-
ArtykułyDzień Bibliotekarza i Bibliotek – poznajcie 5 bibliotecznych ciekawostekAnna Sierant7
-
Artykuły„Kuchnia książek” to list, który wysyłam do trzydziestoletniej siebie – wywiad z Kim Jee HyeAnna Sierant1
-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik2
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński6
Biblioteczka
2015-01-02
2015-01-11
Lubię McEwana, ale przez tę powieść - pomimo niewielkiej objętości - ledwo przebrnąłem. Jest cienka granica pomiędzy oryginalnością a bufonadą, i choć "Ukojenie" może jej nie przekracza, to na pewno depcze po niej całą stopą.
Angielski pisarz nigdy nie pisze wprost u uczuciach i emocjach, lecz stara się oddawać je za pomocą opisów mimiki, drobnych gestów i zachowań, dotyku. To ciekawy zabieg, który w późniejszych dziełach zostanie doprowadzony niemal do perfekcji. Tutaj trąci to jednak według mnie sztucznością i odbiera cały rytm narracji. W dodatku siłując się ze słowem pisanym, autor zapomniał najwyraźniej o czytelniku - główny wątek fabularny jest dziwny i mocno naciągany, klimatu w zasadzie brak.
Choć da się dostrzec przebłyski późniejszej świetności, "Ukojenie" to w moim odczuciu po prostu słaba książka i niestety ogromne rozczarowanie.
Lubię McEwana, ale przez tę powieść - pomimo niewielkiej objętości - ledwo przebrnąłem. Jest cienka granica pomiędzy oryginalnością a bufonadą, i choć "Ukojenie" może jej nie przekracza, to na pewno depcze po niej całą stopą.
Angielski pisarz nigdy nie pisze wprost u uczuciach i emocjach, lecz stara się oddawać je za pomocą opisów mimiki, drobnych gestów i zachowań,...
2013-01-06
Przejmująca, wstrząsająca powieść o silnym zabarwieniu politycznym, które do dziś niewiele straciło na swej aktualności. Językowo - prawdziwy majstersztyk, jak to u Steinbecka.
Co tu dużo mówić? Pozycja obowiązkowa.
Przejmująca, wstrząsająca powieść o silnym zabarwieniu politycznym, które do dziś niewiele straciło na swej aktualności. Językowo - prawdziwy majstersztyk, jak to u Steinbecka.
Co tu dużo mówić? Pozycja obowiązkowa.
Można się o tej książce rozpisywać, można ją dogłębnie analizować, można próbować na różne sposoby charakteryzować, ale według mnie do opisu tej powieści wystarczy jeden jedyny epitet... PIĘKNA.
Opisana w niej historia dwóch bliźniąt jest wstrząsająca, rozdzierająco smutna, ale przede wszystkim PIĘKNA.
Proza Arundhati Roy jest nie mniej liryczna niż poezja, jedyna w swoim rodzaju, niezwykła, zjawiskowa... Po prostu PIĘKNA.
PIĘKNA!
Można się o tej książce rozpisywać, można ją dogłębnie analizować, można próbować na różne sposoby charakteryzować, ale według mnie do opisu tej powieści wystarczy jeden jedyny epitet... PIĘKNA.
Opisana w niej historia dwóch bliźniąt jest wstrząsająca, rozdzierająco smutna, ale przede wszystkim PIĘKNA.
Proza Arundhati Roy jest nie mniej liryczna niż poezja, jedyna w swoim...
2014-11-03
Na pewno nie można traktować tej książeczki jako pełnoprawnej powieści Dostojewskiego. To raczej garść luźnych notatek (jak sam tytuł zresztą wskazuje), niezobowiązująca publicystyka. Rosyjski pisarz opisuje swoją pierwszą podróż do Europy Zachodniej, pozwalając sobie przy tym na mnóstwo rozmaitych dygresji i anegdot.
Na pewno może to być ciekawe dla kogoś, kto interesuje się XIX-wieczną Europą, a zwłaszcza ówczesnymi stosunkami Rosja-Zachód. Do tego, choć w tak swobodnej formie może nie uświadczymy przejawów geniuszu autora, to na pewno możemy podziwiać jego błyskotliwe poczucie humoru. Można przeczytać. choć to nic więcej jak tylko przyjemna ciekawostka.
Na pewno nie można traktować tej książeczki jako pełnoprawnej powieści Dostojewskiego. To raczej garść luźnych notatek (jak sam tytuł zresztą wskazuje), niezobowiązująca publicystyka. Rosyjski pisarz opisuje swoją pierwszą podróż do Europy Zachodniej, pozwalając sobie przy tym na mnóstwo rozmaitych dygresji i anegdot.
