-
ArtykułyBieszczady i tropy. Niedźwiedzia? Nie – Aleksandra FredryRemigiusz Koziński3
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 26 kwietnia 2024LubimyCzytać293
-
ArtykułySzpiegowskie intrygi najwyższej próby – wywiad z Robertem Michniewiczem, autorem „Doliny szpiegów”Marcin Waincetel6
-
ArtykułyWyślij recenzję i wygraj egzemplarz „Ciekawscy. Jurajska draka” Michała ŁuczyńskiegoLubimyCzytać2
Biblioteczka
2024-04-26
2024-04-24
Swój pierwszy kontakt z Robertem Walserem uważam za bardzo udany. Do sięgnięcia po tego szwajcarskiego pisarza (1878-1956), skłonił mnie gdzieś przeczytany jego cytat: „Z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”. I już wiedziałem, że muszę go poczytać….
W tych wybitnie wartościowych opowiadaniach jest wszystko to, co lubię, czyli wyrafinowanie stylu i wstrzemięźliwość w przedstawieniach oraz ciepła ironia wobec świata. Służy temu wyszukany język, kunsztownie złożone zdania, brak dialogów i wyraźnej fabuły. No i ten przekład Małgorzaty Łukasiewicz…
Są tu głównie refleksje artysty na temat relacji „ja i świat”, w których w miarę lektury Autor, początkowo zafascynowany tym, co wkoło – acz nigdy nie był ”człowiekiem sukcesu” - coraz silniej odczuwa swą osobność, potem inność, następnie rozgoryczenie. Doprowadzi go to do zamilknięcia a potem do zakładu zamkniętego, gdzie dokona żywota. Dziś uchodziłby za tzw. „przegrywa”.
Ktoś mógłby uznać, że to opowiadania „o niczym”, bo mocno skupione na jednostkowym losie. Nie traktują bynajmniej o jakichś wielkich ideach, są raczej wycofujące, próbują eksplorować międzyludzkie relacje i kontemplować świat, z marzeniami niemającymi szans na realizacje.
Wiele miejsca zajmuje tu piesza wędrówka (także jako coś więcej niż sam spacer ) - rzecz już zupełnie zanikła, a niegdyś tak bardzo emblematyczna dla dawnego niemieckojęzycznego świata. Ktoś trafnie napisał, że Walser trafnie opisuje rzeczywistość, acz - ku konsternacji czytelnika - jednocześnie się z niej wycofuje.
Reprezentacyjne dla Autora wydaje mi się opowiadanie „Chłopak na wędrówce”, w którym zamożna dama gości młodego wędrowca w swej górskiej willi i nawet chce go usynowić. A on na to: „Muszę odejść, muszę iść w świat, muszę się zmagać ze światem. Młody człowiek nie może się dać rozpieszczać, nie może mu się nigdy tak dobrze powodzić (...) . Tak mówił i na nic zdały się perswazje. Wesoło, tak jak tu przybył, następnego ranka odszedł i wkrótce zniknął".
Spotykamy tu także, niezwykle dla mnie miłe, polonicum: „Czy ta wybujała, obwieszona gracjami, nie do wiary szlachetnie poruszająca się gęś, nie pasowałaby do jakiejś powieści Sinkievicza”.
Jest jeszcze inny wątek z naszą literaturą związany, gdy pewna dama tłumaczy opowiadanie z polskiego. „Polski produkt wydał mi się nazbyt sentymentalny i ponury. W ogromnej noweli roiło się i furkotało przytłaczająco, miażdżąco, skrzecząco i okropnie od czarnych, czarnych i jeszcze raz czarnych kruków oraz od łez, łez i jeszcze raz łez”.
Pytanie, o który tekst chodzi (acz konkurs uważam za otwarty), jest tu drugorzędne wobec oburzenia tłumaczki co do „nadto jawnego, nieprzezornego braku poszanowania i zrozumienia dla Polski”.
Szczególnie wyróżniłbym trzy opowiadania:
„Robotnik”: „Żył sobie cicho, jak żołnierz, nie tyle dla siebie, ile dla czegoś innego, nie wiedział dokładnie, co to jest, ale wystarczało mu poczucie, ze to co coś łagodnie dźwiga go wzwyż”.
„Nikt tam nikomu nie staje na drodze. Nikt nad nikim nie triumfuje (…). Nikt tam nad nikim nie panuje, panuje tylko każdy nad sobą”.
„Nikt nie może być tam szczęśliwy, gdy wszyscy nie są szczęśliwi”.
„Nie znajdzie się tam nikt, kto życzyłby dobrze tylko samemu sobie i chciałby dobrobytu tylko dla własnej zony i własnych dzieci. Chce, żeby żona i dzieci kogoś innego też dobrze się czuły”.
”Wstydzą się cieszyć z cudzego nieszczęścia, wolą sami być poszkodowani, niż przyglądać się z uciechą, jak kto inny doznaje szkody”.
„Hölderlin”: "Jestem pewien, że Hölderlin w ostatnich trzydziestu latach swego życia wcale nie był tak nieszczęśliwy, jak to odmalowują profesorowie literatury. Móc oddawać się marzeniom w skromnym kącie bez konieczności ciągłego spełniania czyichś roszczeń to bynajmniej żadne męczeństwo. Tylko ludzie tak chcą to widzieć".
„Znalazł się teraz w schludnej mieszczańskiej klatce zamożnego domu i wziął na siebie straszliwy dla swych nieposkromionych sił obowiązek zachowywania się przyzwoicie, zręcznie i układnie”.
„Czuł zgrozę. Miał się za zgubionego, straconego i tak też było”.
”Życie poety”: „Poecie przystoi smukła sylwetka, niechaj robi wrażenie na wskroś uduchowione. Już z daleka powinno być po nim poznać, że stosunkowo bardziej zaprząta go całodzienne myślenie niż wielogodzinne uciechy materialne. Zażywni poeci to coś jakby niepodobieństwo”).
„Wiersze zaś wychodzą mu i udają się na delikatnej, skromnej i ubogiej diecie stanowczo lepiej niż na jakiejkolwiek innej”.
„W centralnym biurze pośrednictwa pracy obiekt naszego zainteresowania, o ile się nie mylimy, był postacią aż nadto znaną. Jego zjawienie się oraz jego ewentualnie nieco dziwaczna osobowość wywoływały tam regularnie coś w rodzaju ironicznego uśmiechu”.
Cytować można byłoby pół książki:
„Przed paru laty przedsięwziąłem, a było to w lecie, pierwszą dłuższą wędrówkę, w czasie której, o ile sobie przypominam, widziałem różne dziwne i piękne rzeczy. Mój rynsztunek składał się z jasnego, taniego ubrania na ciele, granatowego kapelusza na głowie i wędrownego toboła w ręce”.
„Ludzie, którzy regularnie otrzymują spadające im z nieba miesięczne i roczne pobory, co bez wątpienia jest bardzo miłe, nie potrafią wyrobić sobie należytego pojęcia o niebezpieczeństwach niezależnie tworzącego artysty”.
„Kurt był prostakiem, przynajmniej za takiego go uważano. Poprawił się i został snobem. Jako snob był bardziej prostacki niż jako prostak”.
„Na sofie w stylu drugiego cesarstwa siedziała kobieta, która byłaby piękniejsza, gdyby mniej troszczyła się o swoja urodę”.
„Ludzie traktują nas czasem szorstko, bo nas szanują, a nie chcą się do tego przyznać”.
„Niepokoje innych ludzi działają na mnie kojąco, cudze waśnie zapewniają mi spokój ducha”.
„Jak mdło wyglądają radosne twarze, a jak wesoło poważne!”.
„Cierpliwość jest poniżej twojej godności, ale niecierpliwość cię rozszarpuje”.
„Od ojca przejął źdźbło i porcję ironii, która się go trzymała i biegła za nim jak psiak podążający za panem lub panią wiernie i posłusznie, choć czasem dostają mu się baty”.
„Potrafił zdobywać się na uległość i cierpliwość, jak również miał cichy dar ironii, dzięki czemu osiągał lepsze rezultaty niż niejeden impetyk, owładnięty tak zwaną wolą mocy”.
”W trosce o dalszy pomyślny rozkwit jego wybitnych rzadkich zdolności, byliśmy zmuszeni błagać go, aby nas opuścił. Prosząc go grzecznie i usilnie, by łaskawie poszedł sobie, gdzie oczy poniosą, życzyliśmy mu wszystkiego najlepszego na dalszej niełatwej drodze życia, a skoro gotów jest się z nami rozstać, trudno nam wprost wyrazić, jak bardzo jesteśmy z niego zadowoleni”.
„Wieczorem jestem usposobiony służalczo, wczesnym rankiem władczo, a mimo to w ciągu dnia dochodzę do ładu ze sobą i otoczeniem”.
„Po ciemku nasze myśli są spokojne jak małe dzieci, gdy śpią”.
„Tęsknił za dzieciństwem i aby ponownie przyjść na świat i znów być małym chłopcem, pragnął umrzeć”.
