rozwiń zwiń
Łukasz

Profil użytkownika: Łukasz

Warszawa Mężczyzna
Status Czytelnik
Aktywność 59 minut temu
1 179
Przeczytanych
książek
1 374
Książek
w biblioteczce
1 155
Opinii
15 763
Polubień
opinii
Warszawa Mężczyzna
Już chciałem napisać, że Książka jest dla mnie niczym chleb powszedni, ale tego nie zrobię. Bez chleba mogę się jednak obyć, zaś dzień bez krótkiego przynajmniej obcowania z Książką (w ręku) uważam za stracony. Z wykształcenia - historyk, a zatem cenię teksty spoglądające w przeszłość. Tym bardziej, że przyszłość Człowieka barwi się na czarno. W doborze lektur stosuję - nie pamiętam już czyją - zasadę: „Szkoda czasu na dobre książki. Trzeba czytać tylko najlepsze”…

Opinie


Na półkach:

Co było prawdą – tego się nie dowiemy. To tylko jeden z powodów olbrzymiej satysfakcji po lekturze tej znakomitej książki. Drugą jest to, że Gesualdo Boufalino jest/był obdarzony nadzwyczajną umiejętnością opowiadania. Trzecią: pewność, że „niczego nie ma, każdy fakt jest zerem i zawsze będzie zerem”.

Wyjątkowo smakowita opowieść, nawiązująca nieco do „Rękopisu znalezionego w Saragossie” czy dawnych powieści łotrzykowskich. To intelektualna rozgrywka między komendantem wiezienia w Królestwie Obojga Sycylii w połowie 19. wieku a czwórką karbonariuszy, którzy o świcie mają być ścięci za próbę zabójstwa króla. Ale mogą ocaleć – jeśli ujawnią, kto stał na czele spisku.

I rusza fascynująca gra, chodzi wszak o życie. „Nie żądam od was, rozumie się, zdrady idei, a tylko nazwiska człowieka. Co więcej, w taki sposób, że imienia tego, kto zdradził, nie będą znać nie tylko inni, ale nawet ja, i nie będzie musiał się wstydzić, chyba ze sam za siebie, w tajemnicy. A jest to wstyd, którym - o ile znam się na ludzkim sercu – łatwo zapomnieć” – kusi ich komendant.

I zarzuca im: „Ukryliście w ziemi bombę, która gdy raz wybuchnie, zburzy starożytne modele, precedensy waszego doświadczenia, prawa i akta wszelkich zgromadzeń i senatów… Bombę , która nazywa się „prawa człowieka”. Brzmi to dość aktualnie.

A potem coś na całą noc „Niech każdy opowie, co uważa za najlepsze, by innym i samemu sobie pokazać prawdę, lub rzekomą prawdę, o sobie. W tej sytuacji wybór jest niewielki. Wiec opowiedzmy, albo chociaż wymyślmy, taką chwilę w naszym życiu, która najbardziej godna jest pamięci”.

Płyną zatem opowieści pełne przygód - ale czy i prawdy? - niczym w klasycznej XIX-wiecznej powieści, powiedziałbym nawet: w stylu „Dekameronu”. Tylko że tu mają one pomóc w wyborze ostatecznym, o czym stale przypominają dochodzące z więziennego dziedzińca odgłosy stawiania szafotu.

Powiedzieć, że napięcie rośnie z każdą chwilą, to nie powiedzieć niczego. A do tego jeszcze przepiękny, leciutko stylizowany, styl Autora, np.

….Kochałem, jak się kocha w wieku dziewiętnastu lat, i we Włoszech. …

…. – Kto może mnie chociaż zapewnić, że gdy umrze tyran, będziemy mieli szczęśliwszy świat?. …

….My natomiast – powiedział dumnie baron - uważamy, że garstka ludzi, byleby potrafili umrzeć z podniesioną głową, wystarczy aby poderwać wszystkich…..

….Poczułem nienawiść tak pełną i doskonałą, że można ją było wziąć za miłość.

….Nie skarżę się: ciekaw życia, jestem równie ciekawy śmierci….

….Obawiam się, że tutaj stają przed sobą, patrząc na siebie spod oka, cztery, nie wyłączając mojego, przykłady tchórzostwa….

….- Ja napisałem tylko merde – powiedział spokojnie baron. – Co zresztą było plagiatem…..

Poznamy tylko efekt decyzji skazańców. Roznieciwszy ciekawość czytelników, Bufalino mistrzowsko ukryje przed nami odpowiedź na o wiele ważniejsze pytanie. Zostawi nas np. z takimi przemyśleniami:

….Obawiam się, że to nie ja ich okpiłem, a oni mnie i że przebrałem się za lisa, żeby skończyć w norze morderczych kun. Czyżby się spostrzegli od początku, do czego zmierzam i kim jestem? ….

….Teraz, gdy mam już swoje lata, śmierć mi nie straszna. Ale straszna mi myśl, że jestem igraszką na wietrze historii, której nie rozumiem….

….My wszyscy jesteśmy apokryfami, ale apokryfem jest także ten, kto nam popuszcza lub ukróca cugle, kto nas łączy lub dzieli; metafizyczne zera, my i on, przemieszane bez ładu i składu przez pomyłkę, która wciąż się powtarza.….