Na pewno może to być ciekawe dla kogoś, kto interesuje...
2013-04-30
Pisząc swoją debiutancką powieść, Young podjął się szalenie trudnego zadania. "Chata" to poruszający traktat o bólu, poczuciu winy, a przede wszystkim o naturze i charakterze Boga. Niewielu jest pisarzy, którzy w tak jawny i odważny sposób podejmują tej wagi tematy. Już samo to, że Kanadyjczyk na kartkach książki wykreował cielesną, dynamiczną postać żywego Boga, niejako wkładając słowa (całe wypowiedzi!) w usta Najwyższego, mogło skończyć się dla Younga naprawdę fatalnie, z posądzeniem o herezję włącznie.
Najlepszym dowodem na klasę tej powieści jest jednak to, że została ona pokochana przede wszystkim właśnie przez światek chrześcijański. Wierzący z całego świata zachwycili się young'owską Trójcą Świętą - wyrazistą, dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach, imponującą mądrością i dobrocią.
Stylistycznie też nie można temu dziełu niczego zarzucić. Język autora jest plastyczny i bardzo zgrabny, książkę czyta się z zapartym tchem, a nawet najtrudniejsze kwestie przedstawione są w zadziwiająco klarowny sposób.
"Chata" to podnosząca na duchu i cholernie mądra opowieść o człowieku, Bogu, i łączącej ich relacji. Każdy (każdy!) powinien ją przeczytać.
Pisząc swoją debiutancką powieść, Young podjął się szalenie trudnego zadania. "Chata" to poruszający traktat o bólu, poczuciu winy, a przede wszystkim o naturze i charakterze Boga. Niewielu jest pisarzy, którzy w tak jawny i odważny sposób podejmują tej wagi tematy. Już samo to, że Kanadyjczyk na kartkach książki wykreował cielesną, dynamiczną postać żywego Boga, niejako...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-26
Proza Gabo jest dosyć specyficzna i wymaga od czytelnika trochę cierpliwości. W "Miłości..." fabuła rozwija się raczej leniwie, brak tu dynamicznej akcji (może poza przezabawną historią z papugą z początku książki), rozdziały są nieznośnie długie, a styl mocno gawędziarski. Długo nie mogłem się "wkręcić" w tę powieść i myślałem nawet czy nie odłożyć jej na półkę. Przez podobny kryzys przechodziłem już jednak parę lat temu podczas lektury "Stu lat samotności", której ukończenie dało mi ostatecznie dużą satysfakcję, więc i tym razem przemogłem się i wziąłem za czytanie.
Bardzo słusznie postąpiłem.
"Miłość..." w sposób nietypowy i bardzo intrygujący podchodzi do, wydawałoby się, zgranych już nieco zagadnień miłości, namiętności i małżeństwa. Czy można kochać więcej niż jedną kobietę? Czy istnieje wieczna miłość? Czy możliwe jest małżeństwo bez miłości? Te i inne pytania zadaje w tej powieści autor, dając zarazem błyskotliwe, choć czasem niepełne odpowiedzi.
Ciekawe jest też to, że marquezowski Romeo, Florentino Ariza, to w gruncie rzeczy ponury, egocentryczny, lubieżny staruch. Teoretycznie sympatia jest ostatnią rzeczą, jaką może budzić w czytelniku tego typu persona. A jednak z jakiegoś powodu jakby "kibicowałem" mu w tej pogoni za kobietą, którą uważał za miłość swego życia. Z czego to wynikało? Wygląda na to, że niejako dałem się złapać na ten sam haczyk, co dziesiątki kobiet w życiu tego małomównego mężczyzny z wypomadowanymi wąsami - ulitowałem się nad nim. Iście mistrzowski trick kolumbijskiego pisarza.
Proza Gabo jest dosyć specyficzna i wymaga od czytelnika trochę cierpliwości. W "Miłości..." fabuła rozwija się raczej leniwie, brak tu dynamicznej akcji (może poza przezabawną historią z papugą z początku książki), rozdziały są nieznośnie długie, a styl mocno gawędziarski. Długo nie mogłem się "wkręcić" w tę powieść i myślałem nawet czy nie odłożyć jej na półkę. Przez...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-04
Zabawna? Może tak, ale też rozdzierająco smutna. Piękna? Pewnie, ale zarazem odpychająca.
