-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2016-11-10
2017-11-08
Ziemia to tylko zgliszcza dawnego imperium. Większość zwierząt wyginęła, a większa część ludzkości już dawno wyemigrowała na inne planety. Rick Deckard jest jednak jednym z tych, którzy zostali. Pracuje w policji, jako łowca androidów zbiegłych z innych planet. Gdy w jego okolicy trafia sześć z nich, musi je wyeliminować.
Kiedy maszyna staje się człowiekiem, a kiedy człowiek – maszyną? I co sprawia, że my, ludzie, jesteśmy ludźmi? Philip K. Dick stał się jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą osobą, która poruszyła tą tematykę i która zdobyła taki rozgłos. „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach” to niedługa, lecz bardzo treściwa powieść, obok której nie powinno się przejść obojętnie.
Zacznijmy jednak od samego wydania. Książki Dicka wydane przez Rebis wyglądem przypominają „Kroniki Diuny” – jedynie okładka jest srebrna, a nie złota. Jakość papieru oraz układ tekstu jest tak samo przyjemny dla oka. To, co jednak jest w tej książce to przyjemnie napisana biografia autora, która pozwala nam się bliżej z jego osobą zapoznać, a w przypadku takiej postaci, jaką był Dick – dziwaka, ćpuna, paranoika i pisarza jednocześnie – to po prostu wręcz konieczne, by zrozumieć, czemu jego dzieła są dość specyficzne.
Wydanie omówione, wróćmy więc do treści!
Philip K. Dick przedstawia nam post-apokaliptyczny świat, który tak naprawdę chyli się ku upadkowi. Zwierząt praktycznie nie ma, dlatego wyrazem największej ludzkiej empatii jest posiadanie żywego pupila. To istotny motyw na tle całokształtu, który jednocześnie nasuwa mi na myśl współczesne dystopie. Zwykle gdy obecnie Europejczycy próbują przedstawiać taki świat, ludzkość przesadza z ekologią i próbą troszczenia się o przyrodę. U Dicka ma to pozornie podobny wymiar, ale w praktyce motywacje ludzi w jego świecie mają naprawdę wiele sensu. Skoro zniszczyliśmy naszą planetę i sprawiliśmy, że umiera, to w ramach zadość uczynienia powinniśmy zająć się tym, co z niej zostało, prawda?
Główny temat tej książki, czyli androidy, to wspaniale wykreowane przez autora jednostki. Przypominają ludzi... ale jednak nie są ludzkie. Brakuje w nich czegoś, co sprawia, że mimo bycia geniuszami, wyróżniają się w tłumie. A co to takiego? Na to pytanie możecie uzyskać odpowiedź tylko czytając tę powieść.
Nasz bohater, Rick, to właściwie przeciwieństwo androida: jest bardzo, bardzo ludzki. Ma proste, ludzkie marzenia. Proste, ludzkie uprzedzenia. Wykonuje swoją prace, stara się postępować słusznie, choć nie zawsze mu to wychodzi. Jednocześnie nie jest bohaterem łzawym i niepewnym siebie: robi to, co ma zrobić, choć często jego motywacje nie są takie, jak powinny by być u idealnego obywatela.
Łącząc te składniki dobrego bohatera, ciekawą kreacje świata oraz androidów – autor musiałby się chyba nieźle postarać, aby nie stworzyć z tego dobrej historii. Choć dostajemy książkę prostą fabularnie, to dzieje się w niej tyle, że w trakcie czytania trudno się oderwać od kartek. Jednocześnie w trakcie historii cały czas przewijają się filozoficzne rozważania na temat człowieczeństwa, ale są tak naturalnie w to wszystko wplecione, że tego się po prostu za bardzo nie zauważa.
Styl pisania Dicka jest.... co najmniej ciekawy. Z jednej strony mamy język bardzo konkretny: gdyby tak nie było, autor nie rozbudowałby tak świata i nie stworzył takiej historii, mając do dyspozycji niecałe trzysta stron. Tu się nic nie ciągnie i nie wlecze; dobry rytm jest jak najbardziej zachowany. Ale jednocześnie to autor, który ma swoje małe specyficzne pomysły, które doprowadziły na przykład do powstania „chłamu” (w którego istnienie Dick podobno sam wierzył): czyli śmieci pod postacią starych puszek, gazet, kawałków mebli i tym podobnych, które ciągle się rozmnarzają, których ilość przybywa sama z siebie. Człowiek może z tym walczyć, ale nigdy tego nie pokona. Z jednej strony wzmianki o rzeczach tego typu mogą wydawać się abstrakcyjne. Z drugiej: doskonale wpasowują się w nieco dziwaczny świat przedstawiony. Dodają mu klimatu i unikalności, sprawiając, że książka Philipa K. Dicka naprawdę jest jego dziełem. Dziełem paranoika i ćpuna, który nie potrafił żyć normalnie.
Już powoli kończąc, chcę wspomnieć o samym tytule powieści. Do polskiej wersji został dodany tytuł „Blade Runner”, choć w oryginale wcale nie występuje. Tytułem jest po prostu pytanie – „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” I jest to chyba jeden z ciekawszych, na jaki wpadłam kiedykolwiek. Pozornie wydaje się abstrakcyjny, ale jednocześnie doskonale wpasowuje się w całą treść książki.
„Blade Runner” z 1982 roku to kultowy film science-fiction i to jeden z powodów, dla których zarówno warto obejrzeć jego, jak i przeczytać powieść, na bazie którego powstała. A to właśnie „Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” jest jej pierwowzorem. Drugi powód jest chyba o wiele bardziej prozaiczny: to po prostu bardzo dobra książka, którą przyjemnie się czyta i która do życia czytelnika może wnieść kilka ciekawych rozważań. Dlatego po prostu warto zwrócić na nią uwagę.
Ziemia to tylko zgliszcza dawnego imperium. Większość zwierząt wyginęła, a większa część ludzkości już dawno wyemigrowała na inne planety. Rick Deckard jest jednak jednym z tych, którzy zostali. Pracuje w policji, jako łowca androidów zbiegłych z innych planet. Gdy w jego okolicy trafia sześć z nich, musi je wyeliminować.
Kiedy maszyna staje się człowiekiem, a kiedy...
2013
2016-01-16
Wielki czarnoksiężnik, zwany Krogulcem, nim stał się kimś potężnym był tylko małym chłopcem: nazywał się Duny i mieszkał na Wyspie Gont, położonej w archipelagu Ziemiomorza. Gdy odkrywa swoje zdolności, opiekę nad nim przejmuję jego ciotka, wiejska czarownica, ucząc go, czego tylko potrafi. Do czasu... Gdy wieś, w której mieszka Duny zostaje zaatakowana, ujawnia swoją moc, zwracając na siebie uwagę pewnego czarnoksiężnika, który oferuje mu naukę.
