rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , , ,

Kojarzymy ją raczej z kultowej adaptacji Kubricka ze świetną kreacją Malcolma McDowella. Jak jednak wiadomo, film książce nierówny i w tym zestawieniu któreś medium niemal zawsze wypada gorzej. W przypadku Mechanicznej pomarańczy ustalić kolejność jest jednak wyjątkowo trudno, a powodów ku temu jest co najmniej kilka.

(jeśli chcesz ten sam tekst przeczytać w ładniejszej szacie graficznej, zapraszam na czymkolwiek.blogspot.com)

Po pierwsze, język - ten, którym posługują się bohaterowie pomarańczy i którym z racji pierwszoosobowej narracji napisana jest cała powieść, jest językiem szczególnym, gęsto przeplatanym rusycyzmami, a w niektórych momentach anglicyzmami, bardzo slangowo, dziwacznie i na pierwszy rzut oka dość niezrozumiale. Robert Stiller, któremu wszystkie nagrody świata należą się za to i inne tłumaczenia, popełnił tłumacząc rzecz bezprecedensową - przetłumaczył książkę Burgessa dwukrotnie, raz zgodnie z literą oryginału językowo pożyczając ze wschodu, a drugi raz anglicyzując, chcąc tym samym z jednej strony umknąć cenzurze, a z drugiej podjąć temat możliwych zniekształceń języka polskiego w przyszłości - bo to w przyszłości, choć bliżej nieokreślonej i raczej niedalekiej (a dzisiaj brzmiącej nieco archaicznie, gdy pomyślimy, że bohaterowie powieści korzystają z maszyn do pisania) rozgrywa się akcja Mechanicznej pomarańczy. Przyglądając się faktycznemu rozwojowi języka polskiego od czasów przekładu możemy zastanawiać się, czy wersja A (anglicyzowana) nie była faktycznie bardziej trafnym założeniem.

Tego językowego konstruktywizmu wersja filmowa oczywiście nie jest w stanie wiernie oddać, co jednak ważne i co Stiller bezlitośnie w posłowiu punktuje, na pozór skomplikowana lingwistycznie praca w rzeczywistości przypomina bardziej eksperyment kogoś, kto na oślep kartkował słownik nieznanego sobie języka, więc rosyjskie wtręty bywają po prostu nietrafione, wciąż jednak spełniają swoją chyba podstawową funkcję - dość skutecznie utrudniają, przynajmniej na początku, lekturę, tym samym odwracając uwagę czytelnika od opisywanych okropności, a jednocześnie podkreślając kulturową inność. Ten pierwszy zamiar do pewnego stopnia znosi tak słowniczek zamieszczony na końcu wydania, jak i fakt, że polskiemu czytelnikowi rusycyzmy moga być w pewnym stopniu znajome i zwyczajnie nie brzmią tak egzotycznie, jak mogłyby dla czytelnika anglojęzycznego.

To jednak, czego trudno nie zauważyć porównując filmową pomarańczę z jej literackim pierwowzorem, to przede wszystkim problem... zakończenia. I choćby tylko li dla niego warto książkę Burgessa przeczytać, mimo że to lektura niełatwa - film Kubricka bezczelnie obcina ostatni rozdział, co jak łatwo się domyślić zmienia wymowę całości i znacznie ją upraszcza. Uproszczenia i wandalizacji Stiller doszukuje się zresztą w całej kubrickowej adaptacji, mi jednak daleko do tak jednoznacznego sądu, tak samo, jak nie zakończę tego tekstu jednoznaczną konkluzją na temat wyższości książki nad filmem, czy też odwrotnie, choćby dlatego, że film swoim językiem obrazu znacznie bardziej dosłownie pokazuje brutalną przemoc, która jest ważnym motywem obu z wersji. Skonkludować pozwalam sobie natomiast, że lektura, a następnie seans (lub odwrotnie) celem dokonania tego porównania z pewnością warte są czasu.

Kojarzymy ją raczej z kultowej adaptacji Kubricka ze świetną kreacją Malcolma McDowella. Jak jednak wiadomo, film książce nierówny i w tym zestawieniu któreś medium niemal zawsze wypada gorzej. W przypadku Mechanicznej pomarańczy ustalić kolejność jest jednak wyjątkowo trudno, a powodów ku temu jest co najmniej kilka.

(jeśli chcesz ten sam tekst przeczytać w ładniejszej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Gdybym miała kiedykolwiek napisać coś o Bieszczadach, bardzo bym chciała, żeby moje pisanie było choć odrobinę podobne do tego, jak pisze Robiński. Bo to niełatwa sprawa - nie wpaść w sidła zastawione legendą, nie pisać o tych okolicach jak o rodzimym Dzikim Zachodzie, a jednocześnie nie zgubić uważności i wrażliwości na piękno przyrody, pisać o tym pięknie obszernie i nie wpaść w kliszę.

(ten i inne teksty przeczytasz ładniejszą czcionką na czymkolwiek.blogspot.com)

Legenda, wywiedziona z rzucania tego wszystkiego i opowieści o bieszczadzkich zakapiorach, każe Robińskiemu odwołać się do innej krainy wyobrażonej - Patagonii opowiedzianej przez Bruce'a Chatwina. I tak, jak rzucających się na Patagonię po lekturze In Patagonia czekało gorzkie rozczarowanie, tak rozczarowani będą ci, których w Bieszczady pociągną opowieści rodem ze Stachury i odbiją się od drzwi Siekierezady obleganej przez turystów. Przy całej melancholii zrodzonej przez ten punkt widzenia, udaje się jednak autorowi nie wpaść również w gorzkie kiedyś to było - pisze nie tylko o historycznych zawirowaniach, takich jak wysiedlenia w ramach Akcji Wisła (wiedziałam), czy historia bieszczadkich Greków (nie wiedziałam), ale i przypomina, że wcale nie tak dawno temu nikomu do głowy by nie przyszło iść w góry dla widoków - bo i po co?

Na te opowiastki nakłada się płynnie opis samej włóczęgi, bo autor bez żadnego konkretnego planu snuje się po terenach przygranicznych i dużo w jego narracji jest samego przemieszczania się, przemierzania kilometrów i związanych z tym obserwacji, częstokroć dość ponurych, związanych ze zrywkami, którymi przeorane są bieszczadzkie lasy, z eksploatacyjną gospodarką leśną, ze znikającymi drzewami, bronionymi stanowiskami orlika i kłusowanymi wilkami. Jednocześnie pisze jednak o gubieniu się w gęstwie lasu i natykaniu się na tropy ich dzikich lokatorów. Słowem - pisze przyrodę niejednoznaczną, krzywdzoną i eksploatowaną, a jednocześnie wciąż witalną.

Co boli, to skrótowość i powierzchowność niektórych epizodów podróży - o już nieistniejącym w tym miejscu festiwalu Goa Dupa autorowi udaje się napisać cały jeden akapit, co, choć związane bezpośrednio z okolicznościami, pozostawia uczucie niedosytu. Szczególnie ubodła mnie pod tym względem relacja z łupkowskiej chatki na Końcu Świata, która pozostaje moim nieosiągniętym celem i do której autor dociera, lecz pisze o niej, jak na mój gust, zdecydowanie zbyt mało. Mając świadomość, że jest to związane ze specyfiką opowieści, którą nam autor serwuje, a która zakłada ciągłe bycie w drodze, chciałabym się jednak w niektórych z miejsc, które mija, zatrzymać na dłużej, a niektórych z rozmówców, których spotyka, bardziej pociągnąć za język.

Wciąż jest to jednak coś, czego o Bieszczadach jeszcze nie czytałam - reportaż, ale nie wykaz faktów, zaznajamiający z historią, ale nią nieprzytłaczający. Relacja, która nie pozwala sobie na wpadnięcie w ton zakapiorsko-hippisowskiej legendy o włóczędze, ale jednocześnie zdradza pokłady czułości, sentymentu i uwagi dla stron, w których nie tylko ja, a jak twierdzi Robiński w podziękowaniu, co piąty Polak wchodził w dorosłość, a co dziesiąty nie wyobraża sobie bez nich życia.

Gdybym miała kiedykolwiek napisać coś o Bieszczadach, bardzo bym chciała, żeby moje pisanie było choć odrobinę podobne do tego, jak pisze Robiński. Bo to niełatwa sprawa - nie wpaść w sidła zastawione legendą, nie pisać o tych okolicach jak o rodzimym Dzikim Zachodzie, a jednocześnie nie zgubić uważności i wrażliwości na piękno przyrody, pisać o tym pięknie obszernie i nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Płaska Ziemia, pamięć wody, homeopatia, antyszczepionkowcy... Ekstremalna audiofilia? Hipnotyczne powiększanie piersi? Spis treści książki Lamży to spacer po gabinecie osobliwości i przyznam, że mimo bycia koneserką tego typu ciekawostek, natknęłam się w nim na parę zdumiewających okazów. Dziwa dziwami, czego jednak mogą nauczyć nas przykłady teorii spiskowych i pseudonauk? I czy Światy równoległe faktycznie ten temat wyczerpują?

(tę i inne teksty przeczytasz ładniejszą czcionką na czymkolwiek.blogspot.com)

Pozwolę sobie oszczędzić napięcia i od razu przejść do rzeczy - moim zdaniem ta nieco ponad dwustustronicowa książeczka absolutnie nie wyczerpuje rozległego tematu jakim są teorie spiskowe, ich wyznawcy, promotorzy i mechanizmy nimi rządzące. Nie spodziewałabym się zresztą, że w tak niewielkiej objętości uda się to zrobić, jednak pobieżność z jaką potraktowano niektóre z tematów zaskakuje. I tak na przykład, mimo zapowiedzi w którymś z wcześniejszych rozdziałów i wspomnienia, że przygotowanie materiału poprzedziła rozmowa z Jerzym Ziębą, cały rozdział o magicznych właściwościach wysokich dawek witaminy C zajmuje bagatela piętnaście stron i słowa wspomnianego wyżej nie pojawiają się w nim w żadnym momencie. Po co w takim razie było się chwalić?

Nie chodzi oczywiście bynajmniej o to, by argumentacja przeprowadzona przez autora Ukrytych Terapii czy innego płaskoziemcę miała czytelnika przekonać - zrozumiałym jest, że głównym celem książki będzie raczej rozprawianie się z mitami naukowymi. Nie wnikając jednak między szeregi zwolenników tych teorii, autor odbiera sobie tym samym możliwość uchwycenia i nazwania całego szeregu mechanizmów społecznych i poznawczych, które sprawiają, że ludzie w ogóle interesują się i wierzą w tego typu rzeczy. Umykają heurystyki, umyka to, jak organizują się społeczności wyznawców Jerzego Zięby i innych szarlatanów; choć w erze internetu wnikanie do tych społeczności nie powinno być szczególnie trudne, autor nie podejmuje takiej próby, co szczególnie uwidacznia się w rozdziale o płaskoziemcach (tj. zwolennikach teorii płaskiej Ziemi) - część rozdziału to dywagacje, czy rzeczona społeczność w ogóle faktycznie istnieje, czy raczej jest formą internetowego żartu i jedyne odpowiedzi, których dostarcza na ten temat są zapożyczone z literatury, a nie z własnych obserwacji. A szkoda, bo mechanizmy działające tak na pojedynczych spiskowców, jak na ich grupy pozostają aktualne również dla tych z nas, którzy znajdują się poza zasięgiem szalonych teorii i trafne ich rozpoznanie i wypunktowanie na tak jaskrawych przykładach mogłoby zdziałać nieco dobrego.

Nie jest też jednak tak, że Światy równoległe to książka nieudana, do spisania na straty i nie warto do niej zaglądać, wręcz przeciwnie - świetnie sprawdzi się jako przegląd czołowych teorii spiskowych dla nowego w internetach i mocnych na nie kontrargumentów. Niewątpliwie punktuje też rozdziałem o hipnotycznym powiększaniu piersi, który może być największym zaskoczeniem lektury i który stanowi zgrabny przykład tego, o czym autor mówi wielokrotnie, czyli, że świat jest okrutnie skomplikowany i nie zawsze rzeczy nielogiczne na pierwszy rzut oka faktycznie takie są. Oprócz tego - humorek. Delikatne kpienie było chyba nie do uniknięcia, choć autor na wstępie się od niego odżegnuje, humorek nigdy jednak nie przekracza tej granicy i nie przeistacza się pogardę dla zwolenników choćby najbardziej zwariowanej teorii. Właściwie więc jako przyjemna, niepozbawiona polotu lektura, Światy równoległe sprawią się doskonale, z tym jednak zastrzeżeniem, że do hucznie zapowiadanego blurbem alfabetu pseudonauki jednak trochę im brakuje.