"Suttree" to wyjątkowa powieść. Nie posiada fabuły jako takiej, jest to raczej zbiór luźno powiązanych epizodów z życia Corneliusa Suttree'ego, rybaka z Knoxville w Tennessee, oraz całej rzeszy jego wątpliwego sortu znajomków - wariatów, pijaków, ślepców, nędzarzy, prostytutek i pewnego młodego wielbiciela arbuzów. Jednak z tej całej barwnej menażerii to ponury, małomówny Suttree jest najbardziej intrygującą postacią powieści. Pełen głęboko skrywanego bólu, goryczy, ale też jakiejś niewytłumaczalnej godności i pierwotnego magnetyzmu.
McCarthy to mistrz niedopowiedzeń. To jego charakterystycznie lakoniczny, męski, a zarazem dziwnie poetycki styl stanowi o głównej sile książki. Czy chodzi o pełen szacunku opis majestatycznej, potężnej burzy, mętne wspomnienie pijackiej burdy, czy narkotykowe halucynacje - na każdej stronie da się wyczuć geniusz autora.
Przy tym wszystkim trzeba jednak powiedzieć, że gdybym miał użyć do opisania tej powieści tylko jednego słowa, zdecydowałbym się na... "trudna". Duszna atmosfera, depresyjny klimat, naturalistyczne opisy, mnogość wątków i niełatwych do zaszufladkowania postaci oraz objętość (ponad 600 stron) sprawią, że książka wymęczy, znuży, a nie jednego pewnie pokona. Niewątpliwie trzeba poświęcić jej dużo czasu i jeszcze więcej cierpliwości... Czy warto?
Warto.
Zabawna? Może tak, ale też rozdzierająco smutna. Piękna? Pewnie, ale zarazem odpychająca.
"Suttree" to wyjątkowa powieść. Nie posiada fabuły jako takiej, jest to raczej zbiór luźno powiązanych epizodów z życia Corneliusa Suttree'ego, rybaka z Knoxville w Tennessee, oraz całej rzeszy jego wątpliwego sortu znajomków - wariatów, pijaków, ślepców, nędzarzy, prostytutek i...
2014-10-20
Uwielbiam prozę Austera. Za świetny, oszczędny styl, za niewymuszony, dyskretny humor, za naturalność. I za jego kunsztowną grę niedopowiedzeniami - bo choć nic nigdy nie wykłada czytelnikowi na talerzu, z drugiej strony niczego też na siłę nie gmatwa. Rzadka umiejętność u współczesnych pisarzy.
"Trylogia Nowojorska" to trzy (na pozór?) nie powiązane ze sobą opowiadania detektywistyczne, w których liczy się wszystko oprócz samej zagadki. Bawiąc się konwencją powieści sensacyjnej, Auster prowadzi złożone, ale fantastycznie intuicyjne rozważania nad poczuciem (nie)własnej tożsamości.
Znakomita literatura.
Uwielbiam prozę Austera. Za świetny, oszczędny styl, za niewymuszony, dyskretny humor, za naturalność. I za jego kunsztowną grę niedopowiedzeniami - bo choć nic nigdy nie wykłada czytelnikowi na talerzu, z drugiej strony niczego też na siłę nie gmatwa. Rzadka umiejętność u współczesnych pisarzy.
"Trylogia Nowojorska" to trzy (na pozór?) nie powiązane ze sobą opowiadania...
2014-09-18
"Niehalo", czyli Cierpienia Młodego Białostoczanina.
Książka zaczyna się jak sprawnie napisana, ale dość sztampowa historyjka o frustracjach współczesnego polskiego studenta. Za małe mieszkanie, kłótnie w domu, problemy z dziewczyną, praca do bani, brak perspektyw, a tak w ogóle to politycy kłamią, a UE wcale nie takie fajne, jak je malują. Autor ostro, celnie i dowcipnie punktuje polskie przywary, ale przecież to wszystko już gdzieś słyszeliśmy. Do tego po kilkudziesięciu stronach nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wszystko idzie w kierunku nikomu niepotrzebnego festiwalu złośliwości.
Sarkazm - narzędzie, z którego tak lubimy korzystać, a przecież nie ma chyba mniej konstruktywnej formy krytyki.
Na szczęście Karpowicz ma - jak się okazuje - zbyt bujną wyobraźnię, by dać się czytelnikowi zanudzić. W drugiej części powieści rozpoczyna się szalona jazda bez trzymanki. Rzeczywistość ma czkawkę, granica między wizją a jawą zaciera się, a czytelnik zostaje rzucony w chaotyczny wir myśli, odczuć i (braku?) zdarzeń. "Niehalo" z przewidywalnej, konwencjonalnej historyjki zamienia się nagle w jeden wielki bałagan, w teatr absurdu z marszałkiem Piłsudskim oraz księdzem Popiełuszko w rolach głównych.
