi umiejętnościami. Kto by się tego spodziewał.
Naprawdę, wszystkie konflikty w tej książce wynikają z braku pomyślunku u głównych bohaterów oraz z nieumiejętności rozmawiania i słuchania. Przykład? Koffi i Ekon wchodzą po raz pierwszy do magicznego lasu. Mają książkę z trującymi roślinami i szukają jedzenia. Znajdują jakieś owoce, których w owej książce nie ma, jednak nie wiedzą, co to dokładnie jest. To wcale nie tak, że już siedmiolatki zwykle mają świadomość, że nieznanych roślin się nie je.
Kolejny? Ale uwaga, to może być spoiler! Ekon od początku chce zabić bestię, jednak z czasem okazuje się, że to może nie najlepszy pomysł. Zmienia zdanie. Gdy znajduje go jego brat, chłopak chce powiedzieć o tym Koffi, ale ta, zamiast go wysłuchać, zaczyna się tłumaczyć z ich pocałunku i mówić, że to WCALE NIC TAKIEGO i że NIE MUSI SIĘ PRZEJMOWAĆ. Po co posłuchać i uratować sytuację, skoro można mieć słomę zamiast umysłu? Cóż, autorce chyba brakło pomysłu na jakiekolwiek sensowniejsze wyjścia fabularne…
Ponadto uważam, że pomiędzy bohaterami romans rodzi się bez jakiejkolwiek dobrej podstawy. Główna akcja tej powieści to dosłownie kilka dni, postacie rozmawiają właściwie wyłącznie o swoim queście oraz dramatycznej przeszłości (co wymusza fabuła, chyba po to, by jednak o niej porozmawiali) i bum, mamy miłość. Co kogo obchodzi, że chemii pomiędzy tymi bohaterami po prostu nie ma… Ale na szczęście przynajmniej nie ma tego wątku szczególnie dużo.
To więc powieść, która jest stworzona zgodnie z podstawową sztuką tworzenia przygodowych historii fantasy, ma początek, rozwinięcie i cliffhanger. Ma kilka pojedynczych, ciekawszych elementów (choć żaden nie jest moim zdaniem odpowiednio rozwinięty), fabułę klejącą się na ślinę (choć stosunkowo wiarygodną, zwłaszcza dla nastoletniego targetu). Czy jednak ja mam zamiar polecać kolejną nudną, schematyczną powieść fantasy? Cóż, zależy komu, bo pewnie osoby preferujące po prostu lekką literaturę albo rozpoczynające przygodę z fantasy będą zadowolone, ale samej sobie (nawet tej sprzed 10 lat) – zdecydowanie nie.
Szesnastoletnia Koffi i również nastoletni Ekon pochodzą z dwóch różnych światów. Los stawia ich jednak w podobnej sytuacji: obydwoje muszą wybrać się do Wielkiej Dżungli, aby odnaleźć żądnego krwi potwora. Łączą siły, wspólnie poszukując bestii.
Szukasz idealnie przeciętnej przygodowej powieści fantasy dla młodzieży? No to właśnie udało Ci się ją znaleźć! „Drapieżne...
2023-04-01
Potężny wróg powraca. Lila i Kell, wraz z przyjaciółmi i władcami Czerwonego Londynu, muszą znaleźć sposób, aby sobie z nim poradzić. To jednak nie będzie wcale takie proste…
Naprawdę nie sądziłam, że ta książka aż tak mnie wymęczy. Ten cykl nie zaczynał się być może jak wybitna fantastyka, ale dwie pierwsze części do jakiegoś stopnia mnie bawiły. I choć „Wyczarowanie światła”, trzeci tom, nie jest może najgorszą książką świata, to ja po prostu się przy niej nie potrafiłam dobrze bawić.
Mam wrażenie, że jej głównym problemem jest zbyt duża skala. Tom pierwszy i drugi, choć zapowiadały, że w finale coś tam więcej będzie się działo, miały jednak mniejszą wagę. Były po prostu dość lekką fantastyką przygodową, w której ot, coś się działo, czasem było miło, czasem mniej, ale jednak. Zaś w „Wyczarowaniu światła” dostajemy nagły, potężny dramat, który jest wręcz karykaturalnie przerysowany. Czułam się tak, jakbym czytała o słabszej wersji zarazy z „Warcrafta III”. I to wcale nie było miłe.