Zabrakło mi też reptilian.

Płaska Ziemia, pamięć wody, homeopatia, antyszczepionkowcy... Ekstremalna audiofilia? Hipnotyczne powiększanie piersi? Spis treści książki Lamży to spacer po gabinecie osobliwości i przyznam, że mimo bycia koneserką tego typu ciekawostek, natknęłam się w nim na parę zdumiewających okazów. Dziwa dziwami, czego jednak mogą nauczyć nas przykłady teorii spiskowych i pseudonauk?...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Że źle napisane, to jedno, ale ten cud kreatywności literackiej jest wysoce szkodliwy społecznie.

Że źle napisane, to jedno, ale ten cud kreatywności literackiej jest wysoce szkodliwy społecznie.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Trzeba być troszkę nienormalnym, żeby skoro tylko słońce zaczyna przygrzewać choć trochę bardziej, brać do ręki książkę, która na okładce ma bombkę. Taką bomkę bożonarodzeniową, z całą jej świątecznością i grudniowatością. Jeśli jednak nie razi Cię taki rozdźwięk klimatyczny, zaszyj się w cieniu i wybierz się ze mną do starego młyna w dolinie Morvandeau. Ze mną i z „Wieściami” Williama Whartona.



Najciekawszy i jednocześnie najtrudniejszy do uchwycenia jest w „Wieściach” klimat - cały czas oscylujemy tutaj między zachwytem codziennością, w wyrażaniu którego Wharton jest mistrzem, a niepokojem i napięciem przesycającym niemal każdą stronę powieści. Zarówno narrator-filozof, jak i cała jego rodzina - żona, dwie córki i dwóch synów - to ludzie do tego stopnia zdolni dostrzegać otaczające ich piękno i doceniać je, że balansują często na granicy egzaltacji. Zastanawiam się właściwie, czy granicy tej nie przekraczają którymś kolejnym radosnym okrzykiem spowodowanym widokiem padającego śniegu, którymś kolejnym wspólnym spontanicznym tańcem. Możemy zrzucić to na karb magii świąt, a możemy jednak nieco się dziwić tak wielkiemu nagromadzeniu wyjątkowości.



Przyczyny drugiej ze składowych nastroju, tego dziwnego zagęszczenia klimatu, odkrywamy w miarę rozwoju akcji, a w pełni zostają przed nami postawione, gdy pałeczkę narracyjną przejmuje najpierw Lor - żona głównego narratora, a następnie kolejno każde z dzieci pary. Każdy z bohaterów powieści ma własne rozterki, każdy stoi na swego rodzaju życiowym rozstaju i - mimo wielkich ku temu chęci - żadnemu z nich nie udaje się wszystkich swoich niepokojów zostawić za drzwiami młyna i odciąć zupełnie dzięki świątecznej atmosferze. W sferze pokazywania różnorodnych reakcji na stres i presji udawania mimo niego radości i beztroski, Wharton radzi sobie doskonale - każdy z jego bohaterów w odmienny sposób przenosi swój bagaż emocjonalny na grunt rodzinny. I to właśnie jest w tej powieści najbardziej wartościowe - możliwość obserwacji tygla ludzkich osobowości przedstawionych w sposób na tyle realistyczny, że jesteśmy w stanie uwierzyć w ich reakcje i sposoby rozumowania.



Możliwość tę zapewnia w znacznej mierze pierwszoosobowa narracja całości ze zmieniającą się perspektywą. Narracja która, mimo swojej przydatności, sprawia mi problem. Mimo dobrej konstrukcji psychologicznej bohaterów nie mogłam się bowiem pozbyć wrażenia sztuczności - niektóre ze zdań rzucanych przez narratora wydawały mi się zbyt ekspozycyjne, inne znów nieco zbyt głęboko autorefleksyjne, jak na myśli związane z bieżącymi wydarzeniami. Być może jest to kwestia niedocenienia kreacji głównego bohatera, filozofa i wykładowcy akademickiego, być może po prostu nie trafia do mnie Whartonowski sposób pisania. Rzadkie to jednak i dziwne doświadczenie, by bohaterowie byli w mojej ocenie przekonujący, narracja natomiast - nie.



Miłośnicy Wollenheimów i tym podobnych będą natomiast zachwyceni stopniem zespolenia z naturą, jaki oferują „Wieści”. Nie tylko oni zresztą - Wharton po prostu pisze bardzo ładne, klimatyczne opisy i w całej powieści jest tych opisów sporo, byśmy w pełni mogli wchłonąć senną atmosferę francuskiej doliny. Nie trzeba być nawet opisowym fetyszystą, by ten urok docenić, bo nie są to rozwleczone na dziesięć stron rozważania dotyczące koloru liści, a raczej kilkuzdaniowe akapity wybarwiające świat powieści. Opisowość przenosi się u Whartona również - co z kolei może sprawić niektórym problem - na sferę seksualną; w aktach jest bardzo dosłowny, podobnie, jak Haruki Murakami w „Norwegian wood”, choć w znacznie mniejszym natężeniu, bo scen erotycznych w całej powieści znajdziemy raptem trzy. W moim odczuciu dobrze komponują się one z całością i sprawiają bardzo naturalne wrażenie, w czytelniku przyzwyczajonym do obchodzenia sfer seksualnych szerokim łukiem metafor mogą pozostawić jednak niesmak, zwłaszcza, że ostatecznie jednym z ważniejszych problemów poruszonych w powieści okazuje się seksualność właśnie.



„Wieści” to na pewno nie jest typowa powieść świąteczna, choć może pomóc w poczuciu przedświątecznej aury, nawet, jeśli poza stronicami książki akurat będziecie mieć - jak ja tym razem -maj i zapach bzów. To interesująca, choć nie idealna krótka powieść stanowiąca dobry punkt wyjścia do przemyśleń - o wartości życia rodzinnego, o budowaniu trwałych relacji i o względności relacji w ogóle. Ma swoje wady, nie jestem więc w stanie polecić jej każdemu, myślę jednak, że warto ją przeczytać.



PS wciąż jeszcze nie dotarłam do najbardziej polecanej z powieści Whartona, czyli „Ptaśka”, bardzo mnie jednak ciekawi, co sądzicie o niej lub o innych książkach tego autora, z którymi zdarzyło Wam się zetknąć - ja na swoim koncie mam jeszcze tylko „Spóźnionych kochanków”, o których, jeśli uda mi się ich kiedyś powtórzyć, z chęcią napiszę coś więcej, wydają mi się bowiem nawet ciekawsi od omawianych dzisiaj „Wieści”.


Posty z obrazkami także na czymkolwiek.blogspot.com

Trzeba być troszkę nienormalnym, żeby skoro tylko słońce zaczyna przygrzewać choć trochę bardziej, brać do ręki książkę, która na okładce ma bombkę. Taką bomkę bożonarodzeniową, z całą jej świątecznością i grudniowatością. Jeśli jednak nie razi Cię taki rozdźwięk klimatyczny, zaszyj się w cieniu i wybierz się ze mną do starego młyna w dolinie Morvandeau. Ze mną i z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Nakręciłam się na tę książkę niesamowicie - w czasach (smutno przyznać, ale jednak) z wolna zdychającej eseistyki, cały jej pękaty tom poświęcony na domiar dobrego tematowi tak barwnemu i szerokiemu, jak kultura popularna - nic, tylko brać i czytać! Zwłaszcza, że na wstępie autor obiecuje swego rodzaju przeglądowość, określając tomiszcze mianem "stanu gry na rok 2017". Brzmi zacnie. A jak się czyta?


Przede wszystkim, nie samymi esejami "Podwójna tożsamość..." stoi - są one nieco ponad połową objętości książki. Następnie mamy jakieś 100 stron rozmów prowadzonych z innymi osobistościami fantastycznego półświatka - Michałem Foersterem, Pawłem Majką, Piotrem Górskim i Maciejem Parowskim. Zbiór zamyka dość zagadkowy wybór 15 recenzji fantastyki rozmaitej. Czyli łącznie nieco ponad 400 stron publicystyki rozmaitej. Palce lizać. A jako, że każda z tych trzech części czyta się zupełnie inaczej, aż wypada każdej z nich poświęcić osobny kawałek tekstu. Niech więc tak będzie.

"Historie, które się nie wydarzyły" - eseje

Gdy myślę o eseju, kolejnym skojarzeniem jest (wybaczcie mi wszyscy inni wspaniali eseiści) "Barbarzyńca w ogrodzie". Ewentualnie "Godzina cieni". Czyli poprzeczka dla tego rodzaju literatury wisi u mnie raczej wysoko. Raczej bardzo wysoko. I teoretycznie trudno od każdego, kto się tej formy podejmuje oczekiwać poziomu Herberta czy Herlinga-Grudzińskiego, ale...

U Cetnarowskiego boli mnie zasadniczo jedna rzecz - po eseistyce spodziewałabym się, że nie tylko coś ciekawego mi pokaże, ale, że pokaże również punkt widzenia autora na owo coś, przedstawi jakąś refleksję, im bardziej niesztampową i niespodziewaną, tym lepiej. Że sprawi, że coś mi znienacka w mózgu przeskoczy, kliknie i od tej pory będę na jakiś fragment rzeczywistości patrzyła nieco inaczej.
To mało, a dużo.

A w tych konkretnych esejach elementu opinii nie ma prawie wcale, tyle może, ile te okazjonalne peany na cześć jakiegoś tam pisarza przemycone w epitetach. Pisze się o ciekawych ludziach i ich ciekawych dziełach, ale tonem raczej artykułu z Wikipedii - żył wtedy i tak, to i tamto napisał. Z króciutkimi strzeszczeniami tych ksiąg czy innych tworów najważniejszych. I nawet nie o to chodzi, że jest to złe - to potężna dawka informacji o kulturze popularnej, ujęta w dodatku w formę, którą się jednak nieco lepiej od tej przytoczonej Wiki czyta - ale daleko tutaj do tego zachłyśnięcia się erudycją i wiedzą autora, jakie serwuje nam na przykład Barbarzyńca, choć i tu widać, że autor zna doskonale omawiany przedmiot.

Problemem jest też pobieżność części tekstów, co najlepiej widać chyba na przykładzie eseju "Odgonić piekło ze wzgórz. Czas adaptacji", który, jak nietrudno się domyślić, traktuje o adaptowaniu powieści na wszystkie możliwe sposoby. Czyni to jednak o tyle ciekawie, że za punkt wyjścia bierze sobie przykład dość nieoczywisty - "Jądro ciemności" Conrada i jego specyficzne adaptacje, czyli "Czas apokalipsy" Coppoli i "Serce mroku", conradowskie opowiadanie Jacka Dukaja. Czyli - interesująco. Problem jedynie w tym, że punkt wyjścia staje się w tym przypadku także punktem... Dojścia. Oto mamy bowiem - parę akapitów o życiu Korzeniowskiego vel Conrada, dwie strony na temat filmu Coppoli, tyleż na temat fantastycznego przekładu Dukaja i - już. Tekst się kończy. To, co mogłoby być wstępem do szerszej refleksji na temat natury adaptacji czy sposobu przetwarzania kultowych tekstów kultury staje się więc jego clou; a jako takie, niestety nie wystarcza.

Denerwuje także to, że każdy tekst z tego zbioru funkcjonuje jako całkowicie odrębna całość. To akurat łatwo wytłumaczyć - sam autor już na wstępie pisze, że są to po prostu teksty, które przez ostatnich 10 lat ukazywały się na łamach różnych czasopism. Mimo wszystko brakuje jednak jakiejś wspólnej myśli biegnącej przez tych dwieście stron. W tym samym należy upatrywać się przyczyn pewnej powtarzalności - przy okazji różnych tematów Cetnarowski wielokrotnie przywołuje i streszcza te same tytuły, więc nazwiska takie, jak Chandler czy Dukaj mamy odmienione przez wszystkie przypadki.

Słowem - mimo, że interesująca i niekoniecznie zła jako lektura, część eseistyczna "Podwójnej tożsamości bogów" może boleśnie rozczarować.