„Pisarze nie powinni uważać się za wielkich tylko dlatego, że lgną do wielkości, powinni raczej dochodzić do znaczenia przez drobiazgi”.
„Ludzie zawsze będą ubóstwiali tego, kto umie ich zadurzyć. Jakże często okazywało się, że istnego żałosnego bałwana ślepo podziwiano, otaczano uwielbieniem i czczono jako wielkość pierwszej wody. Tępota jest dla nich jako smakowity kąsek”.
„Niejednej dziewczynie, która nie wyróżniała się ani specjalnie dobrą opinią, ani majątkiem, szacunkiem, pozycją czy sławnym nazwiskiem, zgotował chwile rozkoszy i szczerego uniesienia, przez co ostatecznie uszczęśliwiał tylko sam siebie. Cóż może nas bardziej uszczęśliwić niż szczęście, którym obdarzamy innych?”.
„Głośni potrafią narobić hałasu już samym wyglądem”.
„Gdy głośni nie mogą wydawać głosu, są nieszczęśliwi, podobnie jak cisi, gdy nie mogą oddawać się cichości”.
Swój pierwszy kontakt z Robertem Walserem uważam za bardzo udany. Do sięgnięcia po tego szwajcarskiego pisarza (1878-1956), skłonił mnie gdzieś przeczytany jego cytat: „Z zasady uwielbiam wszelki przymus, bo dzięki temu można się z góry cieszyć na wykroczenia”. I już wiedziałem, że muszę go poczytać….
W tych wybitnie wartościowych opowiadaniach jest wszystko to, co lubię,...
2024-04-22
Ta książka „chodziła za mną” ponad 40 lat (przymierzałem się do niej w stanie wojennym - normalne wtedy u młodziaka), a teraz żałuję straconego czasu. Bo relatywnie mniej się zestarzała przez ten czas niż ja. Znakomita to rzecz, choć czytelna agitka za piłsudczykowskim PPS - za to j a k napisana! W mojej opinii Strug niewiele ustępuje Żeromskiemu – co ja piszę: przewyższa nudziarza!
Mamy tu wspaniałą panoramę rewolucji, niby z 1905 roku, tej najbardziej dziś zapomnianej, by nie powiedzieć: pogardzanej – ale i uniwersalnej. To soczysty obraz jej piękna i brzydoty, nieodłącznych dla każdej z nich mechanizmów heroizmu, manipulacji, zdrady.
Strug był wybitnym stylistą. Jego język jest łagodnie archaiczny, co według mnie tylko dodaje mu uroku – najważniejsze jest, że jak to kiedyś mówiono, „czyta się”.
Autor mocno akcentuje cenę zaangażowania. A nie chodzi tylko o tych straconych na Cytadeli czy poległych w akcjach. Kama zapłaci jeszcze bardziej, bo zdrowiem psychicznym („Na stopach Kamy leżały w świetnym przepychu gałęzie kwiatu mimozy. Spoczęły, jak u nóg męczennicy, zadręczonej nareszcie na śmierć przez ludzi i już wyzwolonej na wieki. Żywy, mocny zapach, pełen rozkoszy i upojenia, okrył jak całunem jej umarłe ciało”).
I tu pojawia się wątek manipulacji ludźmi przez przywódcę rewolty. Leon, ewidentnie stylizowany na Piłsudskiego, wie, że nie ma ceny, jakiej nie zapłaci za skuteczność działań.
Równie imponująco opisany jest schyłek rewolucji, gdy energia społeczna wyczerpuje się, a na powierzchnie wychodzą szuje. I staczanie się wielu zasłużonych bojowców nie tylko w samozwańczych sędziów i katów w jednym, ale i w zwykłą bandyterkę. Coś podobnego działo się po II wojnie z zasłużonymi żołnierzami podziemia, ale o tym pisać dziś nie wolno, bo to ‘szarganie świętości’ bandytów typu ‘Ogień’ czy ‘Bury’.
Pokazuje to, jakim uczciwym człowiekiem był Autor, który nie krył tej negatywnej ewolucji rewolucjonistów, choć z pewnością prorosyjska endecka propaganda - która nb. już wtedy grała antysemityzmem - z tego korzystała (przypominam że toczyła się wtedy regularna podziemna wojna domowa między nimi). Ale Strugowi prawda była najdroższa (jak wiele lat później Józefowi Mackiewiczowi, choć z socjalistami nie miał on przecież niczego wspólnego.
A symbolem wyczerpania się rewolucyjnej energii jest los samego ‘pocisku’ (faktycznie @Aguirre, przez te lata polszczyzna ograniczyła sens tego pojęcia wyłącznie do naboju, a nie bomby, jak wówczas). Świetna jest ta „wędrówka” bomby z rąk do rąk, aż trafia w ręce…..
Najlepsze cytaty
Energia więzi społecznej wyładowywała się gwałtownie, między anodem a katodem [sic!] przebiegały wartkie prądy — a pośrodku zostawały trupy i trupy.
Gdy go kto ciśnie o ziemie, rozerwie wszystko dookoła z jednakową energią — czy to będą carscy siepacze, czy bojownicy rewolucji, czy przechodnie na ulicy, ludzie starzy, młodzi, źli, dobrzy, głupi czy mądrzy, potrzebni czy niepotrzebni. Będą leciały z okien szyby, będzie ogólne przerażenie.
Kiedy okiem pamięci spogląda na ongiś królewski zamek, staje mu w oczach natrętne widmo. Jak upiór zza grobu sięga nieobeschłym jeszcze ze zgnilizny piszczelem po żywego człowieka. A człowiek chce żyć. Człowiek lubi żyć spokojnie. Nauczył się Polak odpędzać upartą, wyłażącą zewsząd zmorę. Już potrafi Polak nie pamiętać, nie dostrzegać, wymijać. Już może nareszcie nie wzdychać. Dużo, dużo umie już Polak. Niechże tak będzie.
Tutaj, o tej wieczornej porze chodził po swoim gabinecie i rozmyślał człowiek w generalskim mundurze. Pies psów carskich, sługa sług, niewolnik, bijący czołem w przedpokojach ministra, a w Polsce pan samowładny i prokonsul, opiekun, dozorca i kat, generał i gubernator. Mieszka na zamku królewskim, jak król, i ma władzę, jakiej nie miał żaden król polski.
Kraj był ściśnięty w kleszczach stanu wojennego, więzienia były pełne, wieszano bez litości, po ulicach chodziły patrole wojskowe, mrowie szpiclów obciążało budżet, a jednak w biały dzień działy się rzeczy niesłychane. Uzbrojone bandy grasowały po kraju, nikt z dygnitarzy nie był pewny życia. Robotnicy po fabrykach rządzili się, jak chcieli, pisma rewolucyjne wychodziły codziennie i były sprzedawane zupełnie otwarcie na ulicach miasta. Ruszyli się nawet śpiący od wieków chłopi polscy i urządzili olbrzymi strajk rolny.
— To wszystko minie, jaśnie panie! Przejdzie, tylko patrzeć! Polacy nigdy nie wytrzymają długo! Tyle razy były u nas rewolucje i, Bogu dziękować, jakoś idzie — a tu przecie nie to, co rok sześćdziesiąty trzeci, kiedy w powstaniu była szlachta, księża i co porządniejszego. Przecież to sama hołota, kanalia i Żydy.
Generał zaczął się upijać. Pił samotnie, wieczorami. Pokrzepiał się, jak mógł — mógł przynajmniej spać twardo do rana. Inaczej nie mógłby zasnąć — bo do szaleństwa doprowadzała go myśl, że ginie Rosja.
Poznała z przerażeniem, jak straszną rzeczą jest pożegnać życie i pozostać. Wiedziała, że już nic ją nie zajmie i nie przywiąże do siebie naprawdę. Obudziła się, jak inny, drugi człowiek. Tamten umarł; znikł. Jakże teraz będzie w niej żył ten drugi człowiek?
Ja już nic nie zrobię! Nie chcę żyć. Nie mogę. Rozumiecie?! Już jestem nauczona, wytresowana, sprawna, doświadczona! Już mi można powierzyć ważną, trudną rzecz. A ja nie zrobię już żadnej, nawet najgłupszej. Rozumiecie? Człowiek nie jest maszyną, którą można kręcić za korbę. Coś się we mnie popsuło. Ot i dosyć! Ja was błagałam, żeby nie było prób, komedii, oszukiwania! Mówiłam wam, że ze mną prób nie potrzeba i przysięgałam, że zrobię dobrze. Raz, ale dobrze — a teraz…
— To jest wpieranie. To jest szpiclowanie cudzej duszy. Niegodziwość!
— Owszem. Takie właśnie szpiclowanie jest moim obowiązkiem. Ja jestem szpicel rewolucji i jej kat.
— Szpiclujcie wroga — nie wolno wam katować swoich.
— Ja wiem, co mi wolno.
— Włazicie mi w duszę.
