-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik234
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
Biblioteczka
2015-12-28
2015-12-13
Byłam ja, był mój najlepszy kumpel, był Gruby, był Wąski i był nawet Mały. Te ksywki się chyba nie zmieniają. Zmieniają się podwórka, piłki i odzywki. Bo w naszych, myślę, było mniej przekleństw, niż na dzisiejszych Stamford Bridge czy Camp Nou pod szarym krakowskim blokiem. Te piętnaście lat temu na Śląsku wiele rzeczy wydawało nam się wielkich. Na przykład to nasze boisko, na którym nie było trawy, tylko skopana ziemia, parę dołków i trzepak, który był najlepszą zaimprowizowaną bramką w świecie. Boisko to otaczał wysoki na dwa i pół metra płot pokryty brązowym odłażącym lakierem. Bez trudu się na niego wdrapywaliśmy po skończonych rozgrywkach i zastanawialiśmy się, kto w przyszłości zostanie wielkim piłkarzem w Realu czy Barcelonie. Nigdy nie byłam to ja, jedyna dziewczyna w grupie chłopaków zawsze ma ciężko, ale i moje ambicje takie nie były. Kiedy się miało te pięć czy osiem lat ważne były wygodne buty, miażdżący skład i popołudniowe mecze. Tych prawdziwych z dzieciństwa niewiele pamiętam. Były jakieś nierzeczywiste, kiedy mieszkało się niemalże na końcu świata z jednym sklepem za rogiem i przystankiem, z którego odjeżdżał autobus „do miasta”. Ale nieważne były wtedy metropolie, a najlepszym piłkarzem na świecie jawił się wówczas w moich oczach Puyol. Mecze, które zaczęły się liczyć obejrzałam dopiero parę lat później z tatą, a następnie z kumplem słuchając hiszpańskiego komentarza czy w barze oraz na zlocie kibiców. W futbolu ważna jest czerwona kartka, silny napastnik czy gol strzelony w doliczonym czasie, ale jeszcze ważniejsza jest cała reszta.
Przemysław Rudzki, czyli dziennikarz nc+, głos znajomy z ligi angielskiej, autor English Breakfast w Przeglądzie Sportowym, gość tegorocznych krakowskich Targów Książki, ale i rewelacyjny pisarz jak się okazuje. W „Futbolu i całej reszcie” snuje historię wciągającą, nostalgiczną i przepełnioną zapewne wieloma własnymi doświadczeniami z piłką nożną. Doczekałam się w końcu tej stosunkowo niewielkich rozmiarów książki o podwórkowym życiu, śląskich rzeczywistościach, dorastaniu i pierwszych dziewczynach. Pierwszych wygranych i pierwszych porażkach. O meczach, którymi odmierza się czas. Bo dawno, dawno temu ani Przemysław Rudzki, ani ja, nie mieliśmy pełnego pakietu programów sportowych. Mecz był świętem. Paręnaście lat minęło, a mecz świętem wciąż jest.
Akcja toczy się w Czeladzi. Śląsk, Zagłębie, podwórko w latach osiemdziesiątych. Nie ma wielu perspektyw. Świat jest jakiś taki mały, a wszyscy ojcowie pracują w kopalniach. To telewizja, zdjęcie w gazecie czy pierwszy komputer u kolegi w bloku stwarzają okazję do zobaczenia czegoś nowego, czegoś wielkiego i nieznanego. Za każdymi drzwiami w blokowisku kryje się inna historia, ta normalna czy ta patologiczna. Chłopcy przyjaźnią się odkąd pamiętają. Połączyła ich piłka, później szkoła, dziewczyna, aż wreszcie dorosłe życie. To, jak się okazuje, nie jest ani trochę przewidywalne, nie rządzi się żadnymi zasadami, a i nic nie jest w nim pewne. Futbol jest stałą. Bo choćby świat się walił w posadach, to nic nie zmieni faktu, że następna środa będzie pucharowa, w piątek będziemy mogli obejrzeć Ekstraklasę, a w sobotę zacznie się kolejka w Anglii.
„Słodko–gorzka autobiografia pokolenia dzisiejszych 30– i 40–latków”, mówi mi okładka. PRLu pamiętać nie mogę, piłkarzem nigdy być nie chciałam, a dziś dobijam raczej dwudziestki niż czterdziestki. Pomimo to „Futbol i cała reszta” jest jedną z lepszych tegorocznych premier, jakie miałam okazję poznać. Rzeczywistość przedstawiona przez Rudzkiego nie jest mi zupełnie nieznana, nie jest jaką abstrakcją, bo po części mogę wyobrazić sobie taki świat. Ba, sama dorastałam na takim boisku. Gdzieś poza wielkim miastem, upływem czasu i dzisiejszym konsumpcjonizmem. Ja też chodziłam „na komputer” do kolegi, żywiłam się kanapkami zrobionymi przez jedną z mam dla całego podwórka i podziwiałam nowe korki Wąskiego, których wszyscy mu zazdrościli. Dziś Śląsk jest inny, osiedla również, a dzieciaki marzą o tym, by grać na wielkich stadionach z Ronaldo czy Messim, tak jak my dawniej chcieliśmy kopać piłkę z Puyolem.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Byłam ja, był mój najlepszy kumpel, był Gruby, był Wąski i był nawet Mały. Te ksywki się chyba nie zmieniają. Zmieniają się podwórka, piłki i odzywki. Bo w naszych, myślę, było mniej przekleństw, niż na dzisiejszych Stamford Bridge czy Camp Nou pod szarym krakowskim blokiem. Te piętnaście lat temu na Śląsku wiele rzeczy wydawało nam się wielkich. Na przykład to nasze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-30
Jeśli chodzi o gatunki literackie czy pokolenia pisarzy, to są tacy, których nie podrobisz. Choćbyś nie wiem jak się starał, nie oszukasz pióra oraz kunsztu mistrza. Moim osobistym mistrzem jest Król Grozy (koniecznie dużymi literami), Stephen King. Siedzi mi on już gdzieś za skórą od lat, wciąż zachwyca, wciąż przeraża i wciąż motywuje. Bo chciałabym pisać tak cudownie jak on, bo chciałabym mieć takie wyczucie i chciałabym tak lekko i z przekonaniem lania wody, snuć historie. Bo wiesz, Czytelniku, ja mam do niego taką troszkę słabość i nawet kiedy mówią, że ta nowa książka jest zupełnie w nie jego stylu, to ja i tak jestem zakochana. Ważne, by dobrze wybrać swojego mistrza. Daje to tego kopa motywacji, energii i zapału, a kupując jego nową książkę mamy wrażenie dobrze wydanych „hajsów”, bo dostaliśmy je od mamy, babci czy zarobiliśmy je sami. I tak jak Stephen jest Mistrzem Horroru, tak Charlotte Brontë jest Mistrzynią klasyki literatury angielskiej. Wyobraźcie sobie, że ktoś porywa się na dokończenie pozostawionych przez nią szkiców nowej powieści. Szalone, prawda? Mój sceptycyzm sięga granic, a sama mam nadzieję, że przed moim Mistrzem jeszcze wiele pracowitych lat i udanych powieści.
Charlotte Brontë stworzyła typowego XIX-wiecznego łobuza. Aleksander Ashworth, hulaka, próżniak, prowadzący na ówczesne realia konsumpcyjny styl życia. Postanawia się ustatkować ze względu na pannę Wharton. Państwo już Ashworth rozpoczynają wspólne, dość standardowe życie do czasu, gdy kobieta umiera, pozostawiając Aleksandra z malutką jeszcze córką. Po niedługim czasie mężczyzna odsyła ją na pensję, a gdy ta wraca, jest już kobietą, dojrzałą, rozsądną i gotową do bywania w towarzystwie. Opowieść się urywa, a po wielu latach na nowo podejmuje ją Dorota Combrzyńska-Nogala. Mary Ashworth nie jest pełnokrwistą XIX-wieczną bohaterką, lecz niewiele jej brakuje. Polska autorka ożywia pannę Ashworth i proponuje czytelnikowi iście brontë’owskie wrażenia.
Kim jest bohaterka Charlotte Brontë? To dziewczyna odważna, niezależna i pracowita, taka, która wie jak o siebie zadbać i na przekór konwenansom podejmuje działania, prędzej czy później uwikłana w zwykle kontrowersyjny romans. Jane Eyre, upraszczając. Mam do niej ogromny sentyment, a Mary bardzo mi ją przypomina. Ten ledwie zalążek powieści w wykonaniu Angielki rozpoczął w głowie Combrzyńskiej-Nogali historię o zdradzie w rodzinie, walce o majątek, czarnych charakterach i wreszcie zmaganiach oraz pierwszej samodzielności młodej kobiety. Wszystko, co u Charlotte było najlepsze, zostało powtórzone. Brontë ze swoim charakterystycznym językiem, wyważonym słowem i opowieścią o mocnej kobiecej przyjaźni, to oczywiście nie to samo, co „Chcę wszystko”. Polska autorka nie tyle naśladuje styl angielskiej pisarki, co stara się odtworzyć w konstrukcji, słowie, subtelnych gestach czy zakrawających na ironię wypowiedziach. Robi to dobrze, klimat się tworzy, lecz od czasu do czasu coś zgrzyta. Bo język czasem może zbyt nowoczesny, scena nieco przesadzona, a może i to wyznanie miłości niewyczerpujące. Miłość w stylu Brontë – szybka, burzliwa, namiętna i na zawsze. Czy to wszystko tu było? Niekoniecznie. Lecz kto dałby radę w pełni usatysfakcjonować wielbiciela klasyki?
Losy bohaterów stworzonych lata temu i dziś są fascynujące. W tej nietypowej, niecodziennej i stworzonej na nowo wersji. Podjęcie jej przez Dorotę Combrzyńską-Nogalę było nie lada wyzwaniem, z jednej strony usłyszeć można by było, że takich rzeczy się po prostu nie robi. Że profanacja. To byłyby krzyki tych najbardziej zagorzałych wielbicieli klasyki. Ja jednak powiem: do dzieła! Bo sama przez tą opowieść przyjemnie płynęłam, a i czasem zastanawiałam się, że może ten język nieco przystępniejszy niż u samej Brontë. „Chcę wszystko” było ciekawą przygodą, ale jak sądzę, również swego rodzaju eksperymentem. Po części udanym i przyjemnie zaskakującym. Czekam teraz na powieść polskiej autorki w podobnych klimatach. W stylu bardziej już swoim niż tym czysto wiktoriańskim, lecz również z pięknymi sukniami, okazałymi posiadłościami, takimi jak Thronfield, Ashworthami czy innymi Rochesterami.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Jeśli chodzi o gatunki literackie czy pokolenia pisarzy, to są tacy, których nie podrobisz. Choćbyś nie wiem jak się starał, nie oszukasz pióra oraz kunsztu mistrza. Moim osobistym mistrzem jest Król Grozy (koniecznie dużymi literami), Stephen King. Siedzi mi on już gdzieś za skórą od lat, wciąż zachwyca, wciąż przeraża i wciąż motywuje. Bo chciałabym pisać tak cudownie jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-21
Trzystu mężczyzn. Skazańców, więźniów, ofiar Japończyków. Jeden z nich, ciężko chory i skrajnie wykończony, na ich oczach katowany przez strażników. Nie ma znaczenia fakt, że i tak umrze w ciągu kilku dni. Nie ma znaczenia też to, że jest wygłodzony, niewyspany, torturowany i wykorzystywany przez oprawców. Obóz to nie rozdział w życiu tych, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu o złym czasie. Obóz to śmierć. To koniec ich życia. To smutny epilog, który urwie się gdzieś pomiędzy wschodem słońca a rozdzieleniem przydziałowej papki ryżowej. Śmierć, która i ma, i nie ma większego sensu. Niezauważona. Zostanie tylko ciało, wolne miejsce do zapełnienia przy budowie muru i rodzina, która nie wie, która czeka i ma nadzieję. Trzystu mężczyzn nic nie zrobi. Trzystu mężczyzn również tu umrze.
Dorrigo Evans, chirurg, bohater narodowy Australii, wielbiciel poezji, ojciec i mąż. Sam tego nie czuje. Tak naprawdę uważa, że to wszystko bzdury, że nie jest niczyim zbawicielem. Gardzi sobą. Dorrigo nosi w sobie przejmujący smutek, niespełnioną miłość, niechęć do obecnego życia i wspomnienia z obozu. Obozu śmierci, można by rzec. Bo Japończycy nie tylko kazali budować mur. Kazali umierać. Dla cesarza, dla współwięźniów, dla idei. Ta, jak każda inna w powojennej rzeczywistości, była niezaprzeczalnie tego godna. Dorrigo odbył podróż do piekła i z powrotem. Świat jest. Tej pięknej dziewczyny z antykwariatu wydaje się nie być, a kolegi z obozu nie ma już na pewno. Co więc zostało?
