-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać339
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
2023-01-06
2022-12-22
2022-03-05
2021-06-29
2019-10-21
Po lekturze „Runy” przeczytałam na jej temat kilka komentarzy na portalu Lubimy Czytać i to, co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to wyjątkowo skrajne opinie: jedni zachwycili się fabułą, stylem i akcją powieści, drudzy z kolei uznali pomysł za dobry, acz wykonanie za wręcz fatalne, zupełnie bez smaku i wigoru.
Postaram się opisać moje osobiste odczucia może odrobinę obiektywnie, bo chciałabym, aby każdy potencjalny czytelnik „Runy” dał jej szansę – lub wręcz odwrotnie, by po prostu pominął ten tytuł i poszukał szczęścia z czytania w innej książce.
Na początek pragnę zaznaczyć jedną ważną kwestię, której wielu czytelników zdaje się nie dostrzegać – a o czym autorka sama wspomina w posłowiu (tak, przeczytałam posłowie i żałuję, że co poniektórzy tego nie zrobili). Fabuła tejże książki, choć zawiera w sobie postaci historyczne oraz miejsca prawdziwe, z zachowaniem wielu szczegółów, jest FIKCYJNA i tak też należy ją traktować.
Głównym bohaterem jest Jori – Johann Richard Hell – pochodzący z Szwajcarii student medycyny, uczący się i powoli praktykujący w Salpetriere - osławionym paryskim szpitalu dla psychicznie chorych. Młody mężczyzna pragnie napisać pracę doktorską, uzyskać tytuł i ściągnąć do Paryża ukochaną – Pauline – by móc podjąć się jej leczenia, gdyż kobieta jest histeryczką. Jori szuka uparcie idealnego tematu do swojej pracy doktorskiej, jednak póki co na próżno. Uczęszczając na zajęcia szanowanego i uznawanego na całym świecie doktora Charcota, całkowicie pochłonięty jest nauką – oraz pokazami hipnozy uwielbianego profesora.
Któregoś dnia na „scenę” trafia około dziewięcioletnia dziewczynka, która zdaje się całkowicie opierać na jakiekolwiek metody hipnozy doktora Charcota. Jori, dostrzegając w tym szansę zabłyśnięcia, pochopnie wyrywa się ze swojego miejsca i nierozsądnie proponuje, iż podejmie się przeprowadzenia na dziecku operacji usunięcia obłędu z mózgu.
W międzyczasie były detektyw, monsieur Lecoq, który porzucił swą pracę aby zostać przestępcą, otrzymuje zlecenie od dawnego znajomego, który prosi go, by ten odszukał jego zaginioną przed sześcioma miesiącami żonę. Lecoq nie przystaje na propozycję, jednak ciekawość bierze górę i postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo dla samego siebie.
Młody chłopak przechodzący mutację, ministrant, znajduje w kościele śpiewnik z tajemniczymi zapiskami na ostatnich stronicach. Zaintrygowany, zabiera go ze sobą i próbuje odszyfrować zagadkowe znaki.
Gdzieś pomiędzy tymi wydarzeniami kilkunastoletni Frederic i jego siostra Isabelle śledzą nieznany czarny powóz, z którego usłyszeli dzikie wrzaski i skrobanie pazurów; wóz, którego celem był ogromny pałac. Dotarłszy na miejsce, Frederic zakrada się do uchylonego i pozostawionego bez opieki wozu i odkrywa, że w środku nie ma żadnych siedzeń, a ściany pełne są zadrapań i tajemniczych znaków oraz liter.
Wszystkie te postacie mają ze sobą coś wspólnego i na pewnym etapie każdy z nich się spotka – każdy z nich powiązany jest z Runą, dziewczynką przybyłą do Salpetriere.
Czytając komentarze czytelników miałam wrażenie, że większość z nich jakby zapomniała o istnieniu innych postaci; niektóry skupili się na Jorim, opisując go jako ciepłą kluchę, denerwującego i niezdecydowanego tchórza, inni postanowili komentować jedynie samą Runę, a jeszcze inni bili batami coś zupełnie innego – abo mało Paryża, abo mało Runy, abo to w ogóle nie były „mroczne początki psychiatrii”.
„Runa” to nie przewodnik po Paryżu, nigdzie nie było napisane, że będą cudowne i rozległe opisy XIX-wiecznej stolicy Francji – miejsca, w których działy się akcje zostały opisane i to bardzo zgrabnie i opisowo; kościoły, piwnica, katakumby czy przede wszystkim szpital Salpetriere, w którym działa się większość fabuły.
