-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać3
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać4
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński25
Biblioteczka
2018-04-30
2016-01-10
2018-03-25
2017-12-22
Nic nie zrobiłeś? Nie szkodzi. Nie pomogą tłumaczenia, że nie jesteś winny, że to nie Ty. Masz proces. I, niezależnie od tego, co zrobisz, Proces zostanie z Tobą już na zawsze. Może Ci się wydawać, że się od niego uwolniłeś, ale to tylko złudzenie. Ty masz Proces, a Proces ma Ciebie.
Pozbierałam się. Po trzech dniach od zakończenia lektury "Procesu" czuję się w końcu na siłach, by cokolwiek o tej książce napisać, by spróbować się nieco w stosunku do niej zdystansować. Kafka ze swoją wizją świata wbił mi się klinem w głowę i czuję, że szybko jej nie opuści. Wielki mentalny kac i wielki zachwyt – tak najłatwiej opisać to, co czuję z związku z tą powieścią. A dlaczego?
W skrócie o fabule – Józef K., typowy everyman, jest przekonany, że niczym nie zawinił. Mimo to pewnego poranka do jego domu wdziera się dwóch urzędników, którzy informują go, że właśnie został aresztowany. Co nie oznacza to bynajmniej, że jego swoboda fizyczna zostaje ograniczona – K. może nadal pracować w banku i wykonywać swoje codzienne czynności. Jednocześnie musi jednak cały czas pozostawać w gotowości, oswoić się z myślą, że proces może wtargnąć w jego życie w każdej chwili, a jego rutyną staną się niespodziewane przesłuchania czy dziwaczne wizyty w kancelarii. Z biegiem czasu życie głównego bohatera coraz mniej jest życiem właśnie, a coraz bardziej – gorączkowymi próbami wybrnięcia z procesu, zapewnienia pomyślnego jego zakończenia, czy choćby powstrzymanie go na tyle, na ile jest to możliwe.
"Proces" przygniata atmosferą. Ciężką i ponurą, choć absurdalną. Nie od parady niepokojący, nierealny klimat strachu i osaczenia nazywa się właśnie kafkowskim. Jest surrealistycznie, jest przerażająco, choć jest też chwilami, co przeraża jeszcze bardziej, zaskakująco znajomo. Bo choć koszmarna, wizja Kafki jest nam bliższa, niżbyśmy tego chcieli.
Na pierwszy rzut oka powieść ta to coś w stylu orwellowskiego "Roku 1984", powieść o bezradności człowieka w starciu z potężną siłą systemu, o totalitaryzmie i wszechobecnej biurokracji. Im bardziej jednak zagłębiamy się w przygnębiającą rzeczywistość według Kafki, tym więcej rodzi się pytań, tym więcej możliwych interpretacji zostaje nam w głowie. Tym bardziej, że przecież nie całość "Procesu" trafiła w nasze ręce – znamienny jest dopisek o treści rozdział powyższy pozostał niedokończony. Kto wie, co jeszcze miało znaleźć się w tej powieści i jakie nowe możliwości zrozumienia jej by przed nami otworzyło, a jakie drzwi zamknęło na zawsze? "Proces" to powieść – worek z której, zależnie od czasu, miejsca i nastroju wyciągniemy z każdym razem coś innego. Z tego miejsca chcę więc pozdrowić mamę, tatę i ciocię, a do wszystkich byłych i przyszłych czytelników "Procesu" zaapelować – dajcie sobie wolność myślenia! Nie ograniczajcie się do sposobu postrzegania tej powieści jaki został Wam narzucony przez szkoły czy jakiekolwiek inne autorytety, a wtedy może odkryjecie w tej klasycznej powieści coś zupełnie nowego.
