Biblioteczka
2020-06-24
2020-06-17
2020-04-12
2019-05-10
2019-03-24
2019-02-03
2018-12-25
2018-10-31
2018-10-28
2018-05-11
2013-12-20
"Władca much" może z pewnością być zaliczana do kanonu literatury, tym bardziej więc nawet mnie samą dziwi, że sięgnęłam po tę powieść dopiero teraz. Może to wynikać ze stereotypu głoszącego: klasyka=potworna nuda. Czy jednak naprawdę? Nie zawsze, o czym może świadczyć choćby poniższa recenzja, czy raczej epos pochwalny na cześć dzieła Goldinga.
Powieść przedstawia życie rozbitków na samotnej wyspie po katastrofie lotniczej. W tle mamy bliżej niesprecyzowany konflikt nuklearny, ale fabuła skupia się na życiu chłopców i stopniowej degradacji stworzonego przez nich społeczeństwa. Bohaterami książki są dzieci i ta dziecinność przebija z każdej strony- przejawia się w niedojrzałych decyzjach bohaterów i ich zachowaniu, mimo, że starają się upodobnić do dorosłych.
Głównym bohaterem książki jest Ralf, chłopiec, który od początku staje się przywódcą uwięzionych na wyspie chłopców i próbuje koordynować działania grupy, co nie do końca mu się udaje. W miarę upływu czasu nastroje na wyspie pogarszają się coraz bardziej, chłopcy kłócą się ze sobą, aż w końcu dochodzi do najgorszego- zabójstwa...Na tym jednak się nie kończy, a dziecięce okrucieństwo nie zna granic. Nagonkę przerywa dopiero przybycie dorosłego oficera marynarki z przepływającego nieopodal statku...Jednak czy naprawdę? W końcu dziecięce okrucieństwo jest niczym wobec tego, którego dopuszczają się dorośli...
Co ciekawe, William Golding miał problem z wydaniem tej powieści- została odrzucona aż przez 15 wydawców, ponieważ była "zbyt pesymistyczna". Rzeczywiście, wydźwięk "Władcy much" nie jest zbyt wesoły, mimo to po wydaniu przez oficynę Faber&Faber książka szybko zdobyła uznanie wśród czytelników z całego świata i do dziś jest uwielbiana przez nas, szaraczków, ale także przez gwiazdy światowej literatury, jak na przykład Stephen King, który nazywa szczęściarzami tych, którzy spotkanie z tą powieścią mają jeszcze przed sobą. I, co tu dużo pisać- ma rację.
Przesłanie "Władcy much" można interpretować na różne sposoby- dla niektórych jest sarkastyczną wizją ludzkiego społeczeństwa, dla innych ostrzeżeniem przed możliwą wojną nuklearną, a sam autor przedstawia ją jako ironiczną ripostą na przygodową powieść "Koralowa wyspa", która ukazywała w sielankowy sposób społeczeństwo wiktoriańskiej Anglii. Osobiście widzę w niej smutną, gorzką prawdę, przedstawienie praw rządzących ludzką zbiorowością i odpowiedź na pytanie, jak daleko może się posunąć człowiek, choćby i dziecko, postawiony w skrajnych warunkach.
Może przy okazji lektury dzieła Goldinga warto i sobie zadać to pytanie- jak daleko bylibyśmy w stanie się posunąć? W którym momencie kończy się człowieczeństwo, a zaczyna bestialstwo?
"Władca much" może z pewnością być zaliczana do kanonu literatury, tym bardziej więc nawet mnie samą dziwi, że sięgnęłam po tę powieść dopiero teraz. Może to wynikać ze stereotypu głoszącego: klasyka=potworna nuda. Czy jednak naprawdę? Nie zawsze, o czym może świadczyć choćby poniższa recenzja, czy raczej epos pochwalny na cześć dzieła Goldinga.
Powieść przedstawia życie...