Teraz, słysząc, co mówił ten niezłomny i niedostępny dla ludzkich wzruszeń człowiek, wzdrygnęła się, jak gdyby się zbudziła ze snu, poczuła się opasaną przez oślizgłe zwoje zimnego gada. Ponuro, strasznie, jak czarne cienie na tle purpurowej łuny ukazały się jej znane i ukochane postacie towarzyszów walki.
Zahuczały, zaklekotały maszyny, kręcą się duże koła, małe koła, latają bez końca rzemienne pasy, ciągną się bez końca cienkie nici, wywłóczą się, skręcają się, omotują duszę, jak ten pająk piszczącą muchę. Idzie, idzie bez końca ten dzień roboczy… Nie daje maszyna spocząć, nie daje odetchnąć. Ani oka spuścić, ani pleców rozprostować, ani ręki odjąć od roboty. Ejże, patrz, ejże, pilnuj się!…
Bała się mała wszystkiego, a najbardziej strasznych, dymiących kominów, które sterczały wszędzie, gdzie było spojrzeć, i podpierały niebo. Przerażały ją swoim ogromem i tą cudownością, że się nie przewracały, i dymem, i krwawą, czerwoną barwą. Kiedy na nie patrzyła, przypominały jej się najstraszniejsze miejsca z bajek o złych duchach i to, co o piekle opowiadał ksiądz proboszcz dla zastraszenia grzesznych ludzi wiejskich.
Można podziwiać siły żywotne rasy proletariackiej — niepodobna wynaleźć, skąd ona te siły bierze. Można pogardzać tłumem, który znosi to wszystko i nie morduje bogatych, nie puszcza z dymem całej kultury. Wszystko można, tylko zrozumieć tych rzeczy nie można. Tą tajemnicą stoi świat.
Któż mógł podejrzewać o podobne rzeczy starych dziadów i schorowane babska z przytułku, lub też siostry miłosierdzia, które tam rządziły. Babina trzymała pocisk zwyczajnie w głowach łóżka pod siennikiem. Trudno to wyjaśnić, dlaczego zgodziła się ona przyjąć rzecz tak niebezpieczną. Dość, że wzięła i była z tego dumną. Tak dumną, że musiała pochwalić się tym przed sąsiadkami z lewej i z prawej strony. Nowina, szeptana po nocach, szła od baby do baby, przedostała się na oddział męski, a raczej dziadowski. Wiedziała o niej służba, kucharki — wszyscy. Ale tajemnica pozostała tajemnicą i nie wyszła poza obrąb przytułku.
Wniebogłosy lamentował stary świat, bali się ci, co byli mocni, ośmielili się ci, co nigdy nic nie śmieli. Poszło wszystko na wywrót, ginął ład, porządek, podeptane były prawo, obyczaj, powaga. Jedni mówili, że to koniec świata, inni, że dopiero początek. Nikt nic nie rozumiał, każdy czekał jutra. Nie wiedzieli co pisać publicyści, nie wiedzieli do czego się gotować wodzowie narodu.
Było dobrze, bo rząd tracił powagę i siłę, było źle — bo zbyt podnosiła głowę hołota. Było dobrze, bo musi się stać jakaś odmiana, było źle — bo ta odmiana mogła pójść za daleko. Dobre były demonstracje robotnicze, dobre były odezwy przeciwrządowe, dobre były zamachy — złe były strajki, drożyzna, upadek przemysłu i handlu. Dobrze robili socjaliści, szarpiąc rząd, złe było, że rząd nie wzywa czynników miarodajnych do uspokojenia kraju. Dobrze było, że był niepokój — źle było, że nie ma spokoju. Serca i umysły spodziewały się dobrego, oczy widziało samo zło.
— Dobrze, synku, dobrze, Stasiek! Jednego ja ci, głupia, nie powiedziała, co trza było rzec od razu: dawaj to mnie i tylko mnie na samo miejsce doprowadź, pokaż tylko palcem i zaraz uciekaj, a ja zaraz cisnę, w kogo będzie trzeba. Ja potrafię! Na mnie starą żaden szpicel nie spojrzy! Starych trza na taką robotę wyprawiać. Niech starzy ciskają, a młodych przecie szkoda! Dla tej partii ich szkoda! Dobrze mówię, każdy mi przyzna!
Rozdrażnienie wzrastało. Tłumili je, ale wydobywała się na wierzch sama gorycz. Nieprzeparta była ich chęć mówienia sobie prawdy.
— Mówi się u was, że my — to „same Żydy” (ja na szczęście byłem ochrzczony, a nie obrzezany), którzy nie czują po polsku…
— A wy macie nas za narodowców, którzy socjalizmu używają tylko na przynętę, a między sobą się z tego śmieją…
Zaczęliśmy wielką, ciężką, krwawą walkę. I po miastach, i po wsiach. Panowie, księża, kupcy, fabrykanci, wszystko, co bogate i zamożne, co z tej ludzkiej pracy żyje, odstąpili się od walki i zostaliśmy sami: robotnicy i chłopi. Zawarli my razem związek na śmierć i na życie, podali my sobie ręce i musi to być, czego my chcemy.
Co dzień od paru lat chwiał się carat, codziennie od paru lat leciał z niego gruz na głowy szturmujących tłumów, ale runąć jakoś nie chciał. Tedy jaki taki wziął i odstąpił. Inny powiedział sobie: poczekam, popatrzę. Jeszcze inny plunął i zaklął: „oszukano mnie”! Inny powiedział sobie filozoficznie: „klapa”. Jedni mówili, że za dużo było strajków, inni, że jeszcze, niestety, za mało. Jedni mówili, że za mało było bomb i brauningów, inni, że, niestety, za dużo. Jedni wołali: „dość ofiar”, inni wzywali w tym samym czasie: „unurzajmy się we krwi”!
A na morze ludowe zeszła godzina odpływu. Próżne były wysiłki ludzi mocnych. Odchodziło morze od brzegu, poniechało zajadłej swojej pracy, wracało do dawnej granicy. Kiedyś powróci — znowu o swojej godzinie, w nowym jakimś pokoleniu.
Trzeba uchronić od zatracenia olbrzymie, głębokie i bezcenne przeobrażenia duchowe, które zaszły w masach. Kiedy się ogłosi i umotywuje, że „przedstawienie skończone” — wszystko powróci do dawnego spania, liżąc rany, przeklinając cały ruch i płaszcząc się przed wrogiem. A teraz jeszcze żyje wola i nienawiść. Już nie ma wiary w zwycięstwo, ale jeszcze żyje żądza zemsty. Jeszcze nie pogodziła się podła dusza tłumu ze starym batem, jeszcze hardym jest zbuntowany, zbity i okuty niewolnik.
— A „Robotnik” wychodzi? Sprzedają na ulicy, jak dawniej?
— Teraz wychodzą aż dwa „Robotniki”, ale jeden rzadziej od drugiego i już ich nikt prawie nie ciekawy. Przychodzi tu chłopczyna, co sprzedaje, powiada, że żadnego obrotu nie ma, choć tę bibułę teraz za darmo dostaje. Nie ma kto kupować!
— Cóż się takiego stało? Ja nic jeszcze nie rozumiem…
— Co się stało? Ludzi zabrakło. Co było najporządniejszego, to już dawno wybrane. Nie miał kto rządzić, a za łeb trzymać, a do kupy zganiać. To się i rozlazło wszystko, a teraz i tych biorą — aż całą Warszawę przeniosą do Wiatki albo do tego Narzymskiego kraju. Ty się dziwisz, co się stało, bo ci się nie chce wierzyć, że rewolucja już się skończyła.
— Za co płacą?
— Za ochronę od bandytów, czyli od nas samych, prawdę powiedziawszy. Ale przy nas na gościńcach jest spokój. Żadnego my chłopa ani ubogiego nie ukrzywdzili. Bogatych my podbieramy, bo takie mamy przekonanie, a krwi ludzkiej na nas ani też na moich rękach przez całe życie nie było.
— Ani ja panu nie towarzysz, ani ja jakich partyjnych znam. Dużo tu bywało wieców, ale się już dawno, Bogu dziękować, skończyły. Tu w fabryce nikogo pan nie znajdziesz — tu ludzie pracują, tu nie ma żadnego z partii.
— Co? Cała ta fabryka była nasza!
— Była, była, czego tam nie było… Rządził, kto chciał, a teraz znów porządek nastał. Nic ja panu nie pomogę…
Dla pocieszenia w strapieniach, a niejako jak gdyby za pokutę, strzelał po nocy do stójkowych, do żandarmów, do samotnie spotykanych oficerów. Prócz tego czynił na ulicy porządek: kiedy widział, że alfons szarpie się z kobietą, walił do niego, nie pytając, o co idzie. Raz zranił jakiegoś porządnego pana, prześladującego po nocy samotną panienkę. Jeżeli w swoich wędrówkach po mieście trafił na dwu bijących się andrusów, czekał spokojnie, aż jeden drugiego powali, i strzelał do tego, który był na wierzchu. Po knajpach robił znajomości i podejmował się różnych niebezpiecznych spraw. Podstrzeliwał nieludzkich majstrów, na których skarżyli się pijani robociarze, śledził podejrzanych o szpiclowanie nieszczęśników, z których niejeden padł z jego ręki.