"Stale coś mi smakowało" - rozmowy

O ile więc od pierwszej części zbioru boleśnie się odbiłam, druga, po której nie spodziewałam się zbyt wiele - a jeszcze mniej w kontekście przeczytanej właśnie eseistyki - okazała się być przyjemnym zaskoczeniem. Nie są to w żadnym stopniu wywiady, a pełnowartościowe rozmowy, w których dwie (a czasem i trzy) strony polemizują, spierają się i próbują się nawzajem zrozumieć. I o tyle jest to ciekawsze, że i Cetnarowski, i jego rozmówcy bardzo dobrze znają tak przedmiot swoich dociekań, jak i jego otoczkę, czyli cały ten konwentowo-fanfikowy światek fantastyczny, słowem - rozmawiają o fantastyce swobodnie operując terminami i przykładami, ale także anegdotami.

Szczególnie interesujący okazuje się dość długi dialog na trzy głosy (Cetnarowski, Majka, Górski), w którym panowie szczegółowo omawiają sagę wiedźmińską i jej wpływ na kształtowanie się polskiej sceny fantastycznej. Z oddalenia - bo w 10 lat po wydaniu "Pani Jeziora" - zostaje tu dokonana wiwisekcja fenomenu prozy Sapkowskiego i całej tej sapkowszczyzny, która zapanowała potem w rodzimej fantastyce. Cieszy on zwłaszcza w kontekście nieco dziwnej nieobecności Wiedźmina w części eseistycznej - pojawia się on parokrotnie w nawiązaniach, nie ma jednak tekstu poświęconego mu w całości (tak samo jest, z tym, że bez poprawki w rozmowach czy nawet w recenzjach, z Georgem R.R. Martinem i jego "Pieśniami Lodu i Ognia"; parokrotnie pojawia się wspomnienie, brak jednak szerszego omówienia, choć trudno pretendować do całościowego mówienia o popkulturze pomijając fenomen "Gry o Tron").

"Rozpoznanie walką" - recenzje

Szczerze powiedziawszy, o tej części "Podwójnej tożsamości..." najtrudniej jest mi pisać, bo też najtrudniej określić ją jakkolwiek. Teksty w niej zawarte są generalnie rzecz biorąc w porządku - ot, recenzje. Nie próbują raczej wnikać konkretnie w strukturę omawianych dzieł, analizować ich szczegółowo - jest to raczej pisarstwo na poziomie przyzwoitego bloga literackiego, niż literaturoznawcy. Są to zdecydowanie najkrótsze z tworzących zbiór form - nie przekraczają na ogół sześciu stron i tak samo trudno zarzucić im cokolwiek, jak do czegokolwiek się przyczepić.

Jako całość, "Podwójna tożsamość bogów" wypada dość dziwacznie. Z jednej strony, już na wstępie narzuca sobie powinność mówienia o popkulturze w wydaniu polskim całościowo, z drugiej - już od samego początku konsekwentnie tego nie robi, zamiast całościowego przeglądu przez formy i zjawiska serwując nam opisy wybranych fragmentów popkultury, co mogłoby być niezłym punktem wyjścia do refleksji bardziej ogólnych, ale nigdy nie staje się takowym. W efekcie dostajemy dość chaotyczny zbiór jakichś tekstów, pojedynczo nawet niezłych, ale zupełnie nie grających jako całość, zwłaszcza jako całość próbująca wypełnić jakąś lukę na rynku wydawniczym - wszak na okładce możemy przeczytać, że to książka, którą zawsze chcieliście przeczytać, tylko nigdzie nie mogliście jej znaleźć. Zgadzam się, że luka ta istnieje - brakuje nam pisania o bogactwie kultury popularnej - ale "Podwójna tożsamość bogów" w żadnym stopniu nie jest odpowiedzią na jej istnienie, jedynie otwiera drzwi innym pozycjom, które być może z większym powodzeniem spróbują to barwne zjawisko uchwycić.

Coby jednak nie kończyć na gorzko, dobre słówko na zakończenie - Wydawnictwo SQN wykonało przy okazji tej książki świetną robotę wydawniczą. Komiksowa wklejka, rysunki tu i ówdzie (tak, duże dziewczynki też lubią obrazki) i przede wszystkim - solidna, twarda oprawa sprawiają, że patrzy się na toto z przyjemnością.

Serdeczne dzięki Wydawnictwu SQN za egzemplarz recenzencki.

Po więcej tego - i innego - zapraszam na czymkolwiek.blogspot.com

Nakręciłam się na tę książkę niesamowicie - w czasach (smutno przyznać, ale jednak) z wolna zdychającej eseistyki, cały jej pękaty tom poświęcony na domiar dobrego tematowi tak barwnemu i szerokiemu, jak kultura popularna - nic, tylko brać i czytać! Zwłaszcza, że na wstępie autor obiecuje swego rodzaju przeglądowość, określając tomiszcze mianem "stanu gry na rok 2017"....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Okładka jest... Podejrzana. No bo, jeśli się jest kimś (mną) kogo nie bawią biografie sportowców, to ten agresywnie wyglądający pan z rękawicami na równie agresywnym tle raczej nie wróży dobrze. Ale ale, nie skreślajmy od razu, zajrzyjmy na tę stronę okładki, która zazwyczaj więcej mówi o książce, a tam: Jakby skrzyżowanie Doroty Masłowskiej z Eduardem Mendozą przenieść na pogranicze amerykańsko-meksykańskie. Czyli - intrygująco na tyle, że nawet, jeśli nie jest się fanem szczególnym Masłowskiej tudzież Mendozy (to znowu ja), aż bierze chętka, żeby sprawdzić, co z tego szalonego miksu wynika. No właśnie, co wynika?


Tytułowy Jankeski fajter, czyli Liborio, meksykański imigrant, zabijaka i pracownik księgarni nie ma w życiu łatwo. Bo imigrantem jest, jak przystoi, nielegalnym. Bo nie ma niczego i nikogo ani po tej, ani po tamtej stronie granicy. Bo pewnego pięknego dnia rzuca się bronić honoru nieznajomej dziewczyny. Z pięściami oczywiście. Od tego incydentu zaczyna się szalony i dość dziwny ciąg wydarzeń, który naszego biedaczynę z ciasnego, ale wypełnionego książkami poddasza zaprowadzi w miejsca. Miejsca dobre, miejsca złe - jak to w życiu.

Pierwszą rzeczą, która w debiucie Aury Xilonen może albo zaczarować, albo odstraszyć natychmiast jest język; cudowna, szalona mieszanka mowy potocznej i dziwacznie przekręconych wtrętów z angielskiego (na czele z padającym mniej więcej co pół zdania fakin). Mnie to, że Niebo zaczyna niebieszczeć raczej zachwyca, niż cokolwiek innego, ale wiem dobrze, że tego typu dziwadełka nie wszystkim i nie zawsze przypadają do gustu - przykładem Masłowska, do której przecież właśnie ze względu na językowe eksperymentatorstwo porównują młodą Meksykankę, a z której prozą zderzyłam się dość boleśnie parę lat temu. Toteż - przed zakupem radzę zapoznać się z treścią paru stron przynajmniej.

Wyliczając dalej, kolejną rzeczą, a właściwie nie rzeczą, bo osobą, która w czytelniku może wzbudzić różne uczucia jest sam główny bohater. Liborio mimo pozorów nie jest bowiem osiedlowym Sebą w wersji meksykańskiej - to myślący dużo i oryginalnie młody człowiek (i to młodszy, niżby to wynikało z jego doświadczeń). To, plus niedomiar miłości sprawia, że wewnętrzny dialog bohatera (mamy tu do czynienia z narracją pierwszoosobową, dobrą narracją pierwszoosobową, rzadkość warta odnotowania) to czasem inteligentne (przeintelektualizowane momentami?) wypowiedzi, czasami teksty warte wspomnianego już sebixa, a czasem przebłyski wrażliwości chłopca, którym Liborio przecież jest. Czyli - obraz dość skomplikowany i niejednorodny, mogący sprawić, że albo natychmiast zapiszemy się do fanclubu bohatera, albo (być może, nie doświadczyłam, więc mogę tylko podejrzewać) od początku do końca lektury będzie on nas irytował.

Co nie wyszło na pewno? Nie do końca udało się rozłożyć tempo akcji. Przez ostatnich kilkadziesiąt stron ma się wrażenie, jakby książka nieco wytraciła impet i tylko rzucała w nas losowymi happyendami, po prostu po to, żeby jakoś zamknąć akcję. Pozostawia to, oprócz ciepełka wynikającego z tego, że dla odmiany coś dobrze się kończy (ostatnio dość rzadko to ciepełko odczuwałam, więc doceniam) leciutki niesmak, ale jako, że to debiut, a autorka w chwili wydania miała całe 20 lat - wybaczam. A zresztą, wybaczyłabym i tak.

Wybaczyłabym, bo ostatecznie Jankeski fajter to kawałek bardzo dobrej, rozpędzonej bardziej niż Pendolino, pełnokrwistej literatury. Taki powiew świeżości i nieco egzotyki. A przy tym nie powieść przerażająco wymagająca, nic, co by mogło dobić w środku pracowitego tygodnia. No i przede wszystkim, miejmy nadzieję - zapowiedź kolejnych równie, a może i bardziej interesujących tworów spod pióra Aury Xilonen. Miejmy nadzieję, że powstaną i, że przydryfują na nasz rynek wydawniczy.

Więcej na czymkolwiek.blogspot.com

Okładka jest... Podejrzana. No bo, jeśli się jest kimś (mną) kogo nie bawią biografie sportowców, to ten agresywnie wyglądający pan z rękawicami na równie agresywnym tle raczej nie wróży dobrze. Ale ale, nie skreślajmy od razu, zajrzyjmy na tę stronę okładki, która zazwyczaj więcej mówi o książce, a tam: Jakby skrzyżowanie Doroty Masłowskiej z Eduardem Mendozą przenieść na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Zakopane było jednym z najważniejszych punktów na mapie młodopolskiego artysty - swoboda tworzenia, jakiej dostarczało podhalańskie środowisko, idealistyczny patriotyzm i fantastyczny tatrzański folklor - to wszystko sprawiło, że akurat tam ściągali tłumnie najwięksi tych czasów. Sienkiewicz, Witkacy, Żeromski - wszyscy oni przyjeżdżali do Zakopanego tworzyć, dyskutować i - jak to zwykle z bohemą bywa - robić zamieszanie.

A tu? Tu nie Zakopane, a Bazie, ale poza tym, zdawałoby się, wszystko podobnie - panorama barwnych postaci, artystów i całej reszty, które między sobą wchodzą w dziwne, powikłane często relacje, plotkują co niemiara. I aż dziw bierze, że w tak małej mieścinie tyle może się dziać! No bo jest monumentalna wdowa, która swojemu zmarłemu mężowi wystawia równie monumentalną tumbę, jest architekt Ordęga, który nie ma... Jest jasnowidz-morfinista, a wreszcie jest Nitonicki, młodziutki, zaledwie dziewiętnastoletni malarz, który nie bardzo jeszcze wie, co o tym wszystkim myśleć.

Tu, to jest - w Schodami w górę, schodami w dół Michała Choromańskiego. Ale, cóż nam tam pisarz, było o malarzu - to właśnie z perspektywy Nitonickiego obserwujemy sprawy i spraweczki kolorowego spektrum bohaterów zbudowanych tak dobrze, że aż dziw bierze, że nie mają dokładnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Bo choć niektórzy, a nawet większość z nich, biorą coś sobie z prawdziwych przyjaciół Choromańskiego - wdowa Dragina Łucka na przykład ma sporo wspólnego z inną wdową, Marią Kasprowiczową, a Ordęga - z Karolem Stryjeńskim, też skądinąd architektem - nie znajdziemy w realnych wydarzeniach ani drobiny tego, co dzieje się w książce. A mimo to nieobca jest nam w czasie lektury atmosfera skandalu, jakbyśmy podglądali ciemne sprawki faktycznie istniejących ludzi i zaglądali gdzieś, gdzie nam niezupełnie zaglądać wolno; ot, taki dodatkowy dreszczyk emocji.