Kafka chciał, by jego niewydane książki i listy zostały po śmierci spalone. Całe szczęście, że przyjaciel, któremu zlecił to zadanie okazał się przyjacielem nieposłusznym – w przeciwnym bowiem razie nigdy nie cieszylibyśmy się między innymi właśnie "Procesem" i, uwierzcie, byłaby to dla ludzkości spora strata. Ale skoro już tą powieść mamy, korzystajmy z niej. Nawet nie dlatego, że to klasyka, a jako klasykę wypada ją znać, czy przynajmniej udawać, że się zna, ale po prostu dlatego, że może być to dla nas Książka przez duże K – taka, która na stałe zostaje w myślach, która kształtuje i wzbogaca. Polecam.
Więcej różności na czymkolwiek.blogspot.com
Nic nie zrobiłeś? Nie szkodzi. Nie pomogą tłumaczenia, że nie jesteś winny, że to nie Ty. Masz proces. I, niezależnie od tego, co zrobisz, Proces zostanie z Tobą już na zawsze. Może Ci się wydawać, że się od niego uwolniłeś, ale to tylko złudzenie. Ty masz Proces, a Proces ma Ciebie.
Pozbierałam się. Po trzech dniach od zakończenia lektury "Procesu" czuję się w końcu na...
2016-02-03
2016-02-03
2016-02-03
2016-01-23
2016-06-23
Jako, że do znawców geografii raczej nie należę, pierwsze kilkanaście minut lektury „Odgłosów rosnących bananów” było dla mnie raczej zastanawianiem się... Gdzie w ogóle jest ten cały Bejrut. Później, gdy już dałam się zassać hipnotycznemu wirowi powieści Ece Temelkuran, w miejscu poprzedniego pytania pojawiło się inne - jak mogę najszybciej się tam dostać?
Nie sposób odnaleźć wśród ludzi głównego bohatera lub bohaterki "Odgłosów rosnących bananów". Bo jak określić, czy ważniejsza jest historia Filipiny, młodej pokojówki filipińsko-palestyńskiego pochodzenia, do której ojciec pisał listy z obozu dla uchodźców Szatil, czy może Deniz, tureckiej studentki, która w Bejrucie próbuje znaleźć siebie? A może ważniejszy jest Marwan, dozorca budynku, który zakochuje się w Filipinie? A może, i to chyba jest najwłaściwszy trop, głównym bohaterem tej powieści jest sam Bejrut, miasto krwawiące, poranione przez nieustanne wojny, a jednak niesamowicie przyciągające, odkrywające w ludziach to, o czym sami nie mieli pojęcia. Bejrut taki, jakim opisuje go Ece Temelkuran:
"Jest śniady i szczupły, ma gorącą krew i kręcone włosy. Na pierwszy rzut oka - ni pies, ni wydra. Do momentu, kiedy spojrzy ci głęboko w oczy. Tak jakby kochał cię bezgranicznie, jak nikt inny przedtem. Jakby od zawsze na ciebie czekał, za chwilę miał ci wszystko wyjaśnić, wszystko oddać. Spojrzy na ciebie smutnym wzrokiem, jakby nie liczyło się dla niego żadne jutro. Odkryjesz w sobie miejsce, o którego istnieniu wcześniej nie miałeś pojęcia. A on będzie czekał, aż się odsłonisz, obnażysz po to, by móc go obejrzeć. Będzie chciał zagarnąć cię na własność. Ugryźć najintymniejszy fragment twojej skóry. Każdy kocha w nim to, co sam przeżył. Zapytaj, a usłyszysz odpowiedź. Że razem z nim przeżyli najważniejszy kawał swojego życia. Bo on odrywa cię od wszystkiego innego. Zostawia cię samemu sobie. Tylko wtedy wiesz, czego pragniesz; on zmusza cię, żebyś wszystko sobie wyjaśnił. Każdy z nas ma swoje czułe miejsce. Miejsce, które boleśnie ćmi, kiedy tylko wspomnimy jego imię; kiedy wypowiemy słowo "Bejrut"."