Runa jest obecna praktycznie przez większość czasu, ale najwyraźniej czytelnicy mieli ochotę, żeby była tam FIZYCZNIE, żeby straszyła jak dziewczynka z „Ringu” i odwalała nie wiadomo jakie rzeczy; Jori bardzo dużo o Runie MYŚLAŁ i samo to sprawiało, że w jego życiu powoli dokonywały się zmiany – i nie tylko w jego. Lecoq dowiedział się o dziewczynce, i choć jeszcze nie znał jej imienia, to szukał jej i myślał o niej, a czytelnik wiedział, że to ta sama osoba, o której myśli Jori. Prawie wszyscy bohaterowie byli w pewien sposób związani z Runą i ona cały czas była obecna w ich myślach – a nawet sercach.
A co do „mrocznych początków psychiatrii”, na rzekomy brak których skarżyli się czytelnicy... Ja rozumiem, że niektórzy potrzebują wrażeń – krwi, flaków, wypływających uszami mózgów... ale jeśli ktoś nie uważa za „mroczne” eksperymentowanie na małpach i psach, wycinanie im mózgów, by sprawdzić ich zachowanie po operacji, eksperymentowanie na dzieciach i ludziach w ogóle... to ja nie wiem, co dla nich jest godne miana „mroczne”. Oczywiście, eksperymenty na zwierzętach wiele ludzkości dały, ale serce się kraja, kiedy człowiek wyobrazi sobie, że niewinne stworzenia, choćby takie psy, merdające wesoło ogonami na nasz widok, pragnące zabawy i psot, trafiają na stół operacyjny i wycina im się pół mózgu, żeby zobaczyć, czy będą czuły emocje, a nie będą się ruszać, czy może na odwrót.
No i dzieci. Biedne, małe dzieci.
Tak. To BYŁY mroczne początki psychiatrii. I cieszę się, że autorka nie rozwodziła się nad licznymi opisami eksperymentów, a jedynie opisała kilka, zarysowując nam jak to wyglądało w przeszłości i jak się sprawy miały, gdy chodziło o poznawanie umysłu.
Co do tego, że Jori to ciepła klucha, to cóż... każdy może mieć swoje własne zdanie. Ja rozumiałam Joriego – był szaleńczo zakochany, chciał coś osiągnąć i uratować kobietę, której pragnął, ale, jak to z młodymi ludźmi bywa, nie zawsze potrafił podjąć od razu pewną decyzję. Czasami wahał się, czasami kłócił się sam z sobą – i to zupełnie normalne, każdy przez to przechodzi.
Co do poprowadzenia akcji – ja byłam zachwycona. Zarówno styl autorki – płynny, bez zbędnych zapychaczy fabuły, przechodzący zgrabnie od postaci do postaci i łączący każdy wątek – jak i sposób, w jaki to wszystko się ze sobą łączyło w spójną całość, zachwyciły mnie, i to dosłownie. Dla mnie osobiście była to cudowna lektura na całe dnie i wieczory – nie musiałam zastanawiać się nad skomplikowanymi terminami, bo autorka używała języka zrozumiałego dla każdego, nie tylko dla tych co choć trochę się na medycynie znają. Wierzę, że jej zamiarem było, aby w powieść mógł zagłębić się każdy zainteresowany.
Fabuła – bardzo dobra. Pomysł ciekawy, poprowadzenie akcji i łączenie wątków – przemyślane i spójne. Zakończenie zadowalające. Jestem usatysfakcjonowana z lektury.
Mam nadzieję, że moja opinia pomoże Wam podjąć decyzję, czy warto czytać, czy też nie – jeśli uważacie, że opisy tego rodzaju eksperymentów i fakt, że Runa głównie przebywa w myślach, niż fizycznie przy bohaterze, jest niewystarczające, to nie zaprzątajcie sobie głowy. Ale jeśli uważacie, że to książka dla Was, która może poruszyć Was i zaciekawić, to nie wahajcie się i sięgnijcie po lekturę.
Ja nie żałuję :)
Po lekturze „Runy” przeczytałam na jej temat kilka komentarzy na portalu Lubimy Czytać i to, co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to wyjątkowo skrajne opinie: jedni zachwycili się fabułą, stylem i akcją powieści, drudzy z kolei uznali pomysł za dobry, acz wykonanie za wręcz fatalne, zupełnie bez smaku i wigoru.
Postaram się opisać moje osobiste odczucia może odrobinę...