Schodami w górę, schodami w dół jest lekturą zabawną, przez większość czasu lekką, ale w ostatecznym rozrachunku smutnawą. Sprawia to czas akcji - lato '39 i czarne chmury, które wiszą nad głowami naszych bohaterów, nie do końca może jeszcze zdających sobie z tego sprawę, ale w każdym razie - przeczuwających. I niby wszystko jest jak zawsze, ale dziwne rzeczy się dzieją, bo w spokojnych zwykle Baziach nagle oskarżenia o szpiegostwo, nagle antysemityzm. Choromański w swojej zmyślonej miejscowości uchwycił zupełnie niezmyśloną atmosferę u samego jej schyłku; tę młodopolską bohemę opisał w momencie, gdy już za moment miała raz na zawsze zniknąć, przykryta gruzami i lejami po bombach. I to odchodzenie udokumentował, lakonicznie, w kilku zdaniach. Pisze, że To, że jedyny bombowiec, który przelatując nad Podbaziem rzucił swe bomby akurat na wzgórze, gdzie znajdowała się pagoda, sławetne schody, grota, a nawet pobliska osada Wachledów - to było tylko małym detalem (...). A nam robi się przykro, mimo, że to wszak tylko wymyślony dom w wymyślonej mieścinie.

Powieść Choromańskiego to nie jest może coś od A do Z, żadne monumentalne, niesamowite dzieło na skalę wielką albo i jeszcze większą, ale pozostaje z humorem napisaną, dosadną książką ze zgrabnymi wątkami sensacyjnymi, charakterystycznymi postaciami z rodzaju tych, które się długo pamięta i z nietypową atmosferą. A to wszystko z posypką z jakże przecież przez wszystkich kochanej melancholii. Słowem - jest co najmniej godnie, a przede wszystkim - przyjemnie, bo miło raz na jakiś czas poczytać literaturę nie głupią, ale też nie pozującą się na niesamowicie ambitną. Warto takie książki czytać. O, i warto czytać posłowia, byłabym zapomniała - ta miła powiesć i posłowie ma co najmniej miłe.

Wielkie dzięki Państwowemu Instytutowi Wydawniczemu za egzemplarz recenzencki.

Mojego bazgrania więcej trochę na czymkolwiek.blogspot.com

Zakopane było jednym z najważniejszych punktów na mapie młodopolskiego artysty - swoboda tworzenia, jakiej dostarczało podhalańskie środowisko, idealistyczny patriotyzm i fantastyczny tatrzański folklor - to wszystko sprawiło, że akurat tam ściągali tłumnie najwięksi tych czasów. Sienkiewicz, Witkacy, Żeromski - wszyscy oni przyjeżdżali do Zakopanego tworzyć, dyskutować i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Zrobić z jakiejś zadupiatej wsi polskiej drugie Macondo (a prawda jest taka, że po Stu latach samotności się już zawsze tego drugiego Macondo trochę szuka) - ot sztuka! A nawet - Sztuka, a o Dygocie można spokojnie pisać, że to Dzieło, bo rzadko kiedy coś się tak wybitnie udaje. Przy zachowaniu jeszcze tej przaśnej swojskości, tego czegoś, dzięki czemu wiemy, że nie można było tej książki napisać gdziekolwiek - bardzo rzadko. Nie jest to oczywiście drugi Pan Tadeusz, ale może i mógłby, gdyby był dłuższy.

Wchodząc za bardzo w fabułę Dygotu mogłabym ją zdradzić niechcący całą, zatrzymajmy się więc może na tym, że jest to wielopokoleniowa saga w której splatają się losy dwóch rodzin - Geldów i Łabędowiczów - żyjących na głębokiej polskiej prowincji. Głębokiej tak, że o wybuchu wojny dowiadują się tylko dlatego, że ktoś we wsi sklecił akurat radio. Podglądać zaczynamy ich w roku 1938, kończymy w 2004 i przez ten czas dzieje się wszystko, co tylko dziać się może. Jest miłość, jest nienawiść, są mordy, tajemnice, zdrady - no, wszystko dosłownie. A i to Macondo wymsknęło mi się niezupełnie bezpodstawnie, bo elementy leciutko niesamowite nie są Dygotowi obce i czasem nie wiemy do końca, gdzie przebiega granica między prawdziwym a prawdziwym inaczej. Czyli dokładnie, jak u Marqueza.

Z góry ostrzec mogę, że nie jest to książka łatwa. To znaczy, łatwa emocjonalnie, bo na poziomie językowym raczej utrudnień nie ma - Małecki pisze bardzo przejrzyście, czasem wręcz lakonicznie, nieobca jest mu zabawa formą, ale raczej nie taka, która utrudniałaby zrozumienie, co autor miał na myśli. Ale jeśli chodzi o uczucia, których zapewne doświadczycie w czasie lektury - będzie tam wszystko. Całkiem sporo oburzenia, obrzydzenia, smutku, czasem nawet strachu, to prawda. Ale te momenty Dygot potrafi nam wynagrodzić ciepłymi, miękkimi opisami codziennych radości. Sporo życia dzieje się na tych kartkach i na tym polega chyba największa magia; Małecki, opisując nieprawdopodobne wydarzenia, odległe czasy i ludzi, zdawałoby się, dalekich od przeciętności potrafi jednocześnie sprawić, że oni i ich losy są nam bardzo bliscy, że potrafimy ich zrozumieć i się doń przywiązać.

Dygot ma w moim odbiorze tylko jedną zasadniczą wadę - jest za krótki. I nie chodzi tu nawet o ten zwykły czytelniczy niedosyt, który zawsze pojawia się przy obcowaniu z bardzo dobrą literaturą (bo tylko przy dziełach skończonych ma się wrażenie, że nie powinno być ani kropki więcej), ale zwyczajnie o to, że jak już wspominałam, akcja powieści jest rozciągnięta na prawie 70 lat. Książka liczy stron nieco ponad 300. To po prostu mało na tak długi odcinek czasu i mało jak na taki pomysł - odnoszę wrażenie, że Dygot równie dobrze mógłby być ośmiusetstronicową epopeją i nie straciłby nic na uroku, a wręcz mógłby zyskać, na przykład na klimacie, w którym zostawałoby się na nieco dłużej.

Ale generalnie rzecz biorąc, Dygot jest świetny. Nie wiem, czy lepszy od Śladów (o których pisałam kiedyś, gdzieś), bo zbyt duży odstęp miałam między tymi książkami by móc je porównywać, nie zmienia to jednak faktu, że absolutnie nie jestem zdziwiona, że to własnie ta powieść Małeckiego wywindowała go na szczyty popularności. Nie ma co więcej pisać - po prostu spróbujcie, dajcie Dygotowi szansę, nawet, jeśli naznaczona wstrząsającą tajemnicą ballada o pięknie i okrucieństwie polskiej prowincji (patrz: blurb) nie brzmi jak coś w Waszym stylu. Możecie się bardzo, bardzo pozytywnie zaskoczyć, a może nawet zakochać. W świetle tego, że następna powieść Małeckiego już w drodze (Rdza wjedzie na półki księgarniane pod koniec września, a mi już niecierpliwie), na takie miłości czas jest najwłaściwszy.

Trochę więcej pisuję na czymkolwiek.blogspot.com

Zrobić z jakiejś zadupiatej wsi polskiej drugie Macondo (a prawda jest taka, że po Stu latach samotności się już zawsze tego drugiego Macondo trochę szuka) - ot sztuka! A nawet - Sztuka, a o Dygocie można spokojnie pisać, że to Dzieło, bo rzadko kiedy coś się tak wybitnie udaje. Przy zachowaniu jeszcze tej przaśnej swojskości, tego czegoś, dzięki czemu wiemy, że nie można...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Koty. Podręcznik użytkownika Pola Dwurnik, Tomasz Majeran
Ocena 7,5
Koty. Podręczn... Pola Dwurnik, Tomas...

Na półkach: , , , , ,

Wciąż nie wiem do końca, jak to działa, dlatego też nie umiem zapobiegać, ale fakty są następujące: kiedy widzę w księgarni pozycję dotyczącą kotów, kociarstwa bądź kociarzy należącą do szeroko rozumianej beletrystyki, bądź, nie daj borze, poezji, mój portfel otwiera się na oścież i niemal wyskakuje z kieszeni. W kierunku kasy. I kończy się zawsze tak samo - on zrzuca zbędne kilogramy (ocierając się chwilami o anoreksję, ale co tam), a ja dociążam półki.

Nic więc dziwnego, że dostrzeżona w MOCAKu (o piękna mocakowa księgarnio, którą wykupiłabym w całości gdyby mnie stać było!) pozycja szybko zasiliła moje zbiory. Bo ma na okładce słowo KOTY wypisane ogromniastą czcionką, a do tego jeszcze rysunek kota, żeby nie można było pomylić z psem na przykład. A do środka zajrzałam (bo czasem jednak do książek przed zakupem zaglądam) i ujrzałam zgrabną parafrazę Kochanowskiego. I jakże tu nie brać!

Strukturalnie - Koty. Podręcznik użytkownika to 19 lekcji plus bonus ukryty w innym miejscu (ale gdzie, tego już nie powiem, szukajcie!), wszystko opatrzone ślicznymi, monochromatycznymi rysunkami Poli Dwurnik (swoją drogą, ta Pani robi śliczne rzeczy, parę lat temu wydała na przykład przepiękną i zasmucająco drogą książkę). Lekcje, jak napisano, są lekcjami użytkowania kota... Emm... Wszyscy wiemy dobrze, że tak to nie działa - jeśli ktoś tu kogoś użytkuje, to raczej kot właściciela. Zdecydowanie. No i o tym to jest.


Kot w wydaniu Majerana jest bardzo koci. Nie ma w nim nic z tej uroczej, puchatej kuleczki czy nawet kota w pustym mieszkaniu tęskniącego za właścicielem. Oj nie! Jedyne, za czym może kot tęsknić, to porządny plaster szynki. Ta wredna, wyniosła bestyjka panosząca się w M4 niczym tygrys w dżungli to jednocześnie kanaporosły filozof i idiota goniący za własnym ogonem. Dokładnie to, co wszyscy użytkowani przez koty miewają na co dzień. I dokładnie to, czym jesteśmy sami trochę, choć wiadomo - w innej skali.

Zaskakująco zręcznie i porywająco, prześlizgując się po wierszach, które mogą nam się wydać skądinąd znane - bo jest tu wspomniany już wcześniej Kochanowski, jest Szymborska (tak, z kotem w sami-wiecie-czym), ale także na przykład Dylan Thomas czy René Magritte ze swoją fajką - prowadzą nas te lekcje przez wszystkie, nawet te mniej przyjemne punkty kociego żywota. Jest więc o sterylizacji, o podchodach do lodówki, o marcowych szaleństwach, a także o tym, co z perspektywy kociarza porusza najmocniej - o starzeniu się i odchodzeniu. Jest jeden, w ktorym perspektywa na moment się zmienia (to właśnie tego macie szukać po kątach, gdy dorwiecie ten tomik w swoje ręce) i poznajemy uczucia posiadacza (czy też posiadanego przez) kota. Ten doprowadził mnie do płaczu.

Niezależnie od tego, czy kota macie, mieliście, planujecie mieć w najbliższej lub dalszej przyszłości, czy nawet - kotów nie lubicie (jakże tak można) i nie rozumiecie, możecie brać się za Koty. Podręcznik użytkownika. Będąc kociarzem zobaczycie w tym tomiku wierne odbicie swojego pupila, jako kociarz-aspirant zrozumiecie lepiej, z czym to się je. A jeśli kotów (no naprawdę?) nie kochacie, to może po tych wierszach pokochacie. Niezależnie zaś od wszystkiego nieźle się ubawicie i będziecie mieli coś ładnego do postawienia na półce.

Uwaga tylko! Pada tam parę słów z jakiegoś powodu uważanych za niezbyt ładne (tak, jakby to kogokolwiek obchodziło).

