Biblioteczka
2021-02-04
2020-11-17
2020-11-02
2020-09-15
2020-07-29
2020-07-29
2020-07-06
2020-06-24
2020-06-16
2020-06-16
2020-06-16
2020-05-04
2020-04-12
Kojarzymy ją raczej z kultowej adaptacji Kubricka ze świetną kreacją Malcolma McDowella. Jak jednak wiadomo, film książce nierówny i w tym zestawieniu któreś medium niemal zawsze wypada gorzej. W przypadku Mechanicznej pomarańczy ustalić kolejność jest jednak wyjątkowo trudno, a powodów ku temu jest co najmniej kilka.
(jeśli chcesz ten sam tekst przeczytać w ładniejszej szacie graficznej, zapraszam na czymkolwiek.blogspot.com)
Po pierwsze, język - ten, którym posługują się bohaterowie pomarańczy i którym z racji pierwszoosobowej narracji napisana jest cała powieść, jest językiem szczególnym, gęsto przeplatanym rusycyzmami, a w niektórych momentach anglicyzmami, bardzo slangowo, dziwacznie i na pierwszy rzut oka dość niezrozumiale. Robert Stiller, któremu wszystkie nagrody świata należą się za to i inne tłumaczenia, popełnił tłumacząc rzecz bezprecedensową - przetłumaczył książkę Burgessa dwukrotnie, raz zgodnie z literą oryginału językowo pożyczając ze wschodu, a drugi raz anglicyzując, chcąc tym samym z jednej strony umknąć cenzurze, a z drugiej podjąć temat możliwych zniekształceń języka polskiego w przyszłości - bo to w przyszłości, choć bliżej nieokreślonej i raczej niedalekiej (a dzisiaj brzmiącej nieco archaicznie, gdy pomyślimy, że bohaterowie powieści korzystają z maszyn do pisania) rozgrywa się akcja Mechanicznej pomarańczy. Przyglądając się faktycznemu rozwojowi języka polskiego od czasów przekładu możemy zastanawiać się, czy wersja A (anglicyzowana) nie była faktycznie bardziej trafnym założeniem.
Tego językowego konstruktywizmu wersja filmowa oczywiście nie jest w stanie wiernie oddać, co jednak ważne i co Stiller bezlitośnie w posłowiu punktuje, na pozór skomplikowana lingwistycznie praca w rzeczywistości przypomina bardziej eksperyment kogoś, kto na oślep kartkował słownik nieznanego sobie języka, więc rosyjskie wtręty bywają po prostu nietrafione, wciąż jednak spełniają swoją chyba podstawową funkcję - dość skutecznie utrudniają, przynajmniej na początku, lekturę, tym samym odwracając uwagę czytelnika od opisywanych okropności, a jednocześnie podkreślając kulturową inność. Ten pierwszy zamiar do pewnego stopnia znosi tak słowniczek zamieszczony na końcu wydania, jak i fakt, że polskiemu czytelnikowi rusycyzmy moga być w pewnym stopniu znajome i zwyczajnie nie brzmią tak egzotycznie, jak mogłyby dla czytelnika anglojęzycznego.
To jednak, czego trudno nie zauważyć porównując filmową pomarańczę z jej literackim pierwowzorem, to przede wszystkim problem... zakończenia. I choćby tylko li dla niego warto książkę Burgessa przeczytać, mimo że to lektura niełatwa - film Kubricka bezczelnie obcina ostatni rozdział, co jak łatwo się domyślić zmienia wymowę całości i znacznie ją upraszcza. Uproszczenia i wandalizacji Stiller doszukuje się zresztą w całej kubrickowej adaptacji, mi jednak daleko do tak jednoznacznego sądu, tak samo, jak nie zakończę tego tekstu jednoznaczną konkluzją na temat wyższości książki nad filmem, czy też odwrotnie, choćby dlatego, że film swoim językiem obrazu znacznie bardziej dosłownie pokazuje brutalną przemoc, która jest ważnym motywem obu z wersji. Skonkludować pozwalam sobie natomiast, że lektura, a następnie seans (lub odwrotnie) celem dokonania tego porównania z pewnością warte są czasu.
Kojarzymy ją raczej z kultowej adaptacji Kubricka ze świetną kreacją Malcolma McDowella. Jak jednak wiadomo, film książce nierówny i w tym zestawieniu któreś medium niemal zawsze wypada gorzej. W przypadku Mechanicznej pomarańczy ustalić kolejność jest jednak wyjątkowo trudno, a powodów ku temu jest co najmniej kilka.
(jeśli chcesz ten sam tekst przeczytać w ładniejszej...