I znowu - gdy tylko zacząłem ponownie odczuwać irytację kierunkiem obranym przez autora, gdy kompletnie zamotałem się w feerii pozornie losowych zdarzeń - koniec części drugiej, początek części trzeciej, i nagle elementy układanki zaczynają powoli układać się w (całkiem pomysłową!) całość.
Debiut literacki Karpowicza ma swoje wady. Książka drażniła mnie swoją bezczelnością, hektolitrami bez umiaru wylewanej żółci, a przede wszystkim tą nieco zbyt banalną, za bardzo zgraną białostocką wersją weltschmerz. Ale mimo tych kilku minusów trzeba powiedzieć, że "Niehalo" jest de facto całkiem halo - to zręcznie skomponowana, efektowna powieść, którą na pewno zapamiętam. Ciekaw jestem innych dzieł Karpowicza.
"Niehalo", czyli Cierpienia Młodego Białostoczanina.
Książka zaczyna się jak sprawnie napisana, ale dość sztampowa historyjka o frustracjach współczesnego polskiego studenta. Za małe mieszkanie, kłótnie w domu, problemy z dziewczyną, praca do bani, brak perspektyw, a tak w ogóle to politycy kłamią, a UE wcale nie takie fajne, jak je malują. Autor ostro, celnie i dowcipnie...
2013-12-30
Byłem na tę "Tequilę" trochę nakręcony. Vargi wcześniej nie czytałem, ale już słyszałem to i owo (samy pozytywy), a ta krótka powieść zapowiadała się wyjątkowo ciekawie. Lider punkowej kapeli nad grobem kumpla-bębniarza? Strumień świadomości? Finał konkursu Nike? Toż to coś specjalnie dla mnie!
Niestety, trochę się przejechałem na tych wybujałych oczekiwaniach. Pierwszy dzwonek alarmowy rozległ się w moich uchu, kiedy na drugiej stronie po raz trzeci użyte zostało słowo "kaszana". Ja rozumiem, że język ma być prawdziwy, "żywy". Potoczne sformułowania, wstawki z angielskiego, wulgaryzmy - w porządku, nie mam nic przeciwko. Ale z pojęciem! Czy nie ma w języku polskim (choćby i potocznym polskim) jakiegoś synonimu słowa "bend"? Ot, choćby i w pierwszym akapicie użyłem słowa "kapela". A mógłbym napisać też grupa, skład, formacja, załoga, ekipa, zespół! Szanowny pan narrator, znający się przecież na muzyce, niewątpliwie sporo o niej czytający, tekściarz w dodatku, mógłby chyba znać i używać kilku z tych słówek. Kolejnym takim przykładem jest "kaska" - po dwudziestu stronach nie mogłem już patrzeć na to idiotyczne określenie. Być może autor celowo chciał przesycić tekst tego rodzaju zwrotami, piętnując w ten sposób swego rodzaju prymitywizację języka... Jeśli tak - zwracam honor, nie wychwyciłem tego zabiegu.
Kolejnym moim problemem z "Tequilą" jest to, na co nastawiałem się chyba najbardziej - muzyka "od kuchni". Nie jestem pewien, czy powieść po prostu szybko się zestarzała, czy też od początku była nieco naiwna, ale wszelkie odniesienia do "muzy" i rynku muzycznego trącą nieco płytkim podejściem i zastanawiającym brakiem zrozumienia dla niuansów sceny. Od kiedy to muzyka dzieli się na "dałnerskie smęty", "techniaweczkę", "mejnstrimowy szit" oraz wspaniałą, niezależną "ambitną muzę" naszego bohatera? O przepraszam, są jeszcze wykrzykujące "jumajlord" bezmózgie metaluchy.
Ale żeby nie było tak całkiem na "nie", znalazłem też przecież kilka pozytywów. Nie ulega wątpliwości, że energiczna proza Vargi aż kipi od różnego rodzaju cudacznych pomysłów, niekiedy całkiem niebanalnych. W tej niewielkiej objętościowo książeczce pisarz zgrabnie skacze z tematu na tematu, nie boi się kontrowersji, prowokuje, bawi, zaskakuje. Nie podobał mi się język "Tequili", jak również do bólu stereotypowe podejście do kwestii muzyki (jakże ważnej przecież dla powieści), ale na pewno pomysłowość, odwaga i wyobraźnia autora są zdecydowanie intrygujące. Niewykluczone, że za jakiś czas spróbuję innej jego pozycji, w nadziei, że tym razem bardziej przypadnie mi ona do gustu.