Brzmi całkiem znajomo, prawda? :) I z resztą znajome jest. Czarnoksiężnik z Archipelagu, jak na klasyczną fantastykę przystało, posługuje się uwielbianymi przez większość schematami. No, przez większość, bo ja do nich zdecydowanie się nie zaliczam. Mimo to, tej powieści nie mam zamiaru stawiać na równi z podobnymi historiami. Czemu? Bo choć rzeczywiście trzyma się znanych nam schematów, ma w sobie coś, co czyni ją wyjątkową.
Przede wszystkim - styl. Zwykle powieści tego typu kierowane są w zasadzie tylko i wyłącznie do młodszych czytelników, przez co napisane są bardzo prostym, przystępnym językiem. Czarnoksiężnik jest napisany zupełnie inaczej. Jak? Pięknie. Po prostu pięknie. Część tą tłumaczył nasz polski poeta, Stanisław Barańczak, i tą poetyckość, delikatność na prawdę w tej powieści da się zauważyć. Przez to powieść brzmi w uszach jak dzwoneczki, choć czyta się ją nieco wolniej i może nieco ciężej, niż zwykle takie historie. Przy tym wszystkim, Ursula Le Guin opowiada nam historię jakby z boku - taki zabieg sprawia, że dialogów jest niewiele, nie wchodzimy głęboko w głowę i uczucia bohaterów, a obserwujemy ich działania. Taki sposób pisania przypomina mi nieco legendy, które podobnie prowadzą nas przez swoją historię. Czarnoksiężnik jest więc pięknie napisaną baśnią, która jak na baśń przystało jest dość sucha i obiektywna w ocenie czynów swoich bohaterów.
Nie tylko w stylu powieść przypomina dzieła Andresena czy Braci Grimm. Sprytnie wykorzystywane przez autorkę schematy sprawiają, że ma w sobie morały, typowe dla tego gatunku. Z tego powodu, jest to historia o dwóch dnach: jedno, to po prostu historia Krogulca, opowiadająca o jego drodze do zostania czarnoksiężnikiem, druga zaś to opowieść o dorastaniu młodego człowieka. Opowiada o ciekawości świata i dumie młodych; o zawiści, próbie bycia najlepszym i błędach, które z tego opowiadają; o dojrzewaniu i podejmowaniu właściwych decyzji. Nie jest to może coś nadzwyczaj odkrywczego, ale potrafi przywołać sporo nostalgicznych wspomnień i pozwala utożsamić się z głównym bohaterem, przynajmniej do pewnego stopnia.
Przez styl Le Guin i niewchodzenie zbyt głęboko w osobowości bohaterów, nie są oni zbyt rozbudowani. To znaczy, cały czas się rozwijają, mają cechy charakterystyczne i umiejętności, jednak to nie budowa ich głębokich charakterów była głównym celem autorki. Jej postacie mają pokazać nam pewne cechy, które kiedyś mieliśmy, mamy, lub być może będziemy mieć oraz skutecznie wykonać zadania, jakie przed nimi stawia.
Sama w sobie historia nie jest czymś bardzo zaskakującym - w zasadzie, już na początku możemy mniej więcej przewidzieć, jakie będzie zakończenie. Ale mimo wszystko, czytając tą historię, coś do tych ostatnich stron ciągnie i zmusza, by poznać zakończenie.
Czarnoksiężnik z Archipelagu to na prawdę dobry wstęp do cyklu: pozwala nam poznać młodzieńcze lata naszego głównego bohatera, zżyć się w nim i zakochać w pięknie treści tej historii. Nie sądzę jednak, aby spodobała się każdemu: choć fani fantastyki, tacy z krwi i kości, powinni ją przynajmniej docenić, to osoby przyzwyczajone do historii o bardzo lekkim piórze może najzwyczajniej w świecie zmęczyć. Mimo wszystko, myślę, że nikt, kto po nią sięgnie, aby zapoznać się z treścią tej książki nie będzie żałować. Nie jest długa, a baśniowa otoczka powinna odpowiadać i tym, którzy na co dzień nie czytają fantastyki.
Wielki czarnoksiężnik, zwany Krogulcem, nim stał się kimś potężnym był tylko małym chłopcem: nazywał się Duny i mieszkał na Wyspie Gont, położonej w archipelagu Ziemiomorza. Gdy odkrywa swoje zdolności, opiekę nad nim przejmuję jego ciotka, wiejska czarownica, ucząc go, czego tylko potrafi. Do czasu... Gdy wieś, w której mieszka Duny zostaje zaatakowana, ujawnia swoją moc,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-01
2023-04-26
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na odzyskanie rodziny. Cena, którą jednak będzie musiała zapłacić, jest jednak niewyobrażalnie wysoka.
„Córka lasu” jest powieścią, która styrała mnie jak dawno żadna powieść. To naprawdę unikatowy przypadek: nie dzieje się tu niby zbyt dużo, a jednocześnie w tych słowach czai się tyle treści i emocji, że w trakcie lektury naprawdę warto zadbać o skupienie.
Powieść Juliet Marillier jest w pewnym sensie podobna do historii tworzonych przez Annę Brzezińską. Z jednej strony jest bardzo baśniowa, napisana w pięknym stylu, nawiązując do opowieści o sześciu braciach, czy irlandzkiej mitologii. Jednak pod tą piękną otoczką kryje się realny świat, który często po prostu jest okrutny i brutalny.
Styl autorki jest przy tym gęsty, mimo tego, że opowieść snuje się powoli. Tu istotne są drobne gesty, szczegóły, pojedyncze słowa. Dlatego też ani przez chwilę „Córka lasu” nie wydaje się tzw. laniem wody, które tak często widzę w pisanej dzisiaj fantastyce. Warto tu chyba dodać, że premiera tej powieści miała miejsce w 1999 roku — pozornie nie aż tak dawno, jednak nie da się ukryć, że rynek książki od końca lat 90. znacznie się zmienił.
Biorąc pod uwagę aktualny wysp powieści fantasy dla młodzieży, które często są również retellingami, wydaje mi się, że warto tu dodać, że ta historia ani przez chwilę nawet nie stoi koło takowych. To dość ciężka emocjonalnie powieść, w której protagonistka nie raz i nie dwa przeżywa naprawdę okrutne rzeczy i choć nie chce powiedzieć, że młodsza osoba się w niej nie odnajdzie, to na pewno po prostu nie jest jej targetem.
To, co mnie w tej powieści urzekło to relacje między Sorchą a otaczającymi ją osobami. Nie zawsze są pozytywne i nie zawsze są w pełni zdrowe, ale są zbudowane z naprawdę bardzo dobrym wyczuciem. Ponadto to nie jest też tak, że autorka w tej powieści epatuje przemocą. Przeciwnie, raczej panuje tu pewien balans, w związku z tym mamy tu też dość dużo pozytywnych relacji. Nie brakuje rodzinnego ciepła, czy przyjaźni.