….Czyżbyśmy my, zrodzeni na tym padole łez, byli tym właśnie? Bohomazami jakiejś malującej małpy? Czy też kukiełkami stojącymi pośrodku pokoju i powielanymi przez dwa ustawione naprzeciw siebie lustra….?

….Czyżby mi się to wszystko przyśniło? Czyżbym śnił nadal? (…) Będę to wiedział za chwilę i w tej samej chwili nie będę już wiedział, że wiem…..

To książka absolutnie uniwersalna, a nie tylko rzecz o paru rewolucjonistach i ich prześladowcy. Wiele razy bowiem było, i zawsze będzie zadawane, pytanie jednego z bohaterów: ”Czy w galimatiasie, jakim było moje życie, byłem dyrygentem czy dyrygowanym; i czy pod maską męczennika nie kryje się we mnie plugawy i fanatyczny barbarzyńca…”.

W pełni zasłużona „10”, którymi wszak nie szafuję....!

Co było prawdą – tego się nie dowiemy. To tylko jeden z powodów olbrzymiej satysfakcji po lekturze tej znakomitej książki. Drugą jest to, że Gesualdo Boufalino jest/był obdarzony nadzwyczajną umiejętnością opowiadania. Trzecią: pewność, że „niczego nie ma, każdy fakt jest zerem i zawsze będzie zerem”.

Wyjątkowo smakowita opowieść, nawiązująca nieco do „Rękopisu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Swój pierwszy kontakt z Robertem Walserem uważam za bardzo udany. Do sięgnięcia po tego szwajcarskiego pisarza (1878-1956), skłonił mnie gdzieś przeczytany jego cytat: „Z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”. I już wiedziałem, że muszę go poczytać….

W tych wybitnie wartościowych opowiadaniach jest wszystko to, co lubię, czyli wyrafinowanie stylu i wstrzemięźliwość w przedstawieniach oraz ciepła ironia wobec świata. Służy temu wyszukany język, kunsztownie złożone zdania, brak dialogów i wyraźnej fabuły. No i ten przekład Małgorzaty Łukasiewicz…

Są tu głównie refleksje artysty na temat relacji „ja i świat”, w których w miarę lektury Autor, początkowo zafascynowany tym, co wkoło – acz nigdy nie był ”człowiekiem sukcesu” - coraz silniej odczuwa swą osobność, potem inność, następnie rozgoryczenie. Doprowadzi go to do zamilknięcia a potem do zakładu zamkniętego, gdzie dokona żywota. Dziś uchodziłby za tzw. „przegrywa”.

Ktoś mógłby uznać, że to opowiadania „o niczym”, bo mocno skupione na jednostkowym losie. Nie traktują bynajmniej o jakichś wielkich ideach, są raczej wycofujące, próbują eksplorować międzyludzkie relacje i kontemplować świat, z marzeniami niemającymi szans na realizacje.

Wiele miejsca zajmuje tu piesza wędrówka (także jako coś więcej niż sam spacer ) - rzecz już zupełnie zanikła, a niegdyś tak bardzo emblematyczna dla dawnego niemieckojęzycznego świata. Ktoś trafnie napisał, że Walser trafnie opisuje rzeczywistość, acz - ku konsternacji czytelnika - jednocześnie się z niej wycofuje.

Reprezentacyjne dla Autora wydaje mi się opowiadanie „Chłopak na wędrówce”, w którym zamożna dama gości młodego wędrowca w swej górskiej willi i nawet chce go usynowić. A on na to: „Muszę odejść, muszę iść w świat, muszę się zmagać ze światem. Młody człowiek nie może się dać rozpieszczać, nie może mu się nigdy tak dobrze powodzić (...) . Tak mówił i na nic zdały się perswazje. Wesoło, tak jak tu przybył, następnego ranka odszedł i wkrótce zniknął".

Spotykamy tu także, niezwykle dla mnie miłe, polonicum: „Czy ta wybujała, obwieszona gracjami, nie do wiary szlachetnie poruszająca się gęś, nie pasowałaby do jakiejś powieści Sinkievicza”.

Jest jeszcze inny wątek z naszą literaturą związany, gdy pewna dama tłumaczy opowiadanie z polskiego. „Polski produkt wydał mi się nazbyt sentymentalny i ponury. W ogromnej noweli roiło się i furkotało przytłaczająco, miażdżąco, skrzecząco i okropnie od czarnych, czarnych i jeszcze raz czarnych kruków oraz od łez, łez i jeszcze raz łez”.

Pytanie, o który tekst chodzi (acz konkurs uważam za otwarty), jest tu drugorzędne wobec oburzenia tłumaczki co do „nadto jawnego, nieprzezornego braku poszanowania i zrozumienia dla Polski”.

Szczególnie wyróżniłbym trzy opowiadania:

„Robotnik”: „Żył sobie cicho, jak żołnierz, nie tyle dla siebie, ile dla czegoś innego, nie wiedział dokładnie, co to jest, ale wystarczało mu poczucie, ze to co coś łagodnie dźwiga go wzwyż”.