W "Odgłosach rosnących bananów" autorka w cudowny sposób łączy losy bohaterów z polityką - daje się nam zapoznać z najnowszą historią Libanu, robi to jednak w ten sposób, że nie czujemy się zasypani faktami, a każda nowa informacja wzbogaca tylko tło i sprawia, że lepiej rozumiemy miasto i jego mieszkańców. Nie każe także czytelnikowi wybierać żadnej ze stron rozgrywających się w Libanie konfliktów, a jedynie przedstawia wojnę jako zło uniwersalne, Nie ucieka od przedstawiania brutalności wojny, nie skupiając się jednakże na fizycznym jej aspekcie, a raczej wskazując na spustoszenie, jakie sieje ona w ludzkiej psychice. A przede wszystkim - nie ocenia.
Jakie wady może mieć powieść, która zrobiła na mnie tak świetne wrażenie? Chyba tylko jedną - jest za krótka. 400 stron to zdecydowanie za mało, by nacieszyć się atmosferą Bliskiego Wschodu, Bejrutem i pięknym stylem, który sprawia, że "Odgłosy rosnących bananów" czyta się z przyjemnością. Za mało, żeby wsłuchać się w odgłos, jaki wydają banany kiedy rosną. Z drugiej strony, nie sposób autorce zarzucić przerostu formy nad treścią - przy całej swojej poetyckości jest w końcu dość zwięzła. Jeśli więc szukacie lektury niezbyt długiej, a pięknej i poruszającej - dajcie szansę dziwacznemu tytułowi i nieznanemu nazwisku na okładce. Nie zawiedziecie się.
Inne twory recenzjopodobne na czymkolwiek.blogspot.com
Jako, że do znawców geografii raczej nie należę, pierwsze kilkanaście minut lektury „Odgłosów rosnących bananów” było dla mnie raczej zastanawianiem się... Gdzie w ogóle jest ten cały Bejrut. Później, gdy już dałam się zassać hipnotycznemu wirowi powieści Ece Temelkuran, w miejscu poprzedniego pytania pojawiło się inne - jak mogę najszybciej się tam dostać?
Nie sposób...
2016-06-28
2016-07-21
2016-09-22
2016-09-23
2016-09-29
Szeroko rozumiane szczęście zawsze było i będzie „na topie”. Nie skończymy o nim rozmawiać, kłócić się o nie i poszukiwać jego znaczeń. Dlaczego? Po prostu dlatego, że każdy szczęścia chce każdy, niezależnie od tego, jak sam je definiuje. Z tego samego względu jest ono niewyczerpanym workiem, z którego można wyciągać garściami tematy książek związanych z szeroko rozumianym lajfstajlem, jak i, w mniejszym lub większym stopniu, z filozofią. Tego rodzaju literatura to gwarantowany sukces marketingowy - jesteśmy ludźmi i lubimy chodzić na skróty, nie przestaniemy więc wierzyć, że kiedyś w końcu znajdziemy ładny, zgrabnie wypisany przepis na szczęście instant. Nic, tylko brać i korzystać. Ale czy wszędzie trzeba skrótami? A może lepiej po prostu zachęcić człowieka do myślenia, poszukiwania własnych dróg i definicji?
Przyznam szczerze, że trochę mnie zawsze te książki o Wielkich Sprawach odstraszają. Trudno ustrzec się banału, gdy pisze się na temat przerabiany na tysiące sposobów praktycznie od momentu, gdy zaistniała literatura jako taka. Szczęśliwie, Frederic Lenoir nie próbuje być w swoich rozważaniach niesamowicie oryginalny i odkrywczy - można by powiedzieć, że wręcz przeciwnie. O szczęściu jest bowiem nie tyle kolejnym genialnym pomysłem na to, jak szybko i bez wysiłku stać się szczęśliwym człowiekiem, a dokładnie tym, na co wskazuje tytuł - podróżą filozoficzną, w trakcie której autor przybliża nam to, co o szczęściu już napisano i powiedziano powołując się na rozmaite autorytety - od Epikura, Montaigne'a i Spinozy począwszy, a na Jezusie czy Buddzie skończywszy. Przedstawia przy tym różne poglądy na sprawę szczęścia jako takiego i próbuje znaleźć odpowiedzi na kilka istotnych pytań - czym jest szczęście? od czego zależy? jak je odnaleźć? Próbuje znaleźć, ale nie rzuca ich czytelnikowi pod nos, raczej pozostawia z paroma możliwymi odpowiedziami, do wyboru do koloru (albo do wymyślenia własnej, lepszej odpowiedzi).