Towarzysz w wymownych słowach obrzydził mu bandycki proceder. Namawiał go, żeby się nareszcie ustatkował, żeby przystał do jego kompanii na pomocnika. Za każdą pewną informację obiecywał mu trzy ruble, za wydanie robociarza z dowodami — rubla, za inteligenta partyjnego — pięć, a za kogokolwiek z bojówki — piętnaście. Rewilak był dobrze pijany i przystał. Towarzysz postawił jeszcze gorącego krupniku, wypili i wyszli na ulicę.
— Ty, głupi, może jeszcze myślisz, że rząd chce źle dla robotników? Nieprawda — będzie robotnikowi dobrze i jeszcze jak, tylko porządek trza zaprowadzić, jak się patrzy. W żadnej partii nie ma prawdy. W każdej partii są Żydy, co tylko na swoją korzyść tym ciemnym robotnikiem obracają. Ja ci, Kazik, powiem, jak jestem katolik…Tu runął na ziemię z rozsadzonym łbem, a Rewilak poszedł dalej, zataczając się, i z wielkim trudem rozmyślał nad tym, czy to wszystko prawda, czy sen, czy się co stało, czy nie?
Weszycki był wzruszony, że ujrzy towarzyszy z Centralnego Komitetu. Wszystko się dobrze składało. Na ulicy towarzysz kazał dorożkarzowi podnieść budę, wsiedli i pojechali. Wjechali w jakiś wielki gmach — w podwórze, i dryndziarz stanął. Na schodach Weszycki zaczął się dziwić, potem stanął, potem krzyknął, ale już go wzięło między siebie dwu drabów i wciągnęło go na pierwsze piętro do jakiejś poczekalni. Stali tam żandarmi, stójkowi i jakiś mizerny, jak cień, człeczyna, w kajdanach na nogach pod strażą dwu żołnierzy.
Wyczerpała się cierpliwość martwego narzędzia. Nie obliczyli tego żyjący ludzie. Nie wiedział Tomasz Baćka o kolejach pocisku, nie wiedział jego starym tułactwie. Broniła go od zimna, od wilgoci gruba żelazna skorupa, broniła go od wstrząśnienia zapobiegliwa ostrożność ludzka. Chowali go, chronili, by nie wpadł we wrogie ręce. Robili, co mogli. (…) Skruszyło całą moc pocisku tajemnicze życie sił natury, które szło swoją koleją, aż dokonało swego. Szły swoją koleją losy ludzkie, pożerając czas, trawiąc dusze, niszcząc życie, rodząc życie. Konała rewolucja, konała w pocisku siła. Omdlewała moc w duszach, wysuwała się z ręki broń. Oto wszystko.
Ta książka „chodziła za mną” ponad 40 lat (przymierzałem się do niej w stanie wojennym - normalne wtedy u młodziaka), a teraz żałuję straconego czasu. Bo relatywnie mniej się zestarzała przez ten czas niż ja. Znakomita to rzecz, choć czytelna agitka za piłsudczykowskim PPS - za to j a k napisana! W mojej opinii Strug niewiele ustępuje Żeromskiemu – co ja piszę: przewyższa...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jednak się poddałem. Nie dałem rady tej słynnej książce, a konkretnie nie dałem już dłużej dawać jej rady. Przeczytana część wydała mi się wystarczająca do wyrobienia sobie opinii o całości - podziwu pełnej.
Absolutnym mistrzostwem jest bowiem ukazać - przewrotnie wobec tytułu – brak porządku świata, widzianego przez pryzmat rzeczy i ich właścicieli jednej zwykłej (?) paryskiej kamienicy, w opasłej książce, poddanej w dodatku rygorystycznej formie.
„Rozpatrywana z osobna cząstka układanki nie znaczy nic, jest tylko jakimś mglistym wyzwaniem, pytaniem, na które nie sposób znaleźć odpowiedzi” – takie wspaniałe zdanie uznaję za główne przesłanie tej książki.
I jeszcze drugi cytat, chyba równie dla Pereca emblematyczny: „Obraz - zorganizowana, spójna, ustrukturowana, pełna znaczeń przestrzeń – pocięty zostaje na rozproszone, bezkształtne, ubogie w treść cząstki; od tej chwili ich zadaniem staje się dezinformacja”.
Chylę czoła przed tym nieporównywalnym z niczym tytanicznym dziełem, w którym ponad 300 opowieści - niczym zawodnik pokonany w równym boju przez o niebo lepszego przeciwnika. Niemniej nie znalazłem w sobie odpowiedniej determinacji, aby kontynuować tę oszołamiająca lekturę.
No dobra, uległem jej objętości i żmudnym opisom poszczególnych mieszkań kamienicy, ich wyposażenia czy dzieł sztuki (a termin jej zwrotu do biblioteki już bliski). Cieniom Pereca życzę, aby inni czytelnicy wykazali się większą wytrwałością.
Z przeczytanej części najbardziej przemówiły do mnie historie poszczególnych lokatorów i ich bliskich: Anglika malującego w okołoziemskiej dwudziestoletniej podroży akwarele przedstawiające pięćset portów świata, aby je potem złożyć w jedno puzzle na zatracenie; nieszczęsnego akrobaty, który pragnął na stałe zamieszkać na trapezie; białego głuchego kota, który na zmianę przemieszkiwał u rożnych lokatorów kamienicy, a zawitał do niej słynnymi paryskimi dachami; wzmianki nt. francuskiego tygodnika publikującego w czasie II wojny nazwiska Żydów, którzy „nie noszą gwiazdy”; pięknej Polki pani Orłowskiej i jej tunezyjskiego syna; wyrafinowanej zemsty szwedzkiego dyplomaty za śmierć jego synka; kolekcjonowania „autentycznych” rarytasów, jak kosz, do którego stoczyła się z gilotyny głowa Ludwika XVI, pióro, którym parafowano Traktat Wersalski czy rękawiczki Rity Hayworth z „Gildy” – nie mówiąc już nawet o św. Graalu.
Ponadto z tej książki dowiedziałem się, czym są „wrzeciądze” oraz tego, że gramofon to po francusku „połykacz płyt”.
Wspaniałe, wielokrotnie złożone zdania na pół stronicy, a nawet i więcej. Brak dialogów. I te detale, detale, detale. Na koniec absolutny podziw dla tłumacza.
„Im wyższe piętro, tym bardziej - w zgodzie z zasadami burżuazji – wystrój ulega deklasacji” - Perec jako syn polskich Żydów wiedział co nieco, jaką to treść wypełnia slogan ”liberté, égalité, fraternité”….
To tylko pozorny paradoks, że lektura przerwana, a ocena tak samo wysoka jak dwóch przeczytanych innych jego książek, co ja mówię - książeczek - „Człowieka, który śpi” i „Rzeczy”. Bądź co bądź to nie byle jaka próba niemożliwości uchwycenia Całości poprzez Szczegół...
Jednak się poddałem. Nie dałem rady tej słynnej książce, a konkretnie nie dałem już dłużej dawać jej rady. Przeczytana część wydała mi się wystarczająca do wyrobienia sobie opinii o całości - podziwu pełnej.
Absolutnym mistrzostwem jest bowiem ukazać - przewrotnie wobec tytułu – brak porządku świata, widzianego przez pryzmat rzeczy i ich właścicieli jednej zwykłej (?)...
“Kiedyś w ogóle było lepiej. Wszyscy to mówią. Nawet jak ich wtedy nie było, nawet jak nic nie pamiętają” – ironia i autoironia to mocna strona Autora.
Nie inaczej jest w tych wspomnieniach chmurnej młodości. Jedyną ich wadą jest ewidentnie opowiadana i nagrywana narracja, ale i nawet ją Stasiuk potrafi w zaletę przerobić. Tylko gdzie ta zapowiadana druga część? I gdzie porady dla tych, którzy też chcieliby zostać takim pisarzem jak Auror
To i moje czasy, bom tylko o parę lat młodszy od Autora, i moje rewiry, bom też z Grochowa (do tej samej podstawówki chodziłem, nr 230 na Grenadierów, dziś szkoła medyczna).
Jednocześnie, czytając te znakomite wspomnienia Stasiuka z Peerelii lat 70 i 80., zorientowałem się, jakim to byłem ”grzecznym chłopcem” (relatywnie, rzecz jasna). Nie zaznałem ni butaprenu, ni „kompotu”, dziar se nie robiłem, gitowcy jakoś mi nie imponowali, cynkwajsów nie miałem, rajdów w Polskę nie zaliczałem, jeno kolonie i obozy zimowe, szkoły w wyznaczonym czasie kończyłem, wojsko tylko po studiach - po prostu nie ma to jak mieszczański żywot….