„Nikt tam nikomu nie staje na drodze. Nikt nad nikim nie triumfuje (…). Nikt tam nad nikim nie panuje, panuje tylko każdy nad sobą”.

„Nikt nie może być tam szczęśliwy, gdy wszyscy nie są szczęśliwi”.

„Nie znajdzie się tam nikt, kto życzyłby dobrze tylko samemu sobie i chciałby dobrobytu tylko dla własnej zony i własnych dzieci. Chce, żeby żona i dzieci kogoś innego też dobrze się czuły”.

”Wstydzą się cieszyć z cudzego nieszczęścia, wolą sami być poszkodowani, niż przyglądać się z uciechą, jak kto inny doznaje szkody”.

„Hölderlin”: "Jestem pewien, że Hölderlin w ostatnich trzydziestu latach swego życia wcale nie był tak nieszczęśliwy, jak to odmalowują profesorowie literatury. Móc oddawać się marzeniom w skromnym kącie bez konieczności ciągłego spełniania czyichś roszczeń to bynajmniej żadne męczeństwo. Tylko ludzie tak chcą to widzieć".

„Znalazł się teraz w schludnej mieszczańskiej klatce zamożnego domu i wziął na siebie straszliwy dla swych nieposkromionych sił obowiązek zachowywania się przyzwoicie, zręcznie i układnie”.

„Czuł zgrozę. Miał się za zgubionego, straconego i tak też było”.

”Życie poety”: „Poecie przystoi smukła sylwetka, niechaj robi wrażenie na wskroś uduchowione. Już z daleka powinno być po nim poznać, że stosunkowo bardziej zaprząta go całodzienne myślenie niż wielogodzinne uciechy materialne. Zażywni poeci to coś jakby niepodobieństwo”).

„Wiersze zaś wychodzą mu i udają się na delikatnej, skromnej i ubogiej diecie stanowczo lepiej niż na jakiejkolwiek innej”.

„W centralnym biurze pośrednictwa pracy obiekt naszego zainteresowania, o ile się nie mylimy, był postacią aż nadto znaną. Jego zjawienie się oraz jego ewentualnie nieco dziwaczna osobowość wywoływały tam regularnie coś w rodzaju ironicznego uśmiechu”.

Cytować można byłoby pół książki:

„Przed paru laty przedsięwziąłem, a było to w lecie, pierwszą dłuższą wędrówkę, w czasie której, o ile sobie przypominam, widziałem różne dziwne i piękne rzeczy. Mój rynsztunek składał się z jasnego, taniego ubrania na ciele, granatowego kapelusza na głowie i wędrownego toboła w ręce”.

„Ludzie, którzy regularnie otrzymują spadające im z nieba miesięczne i roczne pobory, co bez wątpienia jest bardzo miłe, nie potrafią wyrobić sobie należytego pojęcia o niebezpieczeństwach niezależnie tworzącego artysty”.

„Kurt był prostakiem, przynajmniej za takiego go uważano. Poprawił się i został snobem. Jako snob był bardziej prostacki niż jako prostak”.

„Na sofie w stylu drugiego cesarstwa siedziała kobieta, która byłaby piękniejsza, gdyby mniej troszczyła się o swoja urodę”.

„Ludzie traktują nas czasem szorstko, bo nas szanują, a nie chcą się do tego przyznać”.

„Niepokoje innych ludzi działają na mnie kojąco, cudze waśnie zapewniają mi spokój ducha”.

„Jak mdło wyglądają radosne twarze, a jak wesoło poważne!”.

„Cierpliwość jest poniżej twojej godności, ale niecierpliwość cię rozszarpuje”.

„Od ojca przejął źdźbło i porcję ironii, która się go trzymała i biegła za nim jak psiak podążający za panem lub panią wiernie i posłusznie, choć czasem dostają mu się baty”.

„Potrafił zdobywać się na uległość i cierpliwość, jak również miał cichy dar ironii, dzięki czemu osiągał lepsze rezultaty niż niejeden impetyk, owładnięty tak zwaną wolą mocy”.

”W trosce o dalszy pomyślny rozkwit jego wybitnych rzadkich zdolności, byliśmy zmuszeni błagać go, aby nas opuścił. Prosząc go grzecznie i usilnie, by łaskawie poszedł sobie, gdzie oczy poniosą, życzyliśmy mu wszystkiego najlepszego na dalszej niełatwej drodze życia, a skoro gotów jest się z nami rozstać, trudno nam wprost wyrazić, jak bardzo jesteśmy z niego zadowoleni”.

„Wieczorem jestem usposobiony służalczo, wczesnym rankiem władczo, a mimo to w ciągu dnia dochodzę do ładu ze sobą i otoczeniem”.

„Po ciemku nasze myśli są spokojne jak małe dzieci, gdy śpią”.

„Tęsknił za dzieciństwem i aby ponownie przyjść na świat i znów być małym chłopcem, pragnął umrzeć”.

„Pisarze nie powinni uważać się za wielkich tylko dlatego, że lgną do wielkości, powinni raczej dochodzić do znaczenia przez drobiazgi”.