Na tym poziomie widać jednak lekki zgrzyt, jakim dla domorosłej niespełnionej filozofki jaką mam (nie)szczęście być jest niezwykle pobieżne potraktowanie przykładów, na które autor się powołuje. Czy wynika to z chęci zmieszczenia w niewielkiej objętości jak największej rozpiętości poglądów, czy też chodzi o uczynienie książki bardziej przystępną dla czytelnika - trudno stwierdzić, odnoszę jednak wrażenie, że Lenoir zaledwie prześlizguje się po powierzchni niektórych doktryn. Mojej ciekawości takie opracowanie nie zaspakaja, a co najwyżej podsyca ją jeszcze bardziej, choć może jest to tylko kwestia nadmiaru dociekliwości.
Gdy idzie o szczęście, autor nie zatrzymuje się jedynie na filozoficznym jego kontekście – powołuje się także na wiedzę psychologiczną, tłumaczy mechanizmy biologiczne odpowiedzialne za jego odczuwanie i odnosi niejednokrotnie do własnego doświadczenia. Zwłaszcza te dwa pierwsze aspekty znacznie poszerzają perspektywę tego niewielkiego eseju, który dzięki nim staje się czymś więcej, niż tylko opisem ewolucji pojmowania szczęścia w historii filozofii, ewoluując w coś bardziej kompleksowego i próbującego tłumaczyć szczęście w sposób całościowy.
Koniec końców, jest to twór całkiem udany. Za krótki (wiem, że dopóki nie mam do czynienia z ośmiuset stronami narzekam na to zawsze), nieco zbyt powierzchowny, ale pobudzający do myślenia i zapewniający podejście nieco bardziej zdystansowane do sprawy, którą zwykliśmy traktować ze wszech miar osobiście. Jeśli szukacie ładnego wprowadzenia do tematu szczęścia w filozofii – nadaje się Jeśli już trochę w filozofii siedzicie i co nieco na ten temat wiecie – raczej nie będziecie jej potrzebować. Lektura całkiem porządna, żaden zachwyt, ale coś, co przeczytać jak najbardziej można bez zgrzytania zębami i z czego można wyciągnąć parę pożytecznych myśli.
W ramach zakończenia chwytajcie całkiem udany cytat Woody'ego Allena, który posłużył autorowi za motto jednego z rozdziałów:
"Jak byłbym szczęśliwy, gdybym był szczęśliwy!"
Ta recenzja wylądowała także na czymkolwiek.blogspot.com. Zajrzyj!
Szeroko rozumiane szczęście zawsze było i będzie „na topie”. Nie skończymy o nim rozmawiać, kłócić się o nie i poszukiwać jego znaczeń. Dlaczego? Po prostu dlatego, że każdy szczęścia chce każdy, niezależnie od tego, jak sam je definiuje. Z tego samego względu jest ono niewyczerpanym workiem, z którego można wyciągać garściami tematy książek związanych z szeroko rozumianym...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-02
2016-10-05
Biorąc się za ten zbiorek miałam przy sobie znaczniki. Wiecie, te małe, samoprzylepne karteczki, którymi można zaznaczać różne miejsca w książkach nie bazgrząc po nich długopisem. Był plan - zielone do długich cytatów, czerwone do krótszych. Zaznaczałam wszystko, co spodobało mi się szczególnie, w wyniku czego pod koniec lektury mój egzemplarz "Śladów" przypominał zielono-czerwonego jeżyka.