Bohaterowie zaś, polityka w świecie przedstawionym, czy styl autorki nie są zaś kompletnie pod to zbudowani. Kell i Lila to bohaterowie lekkiej, dość młodzieżowej książki. Brakuje tu powagi bądź epickości, która mogłaby mi taką sytuację fabularną „sprzedać”. To zaś sprawiło, że tę książkę najzwyczajniej w świecie „męczyłam” przez prawie dwa tygodnie.
Drugi tom może niekoniecznie podobał mi się fabularnie, ale podobały mi się interakcje pomiędzy bohaterami. Tu jednak, mimo tego, że niby nic się nie zmienia, nie czułam pomiędzy Kellem i Lilą czy Alucardem i Rhysem żadnej chemii. Zresztą, mam wrażenie, że najciekawiej wypada w tym tomie połączenie Lili i Alucarda.
Nie czuje się zadowolona z lektury. Mam wrażenie, że autorka bez potrzeby podbiła nagle tak mocno stawkę. Być może cyklowi lepiej zrobiłby jeszcze jeden tom, który po prostu dobudowałby nieco powagę/epickość, co pozwoliłoby sensowniej zakończyć cykl. Ale w tej formie to po prostu nie dla mnie.
Potężny wróg powraca. Lila i Kell, wraz z przyjaciółmi i władcami Czerwonego Londynu, muszą znaleźć sposób, aby sobie z nim poradzić. To jednak nie będzie wcale takie proste…
Naprawdę nie sądziłam, że ta książka aż tak mnie wymęczy. Ten cykl nie zaczynał się być może jak wybitna fantastyka, ale dwie pierwsze części do jakiegoś stopnia mnie bawiły. I choć „Wyczarowanie...
2023-04-01
Dubhe została wytrenowana na zabójczynie, jednak wybrała ścieżkę złodziejki. Gdy zostaje nałożona na nią klątwa, szuka możliwości, by się jej pozbyć. W ten sposób trafia do Gildii Zabójców, wyznawców przerażającego boga, którzy obiecują jej remedium w zamian za dołączenie do ich stowarzyszenia.
Historie o Świecie Wynurzonym czytam już od jakiś 15 lat i w dalszym ciągu ich nie skończyłam. I choć wiem, że to już nie są lektury dla mnie, to jednak jakoś do nich wracam. Tym razem w moje ręce trafił pierwszy tom „Wojen Świata Wynurzonego”, czyli „Sekta zabójców”. Akcja tej książki rozgrywa się około 40 lat po wydarzeniach z „Kronik…”, pierwszej z trzech trylogii osadzonej w tym uniwersum.
Nie spodziewałam się niczego nadzwyczajnego i też niczego takiego nie dostałam. To raczej dość schematyczna powieść dla młodzieży z topornie zbudowanym (choć rozbudowanym) światem. Jednocześnie jednak jest to parę ciekawych pomysłów i rozwiązań, na których autorzy aktualnie tworzonych młodzieżówek mogliby się uczyć.
Nie do końca przemawia do mnie motyw wielkich, potężnych sekt zabójców, które wyznają krwawych bogów, a przynajmniej nie w tak przerysowanej formie. Ale jednocześnie w ramach tej konwencji jestem w stanie przymknąć na to oko i trochę zawiesić niewiarę. Dzięki temu doceniam sam główny zabieg fabularny. Dubhe jest postacią, którą można polubić, bo mimo umiejętności typowych dla płatnego zabijaki, ona wcale nie chce nim być. Jednocześnie cały świat próbuje jej wmówić, że jednak powinna, co rodzi nawet sympatyczny konflikt. W żadnym razie nie wybitny, szczególnie głęboki czy bardzo wiarygodny, ale po prostu – sympatyczny.
Sposób narracji, czy styl autorki jest w tej książce naprawdę bardzo prosty, co jest właściwie typowe dla tego cyklu. Znając tę książkę, całą poprzednią trylogię oraz dwa tomy kolejnej mogę stwierdzić, że „Wojny…” zapowiadają się lepiej, niż „Legendy…”. Do „Kronik…” nawet nie próbuję ich porównywać: czytałam ten cykl dawno i mam do niego nostalgię.