W liceum przeczytałam dużo książek. W klasie trzeciej także dużo tych, które kazali, a wśród nich było dużo wojennych. Dużo pisało się o obozach. O tym, jak żyło się w obozach. I o tym, jak starano się z tych obozów uciec. Powieści te składały się ze smutku, łez i żyć, które się wtedy skończyły. Skończyło się ich wiele. A wtedy pisano książki, własne myśli, wspomnienia swoje czy tych, którzy przeżyli. I powieści te były dla mnie zawsze jak pamiętniki. Choć może pamiętniki nieco patetyczne. Dzienniki cudze, do których nie powinnam zaglądać, nie powinnam czytać, bo to prywatne kogoś przecież… Raz mi się spodobało. Były to „Medaliony” Nałkowskiej. Lektura nieobowiązkowa, lecz zawsze. Nie było patetycznie, nie było bardzo prywatnie i nie było owijania w bawełnę czy tworzenia legend wojennych. Autorka pisała tak, jak było. A że było źle, to wszyscy wiedzieli. Teraz, miesiące już po liceum, czytam „Ścieżki północy” Richarda Flanagana. Nic nie wiem o Australii po wojnie, o obozach w Japonii czy alianckiej sile roboczej, bo skąd. Ale tam też było źle. Było bardzo źle, jednak okres ten dla Australijczyków długo był tematem tabu. My tutaj zawsze mówiliśmy i głośno, i dużo. Flanagan mówi dużo o wojnie. Ale jeszcze więcej o ludzkiej twarzy zła.
Kolej Śmierci w Birmie. Kosztowała tysiące. Tysiące ludzkich żyć. Czym miała być? Pokazem siły, wielkości, determinacji w działaniu Japończyków? Przecież to nie oni ją wybudowali. Oni tylko wykrzykiwali rozkazy, żądali większego nakładu pracy, bili, gdy robiło się to zbyt wolno lub bili w ogóle dla samego bicia. Są tacy, którzy przetrwali to piekło. Tak jak więzień o numerze 335. Wiele z niego jest w samym Dorrigo i „Ścieżki północy” to właśnie jemu są dedykowane. Powieść o życiu w niewoli, o przetrwaniu, o katorżniczej pracy, która, jak twierdzili oprawcy, może zmyć hańbę niewolnictwa z żołnierza. Dorrigo ogląda wiele śmierci. Przez choroby, wycieńczenie, głód czy ten samurajski miecz, którym odcina głowy Japończyk recytujący wiersze śmierci. Więzień numer 335 widział to wszystko. Więzień numer 335 to ojciec Richarda Flanagana. „Ścieżki północy” odarte są z wojennego patosu, dotykają tematu, o którym się milczy, a w końcu zdobywają nagrodę Bookera. Nie bez powodu. Ta ślicznie oprawiona książka nie kryje w sobie ładnych rzeczy. Jest mocno. I przysięgam, że warto.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Trzystu mężczyzn. Skazańców, więźniów, ofiar Japończyków. Jeden z nich, ciężko chory i skrajnie wykończony, na ich oczach katowany przez strażników. Nie ma znaczenia fakt, że i tak umrze w ciągu kilku dni. Nie ma znaczenia też to, że jest wygłodzony, niewyspany, torturowany i wykorzystywany przez oprawców. Obóz to nie rozdział w życiu tych, którzy znaleźli się w...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-11-01
Dystopie zawładnęły literackim światem już jakiś czas temu, zdążyły zdobyć już szczyt swojej popularności i zacząć powoli umierać. W owym rozkwicie tragicznych wyobrażeń przyszłości, lepsi i gorsi autorzy próbowali swoich sił w debiutach, które niemalże zlewały się w jedno. Tworzyły się bardziej lub mniej skomplikowane uniwersa, pisarze konkurowali we wpakowywaniu swoich bohaterów w coraz boleśniejsze żywota, lecz idea zawsze pozostawała ta sama i gdzieś tam, na końcu drogi, czaił się romans. Zazwyczaj taki infantylny, taki młodzieńczy, taki mało namiętny i często bez sensu. W dystopiach nigdy nic nie jest łatwe, bohaterowie doprowadzają do szewskiej pasji, a fabuła to też taka o niczym. Są jednak te perełki, które gdzieś tam zaistniały, sprzedały się w milionach egzemplarzy i rozkochują mnie w sobie, a ja czekam na ciąg dalszy opowieści. „Ember in The Ashes. Imperium ognia” nie jest jedną z nich.
Laia jest Scholarką. To kasta ludzi uciśnionych, prześladowanych i żyjących w warunkach niemalże niewolniczych. Strach to chleb powszedni. Strach, to to, co odczuwa Laia, gdy Maski porywają jej brata. Zdana na samą siebie, planuje go odbić. Elias Veturius jest żołnierzem Imperium, Maską, czyli osobą dumną, bezlitosną i szkoloną na maszynę do zabijania. Daleko mu jednak do wizerunku rówieśników. Nie chce być taki jak oni, lecz nie ma wyboru. Skrajnie różne osoby żyją w jednym miejscu, a ich drogi od czasu do czasu się przecinają. Powinni się nienawidzić. Powinni sobą gardzić. Potrafią jednak dojrzeć prawdę pod wszystkimi nałożonymi maskami.
„Ember in The Ashes. Imperium ognia” atakowała mnie kiedyś na każdym kroku. To jedna z tych serii, która za granicą opatrzona śliczną oprawą była na youtubie, Instagramie i pewnie też na Snapchatcie, którego nie używam. Zachwyty i zachwyciki kolejną szybką, przyjemną, niewymagającą historią, lecz co ważne, do bólu przewidywalną. Od niedawna szumią o niej również i nasze media. Rozumiem to. Zagraniczny tytuł, popularny gatunek, otwarte zakończenie i zapowiedź serii. Dobra pozycja, sympatyczna historia i wciągający początek. Zdziw się, Czytelniku, że nie wzbudziła u mnie żadnych emocji. Że chciałam ją szybko skończyć i zacząć coś nowego. Że nawet nie chciało mi się nią rzucać po ścianach. Jestem wybrednym czytelnikiem i marudzę, kiedy nie jestem usatysfakcjonowana. „Ember in The Ashes. Imperium ognia” obfituje w barwną plejadę postaci, również drugoplanowych, wartką akcję i bohaterkę, która zdecydowanie nie wygrałaby konkursu na najdurniejszą heroinę w literaturze. Co z tego, skoro między nami nie zaiskrzyło.
Sabaa Tahir rozpoczyna z przytupem. Dzieje się, głowy latają, a Laia jest w stanie na tyle szybko podejmować decyzje, by nie zginąć. Główna bohaterka działa konsekwentnie. Macie punkt. Autorka zręcznie przeplata jej historię z punktem widzenia Eliasa, który nieco nam tu odstaje od tych złych. Niewolnica i żołnierz. Żadne z nich nie jest wolne, każde dąży do ukrytych celów. Sabaa Tahir napisała interesującą książkę, ubarwiła ją fajnymi tajemnicami, a akcję umieściła w świecie brutalnym, nieprzyjemnym, który gdzieś tam się wkrada pod skórę. Lecz to wszystko już było. W nurcie dystopii można znaleźć coś ciekawego, rzadko nowego, a i „Imperium ognia” nie ma w sobie żadnej świeżości. Z tym to trochę tak, jak z powieściami Sparksa. Opowiadamy wciąż tą samą historię. Bo po trochu tu wszystkiego. Sabaa Tahir miała świetny debiut, lecz „Imperium ognia” weszło w obieg może odrobinę za późno. To wszystko, co znamy. Ale też wszystko, co lubimy.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Dystopie zawładnęły literackim światem już jakiś czas temu, zdążyły zdobyć już szczyt swojej popularności i zacząć powoli umierać. W owym rozkwicie tragicznych wyobrażeń przyszłości, lepsi i gorsi autorzy próbowali swoich sił w debiutach, które niemalże zlewały się w jedno. Tworzyły się bardziej lub mniej skomplikowane uniwersa, pisarze konkurowali we wpakowywaniu swoich...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-17
Śląsk nigdy nie był szczególnie mi bliski, choć mieszkałam tam zdecydowaną większość mojego dotychczasowego życia. Ślązaczką nazwać się nie mogę, po śląsku znam jedynie pojedyncze słowa, a miasto na granicy z małopolską nigdy nie dało mi odczuć owej śląskości. Podczas wojny – teren polsko-niemiecki, dziś – prężnie rozwijający się region, a w międzyczasie – stagnacja, brud, szarość i katowicki dworzec, którym straszono małe dzieci. Przy literaturze traktującej o Śląsku, zawsze polecać będę książkę Twardocha. Sabina Waszut również oddaje kompletną jego rzeczywistość. „W obcym domu” jest jednak książką o rozłące, tęsknocie i nadziejach na nowe życie, aniżeli śląską epopeją, lecz ma w sobie pewien urok.
Rok 1945. Mężczyźni wracają z wojny. Zosia i jej mąż Władek znów mogą być razem. Niemiecko-polska para nie ma łatwo w odnalezieniu się w powojennej rzeczywistości. Strach, bieda, głód, choroby i niepewność jutra spędza sen z powiek Polakom. Zawsze mogło być gorzej, a to gorzej następuje w momencie wymuszonej wyprowadzki małżeństwa do domu o standardach, które wręcz nie istnieją. Nie tylko nowe miejsce zamieszkania wystawi na próbę ich związek. W życiu Sophie i Władka pojawi się dziecko, nowi znajomi, widmo wojny i świat, który wciąż biegnie naprzód.
W świecie po wojnie ciąża nie jest pożądana. Każde dziecko może być dzieckiem Niemca, o czym wiedzą wszyscy, choć nikt nic nie mówi. Wolność ma swoją cenę. Ból, cierpienie, wstyd i upokorzenie są chowane pod dywan. Nie, wojna nigdy się nie kończy. Wojna trwa w umysłach. Czy po wszystkim, co przeszliśmy, możemy wierzyć, że obecny spokój nie jest jedynie krótkotrwały? Jak to zwykle w świecie bywa – przetrwają najsilniejsi. Tuż po wojnie kraj był istnym chaosem. Względne bezpieczeństwo, prywatność chroniona za wszelką cenę, nikłe zarobki i kolejki po żywność, której i tak nigdy nie było. To niezwykle smutny i trudny okres w dziejach Polski, która pomimo gospodarczej tragedii, wygląda dziś tak przyzwoicie. Sabina Waszut przeciwstawia temu światu bez nadziei tak piękne, tak trwałe i tak wówczas niepożądane uczucie pomiędzy Niemką i Polakiem. W cieniu wojny nie ma ono racji bytu.
„W obcym domu” traktuje głównie o wątku miłosnym Zosi i Władka oraz początkach niełatwego macierzyństwa. Sabina Waszut wybrała jednak moment przełomowy w naszej historii, szarą codzienność powojennej Polski i wszelkie wiążące się z tym niepokoje. Zrealizowała ten wątek bardzo dobrze i jako tło powieści obyczajowej, wypadł wspaniale. O Śląsku można by pisać wiele. Szczególnie o tym po wojnie. „W obcym domu” jest on niestety jedynie tłem wydarzeń. Historia sama w sobie przyjemna, a w wykonaniu autorki łatwa i szybka do przyswojenia. Najnowsza powieść pani Waszut to opowieść o oczekiwaniu, stracie, traumach chowanych głęboko w sercu oraz obrazach, które chcemy zapomnieć. Zapomnieć się jednak nie da. Pewnym sprawom lepiej stawiać czoła w parze, boli mniej. Bohaterowie „W obcym domu” walczą o wolność, siebie nawzajem i nowe życie, któremu właśnie dali początek. Sabina Waszut przedstawia urywek z życia polsko-niemieckiej pary prawdziwie i w sposób, który jest przyjemny dla oka. Z niektórych wątków można było jednak wyciągnąć o wiele więcej, co pozostawia powieść polskiej autorki w sferze obyczajówek, które szybko ulatują z mojej pamięci. Zosia i Władek to każda para, która w latach czterdziestych ubiegłego wieku budowała świat od podstaw.