„Ludzie zawsze będą ubóstwiali tego, kto umie ich zadurzyć. Jakże często okazywało się, że istnego żałosnego bałwana ślepo podziwiano, otaczano uwielbieniem i czczono jako wielkość pierwszej wody. Tępota jest dla nich jako smakowity kąsek”.

„Niejednej dziewczynie, która nie wyróżniała się ani specjalnie dobrą opinią, ani majątkiem, szacunkiem, pozycją czy sławnym nazwiskiem, zgotował chwile rozkoszy i szczerego uniesienia, przez co ostatecznie uszczęśliwiał tylko sam siebie. Cóż może nas bardziej uszczęśliwić niż szczęście, którym obdarzamy innych?”.

„Głośni potrafią narobić hałasu już samym wyglądem”.

„Gdy głośni nie mogą wydawać głosu, są nieszczęśliwi, podobnie jak cisi, gdy nie mogą oddawać się cichości”.

Swój pierwszy kontakt z Robertem Walserem uważam za bardzo udany. Do sięgnięcia po tego szwajcarskiego pisarza (1878-1956), skłonił mnie gdzieś przeczytany jego cytat: „Z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”. I już wiedziałem, że muszę go poczytać….

W tych wybitnie wartościowych opowiadaniach jest wszystko to, co lubię,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka „chodziła za mną” ponad 40 lat (przymierzałem się do niej w stanie wojennym - normalne wtedy u młodziaka), a teraz żałuję straconego czasu. Bo relatywnie mniej się zestarzała przez ten czas niż ja. Znakomita to rzecz, choć czytelna agitka za piłsudczykowskim PPS - za to j a k napisana! W mojej opinii Strug niewiele ustępuje Żeromskiemu – co ja piszę: przewyższa nudziarza!

Mamy tu wspaniałą panoramę rewolucji, niby z 1905 roku, tej najbardziej dziś zapomnianej, by nie powiedzieć: pogardzanej – ale i uniwersalnej. To soczysty obraz jej piękna i brzydoty, nieodłącznych dla każdej z nich mechanizmów heroizmu, manipulacji, zdrady.

Strug był wybitnym stylistą. Jego język jest łagodnie archaiczny, co według mnie tylko dodaje mu uroku – najważniejsze jest, że jak to kiedyś mówiono, „czyta się”.

Autor mocno akcentuje cenę zaangażowania. A nie chodzi tylko o tych straconych na Cytadeli czy poległych w akcjach. Kama zapłaci jeszcze bardziej, bo zdrowiem psychicznym („Na stopach Kamy leżały w świetnym przepychu gałęzie kwiatu mimozy. Spoczęły, jak u nóg męczennicy, zadręczonej nareszcie na śmierć przez ludzi i już wyzwolonej na wieki. Żywy, mocny zapach, pełen rozkoszy i upojenia, okrył jak całunem jej umarłe ciało”).

I tu pojawia się wątek manipulacji ludźmi przez przywódcę rewolty. Leon, ewidentnie stylizowany na Piłsudskiego, wie, że nie ma ceny, jakiej nie zapłaci za skuteczność działań.

Równie imponująco opisany jest schyłek rewolucji, gdy energia społeczna wyczerpuje się, a na powierzchnie wychodzą szuje. I staczanie się wielu zasłużonych bojowców nie tylko w samozwańczych sędziów i katów w jednym, ale i w zwykłą bandyterkę. Coś podobnego działo się po II wojnie z zasłużonymi żołnierzami podziemia, ale o tym pisać dziś nie wolno, bo to ‘szarganie świętości’ bandytów typu ‘Ogień’ czy ‘Bury’.

Pokazuje to, jakim uczciwym człowiekiem był Autor, który nie krył tej negatywnej ewolucji rewolucjonistów, choć z pewnością prorosyjska endecka propaganda - która nb. już wtedy grała antysemityzmem - z tego korzystała (przypominam że toczyła się wtedy regularna podziemna wojna domowa między nimi). Ale Strugowi prawda była najdroższa (jak wiele lat później Józefowi Mackiewiczowi, choć z socjalistami nie miał on przecież niczego wspólnego.

A symbolem wyczerpania się rewolucyjnej energii jest los samego ‘pocisku’ (faktycznie @Aguirre, przez te lata polszczyzna ograniczyła sens tego pojęcia wyłącznie do naboju, a nie bomby, jak wówczas). Świetna jest ta „wędrówka” bomby z rąk do rąk, aż trafia w ręce…..

Najlepsze cytaty

Energia więzi społecznej wyładowywała się gwałtownie, między anodem a katodem [sic!] przebiegały wartkie prądy — a pośrodku zostawały trupy i trupy.

Gdy go kto ciśnie o ziemie, rozerwie wszystko dookoła z jednakową energią — czy to będą carscy siepacze, czy bojownicy rewolucji, czy przechodnie na ulicy, ludzie starzy, młodzi, źli, dobrzy, głupi czy mądrzy, potrzebni czy niepotrzebni. Będą leciały z okien szyby, będzie ogólne przerażenie.