Nie wiem, czy warto po tę książkę sięgać, jeśli ktoś po prostu szuka dobrego fantasy. Ale czytelnicy młodzieżowej fantastyki, których kręci motyw nastolatki-zabójczyni być może powinni się jej przyjrzeć. Oczywiście to może być też, jak w moim przypadku, nostalgiczna podróż. Ale czy ta książka wniosła cokolwiek więcej do mojego życia? Nie. Była po prostu zapychającym czas czytadełkiem, z którego już dawno wyrosłam. Jednocześnie mam świadomość, że gdybym czytała ją, mając te 12-15 lat, mogłabym być z lektury całkiem zadowolona.
Dubhe została wytrenowana na zabójczynie, jednak wybrała ścieżkę złodziejki. Gdy zostaje nałożona na nią klątwa, szuka możliwości, by się jej pozbyć. W ten sposób trafia do Gildii Zabójców, wyznawców przerażającego boga, którzy obiecują jej remedium w zamian za dołączenie do ich stowarzyszenia.
Historie o Świecie Wynurzonym czytam już od jakiś 15 lat i w dalszym ciągu ich...
2023-03-17
W świecie przyszłości ludzkość osiągnęła swój maksymalny potencjał i zyskała nieśmiertelność. Aby jednak zachować harmonię w świecie, został powołany zawód kosiarzy, którzy odbierają życie zgodnie z dawnymi statystykami. Citra i Rowan to nastolatkowie, którzy zostali wybrani przez jednego z bardziej znanych kosiarzy na praktykantów. Ten z nich, który okaże się lepszy, zdobędzie ten budzący postrach tytuł.
Co ja się wymęczyłam przy tej książce, to moje. „Kosiarze” Neala Shustermana niedawno doczekali się wznowienia, więc jest o tym tytule dość głośno, ale chociaż jest dość solidną książką, to jednocześnie ja po prostu nie wierzę w świat przedstawiony w tej historii.
Dlaczego? A no dlatego, że nie widzę logicznej opcji, aby ludzie zgodzili się i nie buntowali się przeciwko grupie osób, które odbierają życie innych. Wszyscy bohaterowie tej historii zdają się rozumieć, że praca kosiarzy jest istotna i że oni po prostu muszą funkcjonować. Nikt się nie buntuje, nawet jeśli odbierane jest życie dzieciom, a to wydaje mi się nie do przyjęcia przez społeczeństwo. Chyba każda książka, którą czytałam i która poruszała temat nieśmiertelności ludzi, po prostu ogrywała ten temat lepiej.
To zaś sprawiło, że dla mnie ta historia nie była praktycznie w ogóle angażująca. W końcu, aby „wpaść” w świat fantastyczny, trzeba zawiesić niewiarę i wejść w grę z autorem, bawić się w to, że kreowana przez niego rzeczywistość jest faktyczną rzeczywistością. A w tym przypadku ja tego po prostu zrobić nie potrafiłam.
Czytając, widziałam więc, że całość poza głównym konceptem jest rozpisana dość solidnie. Być może opisy odbierania ludziom życia specjalnie epatowały czasem brutalnością, co nie pasowało mi kompletnie do tego typu świata przyszłości i wyglądało na tani, efekciarski zabieg, a sama fabuła była dość przewidywalna, ale to w końcu rozrywkowa powieść dla młodzieży. Ona musi być nieco uproszczona i efekciarska właśnie. I choć nie jestem jej docelowym targetem, to jak najbardziej rozumiem i szanuję ten aspekt.
Tak naprawdę dopiero w trzecim akcie poczułam jakiekolwiek zaangażowanie w historię. Tam faktycznie zaczyna się dziać „coś” – pojawia się sporo plot twistów, nawet takich całkiem niezłych i przyznaję, że końcówka sprawiła, że mam nawet niewielką ochotę na kontynuowanie przygody z tym cyklem.
Sam styl autora jest poprawny i prosty w przyswojeniu. Główny bohaterzy są zaś dość wiarygodni i charakterystyczni, ale „nie moi” – brakowało mi w ich wymianach zdań większej ilości chemii, a do nich samych w sobie po prostu się nie przywiązałam.
Ta książka aż się prosi, by troszkę ją dopracować. By przemyśleć lepiej sam zawód kosiarzy. Być może lepszą opcją byłby tu setting fantasy, a nie SF? Mnie osobiście po prostu łatwiej uwierzyć w magiczne, a nie naukowe/społeczne głupotki. Wówczas dałoby się opowiedzieć tę samą historię i to w chyba dużo bardziej klimatyczny sposób. A tak cóż – doceniam książkę i pomysł, ale w historię jako taką po prostu nie wierzę.