2018-02-02
2015-09-22
2017-05-01
2017-05-29
2016-10-01
2016-07-13
2015-01-24
To bardzo dziwna powieść - prawie tydzień po jej przeczytaniu coś sprawia, że nie umiem o niej zapomnieć i przejść nad nią do porządku dziennego. "Betonowy ogród" przywodzi mi na myśl widok prześwietlonych przez słońce cząsteczek kurzu unoszących się w powietrzu - jest leniwy, a jednak pełny napięcia i przywodzi na myśl zapach zastygającego w upalnym powietrzu lata...
Historię dziwnego domu otoczonego betonową pustynią obserwujemy oczami piętnastoletniego Jacka - to z jego perspektywy widzimy najpierw śmierć ojca, a niedługo później matki i umieszczenie jej trupa w drewnianej skrzyni, którą czwórka rodzeństwa zalewa betonem, patrzymy na stopniową przemianę rodzinnej siedziby, a w końcu - obserwujemy dziwną namiętność, która rodzi się między Jackiem, a jego starszą siostrą - Julią... Rodzeństwo spędza lato usiłując zachować pozory normalności i zastąpić w jakiś sposób role swoich rodziców.
Nie polecam tej książki osobom zbyt wrażliwym na makabrę - tej w powieści McEwana jest aż nadto. Mimo, że książka jest dość krótka, określenie jej mianem łatwej i przyjemnej byłoby dużą przesadą. Atmosfera książki, niezwykle sugestywna, sprawia, że wręcz trudno oddychać czując zaduch, stęchliznę i zapach zgnilizny dobywający się z piwnicy, a lato, kojarzone zazwyczaj z radością i beztroską zmienia się w przedsionek upalnego piekła. "Betonowy ogród" przekracza wszelkie granice, odsłaniając te cechy ludzkiej natury, o których próbujemy zapomnieć i do których nigdy się nie przyznajemy. Obrzydliwa, niesmaczna, erotyczna, groteskowa... A nade wszystko - fascynująca.
Jest jeszcze jeden szczegół, który nie pozwala szybko wygonić "Betonowego ogrodu" z pamięci - zakończenie, a mianowicie, zakończenie otwarte. Może irytować, może zastanowić, pomóc zrozumieć, przede wszystkim jednak pozostawia pole wyobraźni i interpretacji. Pozostawia pewien niedosyt i zostaje w pamięci na długie,długie dni.
Dzieło McEwana zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, jeszcze teraz myśląc o tej książce czuję ciarki. Nie jestem pewna, czy polecam, z pewnością jednak jest to powieść wyjątkowa. Smutna, a jednocześnie straszna. Makabryczna i przesycona namiętnością... Pełna sprzeczności. Warta przeczytania, jednak jeżeli szukacie lekkiej historii na jeden wieczór, lepiej sięgnijcie po coś innego. Przeczytanie tej książki być może rzeczywiście zajmie wam tylko jeden wieczór, ona sama będzie się jednak kołatała po waszych myślach o wiele dłużej.
Moje recenzje również na k-jak-kocham-k-jak-ksiazki.blogspot.com
To bardzo dziwna powieść - prawie tydzień po jej przeczytaniu coś sprawia, że nie umiem o niej zapomnieć i przejść nad nią do porządku dziennego. "Betonowy ogród" przywodzi mi na myśl widok prześwietlonych przez słońce cząsteczek kurzu unoszących się w powietrzu - jest leniwy, a jednak pełny napięcia i przywodzi na myśl zapach zastygającego w upalnym powietrzu...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-25
2016-01-03
Kojarzymy ją raczej z kultowej adaptacji Kubricka ze świetną kreacją Malcolma McDowella. Jak jednak wiadomo, film książce nierówny i w tym zestawieniu któreś medium niemal zawsze wypada gorzej. W przypadku Mechanicznej pomarańczy ustalić kolejność jest jednak wyjątkowo trudno, a powodów ku temu jest co najmniej kilka.