Pisuję też o innych rzeczach - na czymkolwiek.blogspot.com

Wciąż nie wiem do końca, jak to działa, dlatego też nie umiem zapobiegać, ale fakty są następujące: kiedy widzę w księgarni pozycję dotyczącą kotów, kociarstwa bądź kociarzy należącą do szeroko rozumianej beletrystyki, bądź, nie daj borze, poezji, mój portfel otwiera się na oścież i niemal wyskakuje z kieszeni. W kierunku kasy. I kończy się zawsze tak samo - on zrzuca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Miło czasami zgarnąć z antykwariatu jakąś książkę zupełnie nieznaną, kierując się tylko tytułem, okładką czy nawet ogólnym przeczuciem i taką rzecz sobie przeczytać, bez bagażu oczekiwań, ocen i opinii innych ludzi, znajomości innych dzieł autora. Ot - jako coś, co może okazać się, ale wcale nie musi. Na tej samej zasadzie miło, gdy się człowiek staje ofiarą takiej akcji promocyjnej, jaką w przypadku "Na linii świata" wymyślił Znak, czyli w paczce znaleźć rzecz bez tytułu, bez okładki, bez nazwiska autora. I przeczytać ją ot tak, po prostu, a potem dopiero dowiedzieć się, co się właściwie czytało. Dobra promocja tytułu, przemyślana, intrygująca. A książka?


Na linii świata to przede wszystkim historia Nataszy - studentki dorabiającej na boku w wątpliwy sposób, której klient - Tom, programista ze słynnej Doliny Krzemowej - proponuje dość nietypowy układ. Dziewczyna wyjeżdża do Kalifornii, gdzie zostaje opiekunką jego syna. I to z grubsza tyle z tego, co mogę zdradzić, bo dalej jest już tylko dziwniej, bardziej skomplikowanie i dużo bardziej nieprawdopodobnie.

Czego tu nie ma? Teologia plus fizyka kwantowa, cała ta filozofia i symbolika - zwłaszcza pod sam koniec - pływająca w sosie odniesień do współczesnej sytuacji globalnej. Brzmi to ciekawie i faktycznie, w jakiś sposób intryguje, gdzieś tam skłania do pytań, zakrawa (eufemistycznie mówiąc) o psychodelię, a jednak, mimo wszystkich tych smakowitych składników całość jest wątpliwa i momentami ciężkostrawna. Dzięki wszystkim tym polityczno-filozoficznym dodatkom lektura angażuje na tyle, że czyta się dalej, choćby dla połechtania własnego ego, gdy się te wszystkie smaczki umie wyłapać, trudno uniknąć jednak wrażenia, że są one próbą ukrycia tego, że na innych płaszczyznach daleko tej książce do doskonałości.

Zawodzi przede wszystkim tempo akcji - pierwsze 150 stron to bezruch i pustynia jałowa, druga zaś połowa pędzi przed siebie z prędkością tak zastraszającą, że nie nadąża czytelnik, nie nadążają literki na papierze i chyba nie bardzo nadąża też myśl autorki. Końcówka to chaos i myśl jakaś, teoretycznie głęboko filozoficzna i uspokajająca całą tę burzę, ale jakby niezupełnie na miejscu. Trudno zresztą w całej tej głębi uniknąć wrażenia nieustannego ocierania się o sztampę, a gdy poważnie i głęboko nie jest, ma być mocno, szokująco i chyba niesmacznie. To może dlatego pierwsze zdanie tej powieści (a szło to tak:

Jedną z najpiękniejszych części świata jest penis - zaznaczyła kolejne miasto na mapie, obrysowujac je różowym flamastrem w kształ chujka.

) ma być jak wiadro zimnej wody wylane na głowę i nie ma za bardzo związku z dalszą treścią. I, nie ukrywam - takie wiadra mogą być orzeźwiające i odświeżać spojrzenie, ale w tym przypadku odniosłam wrażenie, że komuś pomyliły się pory roku i zamiast orzeźwienia w upalny, letni dzień funduje mi mroźny prysznic w środku zimy.

Wszystko to razem - nie poradzę - nie przekonuje mnie zupełnie, ale jedna rzecz się Gretkowskiej udała niewątpliwie; wciąż myślę o "Na linii świata". Jest to z pewnością książka na tyle frapująca, że nawet nie kochając jej miłością wielką, ani żadną nawet, można o niej rozmawiać. Trochę tak, jak z Houellebecqiem i gdyby był to debiut - a niestety nie jest - niecierpliwie wyczekiwałabym kolejnych powieści autorki. Może podejdę do tej lub innej powieści Manueli Gretkowskiej jeszcze kiedyś, może do tego czasu przejaśni mi się lub zaciemni w głowie na tyle, że będzie mi do jej pisarstwa bliżej. Póki co jednak, jestem na nie.

Serdeczne dzięki wydawnictwu Znak za egzemplarz recenzencki.
Wszystkie cytaty za "Na linii świata" Manueli Gretkowskiej, wydanie I, Kraków 2017

To samo, ale ładniejszą czcionką możesz przeczytać na czymkolwiek.blogspot.com

Miło czasami zgarnąć z antykwariatu jakąś książkę zupełnie nieznaną, kierując się tylko tytułem, okładką czy nawet ogólnym przeczuciem i taką rzecz sobie przeczytać, bez bagażu oczekiwań, ocen i opinii innych ludzi, znajomości innych dzieł autora. Ot - jako coś, co może okazać się, ale wcale nie musi. Na tej samej zasadzie miło, gdy się człowiek staje ofiarą takiej akcji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Często zdarza mi się, że po zakończeniu lektury czuję irytację. Na niedokończone wątki, na niedopowiedziane zakończenie, na niespełnione oczekiwania. Rzadziej, ale też wcale nie tak rzadko zdarza się, że czuję niedosyt i natłok myśli napierających na głowę. Wszystkie te, negatywne przecież odczucia, bledną jednak w zestawieniu z tym, co czułam zakończywszy lekturę nowej powieści Ann Patchett; w mojej główce tudzież w serduszku nie było bowiem nic, prócz może lekkiego znudzenia i to z tego powodu odwlekałam pisanie recenzji na ile tylko mogłam, a i teraz nie spodziewajcie się tekstu długiego czy rozbudowanego.


Dziedzictwo na pierwszy rzut oka zapowiadało się - nie przesadzę chyba - doskonale. Akcja rozciągnięta na pięćdziesiąt lat, zawiłe koligacje rodzinne, a na dodatek (o czym blurb już nie wspomina) ulubiony przez Hannę motyw powieści wewnątrz powieści. Słowem - to, co tygryski lubią najbardziej. Aby streścić akcję w kilku słowach: zaczyna się toto na chrzcinach córki Beverly i Fixa, podczas których to obserwujemy początek końca ich małżeństwa zainicjowany przez pewną ilość ginu, pomarańcze i przypadkiem zaproszonego dżentelmena imieniem Bert. Tak mniej więcej rozpoczyna się ciąg wydarzeń przełomowych i ważnych dla obu rodzin, a prowadzących... Bóg wie gdzie.

Dobrze to wygląda, co więc poszło źle? Z odpowiedzią na to pytanie może być problem, bo właściwie... Trudno jednoznacznie wskazać. Akcja jakaś jest, bohaterowie też są jacyś, ani jedno, ani drugie nie irytuje specjalnie - ciąg przyczonowo-skutkowy jest logiczny, logicznie postępują przedstawiciele obu rodzin. Brakuje jednak tego, co sprawiłoby, że będziemy ich losy śledzić z zapartym tchem, wraz z nimi ciesząc się, płacząc czy przeklinając parszywy los. Może wynika to z przeskoków w czasie, którymi co rusz raczy nas powieść, a przez które poznajemy nie tyle samych bohaterów, co losowe sytuacje z ich życia. Skutek jest niemniej dość przykry - o ile normalnie mnie to raczej nie spotyka, tym razem przez pierwszą połowę książki miałam problem z zapamiętaniem, kto jest kim.

O samym języku też niewiele właściwie można powiedzieć; nie jest on ani na tyle zły, by przeszkadzać w lekturze, ani na tyle dobry, by przykuwać uwagę, jest po prostu transparentny, tak, jak transparentna jest cała ta powieść w moim odbiorze. Gdzieś umknęło mi to, czym zachwycali się inni, co uczyniło tę powieść książką roku według New York Timesa i Washington Post. Jeśli chcecie - zmierzcie się z nią osobiście i może Was zachwyci - powiedzcie mi wtedy, czym. I cóż na zakończenie; chciałabym powiedzieć, że Dziedzictwo spłynęło po mnie jak sok pomarańczowy, który jest ważnym rekwizytem jego akcji, ale nawet to porównanie mija się z prawdą, bo ostatecznie sok pomarańczowy jest dość lepki i plami ubrania, a na mnie po tej całkiem sporej ilości literek nie została nawet plamka.

Teksty inne (dłuższe raczej) na czymkolwiek.blogspot.com

Często zdarza mi się, że po zakończeniu lektury czuję irytację. Na niedokończone wątki, na niedopowiedziane zakończenie, na niespełnione oczekiwania. Rzadziej, ale też wcale nie tak rzadko zdarza się, że czuję niedosyt i natłok myśli napierających na głowę. Wszystkie te, negatywne przecież odczucia, bledną jednak w zestawieniu z tym, co czułam zakończywszy lekturę nowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , , ,

Powieść Lauren Groff. O hippisach. Szczerze wątpię, czy jest coś, co opróżniłoby mój portfel równie szybko. Bo muszę się Wam do czegoś przyznać, najlepiej już na wstępie - zakochałam się w stylu autorki Fatum i furii nieprzytomnie, do tego stopnia, że brałabym w ciemno czegokolwiek by nie napisała, a Arkadia tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że słusznie czynię. Więc jeśli po obiektywizm - nie tędy, to będzie recenzja w stu procentach subiektywna, zresztą chyba o to w tym recenzowaniu chodzi, prawda?

Lutek jest w swoim miejscu zamieszkania niemal żywą legendą - pierwszym dzieckiem urodzonym w hippisowskim raju, nieskażonym złem zewnętrznego świata, od samego początku wychowywanym w komunie. Tak, w komunie, bo właśnie tam toczy się akcja Arkadii, a przynajmniej pierwszej jej połowy. Bo żaden sen nie trwa wiecznie i sen zwany przez swoich mieszkańców Arkadią też ostatecznie musi się skończyć; zabija go przeludnienie, narkomania, alkoholizm i brak wyraźnych zasad. Pytanie brzmi, jak w nowej dla nich rzeczywistości odnajdą się wychowane w Arkadii dzieci z Lutkiem na czele?

Jedną z największych zalet tej powieści jest narracja - niby trzecioosobowa, ale prowadzona z tak bliska, jak jest to tylko możliwe, prawie jakby z ramienia bohatera. Dzięki temu od samego początku niezwykle łatwo jest nam się z Lutkiem utożsamić i świetnie rozumiemy go jako bezkrytyczne dziecko, potem jako nastolatka, a w końcu jako dorosłego, który próbuje zmierzyć się ze wspomnieniem Arkadii. Mimo tej swojej trzecioosobowości, nie jest to też narrator wszechwiedzący, a przynajmniej nie dzieli się swoją wszechwiedzą z czytelnikiem, wręcz przeciwnie - wiemy tyle, ile mały Lutek, a czasem jeszcze odrobinę mniej. Z jednej strony jest to interesujące, z drugiej jednak czasami wkrada się w powieść pierwiastek chaosu i zdarza się, że trudno jest się zorientować, co właściwie dzieje się w danym momencie.

Trzeba przyznać, że skaczemy w czasie nieludzko - powieść zaczyna się w latach 70., kończy w 2018 - i zdawałoby się, że w tym szaleństwie jest metoda, ale po drodze umyka jeden dość ważny element. Otóż, w pewnym momencie Arkadia upada i Lutek musi radzić sobie w zewnętrznym świecie, dostosować do nowych, nieznanych mu warunków. Opis tego właśnie i rozterek człowieka, którego cały świat obrócił się o 180 stopni mógłby być ciekawy, mógłby być poruszający, ale właśnie... Mógłby, bo go w Arkadii fizycznie nie ma. Ta chwila została w powieści zupełnie pominięta i nagle widzimy Lutka kilka lat później, już z córką. A potem pędzimy jeszcze bardziej i zwolnienie tempa następuje dopiero na ostatnich kilkunastu stronach. Gdzie się podział cały ten czas?