2019-09-19
2019-05-16
Muszę przyznać, że "Denar dla Szczurołapa" wciągnął mnie od samego początku; pisany lekkim, bardzo przyjemnym stylem skradł odrobinę mojego serca. Niestety, równie szybko mnie zniechęcił - mniej więcej przy wątku pierwszej miłości głównego bohatera, kiedy to fabuła zaczęła się baaaardzo dłużyć.
Cała powieść trochę przypomina mi mieszankę H.P.Lovecrafta oraz Dana Browna; tego pierwszego można wyczuć w fabule i całokształcie powieści (szczególnie przy każdym wątku naukowym), drugiego zaś poprzez historię i przygodę głównego bohatera. Podczas czytania bardzo mi się ta powieść z nimi kojarzyła, ale sama lektura nie była zła, wręcz przeciwnie - choć zakończenie trochę mnie rozczarowało.
Muszę przyznać, że "Denar dla Szczurołapa" wciągnął mnie od samego początku; pisany lekkim, bardzo przyjemnym stylem skradł odrobinę mojego serca. Niestety, równie szybko mnie zniechęcił - mniej więcej przy wątku pierwszej miłości głównego bohatera, kiedy to fabuła zaczęła się baaaardzo dłużyć.
Cała powieść trochę przypomina mi mieszankę H.P.Lovecrafta oraz Dana Browna;...
2018-01-05
Kupując książkę, nie do końca wiedziałam, czego tak naprawdę mogę się po niej spodziewać. Przyciągnął mnie do niej tytuł, a opis jeszcze bardziej zachęcił. Czy wyobrażałam sobie to jako coś w rodzaju podręcznika? Owszem. Ale z pownością nie sądziłam, że zawarty w nim tekst będzie poniekąd... humorystyczny.
Teraz myślę, że gdyby wszystkie szkolne podręczniki pisał Edward Brooke-Hitching, nikt by nie narzekał na naukę.
"Atlas lądów niebyłych" pełen jest opisów przede wszystkim wysp - nie ma w tym jednak nic dziwnego, naturalnie. Żeglarze często mylili czy to góry lodowcowe, fatamorgany, czy nawet skupiska chmur za wyspy. Jedni popełniali właśnie tego typu omyłki, inni błędnie obliczali współrzędne i opisywali wyspę już "istniejącą" i nazwaną, ale byli też tacy, którzy wyspy dosłownie wymyślali, a trzeba przyznać, że wyobraźnię mieli przy tym niekiedy większą niż Lovecraft czy King. I tu nadmienić mogę dla przykładu niejakiego George'a Psalmanazara, który nie dość, że wymyślił wyspę Formoza, to na dodatek uważał się za jej mieszkańca, a także specjalnie wymyślił religię Formozan, ich obrzędy i rytuały, a także stworzył alfabet formozański.
"Atlas..." pełen jest niezwykle ciekawych historii, między innymi o człowieku, który w całkiem interesujący (choć o bardzo groteskowych skutkach) sposób zarobił krocie dzięki swoim kłamstwom; o odnalezieniu wyspy zamieszkiwanej przez Gigantów Patagońskich (których istnienie rzeczywiście potwierdzono), czy też mit o wyspie Wak-Wak, na której rosło drzewo o tej samej nazwie, rodzące człekokształtne owoce.
Oczywiście, nie zabrakło tu najpopularniejszych legend: o zaginionej Atlantydzie, o El Dorado, a także o Raju na Ziemi. Znalazło się również miejsce dla "Zatopionego miasta Wineta" - znajdującego się niegdyś w okolicach dzisiejszej Polski.
Książka pełna jest barwnych ilustracji, będących fragmentami map bądź rycinami czy szkicami tworzonymi przez żeglarzy, mnóstwa map (oczywiście), a także zdjęciami niektórych bohaterów, o których mowa w rodziałach. W kazdym rozdziale (każdy poświęcony innemu mitycznemu miejscu) autor podaje współrzędne oraz ewentualnie inne nazwy, pod którymi znana była wyspa.
"Atlas lądów niebyłych" zawiera jednak nie tylko opis nieistniejących miejsc, ale także mini-bestiariusze. Barwne małe ilustracje przedstawiające stwory zarówno morskie jak i lądowe opatrzone są krótkimi opisami, a przy niektórych również miejscem występowania.
Trochę szkoda, że rozdziały nie są ułożone alfabetycznie, ale to znowuż nie przeszkadza aż tak bardzo. W każdym razie, serdecznie polecam "Atlas lądów niebyłych" nie tylko fanom geografii i historii, ale też czytelnikom, którzy - tak jak ja - są nastawieni bardziej na fabularne książki. Ponieważ, nawet jeśli to typ podręcznikowy, potrafi niesamowicie wciągnąć i zainteresować!