Byłem na tę "Tequilę" trochę nakręcony. Vargi wcześniej nie czytałem, ale już słyszałem to i owo (samy pozytywy), a ta krótka powieść zapowiadała się wyjątkowo ciekawie. Lider punkowej kapeli nad grobem kumpla-bębniarza? Strumień świadomości? Finał konkursu Nike? Toż to coś specjalnie dla mnie!
Niestety, trochę się przejechałem na tych wybujałych oczekiwaniach. Pierwszy...
2012-09-21
Ojcowie-założyciele awangardowej grupy poetyckiej "bebechorealistów" - Ulisses Lima i Arturo Belano, czyli tytułowi "dzicy detektywi" - ruszyli w podróż śladami zapomnianej meksykańskiej poetki z lat dwudziestych, niejakiej Cesarei Tinajero.
Ich niewytłumaczalna fascynacja tą kobietą, o której nie wiedzieli praktycznie nic (nigdy nie widzieli nawet żadnego jej wiersza!), wydała mi się z początku dziwna i nieracjonalna, wręcz bezsensowna. Jednak po przeczytaniu paruset stron z zaskoczeniem spostrzegłem, że oto ja sam obsesyjnie starałem się poznać każdy możliwy szczegół z życia duetu Lima-Belano. Z uporem godnym lepszej sprawy brnąłem przez kolejne strony pełne mętnych, niepełnych, często bełkotliwych i niezrozumiałych wspomnień znajomych, kochanek, wrogów i przyjaciół tych dwóch poetów, a wszystko po to, aby tylko poznać jakiś kolejny detal z ich życia, pozornie nieistotny element ich osobowości i dodać to do posiadanej już, szczątkowej wiedzy na ich temat. Chłonąłem zwierzenia ich najbliższych, z uwagą wczytywałem się w relacje najróżniejszych przypadkowych ludzi, których los skrzyżował się z losami któregoś z zagadkowych bebechorealistów. Rozpaczliwie poszukiwałem każdej dostępnej informacji z ich życia, starając się zrozumieć: co? jak? dlaczego? Wyruszyłem śladami Limy i Belana, tak jak oni wyruszyli śladami Cesarei Tinajero.
Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, na czym polega magia prozy Bolaño... Faktem jest jednak, że to obszerne, trudne dzieło wciągnęło mnie jak niewiele innych. Nie jest to na pewno lekka i przyjemna historia na jeden wieczór. Ta powieść jest jak wyzwanie rzucone czytelnikowi, jak zaproszenie do szalonej gry. Może ona naprawdę wymęczyć, nie obiecując wcale nic w zamian. Pod tym względem bardzo przypomina mi kultową "Grę w klasy" Cortazara. Gorąco polecam każdemu, kto nie szuka w literaturze jedynie prostej, bezrefleksyjnej rozrywki.
Ojcowie-założyciele awangardowej grupy poetyckiej "bebechorealistów" - Ulisses Lima i Arturo Belano, czyli tytułowi "dzicy detektywi" - ruszyli w podróż śladami zapomnianej meksykańskiej poetki z lat dwudziestych, niejakiej Cesarei Tinajero.
Ich niewytłumaczalna fascynacja tą kobietą, o której nie wiedzieli praktycznie nic (nigdy nie widzieli nawet żadnego jej wiersza!),...
2013-04-03
Osadzone w kalifornijskiej dolinie Salinas (znanej już czytelnikowi z takich powieści jak "Myszy i ludzie" czy "Na wschód od Edenu"), traktujące o życiu prostych ludzi, ludzi pracy; historie zawarte w tym zbiorze są na wskroś "steinbeckowskie" i stanowią świetny przykład stylu i możliwości autora. Nie wszystkie opowiadania przypadły mi do gustu, ale znaleźć można tu pozycje ocierające się o prawdziwy geniusz (boleśnie melancholijne "Jarzmo" czy urzekający "Kasztanek"). Lektura, z której każdy wyciągnie coś dla siebie.
Osadzone w kalifornijskiej dolinie Salinas (znanej już czytelnikowi z takich powieści jak "Myszy i ludzie" czy "Na wschód od Edenu"), traktujące o życiu prostych ludzi, ludzi pracy; historie zawarte w tym zbiorze są na wskroś "steinbeckowskie" i stanowią świetny przykład stylu i możliwości autora. Nie wszystkie opowiadania przypadły mi do gustu, ale znaleźć można tu pozycje...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-01-19
Życie to opowieść. Możesz wybrać swoją opowieść. Opowieść z Bogiem to lepsza opowieść.