Bardzo podoba mi się również to, że Sorcha jest dobrze wyważoną postacią. Z jednej strony jest bardzo młoda i czasem woli skryć się za plecami kogoś starszego, czy spytać o radę. Z drugiej jest naprawdę silną osobą, która jest w stanie wiele znieść, a kiedy ktoś nie traktuje jej odpowiednio, jest w stanie to zauważyć. Dba o samą siebie, na ile jest to możliwe, a to jest coś, czego w wielu historiach mi brakuje.
Warto tu też dodać, że chociaż to historyczne fantasy to jednak historię czyta się bardziej jak high fantasy. Akcja osadzona jest gdzieś, kiedyś, niby w Irlandii, niby pojawiają się Brytowie, ale nie ma to w gruncie rzeczy większego znaczenia. To trochę jak z bajkami Disney’a. Niby wiemy, że akcja „Krainy lodu” rozgrywa się w Skandynawii, widzimy nawiązania, ale wiemy, że to w gruncie rzeczy jakiś świat obok naszego, tylko przypominający realną rzeczywistość.
Pierwsze kilka rozdziałów przyprawiały mnie o ból głowy, mimo że widziałam, że ta historia jest napisana w naprawdę piękny sposób. W kolejne naprawdę mocno się wciągnęłam, ale po każdej „sesji czytelniczej” czułam się po prostu zmęczona. Jednak mimo tego mam wrażenie, że to jak na razie najlepsza książka fantasy, którą przeczytałam od dłuższego czasu, a już na pewno w tym roku. Jednocześnie należy zaznaczyć: nie będzie to na pewno odpowiednia lektura dla każdego.
Sorcha mieszka wraz z szóstką braci w zaczarowanym królestwie, którym włada ich ojciec. Gdy ten znajduje sobie nową żonę, rodzeństwo zauważa, że coś z nią jest nie tak. Szybko okazuje się, że kobieta nie ma względem nich dobrych zamiarów. Nakłada na braci klątwę, zmieniając ich w łabędzia. Trzynastoletniej dziewczynie udaje się uciec, a lud lasu daje jej szansę na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-03-23
Książę Leto I Atryda razem ze swoją rodziną i armią przenosi się na oddaną mu w lenno Diunę – niezwykle cenną planetę, na której znajdują się jedyne we wszechświecie złoża melanżu. Choć od początku spodziewa się spisku, nie udaje mu się go uniknąć. Planeta szybko wpada w ręce jego największych wrogów.
Piękna, złota oprawa „Diuny” aż kusi i zmusza, by sięgnąć po książkę Herberta. Wszystko wewnątrz niej też krzyczy: klimatyczne i minimalistyczne ilustracje, pięknie zaprojektowane rozdziały. Nawet papier: gładki, niezbyt gruby, ale wyraźnie lepszy, niż w większości wydań. Tej książce po prostu nie da się oprzeć, jeśli leży swobodnie na półce.
To wydanie zachęca do czytania, jednak tak na prawdę to, co kryje się wewnątrz niej jest jeszcze lepsze. Choć „Diuna” to klasyka science-fiction czyta się ją jak baśniowe fantasy. Po raz pierwszy została wydana w 1965 roku, dlatego wszystko, co tam było nauką dziś już się zestarzało na tyle, by przypominać właśnie coś baśniowego, mimo że niby mamy tu i różne planety, i statki kosmiczne. One jednak odgrywają w „Diunie” tylko dodatkową rolę, bo tak naprawdę to, co jest najbardziej istotne dzieje się na samej planecie.
Narracja trzyma się na dystans od bohaterów. Autor pisze w sposób bardzo elegancki, bardzo baśniowy i – po prostu – przepiękny. Tego nie połyka się w ciągu chwili: ta książka chyba stworzona jest po to, by cieszyć się każdym słowem i zdaniem na niej napisanym. Styl Herbrta przypomina mi trochę sposób pisania Le Guin, ale jest od niego nieco mniej filozoficzny i zdecydowanie mniej męczący, co sprawia, że czytanie „Diuny” jest czystą przyjemnością. Muszę dodać, że autor dość często podaje nam na tacy myśli bohaterów oraz często skacze narracją pomiędzy postaciami, ale robi to w sposób tak dobrze wyważony, że w przypadku tej książki odbieram to jako zaletę.
Choć ta książka ma niemal siedemset stron nie dzieje się na niej aż tak dużo, jakby mogło: fabuła „Diuny”, choć trzymająca w pewnym napięciu, raczej nie pędzi jak szalona. By nie było, lektura nie jest przy tym nudna, ani przegadana. Jak to w przypadku nieco starszej fantastyki bywa, Herbert skupił się na zbudowaniu stosunkowo prostego spisku oraz opisie świata. Świata, który żyje i zachwyca swoimi barwami, mimo że sama planeta, na której dzieje się akcja jest pokryta pustynią, a bohaterzy muszą bezustannie troszczyć się owodę.
Jednym z głównych bohaterów jest syn księcia Leto, Paul Artyda. Na początku historii ma ledwie piętnaście lat, ale niech Was to nie zmyli: ta książka to nie jest literatura młodzieżowa. Młody następca tronu w żadnym razie nie zachowuje się jak dziecko, poza tym bezustannie ma wsparcie wśród starszych od siebie i bardziej doświadczonych postaci. Paul, jak i każdy inny bohater tej powieści ma na jej kartach odpowiednią ilość miejsca i choć jest ich całkiem sporo, nie da się wśród bohaterów pogubić, co także uważam za wielką zaletę „Diuny”.
Jak już wspominałam, choć jest to science-fiction powieść czyta się jak książkę fantasy. Nic dziwnego, bo w końcu mamy tu sporo nawiązań do tego gatunku. Mamy w końcu imperium i monarchię, która jest typowa dla tej bardziej baśniowej odmiany fantastyki Mamy sporą ilość obrzędów rytualnych, mamy „magiczne” stworzenia w postaci czerwi, a w końcu – mamy kapłanki i rozbudowaną religię, co dodaje powieści ogromnej ilości mistycyzmu. Choć nie jest to lektura bardzo lekka (jak to już bywa z klasyką) to na pewno nie stoi opisami naukowymi, skupiając się bardziej na samej kulturze mieszkańców Diuny.
Gdybym miała porównać tę książkę do innych, powiedziałabym, że ta historia jest jak trochę mniej rozbudowana "Pieśń lodu i ognia" w wersji science-fiction, napisana nieco podobnie do powieści Le Guin, ale w sposób o wiele mniej męczący i po prostu ładniejszy. Wydaje mi się, że takie połączenie jest właściwie idealne.