2020-04-15
2020-04-01
Gdybym miała kiedykolwiek napisać coś o Bieszczadach, bardzo bym chciała, żeby moje pisanie było choć odrobinę podobne do tego, jak pisze Robiński. Bo to niełatwa sprawa - nie wpaść w sidła zastawione legendą, nie pisać o tych okolicach jak o rodzimym Dzikim Zachodzie, a jednocześnie nie zgubić uważności i wrażliwości na piękno przyrody, pisać o tym pięknie obszernie i nie wpaść w kliszę.
(ten i inne teksty przeczytasz ładniejszą czcionką na czymkolwiek.blogspot.com)
Legenda, wywiedziona z rzucania tego wszystkiego i opowieści o bieszczadzkich zakapiorach, każe Robińskiemu odwołać się do innej krainy wyobrażonej - Patagonii opowiedzianej przez Bruce'a Chatwina. I tak, jak rzucających się na Patagonię po lekturze In Patagonia czekało gorzkie rozczarowanie, tak rozczarowani będą ci, których w Bieszczady pociągną opowieści rodem ze Stachury i odbiją się od drzwi Siekierezady obleganej przez turystów. Przy całej melancholii zrodzonej przez ten punkt widzenia, udaje się jednak autorowi nie wpaść również w gorzkie kiedyś to było - pisze nie tylko o historycznych zawirowaniach, takich jak wysiedlenia w ramach Akcji Wisła (wiedziałam), czy historia bieszczadkich Greków (nie wiedziałam), ale i przypomina, że wcale nie tak dawno temu nikomu do głowy by nie przyszło iść w góry dla widoków - bo i po co?
Na te opowiastki nakłada się płynnie opis samej włóczęgi, bo autor bez żadnego konkretnego planu snuje się po terenach przygranicznych i dużo w jego narracji jest samego przemieszczania się, przemierzania kilometrów i związanych z tym obserwacji, częstokroć dość ponurych, związanych ze zrywkami, którymi przeorane są bieszczadzkie lasy, z eksploatacyjną gospodarką leśną, ze znikającymi drzewami, bronionymi stanowiskami orlika i kłusowanymi wilkami. Jednocześnie pisze jednak o gubieniu się w gęstwie lasu i natykaniu się na tropy ich dzikich lokatorów. Słowem - pisze przyrodę niejednoznaczną, krzywdzoną i eksploatowaną, a jednocześnie wciąż witalną.
Co boli, to skrótowość i powierzchowność niektórych epizodów podróży - o już nieistniejącym w tym miejscu festiwalu Goa Dupa autorowi udaje się napisać cały jeden akapit, co, choć związane bezpośrednio z okolicznościami, pozostawia uczucie niedosytu. Szczególnie ubodła mnie pod tym względem relacja z łupkowskiej chatki na Końcu Świata, która pozostaje moim nieosiągniętym celem i do której autor dociera, lecz pisze o niej, jak na mój gust, zdecydowanie zbyt mało. Mając świadomość, że jest to związane ze specyfiką opowieści, którą nam autor serwuje, a która zakłada ciągłe bycie w drodze, chciałabym się jednak w niektórych z miejsc, które mija, zatrzymać na dłużej, a niektórych z rozmówców, których spotyka, bardziej pociągnąć za język.
Wciąż jest to jednak coś, czego o Bieszczadach jeszcze nie czytałam - reportaż, ale nie wykaz faktów, zaznajamiający z historią, ale nią nieprzytłaczający. Relacja, która nie pozwala sobie na wpadnięcie w ton zakapiorsko-hippisowskiej legendy o włóczędze, ale jednocześnie zdradza pokłady czułości, sentymentu i uwagi dla stron, w których nie tylko ja, a jak twierdzi Robiński w podziękowaniu, co piąty Polak wchodził w dorosłość, a co dziesiąty nie wyobraża sobie bez nich życia.
Gdybym miała kiedykolwiek napisać coś o Bieszczadach, bardzo bym chciała, żeby moje pisanie było choć odrobinę podobne do tego, jak pisze Robiński. Bo to niełatwa sprawa - nie wpaść w sidła zastawione legendą, nie pisać o tych okolicach jak o rodzimym Dzikim Zachodzie, a jednocześnie nie zgubić uważności i wrażliwości na piękno przyrody, pisać o tym pięknie obszernie i nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-07
Płaska Ziemia, pamięć wody, homeopatia, antyszczepionkowcy... Ekstremalna audiofilia? Hipnotyczne powiększanie piersi? Spis treści książki Lamży to spacer po gabinecie osobliwości i przyznam, że mimo bycia koneserką tego typu ciekawostek, natknęłam się w nim na parę zdumiewających okazów. Dziwa dziwami, czego jednak mogą nauczyć nas przykłady teorii spiskowych i pseudonauk? I czy Światy równoległe faktycznie ten temat wyczerpują?