Śląsk nigdy nie był szczególnie mi bliski, choć mieszkałam tam zdecydowaną większość mojego dotychczasowego życia. Ślązaczką nazwać się nie mogę, po śląsku znam jedynie pojedyncze słowa, a miasto na granicy z małopolską nigdy nie dało mi odczuć owej śląskości. Podczas wojny – teren polsko-niemiecki, dziś – prężnie rozwijający się region, a w międzyczasie – stagnacja, brud,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-11
Mężczyźni bez kobiet. Kim są? Nieszczęśnikami, wymierającym gatunkiem, przypadłością trawiącą mężczyzn w wieku średnim? To mężczyzna stojący obok ciebie na przejściu dla pieszych, pan w kiosku czy kierowca autobusu. To mężczyźni wybrakowani. Ci, którzy każdego dnia czują dławiącą pustkę, brak czegoś ważnego, niemalże im wykradzionego i samotność, która zmusza do zamówienia kolejnej szklanki whisky. Żeby zapomnieć choć na chwilę i dać alkoholowi rozpalić coś, co już dawno zgasło, raz za razem. Bo spotkaliście się w złym czasie, bo ona miała męża, bo odbili ją marynarze, bo jej tak naprawdę nigdy nie było… Mężczyzna myśli, czuje, jest często sześć kroków przed. Lecz mężczyzna czasem też jest bezsilny. Czasem też musi przytulić się do tej mniejszej istoty, przestać już krzyczeć i pocałować na dobranoc. Spokojnie, kobiety, nie tylko my snujemy romantyczne scenariusze. Nawet Bukowski był romantykiem i tęsknił do idealnej, kochającej i nierealnej kobiety. Murakami natomiast ubrał to w słowa w siedmiu krótkich opowiadaniach.
„Mężczyźni bez kobiet” to moje pierwsze spotkanie z Murakamim, przyznaję ze wstydem. Pierwszy raz również z literaturą japońską, której słowa są wyważone i przemyślane co do jednego. Siedem opowiadań, siedem historii, siedmioro mężczyzn i jedna wspólna cecha. Brak kobiety. Bohaterowie w różnym wieku, choć na dobrą sprawę wszyscy jednakowi. Student, właściciel baru, chirurg i wielu innych. Murakami nie stworzył opowiadań, które zaczynają się i kończą. One trwają, są scenkami, przebłyskiem i chaotycznym zbiorem akcji. Jest jednak sposób w tym szaleństwie. Do ostatniej strony wypełnionej cierpieniem i samotnością, nie mogłam się oderwać.
Pomijając cały dzisiejszy feminizm, zawsze uważałam, że w pewnym momencie swojego życia kobieta zaczyna potrzebować mężczyzny. Potrzebuje, by ktoś czekał na nią w domu, pomógł z tą ciężką walizką, z którą i tak dałaby sobie radę, chrapał do ucha w nocy i przeganiał osy, które uparcie wlatują przez okno. Tak i mężczyzna potrzebuje kobiety. Potrzebuje tej nieustającej litanii narzekań, potrzebuje tej często fizycznie słabszej istoty, by ułatwić jej codzienność i potrzebuje partnerki. Choć czasem myśl ta świta w głowie o lata za późno, to nawet ci wielcy, męscy faceci, których spotykam w pubach z kuflami piwa w rękach, też o tym myślą. Może rzadziej, może mniej intensywnie i może nigdy nie powiedzą tego na głos. Potrzeba czucia się nawzajem wpisana jest w nasze życiowe scenariusze. Murakami natomiast skupia się na mężczyznach, którzy miłość swojego życia już spotkali. Żadna wcześniejsza nie była tak intensywna jak ta, a i już żadna nigdy nie będzie. Kobieta odchodzi. Mężczyzna czuje pustkę, a jego serce umiera w pewien niezauważalny na pierwszy rzut oka sposób.
Opowiadania są niezwykle różne, jedne głęboko osadzone w rzeczywistości, drugie całkowicie od niej oderwane, a jeszcze inne jako ukłon w stronę wielbicieli czwórki z Liverpoolu, wykorzystuje jedną z najbardziej znanych piosenek Beatlesów – „Yesterday”. Opowiadanie zdecydowanie nie jest moim ulubionym, jednakże było pewnym eksperymentem autora. Jeden z jego bohaterów posługuje się samodzielnie nauczonym dialektem z Kansai, którego przetłumaczenie musi być tragedią w oczach osób, tymże się właśnie zajmujących. W tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott dialekt ten zastąpiła gwara poznańska, co najnowszym opowiadaniom japońskiego pisarza dodaje element polskości w naszym wydaniu. Nie sposób opisać każdego z opowiadań wyczerpująco, a i myślę, że są one traktowane jako całość w głowie Murakamiego. Niebieską zakładką zaznaczam „Zakochanego Samsę”, czyli Kafkowską wariację, która całkowicie mnie oczarowała i zbiła z tropu. Sama chciałabym wierzyć, że w naszych żywotach będzie jeszcze wiele okazji do zakochania się. Wydźwięk opowiadań jednak nie jest tak optymistyczny, a i sami bohaterowie nie rozpatrują ponownych miłości małych i dużych. Te, które mają za sobą są obezwładniające. Drogi Czytelniku, zakochajmy się. Nie raz i nie dwa…
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Mężczyźni bez kobiet. Kim są? Nieszczęśnikami, wymierającym gatunkiem, przypadłością trawiącą mężczyzn w wieku średnim? To mężczyzna stojący obok ciebie na przejściu dla pieszych, pan w kiosku czy kierowca autobusu. To mężczyźni wybrakowani. Ci, którzy każdego dnia czują dławiącą pustkę, brak czegoś ważnego, niemalże im wykradzionego i samotność, która zmusza do zamówienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-10-04
Lubię brzydotę. Lubię rzeczy, które nie wpasowują się w kanon piękna, czasem odrzucają, nie są dla każdego i trzeba być szczególnie skrzywionym wrażliwcem, by dostrzec w nich coś pięknego. Dla każdego z osobna będzie to oznaczać coś innego. Ja nigdy nie lubiłam perfekcjonizmu. I z tego właśnie powodu moim ulubionym opowiadaniem ze „Sklepów cynamonowych” jest „Ulica krokodyli”. To przestrzeń sztuczna, niemalże papierowa, gdzie każdy przechodzień jest w pewien sposób ułomny, wybrakowany, pozbawiony czegoś w widoczny na pierwszy rzut oka sposób. To brzydkie miejsce z brzydkimi ludźmi. Z dziwolągami. Z tanimi substytutami elementów prawdziwych. Bo kiedy przeczytałam parę pierwszych stron „Sklepów cynamonowych”, zakochałam się z miejsca. Wiedziałam, że to miłość niekrótkotrwała. Więc przeczytałam zbiór jeszcze raz. A jakiś czas później, jeszcze raz. Do poduszki. Słowa wydawały się być tak piękne, że aż nieprawdziwe, by poustawiać je w tak fascynujących zestawieniach. Słyszałam, że zbyt wyuzdane, o pokrętnej seksualności i ze zbyt długimi zdaniami, które budowały nieskończone akapity szaleństwa. A ja po cichu kochałam Schulza, bo tak pięknie przecież pisał.
Józefina Szelińska, Juna, muza Wielkiego Artysty. Poznali się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Ona, dostojna, postawna, smukła i powściągliwa. On, nieco nieudolny, niski, przypominający gnoma, jak sam mówił, pokraczny i przeciętnie urodziwy. Chciał ją malować. Natchnięty osobą Juny, postanowił związać z nią parę lat swojego życia. Dzieliło ich naście lat, i dużo, i mało. On, gonił niedoścignione ideały, zachwycał się pięknem kobiet i pił z Witkacym. Ona, zapatrzona w swojego małego mężczyznę, czerpała garściami z absurdalnego szczęścia jakie ją spotkało, życie u boku tak wyjątkowej osoby było aż nierealne. Na pierwszy rzut oka nie pasowali do siebie. On dzięki niej pobudzał zmysły. Ona, młoda i niedoświadczona, czuła, że to cenna lekcja u boku dojrzałego mężczyzny. Lecz latami ukrywała się i opisywała stan cywilny jako: samotna. O Schulzu powiedziano już wiele. Kto Schulza kocha, ma własne wyobrażenie, własnego artystę i własną interpretację jego dzieł. O Józefinie Szelińskiej się nie mówi i nie mówiło. To był jej własny wybór. Dziś Agata Tuszyńska ożywia kobietę widmo i tworzy scenariusz, który mógłby mieć miejsce. Mógłby, lecz nie musiałby.
Co wiemy o Junie? Strzępki informacji i zachowane listy pozwalają nam dowiedzieć się o niej, że uczyła języka polskiego w drohobyckiej szkole, była przechrzczoną Żydówką, narzeczoną Brunona Schulza oraz, na temat czego było wiele kontrowersji, autorką przekładu „Procesu” Franza Kafki. Była kobietą inteligentną, możliwe, że w porównaniu do partnera nieco władczą i poważną. W oczach Schulza jawiła się jako antylopa, tak o niej mówił. Co pociągało ją w związku z mężczyzną tak osobliwym, tak namiętnym, jednak niestałym w uczuciach i tak niepewnym? Juna była tą, do której Bruno wracał. Która jednak kobieta chciałaby być jedną z wielu? Schulz skupiał w narzeczonej wszystkie i te pierwotne, i te wynaturzone, które opisywał w „Sklepach cynamonowych”, fantazje popychające go do dalszego działania. Jak sam pisał, bez niej nie dałby rady. Bo to ona załatwiała sprawy w urzędzie, zakupy, przygotowywała obiad i dbała o wszystkie przyziemne sprawy, które jemu jakoś zdołały ulecieć z pamięci. To ona uczestniczyła w procesie twórczym wielkiego artysty, wszystkich wzlotach i upadkach, to ona była ramionami, których potrzebował w chwilach zwątpienia, ale i ona była pierwszą, którą odsuwał, gdy nadchodziła wena. Była naocznym świadkiem historii, legendy Brunona Schulza, drohobyckiego nauczyciela rysunku. Józefina Szelińska, kobieta, która choć ważna, nigdy nie najważniejsza…
Agata Tuszyńska balansuje na granicy ryzyka. Bo o Junie nie wiadomo wiele, nawet w listach utrzymywała dystans, skąd tym bardziej mamy wiedzieć, co się działo w jej głowie? Autorka tworzy monolog femme fatale. Wytworzona przez nią osobowość to często walka dwóch charakterów. Zafascynowanej artystą dziewczyny, która za ukochanym mężczyzną poszłaby i na koniec świata, podczas gdy ten mógłby nawet na nią nie spojrzeć oraz pensjonarki, która niczym w klatce żyje u boku niedojrzałego wariata. Dwie Juny przeplatają się, tworzą sprzeczność myśli i uczuć, impas. Ona była jednak świadoma wszystkiego, przeczytała listy. Zofia Nałkowska, Roma Halpern, Debora Vogel oraz inne znane i nieznane, na jedną noc czy na dwie, uczennice, przypadkowe kobiety i prostytutki… Bruno Schulz był wyjątkowy i każdy, kto go spotkał momentalnie o tym wiedział. Wiedziała też Juna. Dlatego też chyba godziła się na samotne życie tylko dla paru tych dni, godzin czy minut, kiedy poświęcał jej swoją uwagę Bruno. Jej Bruno.