W świecie przyszłości ludzkość osiągnęła swój maksymalny potencjał i zyskała nieśmiertelność. Aby jednak zachować harmonię w świecie, został powołany zawód kosiarzy, którzy odbierają życie zgodnie z dawnymi statystykami. Citra i Rowan to nastolatkowie, którzy zostali wybrani przez jednego z bardziej znanych kosiarzy na praktykantów. Ten z nich, który okaże się lepszy,...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-01
W mieście pełnym łowców czarownic ukrywa się Louise. Młoda dziewczyna jest wiedźmą i złodziejką, która nie chce mówić o swojej przeszłości. Ma jeden cel: odzyskać rodzinny pierścień. Akcja jednak nie idzie tak, jak zakładała i splot przypadków sprawia, że staje przed wyborem bez dobrego rozwiązania: czeka na nią stryczek bądź małżeństwo z młodym łowcą czarownic na usługach Kościoła.
Po „Szóstce wron” zawitała w moim serduszki nadzieja na to, że być może fantastyka młodzieżowa czasem jednak trzyma poziom i być może te popularne rzeczy od czasu do czasu da się przeczytać bez bólu. I choć coś mi świtało, że „Gołąb i wąż” to książka zbierająca mieszane opinie to uznałam, że hej, chce tylko lekkiej książki, nic więcej, na rozluźnienie powinno mi się doskonale sprawdzić. Ale niestety nie. Co się przy niej poirytowałam to moje.
Już od pierwszych stron historia sprawiała wrażenie bardzo chaotycznej. Coś się dzieje, ale w sumie co? Trudno to początkowo określić. Czasem faktycznie tak w fantastyce, nawet tej z najwyższej półki, tak się zdarza, ale zazwyczaj ogólny „feeling” jest trochę inny. Tu był po prostu chaos, który sprawiał, że nie wiedziałam, gdzie podziać oczy i myśli.
Z czasem historia zaczęła się powoli klarować, ale gdy to nastąpiło… cóż, usystematyzujmy to. Najpierw bohaterowie. Potem więcej o fabule.
Książka jest napisana z perspektywy dwóch bohaterów: Louise i Reida. O ile męski charakter jestem w stanie zaakceptować bez większego szemrania, tak protagonistka jest bohaterką tak drażniącą, jak to tylko jest możliwe. Ostatnio już w „Mroczniejszym odcieniu magii” narzekałam na żeńską postać, ale ta panna jest naprawdę jeszcze gorsza. Zachowuje się non stop jak dziecko, które w sklepie chce cukierka, więc tupie i płacze. To sprawia, że nawet jeśli los jej daje szansę na ciekawą linię fabularną, to ona nie potrafi jej wykorzystać, bo najzwyczajniej w świecie nie radzi sobie z własnymi emocjami.
Reid zaś po prostu jest. To nie jest bohater najlepszego sortu, ma swoje za uszami, ale moim zdaniem nie wybija się w żadnym miejscu i spokojnie mógłby być przez nikogo nie zauważonym bohaterem z 3-, 4-planu.
I niestety, ale tacy bohaterzy nie stworzą sami z siebie najlepszej fabuły, w związku z czym cała nadzieja stała w chaotycznych umiejętnościach storytellingowych autorki. Niestety, okazało się, że nie było co na nich polegać. Samo zawiązanie akcji jest po prostu idiotyczne (i chaotyczne, jak wspominałam). Reid przypadkiem wpada na mieście na przebraną za chłopaka Louise, ta go trochę intryguje. Potem, właśnie dlatego, że raz na nią wpadł, bierze ją za złodziejkę, nie za czarownicę (choć ma bardzo marne podstawy), potem się szamoczą i nagle, niespodziewanie, do losowej szamotaniny dołącza się ARCYBISKUP najważniejsza osoba w mieście, i uznaje, że hej, ty mój jeden z wielu łowców czarownic, musisz wziąć ją za żonę, bo inaczej będę musiał cię zwolnić, a ją powiesić, dziękuję, do widzenia. To n i e m a s e n s u. I nie obchodzi mnie, że później autorka coś próbuje do tego doszyć, jakoś to wyjaśnić. Ten koncept jest i d i o t y c z n i e rozpisany. Ja wiem, że o niego tutaj chodziło, ale jeśli się nie wie, jak się za taką historię zabrać to może lepiej jej nie pisać?