To, według słów samego Martela, "Życie Pi" w telegraficznym skrócie. Pomysłowa i zręcznie napisana historia o małym hinduskim chłopcu, dużym złośliwym kocie i ich wspólnej podróży przez Pacyfik. Książka, w której wyławia się gołymi rękami żółwie, na środku oceanu zderzają się szalupy dwóch niewidomych rozbitków, a niedaleko stamtąd dryfuje sobie mięsożerna wyspa. Nieprawdopodobne, mówisz?
Wierz sobie w co chcesz.
Życie to opowieść. Możesz wybrać swoją opowieść. Opowieść z Bogiem to lepsza opowieść.
To, według słów samego Martela, "Życie Pi" w telegraficznym skrócie. Pomysłowa i zręcznie napisana historia o małym hinduskim chłopcu, dużym złośliwym kocie i ich wspólnej podróży przez Pacyfik. Książka, w której wyławia się gołymi rękami żółwie, na środku oceanu zderzają się szalupy...
2014-01-12
Pogranicze Izraela, tuż przy granicy z Libanem. Niewielkie miasteczko, niemal codziennie rozrywane przez rakiety Hezbollahu. Rodzina marokańskich imigrantów.
Książka Shilo intryguje już chociażby przez wzgląd na całą tę otoczkę. Bo ile wiemy o takim Izraelu? Ile tak naprawdę wiemy o całym Półwyspie Arabskim? Czasami zobaczy się w telewizji urywek z płaczącymi palestyńskimi dziećmi albo zdjęcie zbombardowanej syryjskiej dzielnicy... Ale półleżąc na kanapie z puszką Kasztelana Niepasteryzowanego w ręku łatwo zapomnieć, że przecież żyją tam LUDZIE. Nie dramatyczne obrazy, nie przejaskrawione, pełne patetycznego tragizmu postaci, ale normalni, żywi ludzie. I w tej powieści to właśnie było dla mnie najciekawsze - facet sprzedający smaczne falafele, rozmowa pracownic żłobka przy popołudniowej kawie, dzieciak kombinujący skąd wziąć pieniądze na kino.
Do tego zdecydowanie na plus mocna, intensywna proza autorki. Powiedz "czarna rozpacz", a w mojej głowie natychmiast pojawi się obraz siedzącej samotnie w bramce, dłubiącej w ziemi Simony... To najlepiej świadczy o talencie do operowania słowem izraelskiej pisarki.
Stety czy niestety, na tym nie koniec. Jest jeszcze jej odważny (zbyt odważny?), zamaszysty koncept - rozpisana na pięć głosów historia wielkiej straty i wielkiego kłamstwa. Mas'ud, król falafela, nie żyje.
Opowieści owdowiałej żony i osieroconych dzieci momentami potrafią naprawdę chwycić za serce. Jak zachwycająco smutna bajka Eti albo cudowna bezpretensjonalność Dudiego. A jednak w tym kwintecie niektóre z głosów wydają mi się niestety odrobinę fałszować. Zwłaszcza postaci Kobiego i Itzika są w moim odbiorze dziwne, nienaturalne. Być może po prostu nie potrafię się z nimi utożsamić, ale czytając ich historie miałem wrażenie, że Shilo nieco przesadziła, zagalopowała się.
Przedobrzyła z przyprawami do zupełnie smacznego skądinąd hummusu.
Ale mniejsza z tym, yalla! Nie ma bowiem co się skupiać na jednym czy drugim zgrzycie. Choć nie obyło się bez 'ale', "Krasnoludki nie przyjdą" to interesująca, wyrazista lektura, na pewno na długo ją zapamiętam. Przeczytaj.
Pogranicze Izraela, tuż przy granicy z Libanem. Niewielkie miasteczko, niemal codziennie rozrywane przez rakiety Hezbollahu. Rodzina marokańskich imigrantów.
Książka Shilo intryguje już chociażby przez wzgląd na całą tę otoczkę. Bo ile wiemy o takim Izraelu? Ile tak naprawdę wiemy o całym Półwyspie Arabskim? Czasami zobaczy się w telewizji urywek z płaczącymi palestyńskimi...
2014-01-07
"Hokus pokus", pseudo-autobiografia weterana wojny w Wietnamie i wielu skomplikowanych związków z kobietami, to dzieło przemyślane i dojrzałe, będące zarówno boleśnie gorzkim lamentem nad ludzką naturą, jak i powieścią pełną ciętego humoru, luzu i charakterystycznej dla autora swady. Takie rzeczy tylko u Vonneguta!
Niemal czterdzieści lat od debiutu, a stary mistrz wciąż w formie.