Mimo tej usterki, Arkadia czaruje - bogactwem odniesień, delikatnością narracji, a w końcu; subtelnym przedstawieniem samej Arkadii, marzenia kilkudziesięciu osób, utopii, która stopniowo zmienia sie w dystopię. A może utopią nigdy nie była? Niedookreślona, efemeryczna, w wyobrażeniu każdego z jej mieszkańców jest ona czymś innym, wypartym, a jednak definiującym całe ich późniejsze życia. Powieść Groff pozwala znaleźć punkt zaczepienia do rozważań o całym tym beatnickim zamieszaniu - przedstawia coś, pokazuje pewne postawy, ale nie ocenia, rzuca pytaniem: dlaczego to poszło źle? i nie odpowiada.

A to ostatecznie nie jest powieść tylko o tym, bo jest też o miłości, o smutku (o depresji nawet), o życiu w ogóle. I mnie tym swoim rajskim bogactwem urzekła absolutnie, mimo paru usterek. To dojrzałe (choć wbrew temu, kiedy ukazuje się u nas, jest od Fatum i furii wcześniejsze), zaskakujące swoją złożonością dzieło. Co najlepsze, wygląda też przepięknie, a wiadomo powszechnie, że ładne książki czyta się lepiej. Cóż więc więcej - bierzcie to i czytajcie, na osłodę skołatanych literackich serduszek. A gdyby się zdarzyło, że, skończywszy, nie będziecie aż tak, jak ja zachwyceni - napiszcie mi, chętnie porozmawiam.

Toto ukazało się także na czymkolwiek.blogspot.com. Zapraszam po więcej!

Powieść Lauren Groff. O hippisach. Szczerze wątpię, czy jest coś, co opróżniłoby mój portfel równie szybko. Bo muszę się Wam do czegoś przyznać, najlepiej już na wstępie - zakochałam się w stylu autorki Fatum i furii nieprzytomnie, do tego stopnia, że brałabym w ciemno czegokolwiek by nie napisała, a Arkadia tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że słusznie czynię. Więc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jest jeden zasadniczy problem z promowaniem książki jako wyjątkowej, zaskakującej, niesamowitej, ponadczasowej i tak dalej - podbija się w ten sposób oczekiwania. I może to zadziałać w dwie strony; albo przeczytawszy książkę uznamy ją z automatu za arcydzieło, bo na to właśnie byliśmy przygotowani, albo będziemy czuli się z lekka oszukani bo dostaniemy coś, co nie jest złe, może nawet jest dobre całkiem, ale w naszej opinii wcale nie takie wyjątkowe. Osobiście ostatnio częściej mam do czynienia z tą drugą, mniej przyjemną stroną dwusiecznego miecza marketingu książkowego, przy okazji lektury "Całego życia" - niestety raz jeszcze.


Bohaterem "Całego życia" jest niejaki Andreas Egger, człowiek na wiele sposobów niedzisiejszy - spokojny, cichy, prowadzący nieskomplikowany żywot w maleńkiej alpejskiej wiosce. Człowiek pracy, który z wysiłku fizycznego i otaczającej go natury czerpie radość. Słowem - wcielone w człowieka to wszystko, o czym myślimy gdy mówimy, że rzucamy to wszystko i jedziemy w Bieszczady. Jego życie nie jest oczywiście idealne - są tragedie mniejsze i większe, jest rosnący napływ turystów i postępująca industrializacja jego zakątka świata - wszystkie te blaski i cienie tworzą właśnie "Całe życie".

I powstaje książka relaksująca, wręcz terapeutyzująca - w zestawieniu z naszym codziennym pędem, niespieszny, naturalny tok życia Eggera staje się miłą odskocznią. Pozwala też przypomnieć sobie niektóre rzeczy - to, jak bardzo nam potrzeba kontaktu z naturą, wczucia się w jej rytm, czasami pobycia trochę samemu. Gdzieś w tym jest ten modny ostatnio slow life, a bardziej prostu - niewymuszoność. Podobnie jest na poziomie językowym, brak tu rozbudowanych opisów, piętnastolinijkowych zdań złożonych, jest oszczędność, także papieru - mówimy ostatecznie o około 180 stronach zadrukowanych sporą czcionką. Słowem - miło, przyjemnie, fajnie.

Tyle, że na tej fajności się kończy, bo z igłą w stogu siana szukać tu czegoś więcej - ani motyw życia w rytmie natury nie jest przecież czymś odkrywczym, ani to wspomniane wcześniej cywilizowanie, industrializowanie dzikości... Po prostu nic nowego. Nie zrozumcie mnie źle - to jest dobra powieść, ma swoją głębię, swoje przesłanie, ale brak w niej tego czegoś, co sprawiłoby, że wertowałabym ją wielokrotnie po nocach, postawiła na półce obok swoich najukochańszych książek, polecała znajomym i nieznajomych. Czynnik x, efekt wow - jakbyście tego nie nazwali, nie znalazłam tego w "Całym życiu".

Jeśli potrzebujecie momentu wytchnienia, chcielibyście jechać w góry i pooddychać świeżym powietrzem, ale nie macie czasu, jeśli po prostu macie ochotę na coś krótkiego i lekkiego, ale nie płaskiego - "Całe życie" będzie w sam raz. Ale jeśli chcecie czegoś, co wywróci Was na nice i nie da spać po nocach, rekomendowałabym jednak jakieś Sto lat samotności.

To jest recenzja z czymkolwiek.blogspot.com . Fajna? Zajrzyj po więcej!

Jest jeden zasadniczy problem z promowaniem książki jako wyjątkowej, zaskakującej, niesamowitej, ponadczasowej i tak dalej - podbija się w ten sposób oczekiwania. I może to zadziałać w dwie strony; albo przeczytawszy książkę uznamy ją z automatu za arcydzieło, bo na to właśnie byliśmy przygotowani, albo będziemy czuli się z lekka oszukani bo dostaniemy coś, co nie jest złe,...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Krall Mariusz Szczygieł, Wojciech Tochman
Ocena 7,1
Krall Mariusz Szczygieł,&...

Na półkach: , , , , ,

Wesoło przeglądałam sobie zawartość stoiska Dowodów na Istnienie na krakowskich Targach Książki, gdy zobaczyłam JĄ. Nie, nie Hannę Krall niestety, ale prawie - na czarnej okładce wielkimi literami koloru, który można opisać chyba tylko jako amarantowy - KRALL. Reszta była już tylko formalnością; gawędząc sobie z obsługującym kasę panem dokonałam zakupu, gdy padło pytanie z tych mniej spodziewanych:
— Podpisać to Pani?
Przyznam, że zabrało mi głos na moment. Bo wszystko fajnie, ale po co mi podpis miłego pana ze stoiska na książce o pani Krall? Pokiwałam jednak głową, a chwilę później uciekłam spłoszona, w trzymanej pod pachą książce mając świeżutki podpis Wojciecha Tochmana.

Tak nietypowo rozpoczęła się moja znajomość z tą też nie do końca typową książeczką, która jest, jak chyba łatwo się domyślić, czymś w rodzaju biografii słynnej reporterki. Ale tylko czymś w rodzaju, bo od typowo biograficznej struktury uciekamy dość daleko; jest tu z jednej strony zapis rozmowy Hanny Krall z Wojciechem Tochmanem, potem wraz z pisarką, a z inicjatywy Mariusza Szczygła przedzieramy się przez zawartość jej szuflady, a na zakończenie jest jeszcze jedna rozmowa, tym razem prowadzona z Krall i Szczygłem w Polskiej Szkole Reportażu. A więc, jest tego!

I jest jak to w życiu - słodko i gorzko, czasami nieco melancholijnie, zawsze z olbrzymią dozą poczucia humoru. Nawet jako bohaterka cudzej książki, Hanna Krall nie pozwala całkiem odebrać sobie steru rozmowy, widać to zwłaszcza w rozmowie z Wojtkiem Tochmanem, którego często poprawia, przekomarza się z nim, czasem odpowiada pytaniem na pytanie. I to te przekomarzanki, te prawie że zamiany ról pytającego i wypytywanego sprawiają, że mimo ciężkich nieraz tematów czyta się to wyjątkowo przyjemnie. A tematy ciężkie, bo jakże mogą być inne, gdy rozmawia się z pisarką, która tyle reportaży poświęciła tematowi Zagłady? Spokojnie jednak, patosu nie będzie, bo to pani Krall tak, jak pisze, tak mówi - zwięźle i oszczędnie, ale z polotem.

Jeśli chcielibyście poznać wybitną reporterkę i spędzić z nią godziny na pogaduchach przy kawie - najpełniejszą literacką wersję takiego doświadczenia znajdziecie w tym dziełku. A jednocześnie (zaskakująco), jak to pisze sama Hanna Krall w smsie, który zawieruszył się gdzieś na wewnętrzną stronę okładki - nie ma tu błahych spraw, small talku, (...) jest tylko o ważnym!. Pewnie dla fanów jej twórczości to pozycja wręcz wymarzona; sama zapoznałam się do tej pory z jednym tylko wytworem jej pióra (zdaję sobie sprawę, że to mało, za mało i zaległości przyrzekam nadrabiać), a mimo to nie mogłam narzekać na nudę, choć pewnie jeszcze do Krall wrócę, gdy doczytam nieco i pewne fragmenty zyskają dla mnie szerszy kontekst. To dobrze, gdy się do książek chce wracać.

Jeśli kiedykolwiek widzieliście książki Dowodów na Istnienie, wiecie, jak śliczne są, ale nie zaszkodzi powiedzieć o tym i tutaj, bo Krall przebija wszystko niemal - szczegóły w tym cudnym, amarantowym kolorze (który zresztą nawiązuje do treści wywiadu; pani Krall mówi tam gdzieś o uniwersyteckiej czapce z amarantowym otokiem, amarantowym, nie czerwonym), zakładka, a w środku - cuda niewidy, zdjęcia, przedruki listów, słowem - oglądać i cieszyć się, a potem oglądać raz jeszcze. Problem jest, jeśli w ogóle, z tymi listami właśnie; miło, że są, ale większość z nich jest w takim formacie, albo napisanych tak niewyraźnie, że i tak nie da się z nich niczego odczytać. I żal serce ściska, bo niektóre (choćby te Krzysztofa Kieślowskiego) naprawdę chciałoby się móc.

Kiedy dorosnę, chyba chciałabym być taką Hanną, jak Hanna Krall z jej przenikliwą, ciepłą inteligencją, doświadczeniem i darem do snucia powieści. A póki nie dorosłam, mogę tylko próbować co nieco z tej mądrości uszczknąć, czytając jej i o niej teksty. Krall to przede wszystkim silny impuls, żeby zapoznać się lepiej z twórczością tej pani, tą stworzoną i tą jeszcze czekającą na stworzenie, bo pod koniec rozmowy z Wojciechem Tochmanem pani Hanna mówi, że dużo chce zdążyć powiedzieć. Tego jej życzę, a Wam mogę bez przesady i z czystym sumieniem polecić to, co mówi tutaj.

Ta i inne fajności również na czymkolwiek.blogspot.com

Wesoło przeglądałam sobie zawartość stoiska Dowodów na Istnienie na krakowskich Targach Książki, gdy zobaczyłam JĄ. Nie, nie Hannę Krall niestety, ale prawie - na czarnej okładce wielkimi literami koloru, który można opisać chyba tylko jako amarantowy - KRALL. Reszta była już tylko formalnością; gawędząc sobie z obsługującym kasę panem dokonałam zakupu, gdy padło pytanie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Przyznać trzeba, że nakręciłam się na tego Beksińskiego niesamowicie. No bo w końcu - okazuje się, że Zdzisław, ten Zdzisław od przepięknych, niepokojących obrazów nie tylko te obrazy robił, zdarzyło mu się też nabazgrać, wprawdzie do szuflady, ale ktoś tę szufladę w końcu otworzył, zamknął w ładne okładki i... No i co właśnie? No i (tu wstawić coś z obszernego słownika słów niecenzuralnych). Bo był Beksiński malarzem, był fotografikiem, grafikiem też, ale już pisarzem - niekoniecznie.


Właściwie trudno nawet do końca te teksty nazwać opowiadaniami - są to raczej krótsze i dłuższe szkice, wizje, zalążki jakichś fabuł, z których nic nie zdążyło wyrosnąć - pisarski okres Beksińskiego, choć niezwykle płodny, trwał stosunkowo krótko, zaledwie jakieś dwa lata. Po tym czasie artysta stwierdził, że poziom własnych tekstów nie satysfakcjonuje go i porzucił ten rodzaj twórczości na zawsze. Niestety widać to - ten brak przyzwyczajenia, nieoswojenie się z piórem, a zarazem bardzo graficzną, obrazową wyobraźnię autora - w tekstach, czasem niedokończonych, a czasem, wręcz przeciwnie, rozwiniętych ponad miarę.