Nie znamy faktów. Strzępki informacji i tak dzielimy na czworo. Agata Tuszyńska pisze, że każdy czytelnik Schulza ma swoje własne wyobrażenie o nim. Każdy ma swojego Bruno. „Narzeczona Schulza” to opowieść o Brunie Juny. Czuły i zdystansowany, bliski i odległy, Bruno wielu sprzeczności. Nie wiemy czy Józefina Szelińska kochała Bruna, nie wiemy jak zmarła, nie wiemy czy w ogóle żyła. To gra wyobraźni – to słowem wstępu powieści. Juna napisana przez Tuszyńską to bardzo smutna kobieta. Bardzo samotna i bardzo zakochana. A może jedynie zafascynowana? I ja mam sentyment do wariatów tej epoki… Lecz śmiem twierdzić, że jak niezwykłymi osobowościami byli, tak mężczyznami niegodnymi zaufania. Poszukiwaczami niezdolnymi do miłości. Bo w ich życiu wszystko było zmienne. I emocje, i miłostki, i miejsce zamieszkania, i muzy, i stan materialny. Przyziemne życie nie było ich warte, jak możliwe, że myśleli. Autorka wysnuła piękną historię smutnej miłości i ubrała je w schulzowe słowa. Dla zagorzałych czytelników może być to i profanacja, dla niektórych porywająca podróż do przedwojennej Warszawy wraz z Juną, a dla jeszcze innych początek fascynacji nieludzkim Bruno. Do „Sklepów cynamonowych” i „Sanatorium pod klepsydrą” jeszcze wrócę, do „Narzeczonej Schulza” uśmiechnę się od czasu do czasu, a przypominając sobie Junę Agaty Tuszyńskiej, obiecam sobie nigdy nie zakochać się w artyście.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Lubię brzydotę. Lubię rzeczy, które nie wpasowują się w kanon piękna, czasem odrzucają, nie są dla każdego i trzeba być szczególnie skrzywionym wrażliwcem, by dostrzec w nich coś pięknego. Dla każdego z osobna będzie to oznaczać coś innego. Ja nigdy nie lubiłam perfekcjonizmu. I z tego właśnie powodu moim ulubionym opowiadaniem ze „Sklepów cynamonowych” jest „Ulica...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-15
Literatura erotyczna już dawno ewoluowała w przedziwny twór powtarzalnych historii, postaci, scen czy imion. Nawet okładki mają podobne, bo po co się wysilać przy czymś, co z założenia nigdy nie było czytadłem ambitnym. Nie wiem czy pamiętasz, Czytelniku, ale kiedyś dawno, dawno temu, tego typu powieści promowane były boskim Fabio, który z rozwianym włosem i gołą klatą spozierał na przechodniów z kioskowej półki. Książeczki te kosztowały grosze, czy, niech będzie, 9.99 zł za sztukę. Historie o Fabio i niewinnych dziewicach powracają lata później. On, milioner, miliarder, właściciel firmy okraszonej własnym nazwiskiem i koniecznie „Industries” na końcu. Ona, niewinna, zbłąkana, zagubiona w świecie lub nieufna wobec mężczyzn. Powtarzamy ten sam scenariusz. Jednakże youtubowy cykl „Złe książki” jako relacja z czytania tejże intrygującej kategorii literackiej uświadamia mnie, że czasem sięgamy nowych, niższych nawet, poziomów. „Pulse” Gail McHugh trzyma klasę tomu pierwszego. Nie wiem czy to dobrze, ale znana spirala seksualnych przeżyć bohaterki wciąż się kręci.
Emily ma za sobą burzliwe rozstanie i zerwanie zaręczyn z Dillonem, mężczyzną zaborczym, nieodpowiedzialnym, dominującym nad nią w każdym możliwym rejonie życia. Gavin, z którym zdecydowała się związać, zniknął bez śladu, nie odbiera telefonu ani nie oddzwania po nagranych wiadomościach. Dziewczyna jednak zbiera się w sobie i decyduje zawalczyć o to, co w życiu wybrała. Emily i Gavin jednak nie mogą czuć się samotnie, w ich życiu wciąż i wciąż jest ktoś trzeci.
Czytając „Collide”, pierwszy tom tej serii, miałam wrażenie, że pod namiętnymi pocałunkami, toną alkoholu, niesmacznych odzywek i scen seksu kryje się coś więcej. Że Gail McHugh porusza trudny temat, a przynajmniej podświadomie stara się to zrobić. Bo jest więcej takich dziewczyn jak Emily i jest więcej takich ich Dillonów, którzy tworzą toksyczne związki niszcząc się nawzajem. Sądziłam, że autorka chce powiedzieć, że to niefajne. Że tak nie powinno być. I to się udało w pewnym stopniu, a przynajmniej ja tak to odebrałam. Bo chyba za bardzo chciałam, żeby było to coś więcej niż romans i dylemat typu kogo wybrać? Multimiliardera czy zwykłego miliardera? Bo okazało się, że Emily otacza się takimi osobistościami będąc jedynie nauczycielką na zastępstwie i kelnerką dorywczo. „Collide” pod tym względem sięgała granic absurdu i nieprawdopodobności na każdym kroku nowojorskiego chodnika. „Pulse” ma tych bzdur nieco mniej, ale również opowiada zupełnie inną i bardziej przyziemną historię.
Miłość Emily i Gavina to TA miłość. Ta miłość, o której kręci się filmy, jak sami mówią, pisze się piosenki i czeka z zapartym tchem, by zobaczyć swoją drugą połówkę po choćby dniu rozłąki. To miłość jedna z wielu, nie pierwsza i niejedyna w Nowym Jorku. Ale wyjątkowa, bo dotyczy właśnie nich. A zapewniam Cię, czytelniku, że każda Twoja miłość będzie tą jedyną, tą po grób, tą wieczną i najpiękniejszą. Bo co tu dużo mówić, historia Emily i Gavina nie jest niezwykle intrygująca. Nie różni się wiele od zwykłych, ludzkich związków, jeśli nie będziemy liczyć otoczki absurdu, o której wspomniałam wcześniej. Takie rzeczy się nie dzieją, więc to odcinam. Druga rzecz to bohaterowie. Emily jakiś czas temu straciła matkę, a i teraz nie ma się do kogo z rodziny zwrócić o pomoc. Prowadzi niepoukładane nowojorskie życie, nie może uwolnić się od byłego, często jest lekkomyślna i zdecydowanie nie należy do osób odpornych psychicznie. Gavin to natomiast wcielenie doskonałości, o perfekcyjnym ciele, nienagannych manierach, pięknej duszy i takcie w towarzystwie. Gavin zawsze wie, co należy zrobić. Nierzeczywiści bohaterowie w większości nie muszą się martwić o rzeczywiste problemy. A ja nie lubię perfekcji.
Wciąż zastanawiać się będę jak by się to potoczyło, gdyby Emily miała kilka centymetrów za dużo w udzie, Dillion kilka zer mniej na koncie, a Gavin wzbogacony o krzywy zgryz i pieprzyk pod lewym okiem siedziałby za biurkiem w standardowych godzinach pracy. Nie zrozum mnie źle, Czytelniku, nie szukam dziury w całym. Ale miło byłoby poczytać o zwykłych, przyziemnych bohaterach. Ani ja, ani Ty nie mamy wiele wspólnego z wielkim światem obrzydliwie bogatych firm i zegarków wartych odsetki ich wartości. A gdybyśmy chcieli zasmakować tego prestiżu, sięgnęlibyśmy po Graye czy inne odcienie szarości… „Pulse” pod wieloma względami powiela dobrze znaną wszystkim historię. Ale czy potrzebujemy ich więcej? Dzisiaj każdy bohater może być Christianem, dlaczego więc chcemy być Anastasią?
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Literatura erotyczna już dawno ewoluowała w przedziwny twór powtarzalnych historii, postaci, scen czy imion. Nawet okładki mają podobne, bo po co się wysilać przy czymś, co z założenia nigdy nie było czytadłem ambitnym. Nie wiem czy pamiętasz, Czytelniku, ale kiedyś dawno, dawno temu, tego typu powieści promowane były boskim Fabio, który z rozwianym włosem i gołą klatą...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-15
Satysfakcja. Czym jest? Wycieczką do Ameryki, życiem u boku ukochanej osoby, założeniem rodziny, awansem w pracy… Gonimy za samospełnieniem, często kompletnie zapominając o rzeczywistości, po to, by po latach stwierdzić, że to jednak nie to. Łapiemy się czegoś, trzymamy mocno i stajemy się więźniem marzenia sprzed lat. Zawód, wypalenie, zmęczenie. Gdzie szukać pomocy, gdy jest już za późno, by zmieniać całkowicie swoje życie? Czy nawet najbardziej szalona, lecz upragniona decyzja może uszczęśliwić? To, co było powróci, przypomni o sobie i sprawi, że zatęsknimy za rutyną. Stabilizacja to coś, czego prędzej czy później wszyscy zapragniemy, nawet jeśli od czasu do czasu przychodzi zwątpienie.
Gdy Jessie Sullivan była małą dziewczynką, jej ojciec zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Dziewczynka dzieliła z nim niezwykłą więź, więc gdy go zabrakło, zmuszona została żyć jedynie z matką u boku. Nigdy nie układało im się wspaniale i dziś, gdy Jessie jest już dojrzałą kobietą, sprawy również nie idą po jej myśli. Z rodzinnego gniazda wybyła w wielki świat córka jej i Hugh, rozpoczynając studia w innym mieście. Dom opustoszał, etat matki zmalał do niemalże jednej czwartej, nuda i rutyna stały się uciążliwe, a w końcu telefon z wieściami o samookaleczeniu się matki całkowicie druzgoczący. Jessie Sullivan wyjeżdża do rodzinnego miasta, do przeszłości, którą myśli, że całkowicie zostawiła już za sobą, problematycznej matki i kryzysu tożsamości.
„Opactwo świętego grzechu” to moje drugie spotkanie z Sue Monk Kidd. Pierwsze przy „Sekretnym życiu pszczół” było cudowne. Pochłonęłam w jeden dzień, opiłam się ładnymi słowami i wciąż uśmiecham się na myśl o tej miodowej historii. „Czarne skrzydła” tak polecane, tak kochane, tak urzekające…wciąż przeze mnie nieprzeczytane, przyznaję ze wstydem. Sue Monk Kidd znana jest przede wszystkim z poruszania tematu niewolnictwa w Ameryce, walki o prawa kobiet czy ograniczeń nakładanych na poszczególne grupy w społeczeństwie. Bo barier być nie powinno. Bo nie ma ludzi gorszych i lepszych. I o tym mówi nam w obu tych książkach amerykańska pisarka. „Opactwo świętego grzechu” jest zgoła inne. Czy gorsze? Niekoniecznie, lecz bardziej intymne, poruszające problemy nie tyle społeczne, co wewnętrzne, problemy jednostki. Sue Monk Kidd zagłębia się w kobiecy umysł i odkrywa kawałek po kawałku kryzys wieku średniego i przewartościowanie wartości, które następuje w pewnym momencie życia.
Sue Monk Kidd raz za razem zachwyca mnie językiem w swoich powieściach i sprawia, że niemalże płynę przez kolejne rozdziały. I tu mnie nie zawiodła. Ledwie zauważyłam, gdy przewracałam ostatnią znów stronę. Jej książki są wyjątkowe, muszę przyznać, emanują pewną przyciągającą czytelnika magią, nie sposób się oderwać. „Opactwo świętego grzechu” kuleje jednak pod względem fabuły, bo była ona zaskakująco dość prosta, średnio rozbudowana i bądź co bądź bez efektu fajerwerków. W tej powieści autorka postawiła na zwyczajną kobietę wiodącą typowe życie czterdziestoletniej kobiety. Co się zmienia? Jej córka wyjeżdża, matka po latach daje o sobie znać w nieprzyjemny sposób, a związek z mężem traci swą wyjątkowość, namiętność i staje się nudnym i znanym punktem w jej życiu. Jessie Sullivan szuka dreszczyku emocji w ramionach innego mężczyzny, sądzić by można, że ostatniego do tej oto roli. Myśli naszej bohaterki nie pozostawiają pytań, czytamy z niej jak z otwartej księgi, przeżywamy wzloty i upadki, poznajemy jej pobudki. To natomiast sprawia, że choć rozumiejąc powody poczynań bohaterki, nie mogłam jej polubić.
Sam tytuł mówi jednak o opactwie, a to z kolei jest miejsce cudowne, tajemnicze i niebywale magiczne. To tam właśnie znajduje się Syreni Tron, o którym krążą niesamowite legendy, a turyści przybywają na wyspę właśnie z jego powodu. Klasztor, małomiasteczkowość i woda otaczająca społeczność, której warunki dyktowane są właśnie przez ten żywioł. Ten niepokój, ta wyjątkowość tego miejsca i kobiety mieszkające tam całe swe życia, a w które Sue Monk Kidd tchnęła zdumiewającą energię, oczarowują w „Opactwie świętego grzechu”. Wciąż pod wrażeniem kunsztu literackiego autorki, choć nieco przybita decyzjami głównej bohaterki, wyczekiwać będę na jej kolejne książki na mojej półce. „Opactwo świętego grzechu” to powieść mądra, wyważona, dość intymna jak już wspomniałam i refleksyjna, oczywiście. Bo w życiu nie wszystkie nasze wybory będą trafne, nie każde marzenie możliwe do zrealizowania i nie każda wyimaginowana utopia tak wspaniała jak w założeniu.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Satysfakcja. Czym jest? Wycieczką do Ameryki, życiem u boku ukochanej osoby, założeniem rodziny, awansem w pracy… Gonimy za samospełnieniem, często kompletnie zapominając o rzeczywistości, po to, by po latach stwierdzić, że to jednak nie to. Łapiemy się czegoś, trzymamy mocno i stajemy się więźniem marzenia sprzed lat. Zawód, wypalenie, zmęczenie. Gdzie szukać pomocy, gdy...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-22
Jesteśmy ludźmi wolnymi. Nieważne jak głośno wykrzykiwalibyśmy, że jesteśmy więźniami własnej rzeczywistości, że jesteśmy zniewoleni przez rodziców, szefa, pracę domową, zbyt krótką dobę, komunikację miejską czy niewystarczającą ilość spodni, jesteśmy ludźmi wolnymi. Możemy swobodnie wyjść na świeże powietrze, używać nici dentystycznej i grzebienia, rozmawiać z bliskimi, spotykać się ze znajomymi, jeść co tylko nam się podoba, korzystać z Internetu i pisać maile, których nikt poza ich odbiorcą nie przeczyta. Dla Roxany Saberi wolność zaczyna się wtedy, gdy można korzystać z długopisu, nosić własną bieliznę i spać z głową na poduszce. Dziennikarka była jednak przez długie miesiące przetrzymywana w zupełnie innym świecie. Przetrwała, ale co ważniejsze, odzyskała wolność.