Później mamy scenki, w których Lousie nienawidzi Reida, scenki, w których Reid nienawidzi Louise, potem się jednak trochę lubią, potem miłostki i się dzieją rzeczy, przeszłość wychodzi na jaw, wielkie tłuczenie się i koniec części pierwszej — ogółem standard w tego typu historiach, przy okazji napisany maksymalnie średnio.
Do tego wszystkiego drażniący jest świat przedstawiony. Akcja rozgrywa się gdzieś, ale w sumie nie do końca wiadomo gdzie. Niby we Francji, ale jakiejś takiej magicznej, ale średniowiecznej i w sumie trochę współczesnej, bo bohaterowie zachowują się jak uczestnicy larpa, wszystko przerysowując, by było d r a m a t y c z n i e oraz e p i c k o. Z tegoż powodu mamy naszą absurdalnie irytującą Louise, Kościół, który nienawidzi kobiet i wiedźmy, które nienawidzą mężczyzn oraz kościoła. A także melodramatyczne zwroty akcji, angst i takie tam inne.
Przy okazji ta powieść zmusiła mnie do zastanowienia się, gdzie leży granica powieści młodzieżowej 13+ i fantastyki dla dorosłych. Bo choć książkę wydało WeNeedYa i chociaż ma styl typowo młodzieżowym, to jednak bohaterzy są dorosłymi ludźmi. Młodymi, ale to nie jest powieść o dorastaniu. Może o odnajdywaniu siebie, ale to przecież nie jest kluczem w młodzieżówkach. Przy okazji, choć pojawia się tu tylko jedna scena erotyczna, to jest tak dokładnie rozpisana, jakby niespodziewanie człowiek na kilka stron otwarł erotyk. A to w powieści dla młodzieży ABSOLUTNIE NIE POWINNO się znaleźć.
Dlatego też nie polecam. Ani to dobra powieść młodzieżowa, ani dobra powieść fantasy, także moim zdaniem należy czytać wyłącznie w absolutnej ostateczności.
W mieście pełnym łowców czarownic ukrywa się Louise. Młoda dziewczyna jest wiedźmą i złodziejką, która nie chce mówić o swojej przeszłości. Ma jeden cel: odzyskać rodzinny pierścień. Akcja jednak nie idzie tak, jak zakładała i splot przypadków sprawia, że staje przed wyborem bez dobrego rozwiązania: czeka na nią stryczek bądź małżeństwo z młodym łowcą czarownic na usługach...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-03-03
Życie Karou ma dwa oblicza. Na co dzień jest utalentowaną siedemnastolatką, która uczęszcza do artystycznej szkoły w Pradze. Po szkole jednak, na zlecenie swojego przybranego ojca i chimery w jednym, skupuje od ludzi z całego świata zęby. Wbrew pozorom, jej życie jest jednak zaskakująco stabilne, aż do momentu, w którym dziewczyna zostaje zaatakowana przez serafina.
Laini Taylor to bez wątpienia pisarka z niezwykłą wrażliwością i wyobraźnią. Przekonałam się już o tym w „Marzycielu”, który po prostu czaruje słowem i kreacją świata. Dlatego naprawdę miałam nadzieję, że „Córka dymu i kości” również mnie zachwyci. Niestety… To powieść, która wygląda jak wprawka pisarska przed „Marzycielem” i wypada w moim odczuciu dużo, dużo słabiej.
Jak najbardziej widać, że to jest książka TEJ autorki. Mamy tu ciekawy koncept na świat przedstawiony, zwłaszcza w tej pierwszej połowie. Handlowanie zębami za marzenia to już sam w sobie interesujący pomysł, a tutaj dostajemy jeszcze dziwne istoty, które wcale nie są wymuskanymi elfikami, a także masę tajemnicy, która zdaje się obiecywać, że odkrywanie jej będzie naprawdę soczyste.
Ponadto Taylor jest naprawdę dobra w budowaniu klimatu słowem, a niektóre dialogi czy po prostu cytaty albo brzmią magicznie, albo mądrze, albo zaskakują, albo wszystko to naraz. To osoba, która potrafi malować słowem i co do tego nie mam wątpliwości.