Przeczytałam, poznałam i gorąco polecam wszystkim. „Diuna” nie tylko przepięknie wygląda na półce, ale także zachwyca tym, co ma w środku.
Książę Leto I Atryda razem ze swoją rodziną i armią przenosi się na oddaną mu w lenno Diunę – niezwykle cenną planetę, na której znajdują się jedyne we wszechświecie złoża melanżu. Choć od początku spodziewa się spisku, nie udaje mu się go uniknąć. Planeta szybko wpada w ręce jego największych wrogów.
Piękna, złota oprawa „Diuny” aż kusi i zmusza, by sięgnąć po książkę...
2019-10-11
2017-10-13
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko nim, a przemytnicy próbują znaleźć sposób na zniszczenie monopolu Diuny na melanż.
„Kroniki Diuny” to przepiękna seria, zarówno pod względem sposobu wydania, jak i jej wnętrza. „Dzieci Diuny” zaś to pełnoprawna kontynuacja, która w niczym nie ustępuje poprzednim częściom.
Seria przypomina konstrukcja nieco „Pieśń lodu i ognia” Martina: pierwszy tom był bardzo baśniowy i w miarę prosty pod względem fabularnym. Kolejne skupiają się zdecydowanie bardziej na politycznych zagrywkach. Na całe szczęście, Herbert nie tworzy setek bohaterów i rodów, skupiając sie na kilku, najbardziej istotnych w uniwersum, siłach, które maja wpływ na nasze postacie.
Przy tym styl autora „Kronik Diuny” jest po prostu zdecydowanie piękniejszy: dość poetycki, mający w sobie coś z baśniowości, sprawia, ze tego się po prostu nie chce czytać „na szybko”.
Trzeci tom to trzecie pokolenie rodu Artydów, które obserwujemy. Główne role przejmują tu dzieci Paula Muad’Diba oraz jego siostra, Alia. Dziewięciolatki, tak jak ich ciotka, zostały „wzbudzone” jeszcze w łonie matki, przez co niosą w sobie wspomnienia wszystkich swoich przodków. Z tego powodu tak naprawdę nie są dziećmi: mają miliony lat i niosą w sobie olbrzymią mądrość, co naprawdę w nich widać. Są sprytne i inteligentne, grając z „dorosłymi” we własną grę.
Samo rozwinięcie tej tematyki jest naprawdę dobrym pomysłem: dzięki temu w tym tomie nie brakuje „mistyki”, której w poprzednich częściach było chyba jednak nieco mniej.
W „Dzieciach Diuny” dość ciekawy jest watek dotyczący zmian ekologicznych na planecie: Arrakis zielenieje. Deszcze, niegdyś na niej niewystępujące, zaczynają spadać z nieba, co z jednej strony ułatwia życie mieszkańcom, a z drugiej sprawia, że melanż wkrótce może zniknąć z powierzchni planety.
Oczywiście same gry polityczne także są niezwykle ciekawe i dobrze wykreowane, jednak z jasnych powodów nie chce o nich więcej wspominać.
Uwielbiam całe uniwersum wykreowane przez Franka Herberta, dlatego chyba nic dziwnego nie ma w tym, że i trzeci tom serii uważam za bardzo dobrą książkę. Po prostu polecam: tę serię po prostu dobrze jest poznać.
Muad’Dib już dziewięć lat temu wyruszył na pustynie, zostawiając imperium swoim nowonarodzonym dzieciom, bliźniętom, Leto i Gainmie. Rolę regentki na Diunie pełni jego siostra, Alia. Planeta nie jest już jednak taka, jak przed laty: jej nawadnianie trwa, co zmniejsza populacje czerwi. Poza tym rodowi Artydów grozi wiele niebezpieczeństw: ród Corrinów knuje spisek przeciwko...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-28
Hendy Hazlitt to przedstawiciel austriackiej szkoły ekonomii. Ekonomię w jednej lekcji w ręce czytelnika oddał w 1946 roku i poprawiał wydanie w latach siedemdziesiątych. Książka, w założeniu ma przedstawić podstawy ekonomii w prosty i przystępny sposób.
I tak, zdecydowanie - robi to. Hazlitt wyjaśnia wszystko bardzo jasno i logicznie - tak, że ja, jako osoba niemająca dużego pojęcia w temacie bez problemu rozumiałam, co autor chce mi przekazać. Oczywiście, nie jest to lektura najprostsza i najprzyjemniejsza, to nie jest powieść, czy literatura rozrywkowa, niemniej... da się przy niej rozluźnić. Nie irytowałam się, że czegoś nie rozumiem, nie nudził mnie styl autora - i przy tym mogłam się czegoś dowiedzieć, a po to się w końcu po takie książki sięga.
Autor wyjaśnia wszystko na przykładzie USA, dlatego nie każdy przytoczony przez niego przypadek będzie idealnie odpowiadał temu, co dzieje się, lub działo u nas, niemniej, mechanizmy, które opisuje są właściwie takie same w każdym miejscu na świecie. Nie uważam więc tego za jakikolwiek minus.
Tematyka podjęta w tej pozycji jest dość ogólna - bo właśnie o tych ogółach autor ma nas czegoś nauczyć. Porusza tematy inflacji, opodatkowania, eksportu, czy stabilizacji cen. Dla osoby niezainteresowanej ekonomią może się to wydawać odległe i nudne, jednak... te zagadnienia dotyczą pośrednio, lub bezpośrednio nas wszystkich, dlatego myślę, że dobrze jest poznać chociaż te podstawy :)
Pozycja ma jeszcze jeden ogromny plus. Pod koniec autor wymienia pozycje, po które może sięgnąć czytelnik w dalszej kolejności, jeśli dalej zainteresowany jest tą tematyką :)
Ekonomia w jednej lekcji to zdecydowanie dobra pozycja dla każdego, kto tylko ma ochotę dowiedzieć się czegoś więcej w temacie, który dla każdego z nas powinien być mniej, lub bardziej, ale jednak - istotny. Ze spokojnym sumieniem mogę tą pozycje polecić.
Hendy Hazlitt to przedstawiciel austriackiej szkoły ekonomii. Ekonomię w jednej lekcji w ręce czytelnika oddał w 1946 roku i poprawiał wydanie w latach siedemdziesiątych. Książka, w założeniu ma przedstawić podstawy ekonomii w prosty i przystępny sposób.
I tak, zdecydowanie - robi to. Hazlitt wyjaśnia wszystko bardzo jasno i logicznie - tak, że ja, jako osoba niemająca...