Życie Roxany Saberi rozpadło się na małe kawałki 31 stycznia 2009, gdy brutalnie została wyciągnięta ze swojego irańskiego mieszkania i wpuszczona w wir przesłuchań, absurdalnych zarzutów i zimnych pomieszczeń z kratami w oknach. Dziennikarka oskarżona została o szpiegostwo dla amerykańskiego CIA na terenie Iranu i tym samym działanie na szkodę arabskiego państwa. Jej historia wywołała burzę w mediach na całym świecie, w każdym jego zakątku ludzie jednoczyli się z niesłusznie osądzoną kobietą, śledzili najświeższe doniesienia, wyczekiwali na proces, prowadzili głodówki wraz z Roxaną i dopingowali ją w walce o wolność. Teherańskie więzienie Evin to okrutne miejsce. Więźniowie zwykle niewinni, zmuszani są do fałszywych zeznań, maltretowani są psychicznie i fizycznie, spędzają miesiące i lata w nieludzkich warunkach po to, by irańskie władze miały na koncie masę rzekomych szpiegów i sprawiały pozory bezpieczeństwa na terenie własnego kraju. Z Evin nie każdy wychodzi, więźniowie często znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Roxana Saberi została zwolniona 11 maja 2009 roku.
Sześć lat wcześniej, dziennikarka rozpoczęła pracę nad własną książką. Książką, która pokazywałaby Iran od podstaw, od wewnątrz i z punktu widzenia jego mieszkańców. Sama jest perskiego pochodzenia, czuła się związana z krajem, o którym ma zamiar pisać, więc nie zaprzestała pracy. Roxana przeprowadziła masę wywiadów z ludźmi z różnych środowisk kulturowych, spotkała na swojej drodze wiele interesujących postaci i zgromadziła tony dokumentów, artykułów i materiałów dostępnych dziennikarzom. Nie zdawała sobie sprawy, że jej każdy krok był monitorowany, każdemu wyjazdowi towarzyszyli tajni agenci, a każda rozmowa telefoniczna podsłuchana i spisana w aktach. Irańskie władze miały w rękach całe jej życie, od nazwisk znajomych, po przeprowadzone rozmowy, codzienne zwyczaje i odbyte podróże, nawet te prywatne. Na ich podstawie ułożyli skomplikowane oskarżenie, które było niczym innym jak przeinaczeniem faktów i dopisaniem własnych, nieprawdziwych teorii.
„Między światami. Moje życie i niewola w Iranie” to obraz irańskiego społeczeństwa i systemu politycznego z pierwszej ręki. Roxana Saberi powracając z więzienia Evin skrzętnie spisała całą historię od wtargnięcia agentów do jej mieszkania, po odzyskaną wolność. Była to długa droga, której towarzyszyły zwątpienie, złość, niemalże psychiczne złamanie dziennikarki, strajki i przyjaciółki więźniarki, które wspierały swoją wiarą w lepsze jutro, otwartymi ramionami i własnymi historiami. Życie kobiety w Iranie nie jest usłane różami. Strach, poddanie mężczyznom, wieczny hedżab zakrywający włosy, czyli jeden z najważniejszych atrybutów kobiecości. Saberi od początku poddana była manipulacji. Została zmuszona do fałszywych zeznań z obietnicą szybkiego wyjścia na wolność, przekonywana o własnej samotności, pozbawiona kontaktu z rodzicami i nękana wizją spędzenia w Evin całego życia. Czasami zdawało się, że śmierć może być jedynym wyjściem… Że ta coś zmieni. Już nie dla niej, ale dla innych współwięźniarek, kobiet i mężczyzn, którym przypisywano nieprawdopodobne życiorysy.
Roxana Saberi wykazała się ogromną odwagą odmawiając fałszywych zeznań i walcząc o prawdę. „Między światami” to nie tylko dzieło literackie, to nie opowieść o niewoli, którą przeczytamy w książce, to nie coś, co ma swój koniec. To rzeczywistość. To się dzieje tam naprawdę. Saberi otrzymała międzynarodowe wsparcie i pomoc w uwolnieniu się od kolejnych absurdów irańskiego reżimu. Co z resztą? Innym pozostał jedynie strach, brak kontroli i zimna podłoga ze starym kocem w nocy. Ludzie przychodzą i odchodzą, często znikają bez śladu. W Iranie dziennikarze nie są mile widziani, niepotrzebnie wywlekać na światło dzienne te wszystkie tajemnice, aresztowania i egzekucje, które trzymają w ryzach bezwolne społeczeństwo. Stabilizacji w kraju nie zapewni kontrola i przerażenie. Gdzieś między światami istnieje więzienie Evin pełne pojedynczych historii, poniżanych kobiet i bitych mężczyzn. Książki Roxany Saberi nie sposób ocenić, dobrze jednak być świadomym tego, jak wyglądać może czyjaś codzienność w odległym kraju.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Jesteśmy ludźmi wolnymi. Nieważne jak głośno wykrzykiwalibyśmy, że jesteśmy więźniami własnej rzeczywistości, że jesteśmy zniewoleni przez rodziców, szefa, pracę domową, zbyt krótką dobę, komunikację miejską czy niewystarczającą ilość spodni, jesteśmy ludźmi wolnymi. Możemy swobodnie wyjść na świeże powietrze, używać nici dentystycznej i grzebienia, rozmawiać z bliskimi,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-18
Real Madryt i FC Barcelona to największa rywalizacja w świecie futbolu. Dla kibiców są jak dobro i zło, Mickiewicz i Słowacki, Charles Xavier i Magneto, Thor i Loki… Nie chcę zbytnio popłynąć w tym szaleństwie, ale mam nadzieję, że dobrze zobrazowałam tą sytuację. Sama nazywam siebie madridistą. Tato zaszczepił we mnie miłość do piłki nożnej i to dzięki niemu co mecz przywdziewam królewską biel. Meczem nad meczami jest El Clasico. Zdarza się co najmniej dwa razy w sezonie, zatrzymuje czas i wstrzymuje oddechy kibiców obu drużyn. Największa gra toczy się oczywiście poza boiskiem i między innymi o tym pisze się książki. Temperatura rośnie, wydaje się niebotyczne kwoty pieniędzy, a wielkie nazwiska tworzą historię. Na to nie można być obojętnym. Nawet jeśli nie jesteś specem w temacie ligi hiszpańskiej, El Clasico sprawi, że opowiesz się za którymś z gigantów dzisiejszej piłki.
Moja przygoda z futbolem trwa już parę dobrych lat. Obejrzałam niejeden mecz, przeżyłam masę wzlotów i upadków mojej drużyny, martwiłam się kontuzjami, cieszyłam z dobrych transferów, Złotych Piłek zdobytych przez Cristiano czy zwycięstw w meczach z Barcą. Raz nawet widziałam żywe legendy piłki nożnej w stosunkowo niewielkiej odległości ode mnie z miejsca na trybunie Stadionu Narodowego, tu w Polsce. Pomimo porażki, wspominam ten dzień z niemalejącą ekscytacją. Każdy mecz Realu śledzę z dużymi emocjami przed ekranem telewizora w domowym zaciszu czy w towarzystwie innych sportowych wariatów w podziemnym klubie ubrana w białą koszulkę z Królewskim herbem, która jest moim osobistym skarbem. Jestem madridistą. Podczas słuchania hymnu mam ciarki na plecach, ze zlotów kibiców mam wspaniałe wspomnienia, a na półkach mojej biblioteczki trzymam również książki o futbolu i jego gwiazdach. Dobrze mi z tym. Dlatego też wpadła w moje ręce książka Alfredo Relaño.
„Barca vs. Real. Wrogowie, którzy nie mogą bez siebie żyć” to krótko mówiąc historia o tym jak, dlaczego i kiedy Ci z Realu oraz Ci z Barcelony zaczęli się nie lubić. Alfredo Relaño, autor książki, to postać interesująca sama w sobie. Wychowany został przez ojca związanego z Madrytem i matkę, która jest z pochodzenia Katalonką. Pomimo tej sprzeczności, swoje życie sportowe związał z Marcą, El Pais czy dziennikiem As, które stały zawsze po stronie Los Blancos. Po latach przygotowywań i życia w centrum futbolowego chaosu przedstawia nam książkę o rywalizacji największej z wielkich. Książkę subiektywną, lecz trzymającą się faktów, szczerą i dokładną, bo, bądź co bądź, są to informacje z pierwszej ręki. Alfredo Relaño stara się przytoczyć wszystkie, nawet te pomniejsze, sytuacje, które jedynie dolewały oliwy do ognia w rywalizacji klubów na boisku. Nienawiść rosła od samego początku, sytuacja polityczna sprzyjała tym Białym, sędzia natomiast Blaugranie, a z kolei Pan F. przeniósł się z jednego klubu do drugiemu, czym zdenerwował wszystkich tu obecnych. Kibice pamiętają, często są bezlitośni pod wpływem emocji, fani tych dwóch drużyn z przyjemnością odgrodziliby się murem, byleby tylko na siebie nie patrzeć. Rywalizacja Realu i Barcelony jest tak piękna, jak brutalna.
Książka Alfredo Relaño nie jest oczywiście jedyną na rynku o tej tematyce. Czy jednak jest warta przeczytania? Oczywiście, informacje zebrane podczas kariery dziennikarza, cytaty, fragmenty wywiadów czy innych książek o Gran Derbi, zdjęcia i komentarz autora. „Barca vs. Real” jest jak na dzisiaj kompletna, Relano zaczyna od samego początku i kończy w okolicach ubiegłego sezonu. Liga trwa, do pierwszego El Clasico możemy już odliczać dni i godziny, a historia się toczy. Real i Barca to nieskończona historia, powstanie jeszcze wiele takich książek, będzie miała miejsce jeszcze nie jedna afera czy inny kontrowersyjny transfer. To piłka nożna, Czytelniku, nigdy nie wiesz, co się stanie w przyszły weekend.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Real Madryt i FC Barcelona to największa rywalizacja w świecie futbolu. Dla kibiców są jak dobro i zło, Mickiewicz i Słowacki, Charles Xavier i Magneto, Thor i Loki… Nie chcę zbytnio popłynąć w tym szaleństwie, ale mam nadzieję, że dobrze zobrazowałam tą sytuację. Sama nazywam siebie madridistą. Tato zaszczepił we mnie miłość do piłki nożnej i to dzięki niemu co mecz...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09-13
Na podstawie obejrzanych przeze mnie amerykańskich filmów traktujących o młodzieży, porwałabym się na stwierdzenie, że szkoła średnia to najgorszy i jednocześnie najlepszy czas w życiu człowieka, a co ważne, na pewno siejący największe zniszczenie w głowie, w umyśle, w głupim nastolatku. To czas huśtawek nastroju, pierwszych miłostek, zdrad, seksualnych poszukiwań, przyjaciół na zawsze i na chwilę, ale także kółek tematycznych w szkołach, króla i królowej balu, grup „nie możesz siedzieć przy naszym stoliku”, dokuczania, wyzwania, wojen na fajność i przemocy w sieci, która boli bardziej niż fizyczna. Amerykańskie nastolatki zakochują się w łobuziakach, wampirach, motocyklistach, Johnie Travolcie czy też sieją spustoszenie na balach maturzystów starając się zabić cały rocznik i osoby towarzyszące. Żyjąc w Polsce, porównałabym ten okres zniszczeń i odchyleń od normy do naszego gimnazjum. To właśnie siedlisko królowych szkoły, poszukiwania własnej tożsamości, szantaży i pierwszych wyskoków z alkoholem podkradzionym dziadkowi. Licealiści mają natomiast w głowach imprezy, weekendy ze znajomymi i widmo matury. W dwudziestym pierwszym wieku wyzwisko na szkolnym korytarzu to nic takiego. Staje się bolesne, gdy wyświetla się na twoim facebookowym koncie, tweetcie od nieznanego konta czy przerobionym zdjęciu z twoją twarzą. Wtedy boli. Co jednak lubię powtarzać – życie jest jakoś piękniejsze po skończeniu szkoły. School hero, life zero – Amerykanie też to wiedzą.