Z tym że niestety, pozostałe aspekty tej książki jednak trochę kuleją. Taylor szybko zaczyna skupiać się na romansie (z wymuskanym prawieElfikiem) i nie miałabym nic przeciwko, gdyby pomiędzy bohaterami było więcej chemii. A tej niestety nie ma. Ponadto fabuły jako takiej też tu trochę brakuje. Po zawiązaniu akcji, autorka nie skupia się na przygodzie (a tu naprawdę mogłoby być jej sporo), tylko na romansie, który przy okazji ma dość przewidywalny (i dla mnie niesatysfakcjonujący) zwrot akcji. Książka wygląda właściwie jak wstęp do powieści i dalszej przygody, a jednak pierwszy tom powinien przynajmniej COŚ zawierać.
Przy okazji z czasem miałam wrażenie, że magia świata zaczyna znikać i wszystko z fajnego i ciekawego robi się takie… rozmemłane i niemrawe. Tak, jakby Taylor miała wizję na sam wstęp, a potem nie wiedziała, jak to sensownie pociągnąć.
Cóż, przynajmniej mogę się cieszyć z tego, że Laini Taylor rozwinęła się w trakcie pisania tej książki (i cyklu) na tyle, by później dać nam wszystkim „Marzyciela”. Bo „Córka dymu i kości” jednak swoje dość poważne niedomagania ma.
Życie Karou ma dwa oblicza. Na co dzień jest utalentowaną siedemnastolatką, która uczęszcza do artystycznej szkoły w Pradze. Po szkole jednak, na zlecenie swojego przybranego ojca i chimery w jednym, skupuje od ludzi z całego świata zęby. Wbrew pozorom, jej życie jest jednak zaskakująco stabilne, aż do momentu, w którym dziewczyna zostaje zaatakowana przez serafina.
Laini...
2023-02-26
Wrony chcą odzyskać uwięzioną Inej oraz swoje pieniądze. Dlatego stojący na ich czele Kaz przygotowuje plan, w którym każdy z nich musi perfekcyjnie się wykazać. W innym przypadku może czekać ich śmierć.
„Szóstka wron” była moim pozytywnym zaskoczeniem. Choć historia była prosta, to styl autorki miał fajny ciężar, bohaterowie byli dobrze rozpisani i wszystko po prostu miało swój klimacik, tak długo, jak czytelnik zapominał, że bohaterowie są nastolatkami. Niestety, moje spotkanie z „Królestwem kanciarzy” już nie było aż tak udane.
Bardzo długo nie mogłam zlokalizować, co mi tu nie gra. Styl autorki przecież szczególnie się nie zmienił. Postacie dalej miały ciekawe interakcje, klimat też był w porządku, niby śledziło się to po prostu dobrze… a jednak nie miałam ochoty wracać do lektury. Nie wciągała mnie, nie interesowało mnie to, co będzie działo się dalej, nie czułam się już w żaden sposób z postaciami związana…
Aż w końcu do mnie dotarło, o co chodzi.
Różnica pomiędzy „Szóstką wron”, a „Królestwem kanciarzy” to przede wszystkim skomplikowanie fabuły. To już nie jest prosty heist, jak to było w pierwszej części. Jak tytuł sugeruje, autorka skupiła się bardziej na kantowaniu, oszukiwaniu, planowaniu akcji tak, by przechytrzyć wszystkich wokół. I choć to kuszący pomysł to cholernie trudny w realizacji.
Bardugo nieźle wyszło rozplanowanie fabuły jako takie. Tu się wszystko klei i na pierwszy rzut oka nie można się do niczego przyczepić. Z tym że nie do końca udało jej się ten plan na fabułę przykryć. Ja po prostu zbyt dobrze widziałam, gdzie autorka sobie co zaplanowała. W trakcie czytania brakowało mi „flow”, za to bez problemu czułam, gdzie rozpoczynał się kolejny punkt wymyślonego przez autorkę planu i to skutecznie nie pozwalało mi wgryźć się mocniej w fabułę.
Przed lekturą wiele osób kazało mi zaopatrzyć się w chusteczki i przekonywało mnie, że czytając, będę mieć tzw. feelsy. Niestety, niczego takiego u siebie nie dostrzegłam, bo na etapie, gdy działy się właśnie te rzeczy, ja byłam już na tyle zmęczona wielkim i sprytnym planem Bardugo, że mimo sympatii do świata oraz bohaterów nie byłam w stanie tego czuć, tak po prostu.