Kiedy okiem pamięci spogląda na ongiś królewski zamek, staje mu w oczach natrętne widmo. Jak upiór zza grobu sięga nieobeschłym jeszcze ze zgnilizny piszczelem po żywego człowieka. A człowiek chce żyć. Człowiek lubi żyć spokojnie. Nauczył się Polak odpędzać upartą, wyłażącą zewsząd zmorę. Już potrafi Polak nie pamiętać, nie dostrzegać, wymijać. Już może nareszcie nie wzdychać. Dużo, dużo umie już Polak. Niechże tak będzie.

Tutaj, o tej wieczornej porze chodził po swoim gabinecie i rozmyślał człowiek w generalskim mundurze. Pies psów carskich, sługa sług, niewolnik, bijący czołem w przedpokojach ministra, a w Polsce pan samowładny i prokonsul, opiekun, dozorca i kat, generał i gubernator. Mieszka na zamku królewskim, jak król, i ma władzę, jakiej nie miał żaden król polski.

Kraj był ściśnięty w kleszczach stanu wojennego, więzienia były pełne, wieszano bez litości, po ulicach chodziły patrole wojskowe, mrowie szpiclów obciążało budżet, a jednak w biały dzień działy się rzeczy niesłychane. Uzbrojone bandy grasowały po kraju, nikt z dygnitarzy nie był pewny życia. Robotnicy po fabrykach rządzili się, jak chcieli, pisma rewolucyjne wychodziły codziennie i były sprzedawane zupełnie otwarcie na ulicach miasta. Ruszyli się nawet śpiący od wieków chłopi polscy i urządzili olbrzymi strajk rolny.

— To wszystko minie, jaśnie panie! Przejdzie, tylko patrzeć! Polacy nigdy nie wytrzymają długo! Tyle razy były u nas rewolucje i, Bogu dziękować, jakoś idzie — a tu przecie nie to, co rok sześćdziesiąty trzeci, kiedy w powstaniu była szlachta, księża i co porządniejszego. Przecież to sama hołota, kanalia i Żydy.

Generał zaczął się upijać. Pił samotnie, wieczorami. Pokrzepiał się, jak mógł — mógł przynajmniej spać twardo do rana. Inaczej nie mógłby zasnąć — bo do szaleństwa doprowadzała go myśl, że ginie Rosja.

Poznała z przerażeniem, jak straszną rzeczą jest pożegnać życie i pozostać. Wiedziała, że już nic ją nie zajmie i nie przywiąże do siebie naprawdę. Obudziła się, jak inny, drugi człowiek. Tamten umarł; znikł. Jakże teraz będzie w niej żył ten drugi człowiek?

Ja już nic nie zrobię! Nie chcę żyć. Nie mogę. Rozumiecie?! Już jestem nauczona, wytresowana, sprawna, doświadczona! Już mi można powierzyć ważną, trudną rzecz. A ja nie zrobię już żadnej, nawet najgłupszej. Rozumiecie? Człowiek nie jest maszyną, którą można kręcić za korbę. Coś się we mnie popsuło. Ot i dosyć! Ja was błagałam, żeby nie było prób, komedii, oszukiwania! Mówiłam wam, że ze mną prób nie potrzeba i przysięgałam, że zrobię dobrze. Raz, ale dobrze — a teraz…

— To jest wpieranie. To jest szpiclowanie cudzej duszy. Niegodziwość!
— Owszem. Takie właśnie szpiclowanie jest moim obowiązkiem. Ja jestem szpicel rewolucji i jej kat.
— Szpiclujcie wroga — nie wolno wam katować swoich.
— Ja wiem, co mi wolno.
— Włazicie mi w duszę.

Teraz, słysząc, co mówił ten niezłomny i niedostępny dla ludzkich wzruszeń człowiek, wzdrygnęła się, jak gdyby się zbudziła ze snu, poczuła się opasaną przez oślizgłe zwoje zimnego gada. Ponuro, strasznie, jak czarne cienie na tle purpurowej łuny ukazały się jej znane i ukochane postacie towarzyszów walki.

Zahuczały, zaklekotały maszyny, kręcą się duże koła, małe koła, latają bez końca rzemienne pasy, ciągną się bez końca cienkie nici, wywłóczą się, skręcają się, omotują duszę, jak ten pająk piszczącą muchę. Idzie, idzie bez końca ten dzień roboczy… Nie daje maszyna spocząć, nie daje odetchnąć. Ani oka spuścić, ani pleców rozprostować, ani ręki odjąć od roboty. Ejże, patrz, ejże, pilnuj się!…

Bała się mała wszystkiego, a najbardziej strasznych, dymiących kominów, które sterczały wszędzie, gdzie było spojrzeć, i podpierały niebo. Przerażały ją swoim ogromem i tą cudownością, że się nie przewracały, i dymem, i krwawą, czerwoną barwą. Kiedy na nie patrzyła, przypominały jej się najstraszniejsze miejsca z bajek o złych duchach i to, co o piekle opowiadał ksiądz proboszcz dla zastraszenia grzesznych ludzi wiejskich.

Można podziwiać siły żywotne rasy proletariackiej — niepodobna wynaleźć, skąd ona te siły bierze. Można pogardzać tłumem, który znosi to wszystko i nie morduje bogatych, nie puszcza z dymem całej kultury. Wszystko można, tylko zrozumieć tych rzeczy nie można. Tą tajemnicą stoi świat.