(jeśli chcesz ten sam tekst przeczytać w ładniejszej szacie graficznej, zapraszam na czymkolwiek.blogspot.com)
Po pierwsze, język - ten, którym posługują się bohaterowie pomarańczy i którym z racji pierwszoosobowej narracji napisana jest cała powieść, jest językiem szczególnym, gęsto przeplatanym rusycyzmami, a w niektórych momentach anglicyzmami, bardzo slangowo, dziwacznie i na pierwszy rzut oka dość niezrozumiale. Robert Stiller, któremu wszystkie nagrody świata należą się za to i inne tłumaczenia, popełnił tłumacząc rzecz bezprecedensową - przetłumaczył książkę Burgessa dwukrotnie, raz zgodnie z literą oryginału językowo pożyczając ze wschodu, a drugi raz anglicyzując, chcąc tym samym z jednej strony umknąć cenzurze, a z drugiej podjąć temat możliwych zniekształceń języka polskiego w przyszłości - bo to w przyszłości, choć bliżej nieokreślonej i raczej niedalekiej (a dzisiaj brzmiącej nieco archaicznie, gdy pomyślimy, że bohaterowie powieści korzystają z maszyn do pisania) rozgrywa się akcja Mechanicznej pomarańczy. Przyglądając się faktycznemu rozwojowi języka polskiego od czasów przekładu możemy zastanawiać się, czy wersja A (anglicyzowana) nie była faktycznie bardziej trafnym założeniem.
Tego językowego konstruktywizmu wersja filmowa oczywiście nie jest w stanie wiernie oddać, co jednak ważne i co Stiller bezlitośnie w posłowiu punktuje, na pozór skomplikowana lingwistycznie praca w rzeczywistości przypomina bardziej eksperyment kogoś, kto na oślep kartkował słownik nieznanego sobie języka, więc rosyjskie wtręty bywają po prostu nietrafione, wciąż jednak spełniają swoją chyba podstawową funkcję - dość skutecznie utrudniają, przynajmniej na początku, lekturę, tym samym odwracając uwagę czytelnika od opisywanych okropności, a jednocześnie podkreślając kulturową inność. Ten pierwszy zamiar do pewnego stopnia znosi tak słowniczek zamieszczony na końcu wydania, jak i fakt, że polskiemu czytelnikowi rusycyzmy moga być w pewnym stopniu znajome i zwyczajnie nie brzmią tak egzotycznie, jak mogłyby dla czytelnika anglojęzycznego.
To jednak, czego trudno nie zauważyć porównując filmową pomarańczę z jej literackim pierwowzorem, to przede wszystkim problem... zakończenia. I choćby tylko li dla niego warto książkę Burgessa przeczytać, mimo że to lektura niełatwa - film Kubricka bezczelnie obcina ostatni rozdział, co jak łatwo się domyślić zmienia wymowę całości i znacznie ją upraszcza. Uproszczenia i wandalizacji Stiller doszukuje się zresztą w całej kubrickowej adaptacji, mi jednak daleko do tak jednoznacznego sądu, tak samo, jak nie zakończę tego tekstu jednoznaczną konkluzją na temat wyższości książki nad filmem, czy też odwrotnie, choćby dlatego, że film swoim językiem obrazu znacznie bardziej dosłownie pokazuje brutalną przemoc, która jest ważnym motywem obu z wersji. Skonkludować pozwalam sobie natomiast, że lektura, a następnie seans (lub odwrotnie) celem dokonania tego porównania z pewnością warte są czasu.
Kojarzymy ją raczej z kultowej adaptacji Kubricka ze świetną kreacją Malcolma McDowella. Jak jednak wiadomo, film książce nierówny i w tym zestawieniu któreś medium niemal zawsze wypada gorzej. W przypadku Mechanicznej pomarańczy ustalić kolejność jest jednak wyjątkowo trudno, a powodów ku temu jest co najmniej kilka.
więcej Pokaż mimo to(jeśli chcesz ten sam tekst przeczytać w ładniejszej...