O czym to właściwie jest? Trudno powiedzieć, bo "Ślady" to zbiór dziewiętnastu krótkich opowiadań, a skoro opowiadań to wiadomo, że tematyka każdego będzie nieco inna. Ale nie są też zupełnie od siebie różne, łączą je dwie rzeczy. Pierwsza to sieć powiązań między bohaterami poszczególnych tekstów - a to ktoś jest czyimś dzieckiem, a to czyimś przyjacielem, a to sprawcą czyjegoś nieszczęścia. Powiązania nie są nachalne - opowiadania czytane osobno są zrozumiałe, fabularnie zamknięte i niczego im nie brakuje, ale uważny czytelnik po kawałku ułoży z nich niezwykłą mapę ludzkich losów. Druga z tych klamer spinających zbiór to motyw końca świata. Nie, nie tego końca z 2012, nie walących się mostów, nie zapadającej się ziemi. Tych jak z "Piosenki o końcu świata" Miłosza – małych, prywatnych, pozornie nieistotnych, a dla kogoś najważniejszych. Jest więc z początku Tadeusz, który ginie na wojnie – od jego losów, opisanych z dość nietypowej i ciekawej perspektywy (ale jakiej, tego Wam już nie wyjaśnię, coby nie psuć przyjemności z lektury) rozpoczyna się korowód postaci, niektórych barwnych i niezwykłych, jak choćby szalonego Chwaściora z jego fujarką, a niektórych na pierwszy rzut oka zwyczajnych, lecz przedstawionych w taki sposób, że ich losy nie dość, że nie wydają się ani trochę mniej interesujące, a wręcz są nam bliższe i częstokroć ważniejsze.
Pisze Małecki o tych końcach tak ładnie, że aż strach. Zdaniami krótkimi, ale konkretnymi i często w tej skrótowości zawierającymi całe światy. Nie dręczy zdaniami-wieżowcami, a jednak starcza mu prostych konstrukcji żeby powiedzieć wszystko i jeszcze odrobinę więcej. Ujął mnie tym – z jednej strony konkretny, a z drugiej – metaforyczny. Szczególną próbką tego stylu są pierwsze zdania opowiadań, często zabawne i tragiczne zarazem, jak na przykład:
"Przez pierwsze dwanaście lat życia Oskar Wilhelm Czerski miał wszystko: rodziców, dom, siostrę i dwie połowy twarzy."
Kiedy indziej – tajemnicze akapity, które aż każą czytać by dowiedzieć się, co było dalej:
"Czyta z prostych, tych jest chyba najwięcej. Czyta z łukowatych. Z blednących czyta i z tych gwałtownie urwanych. Z krótkich, dynamicznych. I z długich, zbliżających się do barierki – te lubi najbardziej. Dają wiele możliwości."
A przy tej prostocie nie popada w prostactwo ani w banał. Kłaniam się w pas.
Nie jest to także zbiór o sprawach prostych – autor nie ucieka od tematów ciężkich i nieprzyjemnych, jak choćby pojawiający się parokrotnie wątek alkoholizmu. Ale – i za to mu chwała – nie moralizuje przy tym, nie próbuje oceniać opisywanych przez siebie zjawisk, a jedynie przedstawia je z perspektywy jednostkowego dramatu. Spojrzenie na jednostkę, tak ważne w "Śladach", każe nam wcielić się w rolę uważnych obserwatorów czyjegoś życia i odbiera łatwość sądzenia. Wszystkie zawarte w tym zbiorku historie, choć dotykają różnych płaszczyzn życia i są osadzone w innych czasach łączy to, że budzą wrażliwość, każą myśleć. A myślenia raz włączonego nie da się już wyłączyć.
I na sam już koniec, przyszedł czas na fundamentalny zarzut, który najczęściej stawiam książkom, które mi się spodobają: ZA KRÓTKA. Bo wszystko co dobre, (za) szybko się kończy, więc ja te 320 stron pochłonęłam zachłannie na jeden raz i zostałam z tą w pewien sposób nawet przyjemną pustką, która towarzyszy mi zawsze, kiedy skończę czytać coś bardzo dobrego. Panie Jakubie, pisz Pan tego dobra więcej! A ja uciekam nadrobić "Dygot", bo wstyd mi coraz bardziej, że jeszcze nie czytałam.