Są tu momenty, są opowiadania wybijające się - jak choćby Wilki, które pozostawiły mi w głowie dźwięk wilczej sierści trącej o ściany, czy mocne, kto wie, czy nie zbyt mocne Manekiny i jeszcze parę innych, jest też trochę przyjemnie czarnego humoru, ale poza tym dojmująca monotonia. Monotonia niepokojąca, duszna, trochę straszna, bo Mistrz Mrocznego Klimatu pozostaje sobą nawet w tej nie do końca przez się oswojonej formie i ta charakterystyczna beksińskość znana wielbicielom jego obrazów jest obecna także w opowiadaniach, ale wciąż - monotonia. Ze względu na nią polecam nie rzucać się na połykanie tego wcale pokaźnego tomiszcza jednym tchem - zdecydowanie lepiej, zdrowiej i przyjemniej będzie lekturę dawkować. Serwować sobie opowiadania po jednym, może po dwa. Raczej nie przed snem.

Dwie za to rzeczy udały się tej książce absolutnie: posłowie i wydanie. Pierwsze, będące dziełem Tomasza Chomiszczaka, doskonale uzupełnia lekturę, dodaje jej kontekstu, pozwala zwrócić uwagę na szczegóły, które mogą zwyczajnemu szarakowi przy zwyczajnej lekturze umknąć, a ktore literaturoznawca punktuje bezbłędnie. Drugie natomiast sprawia, że mamy ochotę książkę wertować w nieskończoność, dla samej tylko radości obcowania z przecudną szatą graficzną. W okładce nie ma na pozór nic nadzwyczajnego, ale elegancka czerń wydaje się najodpowiedniejszą dla tej książki, w środku natomiast - grafiki Beksińskiego rozdzielające kolejne opowiadania i przede wszystkim przecudny, bezbłędny skład piękną czcionką. Bez udziwnień, ale ze smakiem i po prostu szykownie. I nawet, gdy weźmiemy pod uwagę to, że książka teoretycznie powinna być do czytania, a nie do oglądania - na tak ładnie wykonany przedmiot po prostu przyjemnie popatrzeć.

Poczytać też można - w ramach eksperymentu raczej niż poważnej lektury. Okazuje się jednak, że może i miał Zdzisław Beksiński rację pisząc do szuflady, a w każdym razie malowanie wychodziło mu zdecydowanie lepiej. Miły detal dla miłośników, w ramach uzupełnienia twórczości, dla całej reszty - można, nie jest to ostatecznie lektura zła, a po prostu średnia, w żadnym jednak razie nie trzeba koniecznie. Polecam za to zerknąć na obrazy pana Beksińskiego, są cudne.

Ten i inne teksty na czymkolwiek.blogspot.com

Przyznać trzeba, że nakręciłam się na tego Beksińskiego niesamowicie. No bo w końcu - okazuje się, że Zdzisław, ten Zdzisław od przepięknych, niepokojących obrazów nie tylko te obrazy robił, zdarzyło mu się też nabazgrać, wprawdzie do szuflady, ale ktoś tę szufladę w końcu otworzył, zamknął w ładne okładki i... No i co właśnie? No i (tu wstawić coś z obszernego słownika...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Jest taki projekt, w ramach którego tłumaczone i promowane są perełki literatury europejskiej z jakiegoś powodu leżące na dnie mrocznego oceanu zapomnienia. Takie cuda, które, choć cudami są niewątpliwie, jakoś nie odcisnęły się w publicznej świadomości. Pierwszym ruchem tego projektu miało być przetłumaczenie na niderlandzki „Lalki” Prusa. Piszę - miało być - bo niestety polska strona projektu lewituje sobie w sieci nieaktualizowana od 2014 roku (holenderska ma się dobrze). Ale to, co w tym całym zamieszaniu interesuje nas najbardziej, to sama nazwa - Schwob. Od Marcela Schwoba. Kim do stu diabłów jest Marcel Schwob?

No właśnie, kto to jest? Na okładce piszą coś o piratach i tajemniczych dziewczynkach, brzmi zachęcająco. Zaglądamy, a tam - rzecz niezwykła - literki. Ale my zrobimy tak, żeby było jeszcze mniej zwyczajnie i przeskoczymy od razu na prawie sam koniec, do posłowia Jana Gondowicza (czytajcież wstępy, posłowia, noty edytorskie - zazwyczaj warto). I już mamy gościa jak na dłoni:

"Wie pan, on jest z tych pisarzy, co nie ukazują, tylko ukrywają."

Ukrywają się między innymi, bo na polski zostały przetłumaczone dawno, dawno temu (a przez to dawno mam na myśli około stu lat) aż cztery jego książki. Wszystkie cztery znajdziemy w tym zbiorze, ale spokojnie - nie w wersji sprzedwiecznej dokładnie, a nieco uwspółcześnione i popoprawiane.

Wracając zaś do samego Schwoba, niezły był z niego mól książkowy. Mając niemal nieogarniczony dostęp do zbiorów Bibliothèque Mazarine, grzebał tam, a to, czego się dogrzebał, widzimy między innymi w Żywotach urojonych, oczywiście obficie polane sosem wyobraźni Schwoba.

O daniu, które powstaje w wyniku tego dogrzebywania się powiedzieć, że dobre, to mało. Treść jest w stu procentach zgodna z tytułem - tak, to faktycznie są żywoty. I to jakie! Nie brak tu ani osobistości skądinąd znanych - za przykład niech posłuży Kapitan Kidd, korsarz i okrutnik znany niekoniecznie powszechnie, ale kojarzący się co bardziej zainteresowanym piracką profesją, Równie jednak uważnie, jak nad brytyjskim piratem, pochyla się Schwob nad Koronkarką Kasią. Prezentuje gamę fantastycznych postaci - jest tam podpalacz świątyni Artemidy w Efezie, indiańska księżniczka Pocahontas (tak, ta od Disneya) i wiele, wiele innych w tekstach króciutkich, ale barwnych i fascynujących. Aż ma się ochotę wzorem autora zagłębić w labirynt archiwów i szukać kolejnych przykładów ludzkiej różnorodności.



Kolejny znajdujący się w zbiorze utwór - Krucjata dziecięca - jest w pewien sposób z tą życiorysową formą związana, tym razem jednak wszystkie z przedstawionych króciutkich tekstów to opowieści postaci związanych w jakiś sposób z tytułowym wydarzeniem. Nie trzeba chyba podkreślać, że klimat jest tu dużo bardziej ponury, niż w na poły zabawnych, na poły tragicznych Żywotach - w końcu tragiczna jest osnowa. Krucjaty dziecięce były dwie, obydwie w 1212 roku i pochłonęły tysiące żyć. Cel? Wyzwolenie Ziemi Świętej, Środki? Czystość serca. Co zaskakujące, żadna z nich nie zakończyła się sukcesem.

Następnie jest Księga Monelli, prześliczna, lirycznie smutna opowieść realizująca znany literaturze motyw pisarza i ulicznicy, który zresztą jest Schwobowi znany podobno z autonomii - pierwowzorem Monelli ma być Louise, gruźliczka, którą, jak czytamy w posłowiu wziął [...] do siebie i umilał jej umieranie baśniami. Po dziewczynie pozostał jeden list i Księga z jej dziwaczną, niesamowitą Monellą, której duch przeniknął do wielu innych dzieł, raz niemal doprowadzając tym przenikaniem do sprawy w sądzie.

No i Mimy - inspirowane herondasowymi mimami krótkie scenki przesiąknięte antyczną Grecją w tej jej odsłonie, która najmniej pokrywa się z majestatem marmurowych posągów. Bohaterami tych krótkich obrazków są bowiem nie bogowie czy herosi, a postacie takie, jak pogryziony przez pluskwy poeta czy chłopak w przebraniu handlarki rybami. Wątki okołomitologiczne też się wprawdzie pojawiają - głównie w epilogu, ale główna radość płynąca z czytania tego tekstu to właśnie możliwość "pooglądania sobie" starożytnej Grecji z innej, niepodręcznikowej strony.

Trudno w to uwierzyć, ale wszystkie te cuda zajmują łącznie około 300 stron całkiem sporej czcionki. W tak niewielkiej objętości zmieścić taką rozmaitość - ot sztuka, a to chyba rozmaitość właśnie najbardziej mnie w prozie Schwoba urzekła. Tak, jestem urzeczona całkowicie i nieodwołalnie. Nie czyta się tego szczególnie łatwo, w końcu mamy do czynienia z tekstem niezbyt nowym w niezbyt nowym przekładzie, choć nie traktowałabym tego jako wadę - archaiczność ta jest dodaje lekturze sporo uroku i specyficznego klimatu. Ekscentryczne toto, nihilistyczne i chwilami ponure bardzo, ale przepiękne i zasługujące na uwagę bardziej, niż niejedno szeroko zachwalane tomiszcze. Brawo PIW - i za odkopanie tej perełki i za jej wydanie w tak śliczny sposób (za to ostatnie odpowiedzialny jest team grafików występujących jako Fajne Chłopaki). To cudeńko ustawiam między moimi lekturami najulubieńszymi i żałuję, że więcej Schwoba po polsku na razie nie ma... A może ktoś postanowi ten karygodny błąd naprawić?

Inne cuda niewidy na czymkolwiek.blogspot.com

Jest taki projekt, w ramach którego tłumaczone i promowane są perełki literatury europejskiej z jakiegoś powodu leżące na dnie mrocznego oceanu zapomnienia. Takie cuda, które, choć cudami są niewątpliwie, jakoś nie odcisnęły się w publicznej świadomości. Pierwszym ruchem tego projektu miało być przetłumaczenie na niderlandzki „Lalki” Prusa. Piszę - miało być - bo niestety...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Leżała tam taka... Niepozorna. Mała, cienka, szarusieńka, z nic niemówiącym nazwiskiem na okładce. Sprzedawca wyciągnął ją i powiedział: „Jeśli szuka Pani czegoś mocnego, to po tych opowiadaniach będzie Pani miała ochotę pociąć się suchą bułką.”. Spojrzałaś na nią raz jeszcze, uważniej. Nic nie zapowiadało tak intensywnych doznań, ale sprzedawca wyglądał, jakby wiedział co mówi, zresztą na tym polegała jego praca. Dałaś się namówić i tego popołudnia zaprowadziłaś ją do domu.

Minął jakiś tydzień, nim sobie o niej przypomniałaś. Ściągnęłaś z półki, jej kartki zaszeleściły zapowiadając dziwy czekające w środku, ale nie tak łatwo było Cię zwieść na pokuszenie, w końcu wszystkie tak mówiły, mamiły obietnicami nieodkrytych lądów i niezapomnianych wrażeń, a kiedy już pozwoliłaś im mówić, powtarzały to, co słyszałaś już wiele razy, zmieniając tylko drobne szczegóły. Ale był tylko jeden sposób, żeby się przekonać, więc pozwoliłaś, by tego popołudnia opowiedziała Ci swoją historię.

Już na wstępie pokazała Ci, że ma gdzieś decorum, mówiąc w krótkich zdaniach o tym, jak to jest być matką, która oddaje swoje dziecko Cyganom i obserwuje jego dorastanie z ukrycia. Bez łzawości, bez sentymentów, za to używając słów, które, jak mówią, nie powinny znaleźć się w ustach damy. Ale się znalazły. Poczułaś się tak, jakbyś zapadała się w błoto, ale pozwoliłaś jej mówić dalej, a błoto robiło się coraz gęstsze i sięgało już wyżej, niż do kostek. Pokazała Ci więcej obrazów - samobójstwa, morderstwa, pedofilia i dużo, dużo innych rzeczy, aż zaczęłaś czuć, że to zbyt dużo. Kłuło Cię w brzuchu, było Ci niedobrze, czułaś prawie ból, a przecież to były tylko słowa, nic więcej. A i samych słów niewiele, czasem pewnie mniej, niż dwieście, ale prawie każde z nich wbijało się w Twój umysł jak szpila.