Któż mógł podejrzewać o podobne rzeczy starych dziadów i schorowane babska z przytułku, lub też siostry miłosierdzia, które tam rządziły. Babina trzymała pocisk zwyczajnie w głowach łóżka pod siennikiem. Trudno to wyjaśnić, dlaczego zgodziła się ona przyjąć rzecz tak niebezpieczną. Dość, że wzięła i była z tego dumną. Tak dumną, że musiała pochwalić się tym przed sąsiadkami z lewej i z prawej strony. Nowina, szeptana po nocach, szła od baby do baby, przedostała się na oddział męski, a raczej dziadowski. Wiedziała o niej służba, kucharki — wszyscy. Ale tajemnica pozostała tajemnicą i nie wyszła poza obrąb przytułku.

Wniebogłosy lamentował stary świat, bali się ci, co byli mocni, ośmielili się ci, co nigdy nic nie śmieli. Poszło wszystko na wywrót, ginął ład, porządek, podeptane były prawo, obyczaj, powaga. Jedni mówili, że to koniec świata, inni, że dopiero początek. Nikt nic nie rozumiał, każdy czekał jutra. Nie wiedzieli co pisać publicyści, nie wiedzieli do czego się gotować wodzowie narodu.

Było dobrze, bo rząd tracił powagę i siłę, było źle — bo zbyt podnosiła głowę hołota. Było dobrze, bo musi się stać jakaś odmiana, było źle — bo ta odmiana mogła pójść za daleko. Dobre były demonstracje robotnicze, dobre były odezwy przeciwrządowe, dobre były zamachy — złe były strajki, drożyzna, upadek przemysłu i handlu. Dobrze robili socjaliści, szarpiąc rząd, złe było, że rząd nie wzywa czynników miarodajnych do uspokojenia kraju. Dobrze było, że był niepokój — źle było, że nie ma spokoju. Serca i umysły spodziewały się dobrego, oczy widziało samo zło.

— Dobrze, synku, dobrze, Stasiek! Jednego ja ci, głupia, nie powiedziała, co trza było rzec od razu: dawaj to mnie i tylko mnie na samo miejsce doprowadź, pokaż tylko palcem i zaraz uciekaj, a ja zaraz cisnę, w kogo będzie trzeba. Ja potrafię! Na mnie starą żaden szpicel nie spojrzy! Starych trza na taką robotę wyprawiać. Niech starzy ciskają, a młodych przecie szkoda! Dla tej partii ich szkoda! Dobrze mówię, każdy mi przyzna!

Rozdrażnienie wzrastało. Tłumili je, ale wydobywała się na wierzch sama gorycz. Nieprzeparta była ich chęć mówienia sobie prawdy.
— Mówi się u was, że my — to „same Żydy” (ja na szczęście byłem ochrzczony, a nie obrzezany), którzy nie czują po polsku…
— A wy macie nas za narodowców, którzy socjalizmu używają tylko na przynętę, a między sobą się z tego śmieją…

Zaczęliśmy wielką, ciężką, krwawą walkę. I po miastach, i po wsiach. Panowie, księża, kupcy, fabrykanci, wszystko, co bogate i zamożne, co z tej ludzkiej pracy żyje, odstąpili się od walki i zostaliśmy sami: robotnicy i chłopi. Zawarli my razem związek na śmierć i na życie, podali my sobie ręce i musi to być, czego my chcemy.

Co dzień od paru lat chwiał się carat, codziennie od paru lat leciał z niego gruz na głowy szturmujących tłumów, ale runąć jakoś nie chciał. Tedy jaki taki wziął i odstąpił. Inny powiedział sobie: poczekam, popatrzę. Jeszcze inny plunął i zaklął: „oszukano mnie”! Inny powiedział sobie filozoficznie: „klapa”. Jedni mówili, że za dużo było strajków, inni, że jeszcze, niestety, za mało. Jedni mówili, że za mało było bomb i brauningów, inni, że, niestety, za dużo. Jedni wołali: „dość ofiar”, inni wzywali w tym samym czasie: „unurzajmy się we krwi”!

A na morze ludowe zeszła godzina odpływu. Próżne były wysiłki ludzi mocnych. Odchodziło morze od brzegu, poniechało zajadłej swojej pracy, wracało do dawnej granicy. Kiedyś powróci — znowu o swojej godzinie, w nowym jakimś pokoleniu.

Trzeba uchronić od zatracenia olbrzymie, głębokie i bezcenne przeobrażenia duchowe, które zaszły w masach. Kiedy się ogłosi i umotywuje, że „przedstawienie skończone” — wszystko powróci do dawnego spania, liżąc rany, przeklinając cały ruch i płaszcząc się przed wrogiem. A teraz jeszcze żyje wola i nienawiść. Już nie ma wiary w zwycięstwo, ale jeszcze żyje żądza zemsty. Jeszcze nie pogodziła się podła dusza tłumu ze starym batem, jeszcze hardym jest zbuntowany, zbity i okuty niewolnik.