Tymczasem Stasiuk był wolnym ptakiem, za co nieraz płacił wysoka cenę, włącznie z wiezieniem za tzw. niepowrót z przepustki do wojska. Najpierw trafił do zwykłego zakładu karnego (genialne opisy subkultur i relacji osadzeni-klawisze). „Powinienem nienawidzić wiezienia, ale wiezienie mi się podobało”.
Potem go jednak przenieśli – a było to w stanie wojennym - do tzw. aresztu wojskowego i już nie było tak milo. Nie przypadkiem Stasiukowi kojarzy się to z obozem koncentracyjnym
Jednocześnie ktoś, kto nie wie wiele o Peerelii mocno się może zdziwić, ze skala wolności zachowań była wtedy większa niż dziś, bo paradoksalnie społeczeństwo było bardziej liberalne wobec ludzkich wyborów i różnych takich odszczepieńców jak Autor. Kto by dziś wziął na stopa czy na nocleg do domu zaprosił ówczesnego jego i jego kumpli….?
„Wpadało się do kogoś na chwile i wychodziło rano. Spróbujcie wykonać coś takiego dzisiaj”.
„Czas po prostu trochę nie istniał. A w każdym razie przybierał postać dość krótkich odcinków. Trwał od jednego zdarzenia do następnego, urywał się i musiał zaczynać od nowa”.
„Społeczeństwo jako takie było całkowicie liberalne. Mogłeś być kim chciałeś. (...) Nikt ci nie kazał być bogaty, czysty, młody, uśmiechnięty i reszta tych imperatywów kategorycznych. Można było być lumpem i sumienie, godność oraz samoocena nie kompletnie na tym nie cierpiały. Tak, to był niezwykle dobry ustrój dla wyżej wymienionych, artystów i młodzieży. Nigdy już tak nie będzie”.
„Wtedy w ogóle decyzje były łatwiejsze. Nie to co teraz. Podejmowało się jakąś, a i tak niewiele się zmieniało. Właściwie można było podjąć jakąkolwiek. Uczucie, że nie ma się wpływu na własny los, jest uczuciem dość przyjemnym. Teraz jest niby wolność, ale ludzie są zniewoleni jak nigdy nie byli. Wtedy byli kompletnie pozbawieni wolności, a i tak każdy robił co chciał”.
I te jazdy w Polskę pociągami na gapę albo na okazje, głównie ciężarówkami. „Ciężarówki jeździły wtedy wolniej, były mniejsze i nie każdy kierowca miał radio, więc nas zabierali”.
„Grochowska od strony Gocławka wyglądała jak Węgrów albo Sokołów Podlaski”.
„Melancholia peryferii brała nas w objęcia jak najlepsza kochanka”.
„Nikt nie miał pieniędzy i nie było się czego bać”.
„Nie zależało nam na mięsie. Zależało nam na wolności”.
„Nigdy nie gadaliśmy o forsie. Mieliśmy ważniejsze sprawy”.
„Chodziliśmy po ulicach i kopaliśmy puszki po konserwach, bo wtedy nie było jeszcze puszek po piwie”.
„Piliśmy po to, żeby na drugi dzień mieć kaca”.
„W telewizji leciały seriale, ale nikt ich nie oglądał. Ani dzienników, ani w ogóle czegokolwiek. Tak samo z radiem. Wiedzieliśmy, ze tam nic nie ma. W kółko puszczali Boney M., Africa Simone i Marylę Rodowicz”.
„Dopiero teraz widzę, że moje życie składało się ze zdarzeń. Kiedyś zdawało mi się, że z myśli i uczuć”.
„Czerpałem wzorce z kiepskiej literatury, ponieważ wzorce z tej lepszej były niezwykle skomplikowane i kompletnie nie nadawały się do realizacji w tak zwanym codziennym życiu”.
“Kiedyś w ogóle było lepiej. Wszyscy to mówią. Nawet jak ich wtedy nie było, nawet jak nic nie pamiętają” – ironia i autoironia to mocna strona Autora.
Nie inaczej jest w tych wspomnieniach chmurnej młodości. Jedyną ich wadą jest ewidentnie opowiadana i nagrywana narracja, ale i nawet ją Stasiuk potrafi w zaletę przerobić. Tylko gdzie ta zapowiadana druga część? I gdzie...
2024-04-16
Powalająca lektura Noblisty. Jestem wielkim zwolennikiem minimalizmu, nie tylko zresztą literackiego, oraz narracji pozbawionej tradycyjnej fabuły i dialogów. Dlatego musiała mi się spodobać ta nowelka o tym, co nieuniknione: że każdy z nas samotnie „wjedzie do lasu”, w wymiar niepodlegający poznaniu.
W tym sensie rzecz kojarzy mi się z genialnym „Lincoln w bardo” George’a Saundersa, jak i równie poruszającym filmem „Czysta formalność” Giuseppe Tornatore z lat 90. I tam, i tu mamy stan zawieszenia – już nie jesteśmy „tu”, a jeszcze nie „tam”.
I tak, jak w samym życiu dominują zagubienie, brak drogi, wątpliwość, niepogodzenie z tym, co trwa. Choć te miotanie się narratora po lesie to dość toporny obraz dezorientacji ludzkiej egzystencji („W jakim kierunku mam iść, tego nie wiem, a ponieważ tego nie wiem, to nie ma znaczenia, w jakim kierunku pójdę”).
„Ostatnie chwile świata” – taki mógłby być podtytuł „Białości”, skoro każdy człowiek jest światem dla samego siebie. Gdy go braknie, świat się kończy – nie hukiem, lecz nicością. Przekonuje się o tym narrator – typowy współczesny everyman, długo niedopuszczający do świadomości, co się dzieje. Zapewne za bardzo jest materialistą, żeby godzić się na to, co bezmaterialne. Tym mocniejsze wrażenie wywiera np. spotkanie narratora z rodzicami, pozbawione tego, czego w tej sytuacji moglibyśmy się domyślać.
Ważne, że Fosse nie narzuca czytającemu żadnego typowego religijnego obrazowania, posługuje się dalekimi od dosłowności metaforami (raz tylko mówi wprost: „jestem tym, kim jestem”). A już zwłaszcza końcowe słowa o nicości wiele znaczą w konfrontacji z wmawianą ludziom przez większość religii wiecznością, która rzekomo nas czeka. W dodatku – przeszczęśliwą i bynajmniej nie nudną, w co jeszcze trudniej uwierzyć…
Książeczkę powinno się czytać „na raz”, co nietrudne, bo ma tylko 42 stronice Inna rzecz, że zadrukowane jednak zbyt małą czcionką, to chyba 6 pkt…?
Znakomite redundancje - zupełnie jak u Thomasa Bernharda, co także pozytywnie do Autora mnie nastawia, a i jego język dość podobny do austriackiego Mistrza (tylko że u niego to i kilkaset stronic…).
I te zdania, krótkie niczym błysk gromu…..
„Patrzę przed siebie, prosto w czarną ciemność, nic nie widać, jedynie tę czarną ciemność”.
„Jestem w środku lasu i w tym środku lasu jestem zupełnie sam. W lesie nie ma nikogo innego, tylko ja. I najpewniej nie wyjdę z tego lasu. I jestem tak zmęczony, i jest tak zimno”.
„Czułem się pusty. No i ten niepokój. Czego się bałem. Dlaczego się bałem”.
„Jak głupio można pytać. Jak głupio można myśleć”.
„I dalej siedzę, patrząc przed siebie, jakbym w pewnym sensie w ogóle nic nie widział, tylko po prostu siedział”.
„Teraz trzeba już coś robić, bo śnieg pada jak nie wiem”.
„Znaleźć ludzi. Najszybciej jak się da. Znaleźć ludzi, którzy mogliby mi pomóc”.
„Bo marznę. Tak, marznę naprawdę. Marznę tak, jak nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek marzł”.
„Myślę sobie, że to się nie może dobrze skończyć”.
„Wszystko we mnie jest jakby w ruchu, i to nie w jednym, ale w wielu ruchach, bez związku między jednym a drugim, poplątane ruchy, niezdarne, nierówne, szarpane”.
„Zupełna cisza. I ta cisza jest tak cicha, że można jej dotknąć, więc się zatrzymuję. Stoję i wsłuchuję się w ciszę”.
„I ta cisza jakby do mnie przemawia. Ale przecież cisza nie może mówić. Chociaż tak, na swój sposób może, ale czyj jest ten głos, który się wtedy słyszy, tak, czyj to głos”.
„Słyszałem głos, cienki i delikatny, a mimo to jakby mający w sobie jakieś ciepło i głęboką pełnię, tak, w tym głosie było prawie coś, tak jakby coś, co można nazwać miłością”.
„Tak, to musi być człowiek. Ale to nie może być człowiek. Niemożliwe, żeby to był człowiek, nie tutaj, nie teraz, w ciemności, wieczorem”.
„Ale jest. Biały kontur. Świetlisty”.