"Życie jest bardziej jak zbiór opowiadań. Poszarpane, nieprzewidywalne. Uwierz mi, mojego czy twojego życia nikomu by się nie chciało czytać."
więcej recenzji na czymkolwiek.blogspot.com
Biorąc się za ten zbiorek miałam przy sobie znaczniki. Wiecie, te małe, samoprzylepne karteczki, którymi można zaznaczać różne miejsca w książkach nie bazgrząc po nich długopisem. Był plan - zielone do długich cytatów, czerwone do krótszych. Zaznaczałam wszystko, co spodobało mi się szczególnie, w wyniku czego pod koniec lektury mój egzemplarz "Śladów" przypominał...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-07
2016-10-09
2016-10-11
Leżała tam taka... Niepozorna. Mała, cienka, szarusieńka, z nic niemówiącym nazwiskiem na okładce. Sprzedawca wyciągnął ją i powiedział: „Jeśli szuka Pani czegoś mocnego, to po tych opowiadaniach będzie Pani miała ochotę pociąć się suchą bułką.”. Spojrzałaś na nią raz jeszcze, uważniej. Nic nie zapowiadało tak intensywnych doznań, ale sprzedawca wyglądał, jakby wiedział co mówi, zresztą na tym polegała jego praca. Dałaś się namówić i tego popołudnia zaprowadziłaś ją do domu.
Minął jakiś tydzień, nim sobie o niej przypomniałaś. Ściągnęłaś z półki, jej kartki zaszeleściły zapowiadając dziwy czekające w środku, ale nie tak łatwo było Cię zwieść na pokuszenie, w końcu wszystkie tak mówiły, mamiły obietnicami nieodkrytych lądów i niezapomnianych wrażeń, a kiedy już pozwoliłaś im mówić, powtarzały to, co słyszałaś już wiele razy, zmieniając tylko drobne szczegóły. Ale był tylko jeden sposób, żeby się przekonać, więc pozwoliłaś, by tego popołudnia opowiedziała Ci swoją historię.
Już na wstępie pokazała Ci, że ma gdzieś decorum, mówiąc w krótkich zdaniach o tym, jak to jest być matką, która oddaje swoje dziecko Cyganom i obserwuje jego dorastanie z ukrycia. Bez łzawości, bez sentymentów, za to używając słów, które, jak mówią, nie powinny znaleźć się w ustach damy. Ale się znalazły. Poczułaś się tak, jakbyś zapadała się w błoto, ale pozwoliłaś jej mówić dalej, a błoto robiło się coraz gęstsze i sięgało już wyżej, niż do kostek. Pokazała Ci więcej obrazów - samobójstwa, morderstwa, pedofilia i dużo, dużo innych rzeczy, aż zaczęłaś czuć, że to zbyt dużo. Kłuło Cię w brzuchu, było Ci niedobrze, czułaś prawie ból, a przecież to były tylko słowa, nic więcej. A i samych słów niewiele, czasem pewnie mniej, niż dwieście, ale prawie każde z nich wbijało się w Twój umysł jak szpila.
Dlaczego to robiła? Gdzieś po drodze, gdy błoto sięgało Twojej piersi, a oddychanie stawało się coraz cięższe, zrozumiałaś - tylko tak, brzydko, brudno i boleśnie możne opowiedzieć o brzydkiej, brudnej i bolesnej rzeczywistości. A kiedy się to robi, po prostu trzeba krzyczeć i przeklinać, inaczej się nie da. A jednak... Ostatnią, najdłuższą historią, którą Ci opowiedziała, próbowała Cię zwodzić. Bajka o domku z czekolady (jakkolwiek nieprzyjemnym lokum by nie był) nie pasowała do wszystkiego, co usłyszałaś wcześniej, ale miała dar przekonywania. Uwierzyłaś, a ona ledwie chwilę później spoliczkowała Cię swoim śmiechem. A to był dopiero początek.