— A „Robotnik” wychodzi? Sprzedają na ulicy, jak dawniej?
— Teraz wychodzą aż dwa „Robotniki”, ale jeden rzadziej od drugiego i już ich nikt prawie nie ciekawy. Przychodzi tu chłopczyna, co sprzedaje, powiada, że żadnego obrotu nie ma, choć tę bibułę teraz za darmo dostaje. Nie ma kto kupować!
— Cóż się takiego stało? Ja nic jeszcze nie rozumiem…
— Co się stało? Ludzi zabrakło. Co było najporządniejszego, to już dawno wybrane. Nie miał kto rządzić, a za łeb trzymać, a do kupy zganiać. To się i rozlazło wszystko, a teraz i tych biorą — aż całą Warszawę przeniosą do Wiatki albo do tego Narzymskiego kraju. Ty się dziwisz, co się stało, bo ci się nie chce wierzyć, że rewolucja już się skończyła.

— Za co płacą?
— Za ochronę od bandytów, czyli od nas samych, prawdę powiedziawszy. Ale przy nas na gościńcach jest spokój. Żadnego my chłopa ani ubogiego nie ukrzywdzili. Bogatych my podbieramy, bo takie mamy przekonanie, a krwi ludzkiej na nas ani też na moich rękach przez całe życie nie było.

— Ani ja panu nie towarzysz, ani ja jakich partyjnych znam. Dużo tu bywało wieców, ale się już dawno, Bogu dziękować, skończyły. Tu w fabryce nikogo pan nie znajdziesz — tu ludzie pracują, tu nie ma żadnego z partii.
— Co? Cała ta fabryka była nasza!
— Była, była, czego tam nie było… Rządził, kto chciał, a teraz znów porządek nastał. Nic ja panu nie pomogę…

Dla pocieszenia w strapieniach, a niejako jak gdyby za pokutę, strzelał po nocy do stójkowych, do żandarmów, do samotnie spotykanych oficerów. Prócz tego czynił na ulicy porządek: kiedy widział, że alfons szarpie się z kobietą, walił do niego, nie pytając, o co idzie. Raz zranił jakiegoś porządnego pana, prześladującego po nocy samotną panienkę. Jeżeli w swoich wędrówkach po mieście trafił na dwu bijących się andrusów, czekał spokojnie, aż jeden drugiego powali, i strzelał do tego, który był na wierzchu. Po knajpach robił znajomości i podejmował się różnych niebezpiecznych spraw. Podstrzeliwał nieludzkich majstrów, na których skarżyli się pijani robociarze, śledził podejrzanych o szpiclowanie nieszczęśników, z których niejeden padł z jego ręki.

Towarzysz w wymownych słowach obrzydził mu bandycki proceder. Namawiał go, żeby się nareszcie ustatkował, żeby przystał do jego kompanii na pomocnika. Za każdą pewną informację obiecywał mu trzy ruble, za wydanie robociarza z dowodami — rubla, za inteligenta partyjnego — pięć, a za kogokolwiek z bojówki — piętnaście. Rewilak był dobrze pijany i przystał. Towarzysz postawił jeszcze gorącego krupniku, wypili i wyszli na ulicę.

— Ty, głupi, może jeszcze myślisz, że rząd chce źle dla robotników? Nieprawda — będzie robotnikowi dobrze i jeszcze jak, tylko porządek trza zaprowadzić, jak się patrzy. W żadnej partii nie ma prawdy. W każdej partii są Żydy, co tylko na swoją korzyść tym ciemnym robotnikiem obracają. Ja ci, Kazik, powiem, jak jestem katolik…Tu runął na ziemię z rozsadzonym łbem, a Rewilak poszedł dalej, zataczając się, i z wielkim trudem rozmyślał nad tym, czy to wszystko prawda, czy sen, czy się co stało, czy nie?

Weszycki był wzruszony, że ujrzy towarzyszy z Centralnego Komitetu. Wszystko się dobrze składało. Na ulicy towarzysz kazał dorożkarzowi podnieść budę, wsiedli i pojechali. Wjechali w jakiś wielki gmach — w podwórze, i dryndziarz stanął. Na schodach Weszycki zaczął się dziwić, potem stanął, potem krzyknął, ale już go wzięło między siebie dwu drabów i wciągnęło go na pierwsze piętro do jakiejś poczekalni. Stali tam żandarmi, stójkowi i jakiś mizerny, jak cień, człeczyna, w kajdanach na nogach pod strażą dwu żołnierzy.

Wyczerpała się cierpliwość martwego narzędzia. Nie obliczyli tego żyjący ludzie. Nie wiedział Tomasz Baćka o kolejach pocisku, nie wiedział jego starym tułactwie. Broniła go od zimna, od wilgoci gruba żelazna skorupa, broniła go od wstrząśnienia zapobiegliwa ostrożność ludzka. Chowali go, chronili, by nie wpadł we wrogie ręce. Robili, co mogli. (…) Skruszyło całą moc pocisku tajemnicze życie sił natury, które szło swoją koleją, aż dokonało swego. Szły swoją koleją losy ludzkie, pożerając czas, trawiąc dusze, niszcząc życie, rodząc życie. Konała rewolucja, konała w pocisku siła. Omdlewała moc w duszach, wysuwała się z ręki broń. Oto wszystko.