„Mówię: kim jesteś. Istota odpowiada: jestem tym, kim jestem – a ja myślę, że podobną odpowiedź już słyszałem, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie, albo może gdzieś czytałem”.
”Tak, to moja matka tam stoi. Nie ma co do tego wątpliwości. Bo to nie może być nikt inny. To ona, moja matka. A obok niej stoi mój ojciec”.
„I nagle moja matka woła: gdzie jesteś? – a jej głos jest jednocześnie i całkiem blisko, i całkiem daleko, i to nie do pojęcia, że głos może być jednocześnie i całkiem blisko, i całkiem daleko, dlatego nie mogę iść w stronę tego głosu”.
„Wszystko robi się ciemne, i już nie widzę ani matki, ani ojca. Zniknęli w ciemności, oboje całkowicie przesłoniła ciemność. I znów jestem sam w ciemności, tak jak przedtem”.
„Bo to w ciszy można usłyszeć Boga. W każdym razie ktoś tak powiedział, ale przynajmniej ja nie słyszę żadnego głosu Boga, jedyne co słyszę, to nic. Nic nie słyszę, kiedy wsłuchuję się w nic, jeśli w ogóle nic można usłyszeć (…) nic nie słyszę, tak, nic, nic w ogóle, a już na pewno nie słyszę głosu Boga, bez względu na to, jak miałby brzmieć”.
„Odpocząć. Tylko odpocząć. Nie myśleć o niczym szczególnym, tylko odpoczywać. Tylko odpoczywać. Tylko być. I patrzeć”.
„I nagle jestem w środku światła tak mocnego, że to nie jest światło, i nie, to nie może być światło, tylko pustka, nicość (…) nicość, którą my teraz oddychamy”.
PS I tylko to zaskoczenie dość licznymi opiniami krytycznie skoncentrowanymi na najprostszym odczytaniu czegoś, co tym razem nie jest kolejnym produktem książkopodobnym, w pełni zasługującym na takie właśnie podejście.
Powalająca lektura Noblisty. Jestem wielkim zwolennikiem minimalizmu, nie tylko zresztą literackiego, oraz narracji pozbawionej tradycyjnej fabuły i dialogów. Dlatego musiała mi się spodobać ta nowelka o tym, co nieuniknione: że każdy z nas samotnie „wjedzie do lasu”, w wymiar niepodlegający poznaniu.
W tym sensie rzecz kojarzy mi się z genialnym „Lincoln w bardo”...
2024-04-14
Już, już chciałem napisac, że ta parodyjnie nieubłagana szydera z megalomanii i samochwalstwa wszelkiej maści niezbyt ładnie się zestarzała, ale na szczęście zdążyłem sobie uświadomić jej nadzwyczajną aktualność.
Żyjemy wszak w czasach, gdy dzięki wspaniałym narzedziom samochwalstwo wyniesiono na najważniejsze ołtarze ludzkości, czyli tak zwane - już chyba tylko szyderczo - media społecznościowe. Owszem, figura samochwalcy, jak i wszelkich innych ludzkich przywar, jest obecna w literaturze od prawieków, najstarszy przykład to chyba „Żołnierz samochwał” Plauta. Ale od III wieku p.n.e. ludzkość także i w tej dziedzinie poczyniła olbrzymie postępy.
Ukoronowaniem (?) jest to, co wszyscy mamy w kieszeni/torebce, a coraz częściej – po prostu w dłoni, aby bez zbędnej zwłoki czytać i odpowiadać, a głownie promować samych siebie.
Rzecz jasna moje spojrzenie może być mylne, a wśród znajomych nie mam ludzi takiego formatu, jacy pojawiają się w „Pamiętniku starego pierdoły”. Z drugiej strony, to, co mam – wystarczy. A i sam niekiedy nie obywam się bez grzechu, gdy chwalę się którąś z wybitnych lektur z jakimś cytatem, czy birdwatcherską pasją…
Nie znam szczegółowych badań, ale z pobieżnych obserwacji tego, czym dysponuję, acz mało używam, wynika, że dopiero dziś Topor – tak niezwykle popularny w moich młodzieńczych latach – miałby używanie. Aż szkoda, że nie doczekał…
Inna rzecz, że nie lada wysiłku trzeba, aby w całej tej materii powiedzieć coś oryginalnego. Toporowi w tej książeczce chyba udało się to średnio (bardzo prosty język też nie jest dla mnie atutem). Chyba wolę jego czarny humor („Chimeryczny lokator"!)
Ale zarazem autoironia była jego wielkim atutem, o czym świadczy taki genialny cytat: "Dlaczego się starzejemy? Dlaczego umieramy? Z braku wiary w siebie. Ponieważ wątpimy w swoje możliwości. Wielkim mistrzom często udawało się ustrzec tego błędu”. Może więc jednak warto mówić o sobie lepiej i czuć się lepiej z samym sobą… Cofam zatem większą część tego, co napisałem…
Toporowi chyba najlepiej udał się tu nurt w malarstwie ochrzczony jako „posuwizm” oraz obśmianie recepcji najnowszych wytworów sztuki, nazywanej kiedyś wysoką…
„Upowszechnianie kultury zależy w głównej mierze od opakowania. Ośmielę się stwierdzić, że w najbliższej przyszłości ograniczy się ono wyłącznie do niego, gdyż w ostatecznym rozrachunku to, co zawiera, jest bardziej kulturalne niż sama zawartość" - Autor okazał się prorokiem nie tylko co do wytworów kultury, ale także i cywilizacji..
Może imponować owa kolekcja postaci ludzi kultury, ale i polityki, od początku 20. wieku, którzy tylko dzięki niewyczerpanej inwencji narratora do czegokolwiek doszli w swych gałęziach sztuk i nauk.
I tak np. Picasso zawdzięcza mu „Panny z Avignon”, Proust - magdalenki, Wilson – 14-punktowy plan pokoju, Henry Ford – model T, Majakowski - obłok w spodniach, Sarah Bernhardt – upojną noc, Róża Luksemburg – płomienną rewolucyjność, Andre Breton – Manifest surrealistyczny, Gandhi – ideę biernego oporu, Cole Porter – swe melodie, Orwell – tytuł „1984”, Hemingway – tytuł „Komu bije dzwon” - itepe itede, nieco męczące. To narrator miał też przyczynić się do zabójstwa Lwa Trockiego i samobójstwa Marilyn Monroe.
„Od dziecka ujawniał swój wielki plastyczny talent, posiadał również dar w poznawaniu sławnych ludzi. Poznał wiele osobistości, dzięki którym wiele się uczył, ale również błądził. Dzięki niemu powstało wiele kierunków, które trwają do dziś. Wpływał na innych, podsuwał dowcipy i kwestie, stał się ekspertem w wielu dziedzinach. Był sławny (no prawie) i znał praktycznie każdego…”.
Sporo frajdy przysparza też wyszukiwanie licznych intertekstualnych odniesień.
Topor był francuskim synem polskich Żydów, tak jak np. Georges Perec (rodzina cudem przeżyła reżym Vichy, który Żydów z Polski wydał Niemcom na Zagładę; nigdy za wiele to przypominać). Jest zatem i polonicum: w USA nasz bohater ma owczarka niemieckiego,” znanego pod pseudonimem Szarik”.
Jeszcze kilka cytatów…
„Całe swoje życie poświęciłem poszukiwaniu istoty rzeczy, aż wreszcie odkryłem, że istota rzeczy tkwi we mnie”.
„To ja położyłem podwaliny pod wszystkie dziedziny sztuki”.
„W wieku lat trzech rytowałem widelcem w purée ziemniaczanym takie Klee, że rodzina nie posiadała się ze zdumienia”.
„Nigdy nie należy sądzić ludzi po pozorach ani po całej reszcie. Należy ich sądzić po tym, czym nie są”.
„Byłem mistrzem samotnych ucieczek, którego niezmiennie dopadano przed metą”.
„Musiałem przejść na drugi brzeg Sekwany i czasem gnębiło mnie poczucie zdrady w stosunku do +mojego+ brzegu”.
„Kazał mi podziwiać ruiny Reichstagu, wprawdzie nie tak imponujące jak Koloseum, ale za to nowsze”.
„Kto rzadko myśli, ten często się myli".
PS Parę błędów edytorskich, np. Cafe Grec czy Georges (!) Orwell….
Już, już chciałem napisac, że ta parodyjnie nieubłagana szydera z megalomanii i samochwalstwa wszelkiej maści niezbyt ładnie się zestarzała, ale na szczęście zdążyłem sobie uświadomić jej nadzwyczajną aktualność.
Żyjemy wszak w czasach, gdy dzięki wspaniałym narzedziom samochwalstwo wyniesiono na najważniejsze ołtarze ludzkości, czyli tak zwane - już chyba tylko szyderczo...