2016-10-08
Pokonaliśmy śmierć. Ludzkość od zarania dziejów dążyła do nieśmiertelności i w końcu ją osiągnęła. Jej koszt jest jednak ogromny. Europa jest przeludniona i chwieje się, będąc na skraju przepaści ekonomicznej. Dlatego potrzebni są oni - Nieśmiertelni, którzy pilnują ładu i strzegą świat przed upadkiem. Nie myśl więc, że uda Ci się wychować dziecko nie tracąc przy tym swojej nieśmiertelności.
Glukhovsky jest autorem, który uwielbia niepewność, plątaninę korytarzy, brud, mrok i ciemność. Widać to jednak nie tylko w jego debiutanckim Metrze 2033 - mimo, że Futu.re to powieść opowiadająca o XXV wieku to jej klimat jest bardzo zbliżony do tamtej, postapokaliptycznej historii. Ta przyszłość chce być utopią, ale nie potrafi być. Ludzie chcą być równymi sobie bogami - ale równość to wielkie kłamstwo, a człowiek nie został stworzony do bycia wszechmogącym i wiecznym. Rząd wprawdzie próbuje wmówić ludności, że osiągnęli sukces, jednak życie pokazuje coś zupełnie innego.
W tak ciężkim klimacie i niesprzyjających warunkach autor daje życie pewnemu Nieśmiertelnemu. Mężczyźnie, który urodził się poprzez przestępstwo i wykonuje swoją robotę wybitnie skrupulatnie. Z resztą, to nie on wydaje rozkazy, by kobietom przerywać ciąże, odbierać dzieci oraz nieśmiertelność, a dobrze wie, że jego zadanie jest nadzwyczaj istotne - w końcu gdyby nie jego oddział, ludzkość szybko umarłaby z głodu. I tak przestrzeń życiowa w Futu.re jest już ograniczona do minimum.
Wszystko zmienia się, gdy pewien pan minister zaprasza Jana, bo tak się nasz bohater nazywa, do siebie, aby dać mu do wykonania pewne zadanie. Ma pozbyć się przywódcy Partii Życia, który ma zamiar zburzyć europejską równowagę.
Futu.re to bardzo dobra historia, utrzymująca klimat i napięcie dokładnie tak, jak powinna. Wprawdzie część początkowa nieco mi się dłużyła, jednak im bardziej zagłębiałam się w historię, tym bardziej mnie zaskakiwała i zachęcała do czytania kolejnych stron. Futu.re to sześćset stron małego dzieła sztuki po które każdy fan antyutopii powinien sięgnąć.
Główny bohater, Jan, to postać ze słabościami. Nie jest doskonały. Próbuje myśleć, próbuje postępować racjonalnie - ale jest tylko człowiekiem i nie zawsze mu to wychodzi. Mimo to trudno mu nie kibicować, nawet, gdy popełnia głupoty, zwłaszcza, że cała historia napisana jest w pierwszej osobie. No bo właśnie, gdyby nie jego błędy cała fabuła nie miałaby możliwości na zaistnienie.
Mimo, że Futu.re okazało się wcale nie gorsze od tak uwielbianego przeze mnie Metra muszę przyznać, że nie jest to książka dla każdego. Debiut Glukhovsky'ego był zdecydowanie delikatniejszy -ta powieść zaś nie przebiera w słowach i opisach. Potrafi być dość brutalna, a gierek politycznych tu nie brakuje. Dlatego zdecydowanie nie jest to powieść dla dzieci, czy osób, które nie czują się na tyle dojrzałe psychicznie, by po coś takiego sięgnąć. Wszystkim innym jednak z czystym sumieniem polecam. To kawał dobrej historii, która wciąga i pokazuje nam bardzo ciekawie skonstruowaną wizje przyszłości.
Pokonaliśmy śmierć. Ludzkość od zarania dziejów dążyła do nieśmiertelności i w końcu ją osiągnęła. Jej koszt jest jednak ogromny. Europa jest przeludniona i chwieje się, będąc na skraju przepaści ekonomicznej. Dlatego potrzebni są oni - Nieśmiertelni, którzy pilnują ładu i strzegą świat przed upadkiem. Nie myśl więc, że uda Ci się wychować dziecko nie tracąc przy tym swojej...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-25
2016-01-21
Tanara jako niewielkie dziecko zostaje odebrana rodzicom - ma przygotowywać się na najwyższą kapłankę Bezimiennych, wielkich bóstw, istniejących od początku świata i przywiązanych do wyspy Atuan, Pozbawiona imienia, ma być teraz zwana Arhą, kolejnym wcieleniem kapłanki, która co żywot powraca do swojego ciała. Lata mijają i dziewczyna powoli zaczyna odkrywać, że ludzie, którzy ją otaczają nigdy nie byli jej tak oddani, jak mogło jej się to wydawać...
Znacie to uczucie, gdy sięgacie po coś, czytacie... i nagle okazuje się, że ta historia jest po prostu wasza. Rozumiecie bohaterów, uwielbiacie ich, niezależnie od słów, jakie wypowiadają, a każde kolejne słowo zdaje się wlewać Wam prosto do serca?
Właśnie czymś takim okazały się być dla mnie Grobowce Atuanu.
W kolejnej części swojej historii Ursula Le Guin rezygnuje z patetycznej, baśniowej formuły. Ta niedługa opowieść już tym aż tak bardzo się nie wyróżnia, ale dzięki temu jest zdecydowanie łatwiejsza do przyswojenia. Na szczęście, mimo, że atmosfera w Grobowcach jest zdecydowanie luźniejsza, niż w Czarnoksiężniku, dalej możemy cieszyć się świetnym stylem autorki: trafnymi porównaniami i prześlicznymi, zgrabnie rozmieszczonymi opisami.
To jednak nie sam sposób pisania sprawił, że tak pokochałam tą historię. Sama kreacja głównych bohaterów - naszej Tanary i poznanego w poprzedniej części Krogulca - jest godna podziwu, a opis relacji stopniowo budującej się między nimi jest jednym z piękniejszych, jakie dane mi było kiedykolwiek przeczytać. Każdy gest, każdy ruch postaci zdaje się być logiczny, w pełni uzasadniony i wykonany w odpowiednim momencie.
Oczywiście, historia nie byłaby tak dobra, gdyby nie cały świat przedstawiony wokół - grobowce, pustynia, tajemnica, krew i śmierć - to codzienność, wokół której Arha się obraca. Autorka świetnie kreuje poboczne postacie, ukazując nam przeróżne spojrzenia na świat i typy charakterów, a choć jej świat dalej pozostaje niezwykle barwny i baśniowy, ma w sobie jakąś grozę, która potrafi przerazić.
Wydaje mi się, że można spokojnie zapoznać się z nią nie znając pierwszego tomu, jednak sama mimo wszystko nie polecałabym takiego rozwiązania. Pierwszy tom doskonale wprowadza w świat stworzony przez autorkę, a ten go po prostu nieco rozwija, dając nam piękną historię.