Dlaczego to robiła? Gdzieś po drodze, gdy błoto sięgało Twojej piersi, a oddychanie stawało się coraz cięższe, zrozumiałaś - tylko tak, brzydko, brudno i boleśnie możne opowiedzieć o brzydkiej, brudnej i bolesnej rzeczywistości. A kiedy się to robi, po prostu trzeba krzyczeć i przeklinać, inaczej się nie da. A jednak... Ostatnią, najdłuższą historią, którą Ci opowiedziała, próbowała Cię zwodzić. Bajka o domku z czekolady (jakkolwiek nieprzyjemnym lokum by nie był) nie pasowała do wszystkiego, co usłyszałaś wcześniej, ale miała dar przekonywania. Uwierzyłaś, a ona ledwie chwilę później spoliczkowała Cię swoim śmiechem. A to był dopiero początek.

W końcu jednak kończy opowiadać, powietrze pachnie Aqua Velva. Ogłuszona, przewracasz ostatnie strony, zamykasz, odkładasz ją na bok. Dopiero teraz dociera do Ciebie, jaką pozycję przyjęłaś – siedzisz jak dziecko z chorobą sierocą, brakuje tylko, byś zaczęła się kiwać, paznokcie obgryzłaś ze zdenerwowania. Jak zdołała Ci to zrobić? To były tylko słowa, a doprowadziły Cię tak blisko fizycznego bólu, jak za sprawą słów jeszcze nie byłaś. Cieszysz się, że nie miałaś pod ręką tej bułki. Czy to normalne? Czy uderzyłaby tak w każdego, czy poczułabyś ją tak w jakikolwiek inny dzień? Czy będzie tak samo gdy spotkamy się znowu? Nie wiesz, ale wiesz, że kiedyś postanowisz sprawdzić. To nie koniec waszego bolesnego, werbalnego romansiku.Na razie mówisz jej, że potrzebuję czasu, znajdujesz wygodne miejsce na półce i ze sporą dozą niepokoju drapiesz po grzbiecie na pożegnanie. Po głowie tłuką Ci się nietoperze.

Więcej takich (i innych też) na czymkolwiek.blogspot.com

Leżała tam taka... Niepozorna. Mała, cienka, szarusieńka, z nic niemówiącym nazwiskiem na okładce. Sprzedawca wyciągnął ją i powiedział: „Jeśli szuka Pani czegoś mocnego, to po tych opowiadaniach będzie Pani miała ochotę pociąć się suchą bułką.”. Spojrzałaś na nią raz jeszcze, uważniej. Nic nie zapowiadało tak intensywnych doznań, ale sprzedawca wyglądał, jakby wiedział co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czytamy literaturę europejską, czytamy amerykańską. Zdarza się nie tak znowu rzadko i australijska, czasem coś z Azji... A Afryka to nasza - Polaków i Europejczyków w ogóle - terra incognita. Nie wierzysz? To wymień z pamięci, nie sięgając do internetowej wiedzy jednego afrykańskiego pisarza, który nie nazywa się Nelson Mandela. Słabo? A przecież w Afryce mieszka jedna siódma ludzkości i dość trudno byłoby uwierzyć, że nikt z nich nie tworzy, nie pisze. Piszą, oczywiście, że piszą! Niektórzy - jak na przykład Binyavanga Wainaina - całkiem nieźle nawet!

"Kiedyś o tym miejscu napiszę" to układanka ze wspomnień autora, na początku przypominająca nieco przeglądanie albumu ze zdjęciami nieznanych na ludzi – nieskładne, chaotyczne pocztówki z życia i wydarte momenty. Z czasem, gdy już przezwyciężymy dezorientację wywołaną natłokiem obrazów, zaczyna wyłaniać się z nich portret pisarza i jego Afryki, obydwa niejednoznaczne i dużo bardziej złożone, niż moglibyśmy się spodziewać. Jak się żyje w Kenii, jak się tam dorasta? Jak współcześnie wygląda niezbyt dobrze się kojarzący Czarny Ląd? O co chodzi z tymi Hutu i Tutsi? Warto sprawdzić, dowiedzieć się, zweryfikować.

To, co w większości mamy w głowach pod hasłem "Afryka" to spojrzenie bardzo jednowymiarowe, a przede wszystkim - zewnętrzne. Co tam jest, apartheid? Gepardy zapieprzające po sawannach? Walki plemienne? Bieda i nędza? Znamy ten kontynent głównie z relacji reporterskich i filmów dokumentalnych, przez co umyka nam wiele szczegółów dotyczących tego, jak tam jest naprawdę. Nie interesujemy się miastami Afryki, jej inteligencją, twórcami i to nas - zasklepionych w małej, starej Europie lub ukierunkowanych na Zachód - bardzo ogranicza. Spojrzenie od środka na Kenię i kraje ościenne, jakie oferuje nam Wainaina pozwala ten błąd częściowo naprawić, a przynajmniej uświadomić sobie, że tam, w Afryce, też jest inteligentne życie. Oczywiście, nie jest tam kolorowo, autor pisze na przykład o tym, jak konflikty między plemionami wpływają na politykę, o biedzie czy o braku dostępu do edukacji, ale to, co ostatecznie ukazuje się naszym oczom to kontynent dynamiczny, rozwijający się, bardzo zróżnicowany i naprawdę interesujący. Choćby ze względu na to warto po tę pozycję sięgnąć.

Warto też ze względu na język, którym autor operuje chwilami po mistrzowsku. Mieli okazję przekonać się o tym czytelnicy mojego Twittera, gdy podczas czytania zasypywałam ich cytatami. Wainaina swój obraz buduje bez popadania w egzaltację i przytłaczania czytelnika wymyślnymi konstrukcjami gramatycznymi, a jednocześnie wyjątkowo plastycznie. Kolory, zapachy, smaki - to się wręcz w tej powieści czuje. Bywa na przykład tak:

"Parę chwil temu słońce było jednym wielkim białym promieniem. Teraz zapadło się w drzewa. W całym ogrodzie są tysiące drobnych słoneczek patrzących przez szczeliny, wszystkie są kuliste, wszystkie wypuszczają tysiące promieni. Promienie padają na gałęzie i liście i rozszczepiają się na tysiące mniejszych, doskonałych słońc."

Językowo - świetnie, niestety pod innymi względami już nie aż tak. Przeszkadza na przykład... Ignorancja czytelnika, a konkretnie dość - jak mi się wydaje - powszechne braki w znajomości historii najnowszej kontynentu afrykańskiego. Prześlizgując się po życiu autora zahaczamy o sporo istotnych wydarzeń, o których mogliśmy nie słyszeć, a których przypisy niestety nie tłumaczą. Czasem trudno się przez to połapać, co takiego właściwie się dzieje, dlaczego bohaterowie robią to, co robią i po co. Na niekorzyść tej książki działa też związane stricte z jej formą nierówne tempo akcji - z jednej strony trudno oczekiwać go po zapisie czyjegoś życia, a z drugiej - przez ostatnie sto stron miałam wrażenie, że książka jest w sumie o niczym i, że nic interesującego się już nie stanie.

Jest po co, bo inny punkt widzenia zawsze jest cenny, a literatura afrykańska w polskiej odsłonie jest zjawiskiem rzadkim i niszowym. Jest po co, bo to książka, o której można z pełną odpowiedzialnością mówić, że jest ładnie napisana. Niestety, ładnie napisana nie oznacza jeszcze wybitna i na przykładzie "Kiedyś o tym miejscu napiszę" widać to doskonale. Ale widzę tu potencjał i jeśli Wainaina napisze jeszcze jakąś książkę, która cudownym trafem zostanie przetłumaczona na język polski, sięgnę po nią z pewnością.

Więcej na czymkolwiek.blogspot.com

Czytamy literaturę europejską, czytamy amerykańską. Zdarza się nie tak znowu rzadko i australijska, czasem coś z Azji... A Afryka to nasza - Polaków i Europejczyków w ogóle - terra incognita. Nie wierzysz? To wymień z pamięci, nie sięgając do internetowej wiedzy jednego afrykańskiego pisarza, który nie nazywa się Nelson Mandela. Słabo? A przecież w Afryce mieszka jedna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Gdy myślimy o "Wielkim Gatsbym", twarz pewnego szczęśliwca-oscarowca sama pojawia się przed oczami. Po premierze ekranizacji (nie pierwszej zresztą) w 2013 to przez jej pryzmat spoglądamy na książkę Fitzgeralda, dotąd może nieco zapomnianą. Co z tego wynika dla niej samej? Podobno wzrósł nakład, na księgarnianych półkach możemy znaleźć wydanie filmowe no i, rzecz jasna, można porównywać ją z filmem. A co z popularności filmowej wersji perypetii pewnego milionera wynika dla tej recenzji? Właściwie to zupełnie nic, bo postanowiłam do powieści podejść nie obejrzawszy filmu by nie filtrować tego, co przeczytam przez zobaczone wcześniej obrazy. Tak wolę, a więc dostajesz Czytelniku recenzję wolną od Leo. Indżoj.

Tytułowy Gatsby, konkretnie Jay Gatsby, to człowiek-zagadka. Ma wielki, piękny dom w Nowym Jorku i często urządza w nim przyjęcia, na które zjeżdżają się tłumy, jednak nikt z uczestników jego wielkich bali nie wie o nim prawie nic więcej. Skąd się wziął? Jak dorobił się fortuny? Co mrocznego kryje się w jego przeszłości? Krążą plotki o jego studiach w Oxfordzie, o wojennej przeszłości, ale kto go tam wie… Na równi z nami i połową Nowego Jorku tę tajemnicę próbuje odkryć narrator powieści, młodzieniec o imieniu Nick, który przypadkiem stał się sąsiadem Jaya. A co do tego ma stracona miłość czy kuzynka Nicka, Daisy to już sprawki fabularne, które (wraz z prawdziwą tożsamością milionera) sprawiają, że można nad Wielkim Gatsbym zarwać noc. Sprawdziłam na własnej osobie, działa.

Noc nocą, ale jednak mam z tą książką pewien problem, wynikający stąd głównie, że fabuła jej jest w sumie... Typowo romansowa. Zakochany milioner, pielęgnowana przez lata miłość i te wszystkie perypetie, zdrady, a nawet dramatyczny finał to składowe lekkiej, całkiem przyjemnej fabułki. Nic niesamowicie odkrywczego, zaskakuje może nieco wspomniany finałowy dramat, ale bez przesady. A z drugiej strony, jeśli coś można językowi Fitzgeralda zarzucić, to chyba tylko nieprzyzwoicie zgrabne frazy, bo napisana jest ta fabułka bosko. Do tego wszystkiego oszałamiający klimat ociekających przepychem lat 20., wielkich przyjęć z jazzem w tle... Więc czyta się to doskonale, zresztą, jak już wspominałam, noc została zarwana, więc akurat o czytalności tego tekstu złego słowa nie dam powiedzieć. Ratuje ją też dobra kreacja postaci, a i wpleciona gdzieś refleksja o skłonności do kochania wyobrażeń zamiast ludzi nie męczy, nie przeszkadza, a nawet pasuje, ale wciąż – błahość pozostaje błahością.


Nie tłukąc więc o tym, że to klasyka, a klasykę znać warto i przechodząc do odpowiedzi na pytanie, czy faktycznie w tym przypadku warto… Niekoniecznie trzeba, ale na pewno można. Bo to książka z tych może nie niesamowicie ambitnych i odkrywczych, ale ładna. Na pewno nie ma co się obawiać tej przypiętej łatki klasyka literatury światowej, "Wielki Gatsby" jest wyjątkowo lekkostrawny, to właściwie lektura na jeden wolny wieczór (lub noc). Nie wybitna, ale piękna stylistycznie i z ciekawym tłem historycznym, więc warta spędzonego czasu, ale niekoniecznie niezbędna, toteż - można. A potem można zapoznać się z filmem, którymś z czterech, dla uzupełnienia, co i ja zamierzam uczynić.

Różne różności też na czymkolwiek.blogspot.com

Gdy myślimy o "Wielkim Gatsbym", twarz pewnego szczęśliwca-oscarowca sama pojawia się przed oczami. Po premierze ekranizacji (nie pierwszej zresztą) w 2013 to przez jej pryzmat spoglądamy na książkę Fitzgeralda, dotąd może nieco zapomnianą. Co z tego wynika dla niej samej? Podobno wzrósł nakład, na księgarnianych półkach możemy znaleźć wydanie filmowe no i, rzecz jasna,...

więcej Pokaż mimo to