(tę i inne teksty przeczytasz ładniejszą czcionką na czymkolwiek.blogspot.com)
Pozwolę sobie oszczędzić napięcia i od razu przejść do rzeczy - moim zdaniem ta nieco ponad dwustustronicowa książeczka absolutnie nie wyczerpuje rozległego tematu jakim są teorie spiskowe, ich wyznawcy, promotorzy i mechanizmy nimi rządzące. Nie spodziewałabym się zresztą, że w tak niewielkiej objętości uda się to zrobić, jednak pobieżność z jaką potraktowano niektóre z tematów zaskakuje. I tak na przykład, mimo zapowiedzi w którymś z wcześniejszych rozdziałów i wspomnienia, że przygotowanie materiału poprzedziła rozmowa z Jerzym Ziębą, cały rozdział o magicznych właściwościach wysokich dawek witaminy C zajmuje bagatela piętnaście stron i słowa wspomnianego wyżej nie pojawiają się w nim w żadnym momencie. Po co w takim razie było się chwalić?
Nie chodzi oczywiście bynajmniej o to, by argumentacja przeprowadzona przez autora Ukrytych Terapii czy innego płaskoziemcę miała czytelnika przekonać - zrozumiałym jest, że głównym celem książki będzie raczej rozprawianie się z mitami naukowymi. Nie wnikając jednak między szeregi zwolenników tych teorii, autor odbiera sobie tym samym możliwość uchwycenia i nazwania całego szeregu mechanizmów społecznych i poznawczych, które sprawiają, że ludzie w ogóle interesują się i wierzą w tego typu rzeczy. Umykają heurystyki, umyka to, jak organizują się społeczności wyznawców Jerzego Zięby i innych szarlatanów; choć w erze internetu wnikanie do tych społeczności nie powinno być szczególnie trudne, autor nie podejmuje takiej próby, co szczególnie uwidacznia się w rozdziale o płaskoziemcach (tj. zwolennikach teorii płaskiej Ziemi) - część rozdziału to dywagacje, czy rzeczona społeczność w ogóle faktycznie istnieje, czy raczej jest formą internetowego żartu i jedyne odpowiedzi, których dostarcza na ten temat są zapożyczone z literatury, a nie z własnych obserwacji. A szkoda, bo mechanizmy działające tak na pojedynczych spiskowców, jak na ich grupy pozostają aktualne również dla tych z nas, którzy znajdują się poza zasięgiem szalonych teorii i trafne ich rozpoznanie i wypunktowanie na tak jaskrawych przykładach mogłoby zdziałać nieco dobrego.
Nie jest też jednak tak, że Światy równoległe to książka nieudana, do spisania na straty i nie warto do niej zaglądać, wręcz przeciwnie - świetnie sprawdzi się jako przegląd czołowych teorii spiskowych dla nowego w internetach i mocnych na nie kontrargumentów. Niewątpliwie punktuje też rozdziałem o hipnotycznym powiększaniu piersi, który może być największym zaskoczeniem lektury i który stanowi zgrabny przykład tego, o czym autor mówi wielokrotnie, czyli, że świat jest okrutnie skomplikowany i nie zawsze rzeczy nielogiczne na pierwszy rzut oka faktycznie takie są. Oprócz tego - humorek. Delikatne kpienie było chyba nie do uniknięcia, choć autor na wstępie się od niego odżegnuje, humorek nigdy jednak nie przekracza tej granicy i nie przeistacza się pogardę dla zwolenników choćby najbardziej zwariowanej teorii. Właściwie więc jako przyjemna, niepozbawiona polotu lektura, Światy równoległe sprawią się doskonale, z tym jednak zastrzeżeniem, że do hucznie zapowiadanego blurbem alfabetu pseudonauki jednak trochę im brakuje.
Zabrakło mi też reptilian.
Płaska Ziemia, pamięć wody, homeopatia, antyszczepionkowcy... Ekstremalna audiofilia? Hipnotyczne powiększanie piersi? Spis treści książki Lamży to spacer po gabinecie osobliwości i przyznam, że mimo bycia koneserką tego typu ciekawostek, natknęłam się w nim na parę zdumiewających okazów. Dziwa dziwami, czego jednak mogą nauczyć nas przykłady teorii spiskowych i pseudonauk?...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-03-27
2020-03-19
2020-03-18
2020-02-05
Powieść Lauren Groff. O hippisach. Szczerze wątpię, czy jest coś, co opróżniłoby mój portfel równie szybko. Bo muszę się Wam do czegoś przyznać, najlepiej już na wstępie - zakochałam się w stylu autorki Fatum i furii nieprzytomnie, do tego stopnia, że brałabym w ciemno czegokolwiek by nie napisała, a Arkadia tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że słusznie czynię. Więc jeśli po obiektywizm - nie tędy, to będzie recenzja w stu procentach subiektywna, zresztą chyba o to w tym recenzowaniu chodzi, prawda?