Rzadko kiedy na prawdę zachwycam się książką - ta jednak w pełni na to zasługuje. Od dawna nie miałam w rękach czegoś tak pięknego. Le Guin świetnie łączy prostotę z głębszą treścią i perfekcyjnie operuje słowem. Jeśli spodobał się Wam pierwszy tom opowieści z Ziemiomorza, po ten po prostu nie możecie nie sięgnąć, a nawet, jeśli poprzednia historia się Wam nie podobała, Grobowcom warto dać szansę :)
Tanara jako niewielkie dziecko zostaje odebrana rodzicom - ma przygotowywać się na najwyższą kapłankę Bezimiennych, wielkich bóstw, istniejących od początku świata i przywiązanych do wyspy Atuan, Pozbawiona imienia, ma być teraz zwana Arhą, kolejnym wcieleniem kapłanki, która co żywot powraca do swojego ciała. Lata mijają i dziewczyna powoli zaczyna odkrywać, że ludzie,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-09-16
Zbliża się międzygalaktyczna wojna, która prawdopodobnie doprowadzi do upadku ludzkości. Siedmiu pielgrzymów wyrusza więc na planetę Hyperion, aby prosić tajemnicze, żywe bóstwo o pomoc. Wędrując, opowiadają sobie swoje historie, wiedząc, że tylko jedno z nich przeżyje i być może będzie w stanie uratować swój gatunek.
Są autorzy, których uwielbiam i kocham całym serduszkiem i do których podchodzę bardzo emocjonalnie. Są też tacy, których emocji budzą zdecydowanie mniej, ale za to sprawiają, że mam do nich po prostu olbrzymi szacunek. Taką osobą jest Dan Simmons. Zarówno jego „Wydrążony człowiek / Muza ognia”, jak i „Hyperion”, o którym będzie mowa dzisiaj to książki, które sobie cenię, choć emocje, jakie we mnie wzbudziły są dość mocno przytłumione.
Sama nie wiem, czego spodziewałam się, sięgając po tę książkę. Na pewno poczułam się nieco zaskoczona jej konstrukcją. „Hyperion” to przede wszystkim opowieści, które przedstawiają nam bohaterowie. Wędrują i mówią o sobie, o tym, co przeżyli. Samej wędrówki przez planetę jest w tej powieści zdecydowanie mniej i o tym należy pamiętać, biorąc się za nią.
Jak w przypadku opowiadań, tak i tutaj historie były dla mnie mniej, lub bardziej ciekawe. Każda ma nieco inny temat i nieco inny klimat, co sprawia, że po prostu nie da się sprawić, bym wszystkie oceniła na równi. Opowieść Żołnierza i Konsula to te, które okazały się dla mnie najsłabsze, ale nie dlatego, że same w sobie są złe; po prostu ich tematyka nie była „moja”. Za to opowieści Poety, Uczonego i Detektywa wspominam bardzo, bardzo dobrze. Pierwsza opowiada o poszukiwaniu swojej muzy, druga – o rodzinie i tragedii, jaka ją spotkała. Trzecia zaś pyta się nas o to, kiedy człowiek jest człowiekiem? Muszę wspomnieć też o historii Kapłana, która mi osobiście kojarzyła się bardzo z niektórymi opowieściami Le Guin ze zbiorku „Sześć światów Hain”: tak jak i tam, bohater znajduje się wśród obcego ludu i nie do końca go pojmuje.
Wszystkie opowieści krążą wobec Hyperiona oraz przebywającego na nim Dzierzby. Dan Simmons nawiązuje też – zarówno przez tytuł, jak i treść – do wiersza Johna Keatsa i jego życia. To niezwykłe, jak zgrabnie do całej historii została wpleciona ta postać i jak dużą rolę odgrywa w całości. Naprawdę poczułam się tym bardzo pozytywnie zaskoczona, aczkolwiek nie chce zdradzać większej ilości szczegółów.
Możliwość doskonałego poznania bohaterów, ich życia, celów i motywacji sprawia, że możemy wybrać własnych faworytów. Każda postać ma swój charakter, mimo że jest ich tu niemało (biorąc pod uwagę, że wszystkie są traktowane na równi). Przy okazji „Hyperion” to powieść z drugim dnem: chociaż czyta się ją stosunkowo lekko to jednak autor zastanawia się cały czas nad filozoficznymi tematami. Robi to na szczęście na tyle delikatnie, że zarówno osoba, która chce pomyśleć, jak i ta, która chce po prostu poczytać, znajdzie w tej historii coś dla siebie.
Choć to science-fiction to nie ma się czego bać. Jak zawsze, do świata fantastycznego trzeba przywyknąć, ale nie znajdziecie tu rozbudowanych opisów technologii. Jakby nie patrzeć, książka idzie nieco w stronę fantasy, chociaż daleko jej do baśniowej i niepoważnej historyjki.
Zakończenie „Hyperiona” nieco zbiło mnie z tropu. Miałam wrażenie, że skończyłam czytanie połowy powieści, a nie: całości. Ale to oznacza tylko, że po prostu muszę szybko sięgnąć po kontynuacje.
Styl powieści dopasowany jest w sporej mierze do opowiadającej osoby, co najbardziej było widoczne przy poecie, z jasnego chyba względu. Niemniej, Simmons pisze klarownie i jasno; nie przesadza z poetyckimi opisami, nie próbuje nadmiernie bawić się stylem i językiem. Przez to nie jest to bardzo ciężka w odbiorze literatura, choć – oczywiście – tak lekka jak popularne teraz powieści młodzieżowe także nie jest.
To bardzo dobry kawałek literatury, który warto poznać. Dan Simmons to człowiek, którego darzę wielkim szacunkiem i po prostu życzyłabym sobie, by jak najwięcej osób się z nim zapoznało. „Hyperion” to naprawdę świetna powieść, która mimo nietypowej konstrukcji ma szansę spodobać się nie tylko fanom science-fiction.
Zbliża się międzygalaktyczna wojna, która prawdopodobnie doprowadzi do upadku ludzkości. Siedmiu pielgrzymów wyrusza więc na planetę Hyperion, aby prosić tajemnicze, żywe bóstwo o pomoc. Wędrując, opowiadają sobie swoje historie, wiedząc, że tylko jedno z nich przeżyje i być może będzie w stanie uratować swój gatunek.
Są autorzy, których uwielbiam i kocham całym...
2016-02-10
Minęło piętnaście lat, odkąd Tenar, Ged i Tehanu zamieszkali razem, stając się rodziną. Teraz jednak żona i córka Krogulca wyjechały, aby wesprzeć króla Ziemiomorza, a on został sam, pilnując dobytku.