2024-04-12
Nie da się zaprzeczyć: książka to bardzo wymagająca - skrajnie turpistyczna, szokująca, czasem i obrzydliwa („krew buraczana”). A zarazem - co bynajmniej nie przeczy poprzedniemu – to zachwycające dzieło, według mnie szczytowe osiągniecie poetyckiej prozy noblistki (moja jej 5. pozycja) .
„Nieznośna ciężkość bytu” – taki tytuł rzecz cała mogłaby nosić. Opisuje straszliwą despotię Ceausescu (systemu tylko ze stalinizmem porównywalnego), która niszczy nie tylko samych ludzi, ale głównie ich dusze, uczucia, wartości.
A zarazem z powodu reżymu (może nawet niezależnie od niego?) sam świat jest odpychający, ludzie generalnie podli i okrutni wobec siebie. Uczucia? Jakie, gdzie, wobec kogo? Jeżeli już, to zwierzęcy seks: „Tam robienie dzieci jest jak kradzież, tak samo łapczywe i w ukryciu". A próba miłości (?) bohaterów przypomina mi nieco relacje Winstona i Julii z „1984”.
Nie inna jest i przyroda - albo wskroś przeszywający mróz, albo morderczy upał
- Porzućcie wszelką nadzieję , którzy tu żyjecie – zdają się mówić władze swym ofiarom (szczególnie niełatwy los przypada kobietom), ale bywają nimi także i ci im służący. Jedynym marzeniem jest ucieczka za granicę. Zaiste Peerelia - pomijając okres stalinowski i kilka późniejszych przesileń - przy Rumunii była krajem, tfu…! - niemal „do życia”.
Na szczęście jest tu jedna olbrzymia wartość: język. Pozornie sucho obiektywny, relacjonujący, ale za to niezwykle poetycki – co jest dla mnie rewelacyjne wobec jak najmniej poetyckiego przedmiotu opisu. Zarazem i ujawnia on potworną rzeczywistość, i dystansuje się wobec niej. Piorunujące wrażenie wywarło na mnie - czego nie było w jej innych książkach - oddanie przez Autorkę głosu podmiotom nieożywionym, np.
„Puste ubrania chodzą na przystanku tam i z powrotem i już wczesnym rankiem noszą pełne torby”.
„Zmęczenie, które w tramwaju między przystankami stawia naprzeciwko siebie takie same, postarzałe twarze”.
„Ciche uliczki władzy, gdzie wiatr się boi, gdy mocniej zawieje. I gdy leci, to nie wiruje. A gdy uderza, woli sobie złamać żebro niż jakąś gałąź”.
„Kiedy idzie tędy ktoś, kto tu nie mieszka, kto tu nie należy, to dla tych ulic jakby go nie było”.
”Szczerba portierki się śmieje”.
„Gumowe pałki wyszukują sobie przypadkowe plecy, głowy, nogi”.
„Zadaje sobie pytanie, dlaczego pokój, stół i łóżko dopuszczają do tego, co tu się dzieje”.
„Mieszkanie się przestraszyło”.
„Cienie porzuciły rzeczy, do których należą. Należą teraz jedynie do późnego popołudnia, które się kończy”.
Nie ma tu żadnej linearnej fabuły - to cykl obrazów, czy nawet tylko ich szkiców, jakichś błysków o ledwo zarysowanych konturach. Obraz świata rozbitego na kawałki, niemożliwego do sklejenia – marzenie dyktatorów.
Na koniec pamiętny grudzień 1989 r., gdy walił się reżym Ceausescu. „On ucieka (…), on chce uciec, (…) jeśli ucieknie, już nie żyje”.
I jeszcze śmierć dyktatora i jego żony w telewizorze…. „Potem kule przeleciały przez ekran, spadły pod ścianą koszar, w najbrudniejszy kąt na dziedzińcu. Ściana stała podziurawiona i pusta. (…) Wokół ich głów stały wkoło ciężkie żołnierskie buty. Jej jedwabna chusta obsunęła się z głowy na szyję. Jego czarna futrzana czapka nie”.
„To już się skończyło, a my żyjemy”. Ale mimo że „to” się skończyło, zbytniej radości nie ma. Bo nie ma jeszcze czegoś. Wypalone są wnętrza ludzi. To najgorszy skutek totalitarnych reżymów, po których normalne relacje społeczne musza przychodzić do siebie latami, często dopiero wraz z zupełnie nowym pokoleniem, dla których tamte czasy to parę nudnych kartek z podręcznika. Dopiero to oznacza normalność...
Jeszcze nieco cytatów:
„Policjanci nasycili się biciem, psy naszczekały się do syta”.
„Każdy dzień i każda noc i cały świat dzielą się na takich, co podsłuchują i dręczą, i takich, co milczą i milczą”.
„Człowiek staje się czujny w powiewie strachu”.
”Portier jest żarliwie wierzący (…). Dlatego nie kocha ludzi. Karze tych, którzy nie wierzą. I podziwia tych, którzy wierzą. Nie kocha tych, którzy wierzą, ale szanuje ich. Szanuje sekretarza partii, bo on wierzy w partię. Szanuje dyrektora, bo ten wierzy we władzę”.
„Rumuńscy chłopi jedzą i piją za dużo, bo mają za mało (…) i mówią za mało, bo za dużo wiedzą”.
„Kot co roku ma młode. Są tak samo pręgowane jak ich matka. Od razu je pożera, póki jeszcze są oślizgłe, mokre i ślepe”.
„Przeklina matkę wszystkich wtyczek (…) Przeklina matkę wszystkich tramwajów”.
„A po drugiej stronie (Dunaju), na tamtym brzegu, będą stali przerażeni ludzie i mrugali w upale. I krzyczeli przez wodę, to są Rumuni, oni na to zasłużyli”.
Nie da się zaprzeczyć: książka to bardzo wymagająca - skrajnie turpistyczna, szokująca, czasem i obrzydliwa („krew buraczana”). A zarazem - co bynajmniej nie przeczy poprzedniemu – to zachwycające dzieło, według mnie szczytowe osiągniecie poetyckiej prozy noblistki (moja jej 5. pozycja) .
„Nieznośna ciężkość bytu” – taki tytuł rzecz cała mogłaby nosić. Opisuje straszliwą...
2024-04-10
„Napisał kilka cudownych książek, bez których literatura światowa byłaby uboższa; nasz świat byłby uboższy bez niego. Zasłużył więc na tę odrobinę sławy, która mu przypadła w udziale. Bo jeśli nie on, to kto?”.
Tak kończy się ta próba literackiego życiorysu Hrabala. Dla mnie jednak nieco za bardzo powierzchowna, np. zbyt pobieżnie analizująca jego poszczególne dzieła, a głównie akcentująca okoliczności ich powstawania oraz przytłaczająca przytaczanymi o nim opiniami innych.
Niemniej jednak to podstawowy „niezbędnik” dla zauroczonych czeskim pisarzem. Nie trzeba nawet dodawać, że Autor do nich należy – tak, jak i piszący te słowa.
Poznajemy zatem najważniejsze fakty z życia Hrabala, jego bliskich (jako nieślubne dziecko, prawdopodobnie nigdy nie poznał swego ojca) i środowiska, ale niewiele więcej. Nie jest to bynajmniej winą Aleksandra Kaczorowskiego, który przyznaje: "Gdzie zatem szukać klucza do zagadki jego śmierci: w jego książkach czy biografii? Zmistyfikował swój życiorys, tak że niemal nie sposób odróżnić prawdy od zmyślenia".
Dostajemy, niezbędny dla zrozumienia twórcy („Wer den Dichter will verstehen, Muss in Dichter's Lande gehenn”) zarys sytuacji jego kraju, który nie miał wiele więcej szczęścia niż Polska . Z drugiej jednak strony strat w II wojnie odniósł o wiele mniej i generalnie nie wziął w niej innego udziału niż rola przemysłowego zaplecza III Rzeszy. Nb. Hitler zakazał tworzyć jakiekolwiek czeskie kolaboracyjne wojsko – chyba jedyny taki przypadek w okupowanych krajach, nie licząc Polski.
"Ale takie właśnie - wykolejone - były dzieje jego kraju, taki właśnie - skazania na przemiał - był los wszystkiego, co kochał. Na tym śmietniku odnalazł cudowny lek na historię: w zwyczajnym, powszednim życiu znalazł remedium na rutynę i zobojętnienie" – jak najsłuszniej pisze Kaczorowski.
Wyjaśnia on krótki akces Hrabala do czeskiej partii komunistycznej po 1945 r. Było nim to, że "boleśnie odczuwał istnienie niewidzialnej bariery, oddzielającej go od prostych ludzi, imponujących mu spontanicznym +bezproblemowym+ podejściem do życia" (a skończył wszak prawo, był człowiekiem wykształconym, ze średniej klasy pochodzący).
I kolejne jakże trafne spostrzeżenie Autora: "I on sam, kiedy zacznie wydawać książki, zostanie utożsamiony z plebejskimi bohaterami swych utworów; u nas wręcz będzie się go nazywać +czeskim Janem Himilsbachem+".