Lutek jest w swoim miejscu zamieszkania niemal żywą legendą - pierwszym dzieckiem urodzonym w hippisowskim raju, nieskażonym złem zewnętrznego świata, od samego początku wychowywanym w komunie. Tak, w komunie, bo właśnie tam toczy się akcja Arkadii, a przynajmniej pierwszej jej połowy. Bo żaden sen nie trwa wiecznie i sen zwany przez swoich mieszkańców Arkadią też ostatecznie musi się skończyć; zabija go przeludnienie, narkomania, alkoholizm i brak wyraźnych zasad. Pytanie brzmi, jak w nowej dla nich rzeczywistości odnajdą się wychowane w Arkadii dzieci z Lutkiem na czele?
Jedną z największych zalet tej powieści jest narracja - niby trzecioosobowa, ale prowadzona z tak bliska, jak jest to tylko możliwe, prawie jakby z ramienia bohatera. Dzięki temu od samego początku niezwykle łatwo jest nam się z Lutkiem utożsamić i świetnie rozumiemy go jako bezkrytyczne dziecko, potem jako nastolatka, a w końcu jako dorosłego, który próbuje zmierzyć się ze wspomnieniem Arkadii. Mimo tej swojej trzecioosobowości, nie jest to też narrator wszechwiedzący, a przynajmniej nie dzieli się swoją wszechwiedzą z czytelnikiem, wręcz przeciwnie - wiemy tyle, ile mały Lutek, a czasem jeszcze odrobinę mniej. Z jednej strony jest to interesujące, z drugiej jednak czasami wkrada się w powieść pierwiastek chaosu i zdarza się, że trudno jest się zorientować, co właściwie dzieje się w danym momencie.
Trzeba przyznać, że skaczemy w czasie nieludzko - powieść zaczyna się w latach 70., kończy w 2018 - i zdawałoby się, że w tym szaleństwie jest metoda, ale po drodze umyka jeden dość ważny element. Otóż, w pewnym momencie Arkadia upada i Lutek musi radzić sobie w zewnętrznym świecie, dostosować do nowych, nieznanych mu warunków. Opis tego właśnie i rozterek człowieka, którego cały świat obrócił się o 180 stopni mógłby być ciekawy, mógłby być poruszający, ale właśnie... Mógłby, bo go w Arkadii fizycznie nie ma. Ta chwila została w powieści zupełnie pominięta i nagle widzimy Lutka kilka lat później, już z córką. A potem pędzimy jeszcze bardziej i zwolnienie tempa następuje dopiero na ostatnich kilkunastu stronach. Gdzie się podział cały ten czas?
Mimo tej usterki, Arkadia czaruje - bogactwem odniesień, delikatnością narracji, a w końcu; subtelnym przedstawieniem samej Arkadii, marzenia kilkudziesięciu osób, utopii, która stopniowo zmienia sie w dystopię. A może utopią nigdy nie była? Niedookreślona, efemeryczna, w wyobrażeniu każdego z jej mieszkańców jest ona czymś innym, wypartym, a jednak definiującym całe ich późniejsze życia. Powieść Groff pozwala znaleźć punkt zaczepienia do rozważań o całym tym beatnickim zamieszaniu - przedstawia coś, pokazuje pewne postawy, ale nie ocenia, rzuca pytaniem: dlaczego to poszło źle? i nie odpowiada.
A to ostatecznie nie jest powieść tylko o tym, bo jest też o miłości, o smutku (o depresji nawet), o życiu w ogóle. I mnie tym swoim rajskim bogactwem urzekła absolutnie, mimo paru usterek. To dojrzałe (choć wbrew temu, kiedy ukazuje się u nas, jest od Fatum i furii wcześniejsze), zaskakujące swoją złożonością dzieło. Co najlepsze, wygląda też przepięknie, a wiadomo powszechnie, że ładne książki czyta się lepiej. Cóż więc więcej - bierzcie to i czytajcie, na osłodę skołatanych literackich serduszek. A gdyby się zdarzyło, że, skończywszy, nie będziecie aż tak, jak ja zachwyceni - napiszcie mi, chętnie porozmawiam.
Toto ukazało się także na czymkolwiek.blogspot.com. Zapraszam po więcej!
Powieść Lauren Groff. O hippisach. Szczerze wątpię, czy jest coś, co opróżniłoby mój portfel równie szybko. Bo muszę się Wam do czegoś przyznać, najlepiej już na wstępie - zakochałam się w stylu autorki Fatum i furii nieprzytomnie, do tego stopnia, że brałabym w ciemno czegokolwiek by nie napisała, a Arkadia tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że słusznie czynię. Więc...
więcej Pokaż mimo to