Emma Puntam popełnia samobójstwo zaciskając pętlę na swojej szyi. Sara i jej znajomi nie zauważyli momentu, w którym docinki stały się znęcaniem, zwykły brak sympatii nienawiścią, smutek depresją, a Emma przeszłością. Dziewczyna nie widzi swojej winy w tragedii, to nie ona zabiła, nie ona jedna dokuczała. Sara chce swoje życie z powrotem. Codzienność zmienia się jednak nie do poznania. Reporterzy, kamery, szkoła letnia, psycholog i niekończące się zeznania w lodowato zimnym pokoju. Emma zabiła się sama. Po co szukać winnego? Spojrzenia całej szkoły, całego miasta kierowane są na grupkę nastolatków. Sprawców, morderców, okrutnych i bezlitosnych. Emma spogląda na Sarę z każdej gazety, w której szerzone są teorie spiskowe na temat śmierci nastolatki. Skoro to ona wszystko zepsuła, sama się zabiła, to dlaczego ten ciężar gdzieś w środku wciąż daje o sobie znać?
Sara nie zawsze cieszyła się opinią popularnej dziewczyny. Jeszcze jakiś czas temu niczym się nie wyróżniała, a na szkolne piękności i wysportowanych przystojniaków mogła sobie jedynie popatrzeć. Z odsieczą przyszła Brielle. Dziewczyna popularna, towarzyska, ekscentryczna, łatwo zjednująca sobie przyjaciół i co ważne, rozrywkowa. Nowa przyjaciółka Sary wciągnęła ją w świat ładnych ludzi, imprez, randkowania i nieprzejmowania się jutrem. Sara wybiła się na opinii swojej towarzyszki, stała się zauważalna, zyskała cudownego chłopaka i mogła poczuć się kimś ważnym u boku Brielle. Gdy ktoś rzuca nam pod nogi wszystko, o czym kiedykolwiek marzyliśmy, łatwo zapomnieć o moralności, a granice szybko się zacierają. Oprócz wachlarza zalet w towarzystwie, Brielle ma również cechy takie jak zachłanność, chęć zemsty czy zwykłej zaczepki, byle by nie było nudno. Ona jest jak narkotyk. Jest toksyczna, zwłaszcza dla przyjaciół. Sara długo tego nie widziała, jednak po śmierci Emmy, gdy świat staje na głowie, dziewczyna zaczyna podważać nawet to, co swego czasu brała za pewnik.
„Tease” to jedna z tych powieści na rynku wydawniczym, która traktuje o rzeczach ważnych, nieprzyjemnych i jest pewnego rodzaju ostrzeżeniem. Przemoc już dawno zawitała na internetowe fora, serwisy społecznościowe czy inne strony dostępne młodzieży. Nauczyciel na lekcjach informatyki powie, że nie wolno rozmawiać z nieznajomymi w Internecie, nie wolno przeklinać, a krytyka powinna być tylko i wyłącznie konstruktywna. Historia Emmy zdarzyć by się mogła jednak w szkole mojej, twojej, Anki, Maćka czy Marioli. Dzieciaki lubią czuć władzę, dzieciaki lubią się znęcać. To daje przewagę, a przewaga jest bezpieczna. Piętnastolatek nie myśli o konsekwencjach, a o tym, jaką ochronę zapewnić sobie samemu. Tak naprawdę w szkołach wszyscy jesteśmy trochę głupi, pomimo tych wszystkich mądrych rzeczy, których nas uczą. Książki takie jak „Tease” mogłyby uczyć nieco inaczej. I robią to. Mówią o tym, czego nie robić, uwrażliwiają, pokazują co będzie gdy… oraz są na czasie z dzisiejszymi zagrożeniami. Cóż z tego, że wciąż robią to nieco nieudolnie.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Na podstawie obejrzanych przeze mnie amerykańskich filmów traktujących o młodzieży, porwałabym się na stwierdzenie, że szkoła średnia to najgorszy i jednocześnie najlepszy czas w życiu człowieka, a co ważne, na pewno siejący największe zniszczenie w głowie, w umyśle, w głupim nastolatku. To czas huśtawek nastroju, pierwszych miłostek, zdrad, seksualnych poszukiwań,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-13
Londyn, lata 20. XX wieku. Powojenna Anglia boryka się z wieloma problemami, ale i czuje dyskomfort związany z nadchodzącymi zmianami. Klasy wyższe tracą pewną pozycję, którą przez lata się szczyciły, rodziny poległych na froncie układają swe życia na nowo, a w tle słychać pierwsze dźwięki epoki jazzu – czasów odkrytych sukien, kociej muzyki i zabawy do białego rana. Kobiety poluźniają gorsety i zakasują rękawy, wyzwolenie obyczajów i porzucenie roli damy wiąże się ze śmiercią tysięcy mężczyzn, których wojna odebrała bezpowrotnie. Młode kobiety rzucają się w wir pracy, typowo męskich obowiązków, bo któż inny miałby to zrobić? Słabsza dotychczas płeć, niejako zmuszona do tego, staje się najbardziej niezależna, samodzielna i otwarta na nowy porządek świata.
Dwudziestosześcioletnia Frances Wray zdaje się zmierzać do staropanieństwa mieszkając wraz z matką w wielkim domu, opustoszałym w wyniku nieprzyjemnych zdarzeń w rodzinie. Dom pozbawiony mężczyzn może wkrótce chylić się ku katastrofie bez odpowiedniego wsparcia finansowego, toteż kobiety decydują się wynająć pokój pod lokatorów. Do eleganckiego Champion Hill przybywa młode i wielce nowoczesne w oczach starszej pani Wray małżeństwo. Lilian i Leonard Barberowie pochodzą z klasy urzędniczej, mają nietypowy gust i obyczaje, które parę lat temu byłyby niedopuszczalne. Frances z jednej strony zafascynowana młodymi współlokatorami, z drugiej przerażona ciężkimi krokami niechcianych gości we własnym domu. Z czasem jednak dziewczyna popada w małą obsesję na punkcie pani Barber. Modnie ostrzyżone włosy, piękne sukienki oraz perlisty śmiech zza ściany nie dają jej spokoju.
Sarah Waters powolutku burzyła wszystkie moje wizje związane z „Za ścianą”. W pozytywny sposób. To moje pierwsze spotkanie z jej twórczością, niezwykle udane i niezwykle zaskakujące. Brytyjska pisarka czaruje czytelnika nie tylko klimatem epoki, ale i dokładnością, szczegółowością zdarzeń i portretów psychologicznych. „Za ścianą” z powieści obyczajowej przerodziła się w zabarwioną erotyką powieść miłosną, a następnie w dramatyczny kryminał. To mistrzowskie połączenie wątków sprawiło, że nie mogłam się nudzić, nie mogłam wybrzydzać, a dałam się porwać fascynującej opowieści o namiętności, lojalności, zbrodni i wspólnej tajemnicy. Co jak co, nie spodziewałam się tak perfekcyjnie skonstruowanej i wielowątkowej historii.
Dom w Champion Hill jest w pewien sposób nawiedzony. Nawiedzony widmem śmierci braci Frances poległych na wojnie oraz jej ojca. Z gwarnego, pełnego śmiechu i rozmów przeistoczył się on w niespokojną twierdzę, zbyt dużą dla dwóch kobiet, którym dawniej towarzyszyły męskie głosy i hałas krzątającej się służby. Pani Wray wraz z córką pozostały niemal bez grosza, samotne, skazane na pracę własnych rąk i skalane piętnem śmierci w imię pokoju. Zmuszone są przejąć zajęcia pań domu oraz służby, co nie wychodzi im najlepiej. Przyjęcie pod swój dach nowych lokatorów jest niemalże zdeklasowaniem w ich oczach. Dom rodzinny zmieniony w dom czynszowy nie odzyskuje dawnego blasku, lecz ożywa nowym, niepewnym i nieco chaotycznym życiem.
Frances Wray ma swoje za uszami. Dziś wiecznie w pośpiechu, myjąca podłogę w starych ubraniach i spędzająca godziny w kuchni przy obiedzie, w niczym nie przypomina buńczucznej, walczącej o równouprawnienie młodej dziewczyny sprzed lat. Frances wpada w pewną pętlę codzienności, życie, które wiedzie jest dalekie od jej dawnego ideału. Czuje, że to wszystko nie tak miało być, Champion Hill jest jej klatką, a ona sama rwie się ku wielkomiejskiej utopii. Jej matka z kolei wciąż trwa w wiktoriańskim wychowaniu – służba pracująca w domu, wieczory spędzone na grze ze znajomymi i zachowanie pozorów bogactwa, co wciąż stara się udawać, choć ten czas już dawno minął. Dawne uczucia Frances budzi przybycie do domu pani Barber. Lilian przypomina jej najlepsze, najbardziej zwariowane lata, gdy nie kierowała się swoim rozumem, a sercem. We wszystkim co robiła, bez względu na konwenanse. Między Frances i Lilian pojawia się więź, która w świecie pana Barbera, pani Wray i całego Champion Hill nie ma prawa bytu. Dlatego musi to pozostać tajemnicą, nieważne jak bardzo rwie się na światło dzienne.
„Za ścianą” to powieść o wielu ważnych sprawach. O nowym życiu, w które wpasować się muszą Brytyjczycy w powojennej rzeczywistości, o samochodach, kinie czy radiu, czyli cudach techniki, które wciąż są tak nierealne, o odkrywaniu siebie, o łamaniu niemalże odwiecznych zasad dobrego wychowania i o poszukiwaniu. Poszukiwaniu tego co dobre, prawdziwe, właściwe, niewymuszone. Sarah Waters przedstawia miłość niemożliwą w dwudziestowiecznej Anglii, miłość lesbijską, która jest bardziej namiętna, bardziej ekscytująca i momentami nawet niewinniejsza niż modelowe małżeństwo pana i pani Barber. Środowisko homoseksualne wciąż niemalże niewidoczne, zaczyna się zarysowywać w powojennej rzeczywistości. Przestaje się udawać, mówi się więcej, ubiera się mniej. A Frances i Lilian poszukują. Poszukują swoich ust, swoich ciał i wspólnych chwil wykradzionych z małżeńskiego życia, zanim Leonard Barber stanie u progu drzwi wracając z pracy i zburzy arkadię.
Powieść Sary Waters cudownie rozwijająca się, brytyjska do ostatniej strony historia o zaskakujących zwrotach akcji, których żaden pisarz, by się nie powstydził. „Za ścianą” kipi emocjami, przyciąga tajemnicą i rozgrzewa do czerwoności sekretnym romansem. Jest to opowieść wyważona, poukładana i wspaniale różnorodna. Narracja z punktu widzenia Frances idealnie odsłania konflikt pomiędzy sercem a rozumem, starszym pokoleniem a młodymi feministkami, wyrzutami sumienia a pogonią za miłością. U Sary Waters mężczyźni są tłem. To kobiety działają, walczą, czują i dopuszczają się czynów niewyobrażalnych. To właśnie czyni je wyjątkowymi.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Londyn, lata 20. XX wieku. Powojenna Anglia boryka się z wieloma problemami, ale i czuje dyskomfort związany z nadchodzącymi zmianami. Klasy wyższe tracą pewną pozycję, którą przez lata się szczyciły, rodziny poległych na froncie układają swe życia na nowo, a w tle słychać pierwsze dźwięki epoki jazzu – czasów odkrytych sukien, kociej muzyki i zabawy do białego rana....
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-10
Jestem najgorszym człowiekiem na świcie. Piątkowy wieczór wolę spędzać we własnych czterech ścianach, niż na imprezie tygodnia ze znajomymi. Mało się odzywam. Wolę milczeć. Jestem cichą, przestraszoną dziewczynką, która gdzieś w środku wciąż woła mamę, która wcale nie przychodzi na ratunek. Jako magister filozofii jestem mistrzem fałszu na ekranie telewizora. Nakładając maskę wyluzowanej, wygadanej i inteligentnej, mogę być najlepszą przyjaciółką każdego. Krystyna, która nie wie jak rozmawiać, jak grać, jak być – zostaje wówczas w domu. Na szczęście jest na to lekarstwo. Świat może być dziwacznie zabawniejszy, ludzie piękniejsi, a ja bardziej rozgadana. Wstyd. To jest to, co następuje potem. Gdy kształty są mało wyraźne, a wzrok rozbiegany. Bo wiesz, to nie ja. Ja nie jestem wiecznie miła, uśmiechnięta, wesoła i pewna siebie. Ja jestem najgorszym człowiekiem na świecie.