Pewnego dnia Geda odwiedza czarodziej, któremu koszmary nie dają spać. Był już na Roke, jednak magowie odesłali go do starego Arcymaga, nie będąc w stanie mu pomóc. Olcha jest prostym człowiekiem który dzięki szczęściu nauczył się podstaw czarów, stracił swoją ukochaną żonę i od tej pory co noc odwiedza granicę z Suchą Krainą, miejscem, gdzie gromadzą się zmarłe duchy. Czy Ged będzie w stanie mu pomóc? I jaką rolę w tym wszystkim odegra Tenar, Tehanu i król Lebannen?
Poprzednia część Ziemiomorza, Tehanu, była sielską, spokojną historią, pozwalającą czytelnikowi odetchnąć i nabrać sił na akcję w kolejnym tomie. W Innym Wietrze, Le Guin znów rzuca nas w wir wydarzeń.
Spodziewałam się, że ta część będzie skupiała się na poznanej w poprzedniej części Tehanu, jednak Le Guin znów udało się mnie w pewnym sensie zaskoczyć. Choć owszem, ta młoda kobieta jest w historii bardzo ważna, to nie ją obserwujemy najczęściej. Więcej w tej historii jest Olchy i Tenar, która zdaje się nad wszystkim sprawować piecze.
Inny Wiatr jest przede wszystkim historią o śmierci i smokach, które w końcu pojawiły się na pierwszym planie, zamiast cały czas majaczyć gdzieś w tle. Jak na historię o Ziemiomozu przystało, nie mamy tu epickich bitw kilku amii, rozlewu krwi i bohaterskiego poświęcenia w boju. Nie, najważniejsze sytuacje odgrywają się w cichej, baśniowej atmosferze, pełnej rozmyślań, lęków i zapomnianych przed wiekami historii, które znów powracają, aby ożyć.
Jak zawsze, Le Guin opiera się na znanych nam schematach, dlatego już na początku opowieści da się częściowo przewidzieć jej zakończenie. Mimo tego, autorka przekazuje nam w swojej historii nieco więcej, niż pozostali pisarze zajmujący się tym gatunkiem, pokazując nam, jak w kreatywny, ale przy tym dość łagodny sposób przedstawić nam piękną, dojrzałą historię.
Ten tom historii o Ziemiomorzu jest bardzo dobrym zwieńczeniem całości, jednak nie należy spodziewać się tu bardzo uderzającego i szokującego zakończenia. Myślę jednak, że to raczej zaleta, a nie wada tej historii: dziś autorzy za często na siłę próbują wepchnąć nam epicki, niezwykły koniec, co niekoniecznie im wychodzi. W Innym Wietrze, choć ważnych sytuacji nie brakuje, zakończenie jest łagodne, delikatne i nieco wzruszające - co jest idealną odmianą po tych licznych pozycjach, w których ostatnie strony przepełnione są krwią i krzykami zabitych.
Minęło piętnaście lat, odkąd Tenar, Ged i Tehanu zamieszkali razem, stając się rodziną. Teraz jednak żona i córka Krogulca wyjechały, aby wesprzeć króla Ziemiomorza, a on został sam, pilnując dobytku.
Pewnego dnia Geda odwiedza czarodziej, któremu koszmary nie dają spać. Był już na Roke, jednak magowie odesłali go do starego Arcymaga, nie będąc w stanie mu pomóc. Olcha...
2016-10-27
2020-09-29
Na południu wybucha powstanie niewolników. Czaardan Laskolnyka zmierza więc do Białego Konoweryn, aby pertraktować z młodą dzikuską, która (jak wieść niesie) objęła tron po swym kochanku. Jeśli mu się nie uda, południe spłynie krwią pochodzących z Imperium ludzi. W tym czasie Czerwone Szóstki zostają wysłane na odległą północ, gdzie napotykają coś wymykającego się ich wyobraźni.
Czuję, że wkręciłam się w „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” tak na dobre. Cztery poprzednie części były książkami naprawdę bardzo dobrymi. Powieściami, które pokochałam za styl autora, za prowadzenie wątków, tworzenie świata i postacie. Ale mam wrażenie, że dopiero teraz – przy „Każdym martwym marzeniu” – zaczęłam naprawdę rozumieć, o co chodzi Wegnerowi w tym świecie, przez co mój „hype” w stosunku do tej serii tylko się wzmógł. I nie mam pojęcia, czy jestem w stanie o tej powieści napisać coś dłuższego i konstruktywnego. Ale spróbujmy.
Zacznijmy może od konstrukcji powieści. Wenger prowadzi swoje wątki w bardzo skalkulowany sposób. Najpierw w zbiorach opowiadań przedstawił nam bohaterów. Potem w „Niebie ze stali” spotkał północ ze wschodem. W „Pamięci wszystkich słów” skupił się na wątkach zachodu i południa. Teraz zaś łączy je wszystkie i powoli składa w jedną całość, która bardzo dobrze się ze sobą spina. Ponadto, jak każda z wcześniejszych części, i ta dzieli się na dwie kolejne. W tym przypadku w pierwszej części, poza bohaterami, obserwujemy też wydarzenia w stolicy Imperium, dzięki czemu możemy lepiej zrozumieć kto, gdzie i w którym momencie przebywa. Dzięki tak przemyślanej konstrukcji mimo ogromu postaci i miejsc powieść jest niezwykle poukładana i bez problemu da się w niej odnaleźć. Chociaż muszę przyznać, że czasem posiłkowałam się meekhańską Wiki. W tym cyklu nie brakuje detali i czasem zerknięcie do streszczenia bywa bardzo pomoce i rozjaśniające umysł, w którym plączą się te wszystkie nazwy miejsc, magii, bogów…
Kolejną kwestią, którą warto poruszyć, jest chyba kwestia świata. „Opowieści…” są generalnie rzecz ujmując dość realistycznym fantasy. Choć magia istniała w cyklu od samego początku to jednak nie mamy tu za bardzo innych ras, niż ludzie, a same opisy postaci, ich zachowań, bitew itd. są niezwykle realistyczne i wiarygodne. Mimo tego im dalej w las, tym istotniejszą rolę odgrywają kwestie nadprzyrodzone i właściwie już w tym tomie Wegner nie pozostawia złudzeń. Polityka polityką, ale tu rozgrywają się rzeczy większe i ważniejsze. W związku z tym autor dość mocno skupia się na ekspozycji, przez co chwilami powieść lekko traci na tempie, jednak jak najbardziej rozumiem czemu. To potężny świat, a w takich uniwersach czasem po prostu trzeba poświecić chwilę na wyjaśnienie jego zasad.