Dlatego też muszę przyznać, że trochę się tą książką rozczarowałam. Miałam nadzieję na coś, co jednak mnie porwie i po prostu pozwoli dobrze się bawić, a dostałam historię, która była bądź co bądź dość przewidywalna i na dodatek nienapisana na takim poziomie, aby tego typu fabuła miała w pełni sens. Naprawdę dużo bardziej wolałabym prostą opowieść, skupioną ponownie na bohaterach i interakcjach między nimi, niż na coś tak przekombinowanego, że Bardugo nie była w stanie tego dźwignąć jako pisarka.
Niemniej, to dalej solidna powieść fantasy, zwłaszcza w młodzieżowej kategorii. Nie dziwię się więc kompletnie, że ma sporą rzeszę fanów. Po prostu dla mnie to jednak odrobinkę za mało.
Wrony chcą odzyskać uwięzioną Inej oraz swoje pieniądze. Dlatego stojący na ich czele Kaz przygotowuje plan, w którym każdy z nich musi perfekcyjnie się wykazać. W innym przypadku może czekać ich śmierć.
„Szóstka wron” była moim pozytywnym zaskoczeniem. Choć historia była prosta, to styl autorki miał fajny ciężar, bohaterowie byli dobrze rozpisani i wszystko po prostu...
2023-02-20
Życie Charmain kręci się wokół książek. Młoda dziewczyna z dobrego domu jest przez rodziców trzymana pod kloszem i raczej nie ma ani okazji, ani szczególnej ochoty, by poznawać świat na zewnętrz. Pewnego dnia okazuje się, że jej krewny czarodziej jest chory i musi udać się na leczenie, a ona została wyznaczona, aby przypilnować jego zaczarowanego domu.
„Dom wielu dróg” to ostatni tom z trylogii „Zamek” i przy tym najbardziej typowo młodzieżowa powieść z cyklu. W poprzednich dwóch częściach główni bohaterowie byli młodzi, lecz już dorośli. W tym przypadku Charmain oraz główny męski protagonista to nastolatkowie. I choć „Ruchomy zamek Hauru”, pierwsyz tom, chyba na zawsze pozostanie moim ulubionym, tak trzecia część jest w moim odczuciu zdecydowanie lepsza od drugiej, czyli „Zamku w chmurach”.
Być może właśnie dlatego, że ta historia jest nieprzekombinowana. Druga część była dla mnie częściej drażniąca i czegoś po prostu w niej brakowało. Tutaj jest dość klasycznie, bezpiecznie i właściwie stwierdziłabym, że na warstwie fabularnej dość przeciętnie, jednak przy tym autorka ma na tyle wprany i ciepły styl, że po prostu dobrze się tę historię czyta.
Charmain może być bohaterką odbieraną jako nieco irytującą, aczkolwiek z drugiej strony dziewczynka trzymana przez całe życie pod kloszem, na dodatek rozpieszczana, ma moim zdaniem prawo do takiego zachowania od czasu do czasu i to po prostu do niej, jako postaci, pasuje. I chociaż oczywiście wolałabym dla samej siebie bardziej dojrzałego, ciekawszego bohatera, to nie należy zapominać, że to literatura dla młodszej młodzieży, co w przypadku tej cżęsci widać zdecydowanie bardziej, niż w przypadku tomu pierwszego.
W tej części oczywiście również pojawiają się bohaterowie z „Ruchomego zamku Hauru”. I muszę przyznać, że nasz główny czarodziej w całym tym cyklu, w tej części wypada dość… cóż, dziecinnie. O ile jeszcze po pierwszym tomie można było się spodziewać, że Hauru dorośnie i stanie się postacią z wersji animowanej, o tyle ta część sprawia, że czytelnik (a przynajmniej ja) po prostu przestaje mieć jakiekolwiek złudzenia. Właściciel ruchomego zamku może być całkiem uroczą postacią, ale to wieczny chłopiec, który chyba nigdy nie dorośnie. Przyznaję, wolałabym, by jednak jego wątek poszedł z nieco innym kierunku, ale ponownie: to książka dla młodszego targetu. I jestem przekonana, że takowy zachowanie Hauru w tym tomie będzie po prostu bawić.
„Dom wielu dróg” to naprawdę sympatyczna powieść dla młodzieży, pełna przygody, napisana ładnym stylem. I choć nie mam jej nic do zarzucenia to jednak chciałabym od niej troszeczkę więcej. Jednocześnie w pełni zdaje sobie sprawę z tego, że to naprawdę „wystarczająco”, jeśli ktoś szuka lekkiej dziecięco-młodzieżowej literatury.