W końcu jednak kończy opowiadać, powietrze pachnie Aqua Velva. Ogłuszona, przewracasz ostatnie strony, zamykasz, odkładasz ją na bok. Dopiero teraz dociera do Ciebie, jaką pozycję przyjęłaś – siedzisz jak dziecko z chorobą sierocą, brakuje tylko, byś zaczęła się kiwać, paznokcie obgryzłaś ze zdenerwowania. Jak zdołała Ci to zrobić? To były tylko słowa, a doprowadziły Cię tak blisko fizycznego bólu, jak za sprawą słów jeszcze nie byłaś. Cieszysz się, że nie miałaś pod ręką tej bułki. Czy to normalne? Czy uderzyłaby tak w każdego, czy poczułabyś ją tak w jakikolwiek inny dzień? Czy będzie tak samo gdy spotkamy się znowu? Nie wiesz, ale wiesz, że kiedyś postanowisz sprawdzić. To nie koniec waszego bolesnego, werbalnego romansiku.Na razie mówisz jej, że potrzebuję czasu, znajdujesz wygodne miejsce na półce i ze sporą dozą niepokoju drapiesz po grzbiecie na pożegnanie. Po głowie tłuką Ci się nietoperze.
Więcej takich (i innych też) na czymkolwiek.blogspot.com
Leżała tam taka... Niepozorna. Mała, cienka, szarusieńka, z nic niemówiącym nazwiskiem na okładce. Sprzedawca wyciągnął ją i powiedział: „Jeśli szuka Pani czegoś mocnego, to po tych opowiadaniach będzie Pani miała ochotę pociąć się suchą bułką.”. Spojrzałaś na nią raz jeszcze, uważniej. Nic nie zapowiadało tak intensywnych doznań, ale sprzedawca wyglądał, jakby wiedział co...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-10-18
Z czytaniem klasyki zawsze wiąże się dla mnie pewien specyficzny rodzaj strachu. Boję się, przede wszystkim, rozczarowania. Kawałeczek legendy umiera za każdym razem, kiedy Książka, taka przez duże K, a może i duże S, książka, o której się tyle słyszało i czytało, że ważna, że świetna, że życia zmienia, że Kanon, Klasyk i Wielkie Dzieło - kiedy taka książka okazuje się być czymś, co w najlepszym razie wydaje nam się po prostu mdłe. I prawdopodobnie to z tego powodu do czytania „Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall, dziełka kojarzącego mi się jako klasyka klasyk polskiego reportażu zabierałam się z pośpiechem, który zawstydziłby niejednego leniwca. A nie trzeba było.
Jednakże brak entuzjazmu niejedno ma imię - z tym moim związany był także temat książki Hanny Krall. I nie chodzi tu nawet o to, że powstanie w getcie warszawskim nie jest tematem ani łatwym, ani przyjemnym; obawiałam się, że opowieść ta, w wyniku polskiej przypadłości gloryfikowania wydarzeń drugiej wojny światowej będzie kolejnym eposem opiewającym bohaterstwo powstańców, ładną pocztówką niewymagającą refleksji, choć może brutalną i nieszczędzącą krwawych szczegółów. A jest, na szczęście, wręcz przeciwnie, ale może zacznijmy od początku.
„Zdążyć przed Panem Bogiem” to przede wszystkim wywiad z Markiem Edelmanem, jednym z przywódców powstania, które w 1943 roku wybuchło w warszawskim getcie, a po wojnie - kardiologiem. I choć wydawać by się mogło, że dla reporterki ważniejsza będzie pierwsza część jego życiorysu, nie traktuje ona lekarskiej kariery Edelamana po macoszemu. Jest więc to w równym stopniu książka o umieraniu (Porządek historyczny okazuje się być tylko porządkiem umierania.) jak i o życiu i o ratowaniu tego życia, tytułowym zdążaniu przed Panem Bogiem. Przede wszystkim wywiad - ale nie tylko. W, nazwijmy, treść właściwą reportażu wkradają się bowiem dopiski, które pozwalają niejako zajrzeć za jego kulisy; Hanna Krall pisze o listach, jakie otrzymywała w związku ze swoją książką, o rozmowach, które towarzyszyły jej powstawaniu, a tym samym trafnie podsumowuje nasze podejście do czasów wojennych, to, jak wielka jest w nas potrzeba, by tamte wydarzenia idealizować i jak wiele szczegółów jesteśmy w stanie w tym celu zmienić czy zupełnie przemilczeć. I to zarówno my, współcześni, dla których II wojna światowa jest już tylko odległym cieniem, jak i ci, dla których stanowiła być może najważniejsze wydarzenie życia.