Nb. w młodości sam go miałem właśnie ot, za takiego sympatycznego ”czeskiego prostaczka”. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że "należy ostrożnie podchodzić do deklaracji Hrabala o autobiograficznym charakterze jego prozy". Od tamtych czasów bardzo wystrzegam się utożsamiania autora z narratorem, co nb. wydaje mi się wielkim dopustem tzw. naszych czasów.
Problem Hrabal a rzeczywistość. Ta dwoistość kogoś, kto wydaje w niezależnym obiegu wydawniczym, ale bynajmniej nie jest w opozycji wobec komunizmu i wręcz wyśmiewa kolegów z opozycyjnej Karty’77, której sam nie podpisał. Do tego kompromitujące wywiady w reżymowej prasie z polowy lat 70.
„Jednak fakt, że jeden z największych czeskich prozaików zgodził się współpracować z reżimem, który z premedytacją niszczył to, co najlepsze w rodzimej kulturze, musiał budzić co najmniej zażenowanie” – pisze Autor. Podkreśla zarazem, że pisarz „nie wyrządził jednak najmniejszej krzywdy nikomu, z wyjątkiem samego siebie”.
Według czeskich znawców Hrabala, przyczyna jego próby samobójczej w latach 40. była prozaiczna: "problem Miłosza Pipki z +Pociągów pod specjalnym nadzorem+ był jego problemem". Autor jednak powątpiewa w coś, co może być dramatem, jak się ma 18-20 lat, ale nie dobrze 30.
I jeszcze jego śmierć. Kaczorowski w zasadzie jest pewien – a ja wraz z nim, że było to samobójstwo, a nie żaden „wypadek podczas karmienia gołębi” – jak podano oficjalnie. „Taka wersja wydarzeń była na rękę kierownictwu szpitala i lekarzom, którzy mieli wszak obowiązek opiekowania się pisarzem”.
O, właśnie widzę, że Autor kilka lat później wydał jeszcze inną rzecz pt. ”Hrabal. Słodka apokalipsa”. Sięgnę zatem i po nią w nadziei, że nie jest to tylko i wyłącznie nieco poszerzona „Gra w życie”…
I jeszcze parę cytatów:
"Kafka, pisząc wyłącznie o sobie, mówi coś o każdym z nas; Hrabal najwięcej mówi nam o sobie, gdy pisze o innych".
“Całe pisarstwo Hrabala było poszukiwaniem piękna tam, gdzie przed nim nikt go nie zobaczył - i gdzie bez Hrabala może nigdy byśmy go nie zobaczyli”.
„Ale i on, tak jak jego mistrz Haśek, okupił własnym życiem swoje książki. I dzięki temu nadal w nich żyje. Nadal też żyją bohaterowie jego prozy: matka, ojciec, stryj Pepin, Vladimirek, Hanťa, Jan Dzieciątko, Miłaosz Pipka i inni”.
„Napisał kilka cudownych książek, bez których literatura światowa byłaby uboższa; nasz świat byłby uboższy bez niego. Zasłużył więc na tę odrobinę sławy, która mu przypadła w udziale. Bo jeśli nie on, to kto?”.
Tak kończy się ta próba literackiego życiorysu Hrabala. Dla mnie jednak nieco za bardzo powierzchowna, np. zbyt pobieżnie analizująca jego poszczególne dzieła, a...
Co było prawdą – tego się nie dowiemy. To tylko jeden z powodów olbrzymiej satysfakcji po lekturze tej znakomitej książki. Drugą jest to, że Gesualdo Boufalino jest/był obdarzony nadzwyczajną umiejętnością opowiadania. Trzecią: pewność, że „niczego nie ma, każdy fakt jest zerem i zawsze będzie zerem”.
Wyjątkowo smakowita opowieść, nawiązująca nieco do „Rękopisu znalezionego w Saragossie” czy dawnych powieści łotrzykowskich. To intelektualna rozgrywka między komendantem wiezienia w Królestwie Obojga Sycylii w połowie 19. wieku a czwórką karbonariuszy, którzy o świcie mają być ścięci za próbę zabójstwa króla. Ale mogą ocaleć – jeśli ujawnią, kto stał na czele spisku.
I rusza fascynująca gra, chodzi wszak o życie. „Nie żądam od was, rozumie się, zdrady idei, a tylko nazwiska człowieka. Co więcej, w taki sposób, że imienia tego, kto zdradził, nie będą znać nie tylko inni, ale nawet ja, i nie będzie musiał się wstydzić, chyba ze sam za siebie, w tajemnicy. A jest to wstyd, którym - o ile znam się na ludzkim sercu – łatwo zapomnieć” – kusi ich komendant.
I zarzuca im: „Ukryliście w ziemi bombę, która gdy raz wybuchnie, zburzy starożytne modele, precedensy waszego doświadczenia, prawa i akta wszelkich zgromadzeń i senatów… Bombę , która nazywa się „prawa człowieka”. Brzmi to dość aktualnie.
A potem coś na całą noc „Niech każdy opowie, co uważa za najlepsze, by innym i samemu sobie pokazać prawdę, lub rzekomą prawdę, o sobie. W tej sytuacji wybór jest niewielki. Wiec opowiedzmy, albo chociaż wymyślmy, taką chwilę w naszym życiu, która najbardziej godna jest pamięci”.
Płyną zatem opowieści pełne przygód - ale czy i prawdy? - niczym w klasycznej XIX-wiecznej powieści, powiedziałbym nawet: w stylu „Dekameronu”. Tylko że tu mają one pomóc w wyborze ostatecznym, o czym stale przypominają dochodzące z więziennego dziedzińca odgłosy stawiania szafotu.
Powiedzieć, że napięcie rośnie z każdą chwilą, to nie powiedzieć niczego. A do tego jeszcze przepiękny, leciutko stylizowany, styl Autora, np.
….Kochałem, jak się kocha w wieku dziewiętnastu lat, i we Włoszech. …
…. – Kto może mnie chociaż zapewnić, że gdy umrze tyran, będziemy mieli szczęśliwszy świat?. …
….My natomiast – powiedział dumnie baron - uważamy, że garstka ludzi, byleby potrafili umrzeć z podniesioną głową, wystarczy aby poderwać wszystkich…..
….Poczułem nienawiść tak pełną i doskonałą, że można ją było wziąć za miłość.
….Nie skarżę się: ciekaw życia, jestem równie ciekawy śmierci….
….Obawiam się, że tutaj stają przed sobą, patrząc na siebie spod oka, cztery, nie wyłączając mojego, przykłady tchórzostwa….
….- Ja napisałem tylko merde – powiedział spokojnie baron. – Co zresztą było plagiatem…..
Poznamy tylko efekt decyzji skazańców. Roznieciwszy ciekawość czytelników, Bufalino mistrzowsko ukryje przed nami odpowiedź na o wiele ważniejsze pytanie. Zostawi nas np. z takimi przemyśleniami:
….Obawiam się, że to nie ja ich okpiłem, a oni mnie i że przebrałem się za lisa, żeby skończyć w norze morderczych kun. Czyżby się spostrzegli od początku, do czego zmierzam i kim jestem? ….
….Teraz, gdy mam już swoje lata, śmierć mi nie straszna. Ale straszna mi myśl, że jestem igraszką na wietrze historii, której nie rozumiem….
….My wszyscy jesteśmy apokryfami, ale apokryfem jest także ten, kto nam popuszcza lub ukróca cugle, kto nas łączy lub dzieli; metafizyczne zera, my i on, przemieszane bez ładu i składu przez pomyłkę, która wciąż się powtarza.….
….Czyżbyśmy my, zrodzeni na tym padole łez, byli tym właśnie? Bohomazami jakiejś malującej małpy? Czy też kukiełkami stojącymi pośrodku pokoju i powielanymi przez dwa ustawione naprzeciw siebie lustra….?
….Czyżby mi się to wszystko przyśniło? Czyżbym śnił nadal? (…) Będę to wiedział za chwilę i w tej samej chwili nie będę już wiedział, że wiem…..
To książka absolutnie uniwersalna, a nie tylko rzecz o paru rewolucjonistach i ich prześladowcy. Wiele razy bowiem było, i zawsze będzie zadawane, pytanie jednego z bohaterów: ”Czy w galimatiasie, jakim było moje życie, byłem dyrygentem czy dyrygowanym; i czy pod maską męczennika nie kryje się we mnie plugawy i fanatyczny barbarzyńca…”.
W pełni zasłużona „10”, którymi wszak nie szafuję....!
Co było prawdą – tego się nie dowiemy. To tylko jeden z powodów olbrzymiej satysfakcji po lekturze tej znakomitej książki. Drugą jest to, że Gesualdo Boufalino jest/był obdarzony nadzwyczajną umiejętnością opowiadania. Trzecią: pewność, że „niczego nie ma, każdy fakt jest zerem i zawsze będzie zerem”.
więcej Pokaż mimo toWyjątkowo smakowita opowieść, nawiązująca nieco do „Rękopisu...