Czego się wstydzisz? Na pewno jest coś takiego. My się wiecznie wstydzimy. Tego, że za mało wiemy, że nie znamy pewnej książki, że nie przesłuchaliśmy najnowszej płyty tego zespołu, że wyjdą na jaw nasze słabości… Zupełnie tak, jak Krystyna. Bo kiedy znów pojawia się ta jedna z miliona nieprzespanych nocy to trzeba o czymś myśleć. A wtedy wszystko jest jakieś większe. Cień na ścianie jest większy, stuknięcie na dachu głośniejsze, dźwięk chodzącej w kuchni lodówki jakoś bardziej wwierca się w głowę, a i lęki są straszniejsze. No i wstyd. Wstyd też jest większy. Podczas tej niekończącej się nocy, bezdennej ciemności, która trwa wiecznie, odzywa się ta pustka w Tobie. Tak, właśnie ta. Niby uderzenie, niby ból, niby ciężar… niby nic. Każdy ma taką pustkę do wypełnienia. Wypełniłeś ją już? Świetnie, wygrałeś. Dopisz to do listy wygrywów.
Rozmawianie o uczuciach jest dla słabych, prawda? Nikt przecież nie mówi o tym, co czuje, co sobie myśli wpatrując się w nocy w ścianę, o tym, czego mu brakuje i co stracił, jakie plany snuł trzy lata temu i dlaczego jego życie tak teraz nie wygląda… Nie, to lamerskie. Nie mów to tym. Wyśmiej, zignoruj, zażartuj, skompromituj, zniż do parteru. Tak będzie fajniej. Pamiętam jak pisałam pierwszą próbną z polskiego w liceum. Pisałam o znieczulicy. O tym, że dziś nie jesteśmy w stanie niczego docenić, że wolimy obrócić wszystko w żart, odpowiedzieć nie inaczej jak ciętą ripostą i zmienić zwyczajną rozmowę w nieprzyjemną dyskusję czy zabawę w nieustanne odbijanie piłeczki. Tak jakby nikt nam nie powiedział, że można inaczej. Że istnieje też radość i serdeczność, a nie tylko potwory gniewu, strachu, porażki i smutku. Bo jakoś tak się porobiło, że każdy robi na siebie, dla swojego dobra i bez względu na wszystko. Że każdy chce być lepszy, utalentowany, doceniony. Że każdy chce odnieść sukces większy niż ta Anka z ogólniaka, sąsiad z naprzeciwka czy ta pani z telewizji, bo to przecież ja powinnam być tą panią z telewizji i zapowiadać kolejne programy. To ja powinnam być piękna, wesoła, szczupła i bogata. My wszyscy musimy być bardzo nieszczęśliwymi ludźmi.
„Najgorszy człowiek na świcie” to książka do przeczytania na dzień, może dwa. Do rozmyślania na długie tygodnie. Po trochu historia uzależnień, po trochu rozmyślania bardzo smutnej dziewczyny. Małgorzata Halber, znana z telewizji, stawia przed nami trzysta pięćdziesiąt stron życia z alkoholem, narkotykami, grupami wsparcia i sztucznymi uśmiechami na potrzeby dobrego materiału. Bez cenzury. Mnie dotknęło, zabolało i uderzyło w twarz. Bo nie wiedziałam wszystkiego. Alkoholik to nie tylko bezdomny Pan Wiesio spod Lewiatana. Daniel Radcliffe powiedział kiedyś, że bycie uzależnionym od serialu, od filmu czy od książki to nienajgorsze uzależnienie. Są ludzie uzależnieni od alkoholu czy narkotyków, to dużo gorzej. A takim ciężko o pomocną dłoń.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Jestem najgorszym człowiekiem na świcie. Piątkowy wieczór wolę spędzać we własnych czterech ścianach, niż na imprezie tygodnia ze znajomymi. Mało się odzywam. Wolę milczeć. Jestem cichą, przestraszoną dziewczynką, która gdzieś w środku wciąż woła mamę, która wcale nie przychodzi na ratunek. Jako magister filozofii jestem mistrzem fałszu na ekranie telewizora. Nakładając...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-06
Jak to jest być szczęśliwym? Czy istnieje w ogóle przepis na szczęście? Możesz mieć wszystko. Świetną pracę, kochającego faceta, mieszkanie z magazynu Ikei i najpiękniejszego psa pod słońcem, ale wciąż coś jest nie tak, coś nie pasuje, jakoś Cię to życie uwiera i spędzasz dnie i lata w najbardziej niewygodnym krześle codzienności. Doszukujesz się szalonych szczegółów i uświadamiasz sobie, że każde szczęście jest tylko na chwilę czy dwie, każde szczęście jest krótkotrwałe i, co najważniejsze, niewystarczające. Bo wiesz, to chyba nie rzeczy sprawiają, że człowiek się uśmiecha. Tylko ludzie. A to niewyobrażalnie trudna sprawa znaleźć kogoś, kto by nas uszczęśliwił. Takie depresyjne bestie trwają w nieznośnej lekkości bytu, a ich życie toczy się od przypadku do przypadku.
Teresa i Tomasz poznali się w wyniku sześciu przypadków. Ona wrażliwa na piękno, literaturę i sztukę pracuje jako kelnerka. On, kobieciarz, poznaje dogłębnie wiele kobiet rocznie, nie spodziewa się, że byle kelnerka spowolni jego ekscesy seksualne i zagrzeje miejsca w jego łóżku nieco dłużej niż poprzedniczki. Tomasz uważa, że miłość i seks to dwie różne sprawy. Teresa się wścieka. Ten związek to nieustający konflikt. Obie strony, choć skłócone, potrzebują siebie nawzajem niczym powietrza.
„Nieznośna lekkość bytu” to chyba najbardziej znana powieść Milana Kundery, czeskiego pisarza i eseisty. Opowiada ona o pewnym małżeństwie, którego rozterki rozgrywają się na tle Praskiej Wiosny. Powieść ta dla jednego to przeintelektualizowany bełkot, dla drugiego skarbnica mądrości, a dla trzeciego powieść przyjemna, acz przegadana. Ja sama waham się pomiędzy drugą i trzecią opcją, lecz z żadną się nie utożsamiam. Kundera w dużej mierze wspiera się tu filozofią Nietzsche’ego, którego lubię, cenię i wciąż karmię nim od czasu do czasu mój pseudointeligenty umysł. Otóż Kundera stawia teorię, jakoby życie składające się ze spraw błahych, lekkich i łatwych, nie przynosiło satysfakcji. Pojedyncze życie, pojedyncze decyzje czy słowa nie mają znaczenia. Bo jak lekkość może ściągnąć nas w dół? Ta lekkość, ta łatwość i bezproblemowość stają się u niego problemem. Problemem nie do zniesienia, więc trzeba coś zrobić, zadziałać. Tym rozpoczyna rozważania na temat miłości i seksu, lekkości i ciężaru i wielu innych przeciwstawnych, lecz całkiem do siebie podobnych spraw.
„Nieznośna lekkość bytu” była moją pierwszą przygodą zarówno z Kunderą, jak i literaturą czeską. Nie wiedziałam jakiego stylu powinnam była się spodziewać, lecz już od pierwszych stron go wyczułam. Nieco dramatyczny przy prostych sprawach, niezwykle filozoficzny i o kształcie gawędy, powiedziałabym. Rozpoczęłam z pewnym błyskiem w oku. Kompletnie nieperfekcyjni bohaterowi skazani na siebie i życie, którego nigdy nie chcieli. I Tomasz, i Teresa nie robią zbyt wiele, by się jakkolwiek uszczęśliwić. Są smutni i trwają w tym smutku wyżywając się na sobie i od czasu do czasu w przypływie miłości stwierdzając, że kochają się najprawdziwiej jak to tylko możliwe. Po filozoficznym aspekcie, ciekawych przemyśleniach i pięknych słowach, które z każdą kartką wżerały się w mój umysł, uświadomiłam sobie ze zgrozą dopisywanie ideologii do najprostszych zjawisk, co nieco ugodziło w mój początkowy zachwyt. Nie skreślam tej książki, Czytelniku, o nie. Była jedną z najbardziej kuriozalnych książek, które miałam okazję czytać. Jednak wciąż nie wiem czy jest ona dziwnie bezmyślna w swej mądrości, czy ja zbyt głupia, by całkowicie ją docenić.
Opowieść o Tomasz i Teresie, o Sabinie i Franzu oraz o Kareninie to fascynująca przygoda, lecz nie tak emocjonująca, jak się tego spodziewałam. „Nieznośna lekkość bytu” wzbudziła w mnie mieszane uczucia i gdzieś, w którymś momencie przypomniała mi spacer po Cieszynie sprzed kilkunastu miesięcy. Z wierzchu nieco historyczne, piękne budynki i cudowne kamienice, na które patrzeć można dwojako – od polskiej strony tego miasta i od czeskiej. Jednak następuje taki moment, kiedy widziałeś już wszystko i znów idziesz tą samą uliczką, stopy bolą od kocich łbów, dodatkowo zaczyna padać, a ty zauważasz jak puste i zapomniane są niektóre miejsca i jak nieadekwatne jest to do tych wszystkich romantycznych, cichych uliczek. Dysonans. Raj na ziemi czy zapomniana plątanina wydeptanych już ścieżek?
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Jak to jest być szczęśliwym? Czy istnieje w ogóle przepis na szczęście? Możesz mieć wszystko. Świetną pracę, kochającego faceta, mieszkanie z magazynu Ikei i najpiękniejszego psa pod słońcem, ale wciąż coś jest nie tak, coś nie pasuje, jakoś Cię to życie uwiera i spędzasz dnie i lata w najbardziej niewygodnym krześle codzienności. Doszukujesz się szalonych szczegółów i...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-01
Czasami łapie mnie taka melancholia, taka nieznośna ciężkość bytu, że żadna książka, jakkolwiek dobrze skonstruowana, ciekawa, klimatyczna czy wciągająca rzesze czytelników, nie jest w stanie przypaść mi do gustu. W takiej melancholii każda kolejna czytana powieść będzie nużąca, nieciekawa, niesamowicie długa i opowiadająca schematyczną historię głównego, nad wyraz irytującego, bohatera. A wtedy nic, absolutnie nic w świecie nie jest w stanie mnie zaspokoić, a ja czuję narastającą agresję i zauważam, że otoczona jestem morzem średniości, nijakości i braku zaangażowania. Co robić? Czytać po raz enty „Wielkiego Gatsby’ego” czy „Jane Eyre” i wierzyć, że Pan Rochester ponownie zaczaruje nudy świat? Mam dziewiętnaście lat i właśnie wyszłam z czytelniczej depresji. „Przekleństwa niewinności”, zapraszam.
Pięć sióstr, pięć nastolatek, dwa pogrzeby, jeden dom i jedna rodzina. Życie rodziny Lisbonów nigdy nie było szczęśliwe, lecz zdawać by się mogło, że przestrzeń wypełniona sześcioma kobietami, pięcioma chichoczącymi dziewczętami u progu krępującej dorosłości, mogłoby się udać. Mogłoby pozostawić po sobie dobre wspomnienia, ciepło w sercu i ojcowską troskę o te małe kobietki, małe dziewczynki, które za szybko dorastają. Świat zdaje się walić w posadach, gdy samobójstwo popełnia najmłodsza z dziewcząt, Cecilia. Po odejściu trzynastolatki całą rodzinę Lisbonów przejmuje niekończący się smutek, żałoba i niedowierzanie, że ta mała nieszczęśliwa istotka zgasła tak szybko, w tak makabryczny sposób. Nadchodzący rok będzie dla pozostałych sióstr chwilami rozpaczy, wyobcowania, krótkiego szczęścia, tęsknych pocałunków, izolacji, aż w końcu samobójczej śmierci. Historia lubi się powtarzać.
Nie sądziłam, że ta mała, niepozorna książeczka dostarczy mi aż tylu emocji. Jeffrey Eugenides po mistrzowsku poprowadził temat trudny, często temat tabu. Temat samobójstwa. Przedwczesnej śmierci nastoletniego jeszcze dziecka. Co skłania do tego czynu? Dzieciak, który ma wszystko, jest bezpieczny, ma kochającą się rodzinę i praktycznie żadnych obowiązków na głowie. Powinien być przecież szczęśliwy. A nie jest. Wiek nastoletni to wiek huśtawki nastrojów. Raz szczęśliwi z uśmiechem na twarzy i planami na przyszłość, raz najnieszczęśliwsi na kuli ziemskiej z brakiem perspektyw i czarnymi scenariuszami. To wtedy odczuwamy bardziej, intensywniej. Szczęście jest euforią, ale smutek to spotęgowana na granic możliwości rozpacz. Jeffrey Eugenides tworzy opowieść o pięciu siostrach, które z jedynie sobie znanych powodów, decydują się zniknąć na zawsze, odejść nie posmakowawszy miłości, namiętności, poświęcenia czy macierzyństwa. Zniknąć przeżywszy tak niewiele. Dlaczego odrzuciły to, co należy się każdemu już na starcie? Dlaczego teraz? „Przekleństwa niewinności” czy oryginalnie „The Virgin Suicides” to historia nieszczęścia skumulowanego w jednej rodzinie, poszukiwaniu szybkiej miłości tam, gdzie jej nie ma oraz dorastaniu każdej młodej osoby na swój własny sposób.