Kupując książkę, nie do końca wiedziałam, czego tak naprawdę mogę się po niej spodziewać. Przyciągnął mnie do niej tytuł, a opis jeszcze bardziej zachęcił. Czy wyobrażałam sobie to jako coś w rodzaju podręcznika? Owszem. Ale z pownością nie sądziłam, że zawarty w nim tekst będzie poniekąd... humorystyczny.
Teraz myślę, że gdyby wszystkie szkolne podręczniki pisał Edward...
2018-10-20
Kolejna wspaniała powieść Zafóna! Czytało mi się ją aż za szybko, z racji tego, że czcionka jest dosyć spora i z dużymi odstępami - trochę tak, jakbym czytała zwykłe opowiadanie, ale jednak wszystko, co wychodzi spod pióra Zafóna, jest rewelacyjne, i w tym przypadku nie było inaczej :)
Kolejna wspaniała powieść Zafóna! Czytało mi się ją aż za szybko, z racji tego, że czcionka jest dosyć spora i z dużymi odstępami - trochę tak, jakbym czytała zwykłe opowiadanie, ale jednak wszystko, co wychodzi spod pióra Zafóna, jest rewelacyjne, i w tym przypadku nie było inaczej :)
Pokaż mimo to2018-11-16
Wyjątkowo ciekawa lektura, która powinna być w polskich szkołach OBOWIĄZKOWA.
To straszne, że przerabia się mitologie nordycką, rzymską czy grecką, a słowiańskiej często Polacy nie mają w ogóle pojęcia, że istnieje. Nie jesteśmy świadomi tego, że Słowianie również mieli swoje wierzenia na temat powstania świata i życia, swoje legendy nie tylko o stworach i potworach, ale również o bohaterach walczących o Słowiańską religię.
Polecam każdemu!
Wyjątkowo ciekawa lektura, która powinna być w polskich szkołach OBOWIĄZKOWA.
To straszne, że przerabia się mitologie nordycką, rzymską czy grecką, a słowiańskiej często Polacy nie mają w ogóle pojęcia, że istnieje. Nie jesteśmy świadomi tego, że Słowianie również mieli swoje wierzenia na temat powstania świata i życia, swoje legendy nie tylko o stworach i potworach, ale...
Jakkolwiek by to źle nie brzmiało, zawsze lubiłam tematykę IIWŚ. Ciężko mi było jednak dobrać dla siebie odpowiednie lektury do czytania.
"Bestia z Buchenwaldu" to chyba najciekawsza powieść dotycząca IIWŚ, jaką czytałam. Jest nie tylko połączeniem historii oraz opisu faktów, ale i swojego rodzaju biografią Ilse Koch, zbrodniarki niemieckiej.
Niezwykle podobało mi się to, że powieść opisywana była z jej perspektywy, jakby to ona sama pisała tę książkę. Natomiast sam styl autora sprawił, że historia Ilse Koch pochłonęła mnie bez reszty - byłam w stanie wyobrazić sobie, że opisywane przez pana Maxa Czornyja uczucia i emocje naprawdę należały do samej Ilse; mogłam bardzo dokładnie to sobie wyobrazić.
Sama powieść jest oczywiście przerażająca, zwłaszcza dlatego, iż oparta jest na faktach. Kiedy czytamy horror albo kryminał, w którym zbrodniarz torturuje swoją ofiarę, czujemy komfort, bo wiemy, że to fikcja - ale tutaj opisywane wydarzenia miały miejsce naprawdę i samo wyobrażanie sobie abażurów z ludzkiej skóry oraz wszystkiego tego, co opisywane było w książce - wprawia człowieka w dreszcz.
Autor nie szczędzi szczegółów, choć wierzę, że w niektórych momentach hamował się przy opisywaniu tych strasznych rzeczy. Jeśli ktoś ma słabe nerwy, to nie polecam czytać tej książki z uwagi na opisy stosowania przemocy wobec więźniów obozu. Niemniej lektura ta to uzupełnienie wiedzy na temat jednej z najbardziej okrutnych zbrodniarek tego świata.
Jakkolwiek by to źle nie brzmiało, zawsze lubiłam tematykę IIWŚ. Ciężko mi było jednak dobrać dla siebie odpowiednie lektury do czytania.
więcej Pokaż mimo to"Bestia z Buchenwaldu" to chyba najciekawsza powieść dotycząca IIWŚ, jaką czytałam. Jest nie tylko połączeniem historii oraz opisu faktów, ale i swojego rodzaju biografią Ilse Koch, zbrodniarki niemieckiej.
Niezwykle podobało mi się...