A jednak, mimo braku patosu i odarcia z wszelkiej mitologii, udaje się Hannie Krall opowiadać o powstaniu z godnością. Bez bajdurzenia o moralnym zwycięstwie, a tylko o ludziach, którzy wiedząc, że śmierć jest nieunikniona chcieli swoją śmiercią coś pokazać światu. Bardzo ważne jest też to, jak sam bohater książki opowiada o swoim udziale w powstaniu - nie stawia siebie w centrum akcji, a wręcz odsuwa je od siebie opowiadając o innych, najczęściej bezimiennych powstańcach. Ani on, ani reporterka nie zasypują nas też tonami liczb, gdy już decydują się je podać, to tylko z zastrzeżeniem, że to ponieważ ludzie lubią liczby... I to różni ten reportaż od większości rzecz, jakie możecie przeczytać o powstaniu w getcie czy o II wojnie światowej w ogóle - jest dużo mniej sucha, a bardziej bezpośrednia. Uwiera, boli, nie pozwala zapomnieć.
A zostawiając już warstwę fabularną, o której pisać by można dużo, dużo więcej, choć to tylko nieco ponad sto stron (zauważyłam ostatnio śmieszną zależność - im książki krótsze, tym dłuższe moje recenzje); język. A ten jest u Hanny Krall czymś świetnym, szczerze mówiąc nie wiedziałam wcześniej, że tak w ten reportaż można. Jest krótko, niesamowicie zwięźle, ascetycznie wręcz, a jednocześnie wymownie i artystycznie. A przy tym, gdy przychodzi do wywiadu, jest jako strona pytająca niemal transparentna, dużo więcej słucha, niż pyta. W odniesieniu do strasznych wydarzeń, które opisuje nie porywa się na sądy, nie daje czytelnikowi w żaden sposób poznać swoich odczuć czy poglądów. Pisze tylko o pamiętaniu.
Dużo więcej czasu, jeśli zdecydujecie się „Zdążyć przed Panem Bogiem” przeczytać, zajmie Wam myślenie o tej książce, niż samo jej czytanie. Bo tak naprawdę te sto stron to jedno dłuższe posiedzenie z książką, a posiedzieć warto. Bardzo, bardzo warto. Nie dlatego, że to książka fajna, bo określenia typu fajna-niefajna nie chcą się przy takim temacie przecisnąć przez gardło. Wielu mówi, że trzeba, ja tak nie uważam, bo jedyne, co względnie trzeba, gdy idzie o czytanie, to lektury szkolne (chociaż to akurat jest lektura, więc obawiam się, że prędzej czy później możecie nie mieć wyboru). To po prostu autentycznie dobra, poruszająca ważny temat książka, chwilami nawet nie reportaż, ale po prostu (aż) literatura.
Więcej takich i zupełnie innych na czymkolwiek.blogspot.com
Z czytaniem klasyki zawsze wiąże się dla mnie pewien specyficzny rodzaj strachu. Boję się, przede wszystkim, rozczarowania. Kawałeczek legendy umiera za każdym razem, kiedy Książka, taka przez duże K, a może i duże S, książka, o której się tyle słyszało i czytało, że ważna, że świetna, że życia zmienia, że Kanon, Klasyk i Wielkie Dzieło - kiedy taka książka okazuje się być...
więcej Pokaż mimo to