Ta książka „chodziła za mną” ponad 40 lat (przymierzałem się do niej w stanie wojennym - normalne wtedy u młodziaka), a teraz żałuję straconego czasu. Bo relatywnie mniej się zestarzała przez ten czas niż ja. Znakomita to rzecz, choć czytelna agitka za piłsudczykowskim PPS - za to j a k napisana! W mojej opinii Strug niewiele ustępuje Żeromskiemu – co ja piszę: przewyższa...

więcej Pokaż mimo to

Więcej opinii

Aktywność użytkownika Łukasz Starzewski

z ostatnich 3 m-cy
2024-04-27 11:42:42
2024-04-27 11:42:42

To kawał dobrej,  nie  pucującej niczego literatury. Zero kombatanctwa, które wszędzie wybija

2024-04-26 22:03:23
Łukasz Starzewski wypowiedział się w dyskusji Czego aktualnie słuchasz?
2024-04-26 22:03:23
Łukasz Starzewski wypowiedział się w dyskusji Czego aktualnie słuchasz?

Boris Kovac & LaDaABa Orchestra  - Waltz From Careless Street  https://youtu.be/xPehGjRSRsM?si=sX2m4ipyEhJ18Vet  

2024-04-26 21:30:20
Łukasz Starzewski dodał cytat z książki Chimeryczny lokator
2024-04-26 21:30:20
Łukasz Starzewski dodał cytat z książki Chimeryczny lokator

Co różniło go od innych? Co było jego punktem odniesienia, jego etykietką? Co pozwalało mu powiedzieć: to ja, albo: to nie ja. Na próżno się zastanawiał: nie wiedział.

2024-04-26 21:19:07
2024-04-26 21:19:07

To z kolei zera były...

2024-04-26 21:06:52
2024-04-26 21:06:52

Klasyczna racjonalizacja!

2024-04-26 20:52:23
2024-04-26 20:52:23

IIekroć przechodzę kolo Antykwariatu Grochowskiego w drodze do biblioteki na Paca, mam ochotę wstąpić. Hamuje mnie jednak wizja samego siebie wychodzącego z naręczem  książek, a przecież już zupełnie nie mam ich gdzie trzymać (!). Ale kota, a raczej kotkę, zawsze pogłaszczę....   

2024-04-26 20:20:38
2024-04-26 20:20:38

i jeszcze wspaniałe Za Opiwardą, za siódmą rzeką...

2024-04-26 20:14:29
2024-04-26 20:14:29

Zachodzę w głowę, czemu Strug został aż tak zapomniany. Zapewne m.in. dlatego, że PPS Peerelii mocno nie pasował, a obecnym czasom zalatywał "lewackością", no i styl - dla czytającej większości może być już za bardzo staroświecki

Łukasz Starzewski
2024-04-26 20:01:17
2024-04-26 20:01:17
Dziennik pocieszenia Wojciech Bonowicz
Średnia ocena:
7.8 / 10
25 ocen

ulubieni autorzy [79]

Włodzimierz Paźniewski
Ocena książek:
7,1 / 10
18 książek
2 cykle
3 fanów
László Krasznahorkai
Ocena książek:
7,1 / 10
6 książek
0 cykli
Pisze książki z:
17 fanów
Gregor von Rezzori
Ocena książek:
8,0 / 10
3 książki
0 cykli
Pisze książki z:
3 fanów

Ulubione

William Shakespeare Romeo i Julia Zobacz więcej
Emil Cioran Zeszyty 1957-1972 Zobacz więcej
Olga Tokarczuk Prowadź swój pług przez kości umarłych Zobacz więcej
Umberto Eco Imię róży Zobacz więcej
Sándor Márai Dziennik Zobacz więcej
Stanisław Barańczak Wiersze zebrane Zobacz więcej
Jean-Marie Laclavetine Przeklęta pierwsza linijka Zobacz więcej
Matei Vișniec Sprzedawca początków powieści Zobacz więcej
Józef Wittlin Sól ziemi Zobacz więcej

Dodane przez użytkownika

Stanisław Barańczak Wiersze zebrane Zobacz więcej
Joanna Gierak-Onoszko 27 śmierci Toby’ego Obeda Zobacz więcej
Georgi Gospodinow Schron przeciwczasowy Zobacz więcej
Georgi Gospodinow Schron przeciwczasowy Zobacz więcej
Georgi Gospodinow Schron przeciwczasowy Zobacz więcej
Wit Szostak Cudze słowa Zobacz więcej
Tove Ditlevsen Moja żona nie tańczy. Opowiadania wybrane Zobacz więcej
Tommi Kinnunen Powiedziała, że nie żałuje Zobacz więcej
Ivo Andrić Anika Zobacz więcej

statystyki

W sumie
przeczytano
1 179
książek
Średnio w roku
przeczytane
22
książki
Opinie były
pomocne
15 763
razy
W sumie
wystawione
1 168
ocen ze średnią 7,5

Spędzone
na czytaniu
5 694
godziny
Dziennie poświęcane
na czytanie
18
minut
W sumie
dodane
4 588
cytatów
W sumie
dodane
1
książek [+ Dodaj]