"Hokus pokus", pseudo-autobiografia weterana wojny w Wietnamie i wielu skomplikowanych związków z kobietami, to dzieło przemyślane i dojrzałe, będące zarówno boleśnie gorzkim lamentem nad ludzką naturą, jak i powieścią pełną ciętego humoru, luzu i charakterystycznej dla autora swady. Takie rzeczy tylko u Vonneguta!
Niemal czterdzieści lat od debiutu, a stary mistrz wciąż w...
2013-12-27
Sagę "Wiedźmina" przeczytałem po raz pierwszy jeszcze w czasach - jak to się teraz mówi - "gimbazy". Już wtedy wyczułem, że proza Sapkowskiego znacznie różni się od czytywanych wówczas przeze mnie "Eragonów", "Kręgów Magii" i innych tego typu serii. Przygody Geralta bardzo mi się spodobały i silnie podziałały na moją wyobraźnię, ale zdawałem sobie chyba sprawę z tego, że jest w tych książkach coś więcej, czego nie do końca rozumiałem.
Fascynacja młodzieżową literaturą fantasy wkrótce przeszła, przeszedłem do innego rodzaju dzieł. Z biegiem czasu zacząłem - w czym chyba nie jestem wyjątkiem - nieco z góry traktować gatunek fantasy; sądziłem, że tego typu powieści nie umywają się do moich "ambitnych" i "wyrafinowanych" lektur. Moje odległe, "gimbazjalne" odczucia w stosunku do prozy Sapkowskiego sprawiły jednak, że postanowiłem odświeżyć sobie tę serię. Zabrałem się do niej chronologicznie, na pierwszy ogień poszedł więc zbiór wczesnych opowiadań - "Ostatnie życzenie".
Po lekturze mogę już sobie śmiało odpowiedzieć, na czym polega różnica pomiędzy światem Sapkowskiego, a pozostałymi czytanymi przeze mnie parę lat temu opowiastkami o elfach i krasnoludach - saga "Wiedźmin" to nie jest młodzieżowe fantasy, to literatura dla dorosłych.
W tym świecie nie ma prostego, bajkowego podziału na białe i czarne. Geralt musi ciężko pracować, aby mieć z czego żyć. Największe niebezpieczeństwo grozi mu często nie ze strony zębatych bestii, ale na pozór przychylnych mu ludzi. Elfy są zmuszone do wyboru między wygnaniem a próbą asymilacji w nieprzychylnie nastawionym, separatystycznym społeczeństwie. W tych kilku opowiadaniach Sapkowski w dojrzały, ciekawy sposób podjął trudne tematy bólu, cierpienia, segregacji rasowej, destrukcyjnych właściwości miłości, problem tzw. mniejszego zła... A jak do tego dochodzą jeszcze liczne interesujące nawiązania do kultury słowiańskiej oraz cięty czarny humor, to otrzymujemy przepis na piękną i mądrą rozrywkę.
Nie ma co zwlekać, wkrótce biorę się do kolejnych dzieł z serii o białowłosym wiedźminie.
Sagę "Wiedźmina" przeczytałem po raz pierwszy jeszcze w czasach - jak to się teraz mówi - "gimbazy". Już wtedy wyczułem, że proza Sapkowskiego znacznie różni się od czytywanych wówczas przeze mnie "Eragonów", "Kręgów Magii" i innych tego typu serii. Przygody Geralta bardzo mi się spodobały i silnie podziałały na moją wyobraźnię, ale zdawałem sobie chyba sprawę z tego, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-25
"Monsieur Pain" to coś jak thriller napisany przez poetę. Dziwny, klimatyczny, pełen niedopowiedzeń... Intryga schodzi tutaj na dalszy plan, sny mieszają się z rzeczywistością, a wszystko to na tle deszczowego Paryża z lat trzydziestych. Powieść niewątpliwie interesująca, choć raczej nie polecam czytelnikom nie obeznanym już trochę ze specyficzną prozą Bolaño.
"Monsieur Pain" to coś jak thriller napisany przez poetę. Dziwny, klimatyczny, pełen niedopowiedzeń... Intryga schodzi tutaj na dalszy plan, sny mieszają się z rzeczywistością, a wszystko to na tle deszczowego Paryża z lat trzydziestych. Powieść niewątpliwie interesująca, choć raczej nie polecam czytelnikom nie obeznanym już trochę ze specyficzną prozą Bolaño.