Życie Charmain kręci się wokół książek. Młoda dziewczyna z dobrego domu jest przez rodziców trzymana pod kloszem i raczej nie ma ani okazji, ani szczególnej ochoty, by poznawać świat na zewnętrz. Pewnego dnia okazuje się, że jej krewny czarodziej jest chory i musi udać się na leczenie, a ona została wyznaczona, aby przypilnować jego zaczarowanego domu.
„Dom wielu dróg” to...
Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.
„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii o Alinie, przywoływaczce światła. Końcowo, mam co do tej serii nieco mieszane uczucia. Najpierw myślałam, że będzie słabsza, niż była, ale gdy okazało się, że naprawdę widzę w niej potencjał autorki to jednak zaczęłam chcieć czegoś nieco więcej, czego niestety ostatecznie nie dostałam.
Tak jak się spodziewałam, drugi tom, czyli „Oblężenie i nawałnica”, był w dużej mierze podbudową do części trzeciej, w której to wyruszamy na poszukiwanie magicznego ptaka, a następnie wraz z bohaterami zmierzamy do wielkiego finału. Mój problem z tą historią ogólnie jako całością jest jednak taki, że dla mnie te duże wydarzenia, które się w niej dzieją, nie są i tak wystarczająco nabudowane. Tak jakby cała trylogia wymagała jeszcze dopisania czegoś, pogłębienia, wejścia mocniej w bohaterów, aby końcówka była naprawdę „duża”, wzbudzająca emocje.
I gdyby ta historia była w stanie wzbudzić bardziej moje emocje to być może uznałabym, że jest naprawdę bardzo dobra, bo choć Bardugo sięga po raczej znane motywy to wydaje mi się, że miała całkiem dobry pomysł na to, jak taką klasyczną historię poprowadzić. Zwroty akcji wydają mi się nieźle przemyślane i wrzucane w dobrych momentach. Relacja Aliny i Mala też na papierze wydaje się całkiem dobrze rozpisana, tak samo jak jej relacja z Nikolajem. W „dziewczyńskich” scenach, kiedy protagonistka może pobyć chwilę z przyjaciółkami/koleżankami miałam poczucie, że sama Bardugo czuje się bardzo swobodnie jako pisarka i że ich pisanie sprawiło jej sporo przyjemności. Tyle tylko, że przez całą lekturę doskwierało mi to, o czym napisałam akapit wcześniej. GDYBY to wszystko było bardziej pogłębione, GDYBYM nie miała poczucia, że wszystko śpieszy ku finałowi to po prostu ta historia byłaby lepszą książką. To opowieść, w której sprawa toczy się o bardzo wysoką stawkę, a w której tego po prostu nie czuję.
Przyznam też trochę, że spodziewałam się nieco bardziej dramatycznego finału. Nie chcę go tu zdradzać, bo w końcu nie o to chodzi, jednak zakładałam, że jednak Bardugo będzie miała ciut więcej odwagi. Być może wówczas „Zniszczenie i odnowa” miałaby nieco większy impakt.
Biorąc pod uwagę, że „Zniszczenie i odnowa” to finał lekkiej i dość krótkiej trylogii absolutnie nie żałuję lektury. Miło było zobaczyć, z jakiego miejsce Leigh Bardugo zaczynała swoją twórczą drogę, zwłaszcza że nie są to przecież książki złe. Jeśli więc ktoś tego właśnie oczekuje od powieści fantasy to być może warto dać im szansę. Są, oczywiście, rzeczy od tej trylogii lepsze, ale często są też dłuższe, czy cięższe, a przecież czasem po prostu dobrze jest wziąć w ręce coś lekkiego i niezbyt niewymagającego.
Alina wraca do zdrowia, przetrzymywana przez religijnych fanatyków. Jej przyjaciele wpadają jednak na pomysł, jak ją uwolnić. Gdy to się udaje, wyruszają na poszukiwanie trzeciego amplifikatora, żarptaka, który jest niezbędny do tego, aby strącić z tronu władającego cieniem Zmrocza.
więcej Pokaż mimo to„Zniszczenie i odnowa” Leigh Bardugo to trzeci i ostatni tom z jej debiutanckiej trylogii...