Ponadto, jak zwykle nie lubię opisów bitw, tak w tym cyklu mają one szczególne znaczenie. Nie chcę podawać detali, aby nikomu nie zepsuć zabawy ze spotkania z książką, ale w tym tomie dzieje się rzecz podobna do tego, co miało miejsce w „Niebie ze stali”. I Wegner ponownie opisuje śmierć i ból w sposób niezwykle przejmujący. Potrafi skupić się na detalu, jest świetny w utrzymaniu uwagi i sprawia, że bitwa to naprawdę coś więcej, niż polityczne zagrywki oraz cierpienie tysięcy. Kto czytał, ten pewnie wie o co mi chodzi – a kto nie to po prostu powinien nadrobić. I już.
Naprawdę nie wiem, co mogłabym napisać więcej bez zdradzania detali. Bo wprawdzie mogłabym analizować system magiczny wprowadzony przez Wegnera (uwierzcie, to jest sztos), ale aby to zrobić, musiałabym też zdradzić szczegóły cyklu, a nie o to przecież chodzi. To tak dobra historia, że chyba każdy zainteresowany fantasy powinien po prostu sprawdzić sobie, co stworzył Wegner. Co prawda na pewno jego twórczość nie zadowoli 100% czytelników, ale wiem, że w gruncie rzeczy większość z pióra tego pana jest zadowolona, a unikanie „Opowieści z mekkańskiego pogranicza” jest jak odmówienie sobie naprawdę bardzo dobrze zapowiadającej się przygody. Nic, tylko brać i czytać. No i konie kraść, aby dołączyć z nimi do czaardnau. Tylko pamiętajcie, żeby były najlepsze, jakie można kupić, ukraść lub zdobyć w walce. Inaczej generał Laskolnyk może Was nie przyjąć!
Na południu wybucha powstanie niewolników. Czaardan Laskolnyka zmierza więc do Białego Konoweryn, aby pertraktować z młodą dzikuską, która (jak wieść niesie) objęła tron po swym kochanku. Jeśli mu się nie uda, południe spłynie krwią pochodzących z Imperium ludzi. W tym czasie Czerwone Szóstki zostają wysłane na odległą północ, gdzie napotykają coś wymykającego się ich...
więcej mniej Pokaż mimo to
Wielcy przemysłowcy znikają, przemysł stopniowo upada, Nowy Jork, jak i całe Stany Zjednoczone popadają w ruinę. Cały naród zaś widząc co się dzieje trwoży się i pyta: kim jest John Galt?
Dagny to kobieta sukcesu: wysoko postawiona, nieugięta i silna próbuje wznieść na szczyt dziedzictwo swoich przodków – olbrzymią linię kolejową – wraz z twórcą pewnego niezwykłego metalu. Świat jednak zdaje się robić wszystko, by jej zaszkodzić. Jej brat stawia przed nią wszelkie możliwe przeszkody, współpracownicy znikają, a zasoby konieczne do tworzenia czegokolwiek powoli znikają z rynku. Co stoi za motywami ludzi, którzy ją otaczają? Czemu przemysł zdaje się zatrzymywać, a świat chyli się ku upadkowi?
Tysiąc sto stron o torach kolejowych. Gdy uświadomiłam sobie za co się zabrałam omal nie załamałam rąk. Ale Atlas Zbuntowany miałam zamiar przeczytać od dawna, od deski do deski – nie mogłam więc się poddać, prawda? I przeczytałam go. W całości. Choć nie powiem, by przeprawa była łatwa i szybka. Nie żałuje jednak ani jednej chwili spędzonej nad tą książką i już za chwilę wyjaśnię Wam dlaczego.
Ayn Rand oddała w ręce czytelnika pozycję nie byle jaką. Dostajemy historię niezwykle przemyślaną i dopracowaną, której przyświeca jeden cel – pokazanie nam filozofii obiektywizmu w praktyce. Czy to jednak oznacza przynudzanie? Nie, zdecydowanie nie!
Świat przedstawiony bazuje na naszym, realnym, jednak nie jest to ta rzeczywistość, która nas otacza. Choć początkowo wydaje się identyczna historia sprawia, że ze zwykłego świata powoli, na naszych oczach, tworzy się antyutopia. I obserwowanie jej jest tak samo fascynujące, jak i bolesne.
Czemu bolesne? Bo choć część z przedstawionych zdarzeń może wydawać się nierealistyczna to przy tym jest... cholernie prawdziwa. Wielokrotnie w czasie czytania myślałam: Ej, moment, przecież on tak nie może myśleć/mówić/robić, by chwilę później uświadomić sobie, że przecież wielokrotnie byłam świadkiem niemal identycznego zachowania w rzeczywistości...
Ayn Rand doskonale obserwowała nasz świat. Była osobą o ciętym języku, szczerze i dobitnie mówiącą o tym, co widzi i co myśli. I dokładnie taki sam jest Atlas. To nie jest leciutka i przyjemna historyjka, a coś, co może odmienić spojrzenie człowieka na rzeczywistość.
Piszę i piszę... a nic nie mówię o bohaterach! No jak to tak, skoro postacie Rand są nadzwyczaj wyraźne i konkretne? Cóż, nie mogłam od nich zacząć: bo one są tylko pretekstem do przedstawienia nam historii, ni mniej, nic więcej. Niemniej, jeśli ktoś sięga po powieść tylko dla dobrych bohaterów to Atlasu obawiać się nie musi. Nie znajdzie tu wprawdzie przesłodzonych pań i panów, a pewne siebie osoby, które wiedzą czego chcą i dążą do celu ponad wszystko, ale trudno o lepiej skonstruowanych bohaterów. Wprawdzie postać głównej bohaterki Dagny w pewnym momencie zirytowała mnie swoim zachowaniem, jednak była to sprawa na tyle błaha, ale jednocześnie na tyle dobrze uzasadniona, że nie mam zamiaru tego powieści wytykać.
Atlas Zbuntowany to bardzo dobra, mocna historia nie tylko dlatego, że przedstawia niezwykle ciekawą filozofię. Mimo to zdecydowanie nie jest to lektura dla każdego: potrzeba sporej determinacji i siły woli, by przez nią przebrnąć. Sama jej objętość potrafi wystraszyć, a co dopiero treść, która wcale do najlżejszych nie należy. Polecam ją jednak całym sercem – bo warto do niej zajrzeć i przekonać się na własnej skórze, kim jest John Galt.
Wielcy przemysłowcy znikają, przemysł stopniowo upada, Nowy Jork, jak i całe Stany Zjednoczone popadają w ruinę. Cały naród zaś widząc co się dzieje trwoży się i pyta: kim jest John Galt?
więcej Pokaż mimo toDagny to kobieta sukcesu: wysoko postawiona, nieugięta i silna próbuje wznieść na szczyt dziedzictwo swoich przodków – olbrzymią linię kolejową – wraz z twórcą pewnego niezwykłego metalu....