Pokaż mimo to
Zazwyczaj staram się, aby moje opinie na tym serwisie były możliwie krótkie i zwięzłe. Nie nazwałbym tego recenzjami; są to raczej notki, które mają mi pozwolić podsumować sobie oraz lepiej zapamiętać swoje odczucia i przemyślenia na temat danej książki. Możliwość polecania/odradzania powieści innym miłośnikom literatury też jest dla mnie cenna, choć to raczej drugorzędny cel mojej pisaniny na LubimyCzytać.
W przypadku "Dzieci Północy" pojawia się jednak problem. Bo jak zwięźle podsumować 600-stronnicowe dzieło, w którym liczy się bez mała każde słowo? Narrator i główny bohater, Salim Sinai, mówi tak:
"Jestem sumą wszystkiego, co się przede mną zdarzyło, wszystkiego czym byłem co widziałem czego dokonałem, wszystkiego, co-mnie-uczyniono... Jestem tym, co się zdarzy po moim odejściu, a co by się nie zdarzyło bez mojego przyjścia... żeby mnie zrozumieć, trzeba połknąć cały świat".
Rushdie jest powieściopisarzem totalnym - na pograniczu fikcji i rzeczywistości wykreował swój żywy, pełnokrwisty świat, będący formą skończoną w każdym możliwym aspekcie. Nie będę nawet próbował odpisywać uniwersum "Dzieci Północy", tak bogatego w drobne szczegóły i wielkie idee, dosadność i obłędnie "podskórną", subtelną symbolikę. Moje ograniczone umiejętności władania językiem stawiają mnie na z góry przegranej pozycji wobec dzieła brytyjsko-hinduskiego mistrza. Wszystko, na co mnie stać, to kilka luźnych, nieco oderwanych od kontekstu przemyśleń odnośnie niedawna skończonej przeze mnie powieści.
Przede wszystkim od razu wyjaśnię, czemu - pomimo moich zachwytów nad kunsztem autora - nad tą oceną nie widnieje 10 czerwonych gwiazdek. Wynika to z tego, że na ogół nie szukam w literaturze wielkiej historii czy polityki. Cenię sobie podejście minimalistyczne, jednostkowe, od makro zdecydowanie wolę mikro. Zamaszyste, ambitne dzieła opisujące historie całych państw i narodów zazwyczaj z miejsca mnie odrzucają. Rushdie jest zaś wbrew pozorom pisarzem na wskroś upolitycznionym, a już sam główny koncept "Dzieci Północy" - chłopiec będący niejako klamrą łączącą "stare" i "nowe" Indie - warunkuje tego rodzaju podejście. W tej powieści Indira Gandhi jest bohaterką niemal równie istotną jak tytułowe Dzieci, a na przebieg fabuły w tym samym stopniu wpływają pomysły i decyzje Salima, co np. odłączenie się Pakistanu. Komuś to może pasować, mi konieczność połapania się (a przynajmniej podjęcia próby) w piekielnie złożonym, skomplikowanym środowisku politycznym Indii trochę przeszkadzała w ogólnym odbiorze tej powieści.
Ale obok faktów, konfliktów zbrojnych i polityków popijających własne siuśki, "Dzieci Północy" mają też swoje drugie dno, swoją fantastyczną orientalną magię. Ten "magiczny" pierwiastek w prozie Rushdie'ego to jedna z najlepszych rzeczy, jakie miałem okazję doświadczyć w literaturze. Nie chcę nikomu psuć zabawy z odcyfrowywania genialnie pokrętnych, powtarzających się symboli, więc powiem tylko:
nos i kolana, kolana i nos.
O warsztacie pisarza nie ma co się nawet rozpisywać, Rushdie ze swoim żywym, plastycznym piórem nie ma najmniejszych problemów, by od razu wciągnąć czytelnika w sam środek swojej ekscytującej opowieści.
Mam też wrażenie, że bardzo niedocenianym elementem powieści jest jej wspaniały, przyrodzony komizm. Wschodni, gawędziarski styl snucia historii, bogactwo cudownie niedoskonałych postaci i swego rodzaju dystans do własnego dzieła - wszystko to sprawia, że przy lekturze często nie mogłem powstrzymać się od głośnego śmiechu.
"Dzieci Północy" po prostu trzeba przeczytać, koniec kropka.
Zazwyczaj staram się, aby moje opinie na tym serwisie były możliwie krótkie i zwięzłe. Nie nazwałbym tego recenzjami; są to raczej notki, które mają mi pozwolić podsumować sobie oraz lepiej zapamiętać swoje odczucia i przemyślenia na temat danej książki. Możliwość polecania/odradzania powieści innym miłośnikom literatury też jest dla mnie cenna, choć to raczej drugorzędny...
więcej Pokaż mimo to