Po śmierci Cecilii dom Lisbonów zamienia się w zbitek pustych ścian i smutnych twarzy. Nie słychać śmiechów, żałoba i depresja zdaje się zżerać budynek od środka wraz z jego mieszkańcami. Cisza, otwarte okno i puste łóżko. Siostry Lux, Mary, Therese i Bonnie urastają w swym smutku do legendy miejskiego liceum. Nieszczęśliwe, małomówne, niedostępne i odlegle piękne zjawy przechadzają się wśród śmiertelników szkolnymi korytarzami. Tajemnica. Siostry Lisbon swoim hipnotycznym czarem, niemalże namacalnym nieszczęściem stają się cichą obsesją grupki chłopaków. Zdjęcie domu, świece Bonnie, stary lakier do paznokci Mary czy biustonosz Lux stają się zakazaną kolekcją, ale także jedynym dowodem krótkiego istnienia sióstr Lisbon. Ich historia, choć niemalże nie dotyczyła bezpośrednio chłopaków, staje się symbolem dorastania, inicjacją dla młodych mężczyzn, którzy odkryli nowy świat i bezpowrotnie pożegnali ten, w którym niezdolni byli zauważyć sekretnego życia młodych dziewcząt, zarysu biustonosza czy fragmentu piersi w rękawie zbyt luźnej bluzki. Lisbonki pomogły im stać się mężczyznami, lecz same nie zdążyły na dobre zostać kobietami.
„Przekleństwa niewinności” to opowieść o życiu, którego nie zdążyło się przeżyć. I choć siostry Lisbon goniły za dorosłością, to koniec końców na własne życzenie z niej zrezygnowały. Zapalony po cichu papieros, seks z nieznajomym, przemycony likier na imprezie to nie dorosłość. Nie tak niewinne, niezbyt dojrzałe i ograniczone przed matczyne zakazy dziewczęta, zdawały się być na chłopców z okolicy esencją kobiety. Kobiecością w młodzieńczym wydaniu. Historia pełna sprzecznych emocji, pierwszych miłostek, smutku zbyt wielkiego na ten wiek i duszności w czterech ścianach więzienia. Dwieście trzydzieści dziewięć stron później, wciąż nie mogę wyjść z podziwu.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Czasami łapie mnie taka melancholia, taka nieznośna ciężkość bytu, że żadna książka, jakkolwiek dobrze skonstruowana, ciekawa, klimatyczna czy wciągająca rzesze czytelników, nie jest w stanie przypaść mi do gustu. W takiej melancholii każda kolejna czytana powieść będzie nużąca, nieciekawa, niesamowicie długa i opowiadająca schematyczną historię głównego, nad wyraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-30
Rok 1929, Niemcy. Berlińczycy wiodą dostatnie życie i na nic przesadnie nie mogą narzekać. Nie są jednak świadomi, że kończy się pewna epoka, która w porównaniu z nadchodzącą, jest rajem na ziemi. To czas kiedy społeczność pochodzenia żydowskiego nie wzbudza szczególnych emocji w blondwłosych Niemcach i oprócz pojedynczych zaczepek oraz głupich żartów nie ma mowy o prześladowaniach. W ludzkie umysły mogą wnikać sporadyczne przejawy nadchodzącej katastrofy. Parę sklepów upadło, krótkie spódniczki zapowiadające nowoczesność znów spadły poniżej kolan, pojawiła się epidemia, która wstrzymała oddech wielu mięsożercom oraz… dzieci zaczęły znikać bez śladu.
Detektyw Willi Kraus znajduje nie tyle co przerażającą, a niezwykle intrygującą wiązankę z części ciał ludzkich. Ciał męskich, chłopięcych. Wygotowane kości oraz Biblia z zaznaczonymi cytatami to wszystko co ma w tej sprawie. Ani śladu po chłopcach, po porywaczach czy po mordercy. Kraus rozpoczyna niebezpieczne dochodzenie zaprawione brakiem szacunku, docinkami i narastającymi antysemickimi nastrojami. Detektyw choć odsunięty od sprawy, nie ustępuje i goni za prawdą na własną rękę.
„Dzieci gniewu” to drugi wydany z kolei kryminał z serii „Świadek zbrodni”. Opowieść Paula Grossmana odwzorowuje w moich oczach poprzednią, którą miałam okazję czytać. Trudne czasy, niepewny teren, wojna czająca się za rogiem i zbrodnia, która spędza sen z powiek głównemu bohaterowi. Zbrodnia ta to nie byle jakie zabójstwo, lecz masowa kanibalistyczna rzeź. Brzmi to świetnie i zapowiada ciarki na plecach czytelnika, ale tak jak było z poprzednią zagadką – tło historyczne wygrywa z całą resztą. Berlin, 1929. Hitler wciąż nie jest u władzy całkowitej, lecz ideologia nazistowska już kiełkuje w głowach obywateli Niemiec. Żydzi wciąż są tolerowani, lecz żarty, żarciki, przytyki, aż w końcu brak akceptacji zapowiada tragedię, która ma dopiero na nich spaść. Niemieckie kobiety zapatrzone w amerykańskie trendy z chęcią ubierają krótsze sukienki, jako że nowoczesna moda to część tego prężnie rozwijającego się kraju. Jakże zdziwią się, gdy ich świat nie stanie się tak kolorowy jak ten amerykański, a szary, smutny i zły.
„Dzieci gniewu” rozpoczyna wartka akcja, ciekawe opisy i, co najbardziej ekscytujące, nieludzka zbrodnia. Było interesująco, było pasjonująco, było strasznie i wciągająco. Do czasu. Śledztwo i kolejne tajemnice nużyły mnie, wlekły się niemiłosiernie przed moimi oczami oczekującymi końca i fajerwerków na finał. Zbrodnia była nie tyle wielowątkowa, a wielowymiarowa, co momentami sprawiało, że moje tętno skoczyło do góry, a to, myślę, że dobry kierunek we wszelakich thrillerach. Podobnie jak samotny i zmęczony życiem główny bohater, który do stracenia nie ma już nic. Willi Kraus ma kochającą żonę i dwójkę synów, rodzinkę, która po pracy przyjmie go z otwartymi ramionami i gorącym obiadem na stole. Mały zgrzyt. Sąsiedzi jednak ze względu na pochodzenie Williego, są w tej sprawie niezawodni. Krausa nie potrafiłam polubić. Nie potrafiłam go również znielubić, jako że zwykle kibicuje się tym dobrym, szczególnie w takich sprawach. Kraus nie ma dramatycznych zwrotów akcji w swojej przeszłości. Detektyw jest obrońcą sprawiedliwości i przezwycięża stawiane przed nim problemy, co czyni go dobrym, lecz zbyt idealnym bohaterem w moich oczach.
„Dzieci gniewu” to mocno średni kryminał ze wstrząsającą zbrodnią ubraną w ładne słowa. Dla laików – fascynujący thriller, dla tych, którzy na tym gatunku zjedli zęby – przeciętniak. Ja jestem gdzieś pomiędzy, bo pomimo nijakiej akcji, zakochałam się w stworzonej przez Grossmana przestrzeni i wykorzystaniu pewnych postaci historycznych w swojej fikcji. Kolejny tom z serii „Świadek zbrodni” odkładam na półkę i choć znów niezachwycona powieścią, traktuję ją jako osobistą podróż w czasie. Jednakże, czy to był zamiar?
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Rok 1929, Niemcy. Berlińczycy wiodą dostatnie życie i na nic przesadnie nie mogą narzekać. Nie są jednak świadomi, że kończy się pewna epoka, która w porównaniu z nadchodzącą, jest rajem na ziemi. To czas kiedy społeczność pochodzenia żydowskiego nie wzbudza szczególnych emocji w blondwłosych Niemcach i oprócz pojedynczych zaczepek oraz głupich żartów nie ma mowy o...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-07-21
Z historią jako z datami i kolejnymi przewrotami do zapamiętania, zawsze byłam na bakier. Znam jednak historię swojego kraju i co ważniejsze skrawki z przeszłych wydarzeń na całym świecie. Tym razem historię Francji chciałam poznać niemalże z pierwszej ręki. Słowami samego Stendhala. Rewolucja lipcowa we Francji była mi zupełnie nieznana. Francja rozdarta, niezgodna i pełna chaosu. A gdzieś tam w prowincjonalnej mieścinie mieszka Julian. Syn cieśli i zwolennik Napoleona, który zagubił się w swoich czasach.
Julian Sorel jest chłopakiem niezwykle inteligentnym, oczytanym i najmłodszym z rodzeństwa, lecz co gorsze, wątłym i niezbyt pracowitym. Dlatego też jego ojciec zamierza zorganizować synowi drogę kariery. Mówiący po łacinie nastolatek nie garnie się do pracy w tartaku i obiera ścieżkę księdza. Jako ambitny, żądny chwały i wybicia się z mieszczańskiego tłumu rozpoczyna drogę do sukcesu. W jego życiu pojawią się fałsz i obłuda, bieda i bogactwo, miłość i namiętność, Kościół i… kobiety.
„Czerwone i czarne” to moje pierwsze spotkanie ze Stendhalem, a właściwie z Marie-Henri Beylem. Romantyk piszący w nurcie realizmu. Zapowiadało się niezwykle. Z literaturą francuską nigdy się nie lubiliśmy, ale słysząc tyle o samym Stendhalu i pewnej etykiecie arcydzieła na owej powieści, nie mogłam nie spróbować. Czego oczekiwałam? Francuskiego Dostojewskiego na równie dużą miarę, postaci, których nie sposób zapomnieć, bogatych portretów psychologicznych, którymi zaczarował mnie wspomniany Rosjanin, dreszczu rewolucji i oczywiście kopalni cytatów, które mogłabym skrzętnie zanotować lub zaznaczyć kolorową karteczką. Dostałam to wszystko w wersji o wiele bardziej zminimalizowanej niżbym sobie tego życzyła, momentami spłaszczonej i chyba na tyle francuskiej, bym powoli brnęła przez kolejne rozdziały z mieszanymi uczuciami.
Stendhalowska Francja to mieszanka wszystkiego, co niesmaczne. Bądź co bądź to realizm. Bardzo subiektywny, często przerysowany, lecz dający jasny przekaz. Społeczeństwo było wówczas wyrachowane, z wierzchu oślepiająco piękne, w środku zgnite, pogrążone w beznadziejnej żądzy władzy i górowania nad wszystkimi. Arystokracja naiwnie wierzy, że jej chwała nie przeminie, że już zawsze będzie panować w dobrobycie, ubrana w jak najlepsze tkaniny. Kler z kolei, zupełnie jak lata po Stendhalu, obłudny i nie znów taki doskonały dba o swoje interesy pod ciągłą przykrywką religijnych obrzędów. „Czerwone i czarne” w całej swej zawiłości, doprawdy szczegółowo odkrywa społeczeństwo francuskie warstwa po warstwie.
Postaci Stendhala nie da się lubić. Julian był z początku interesującym bohaterem, lecz szybko postawił na dobro własne, oszukując, myślę, że nie tylko innych, ale również siebie. Ostatecznie trudno powiedzieć o nim coś dobrego, bo choć ambitny, to świadomy możliwości sukcesu wchodzi pomiędzy tym, którymi pogardzał, aż w końcu sam stał się obłudnikiem. Dziewiętnastolatek jest pełen pychy i hipokryzji, które wciąż kłócą się z jego dobrym sercem. Poza nim, autor nie skupia się szczególnie na innych, drugoplanowych postaciach, lecz pierwszeństwo mają te kobiece, które ciągle przewijają się w życiu młodego Juliana. Pani de Rênal oraz Matylda de la Mole to kobiety tak namiętne, jak szalone. Wprowadzają niemały chaos w młodym umyśle, a w całym wątku romantycznym obsesyjne uczucie i co prawda szaleństwo, które nieco wystawia na piedestał romanse Juliana.
„Czerwone i czarne” Stendhala to powieść nieco dziwna, trochę chaotyczna, która pokazuje Francję w krzywym zwierciadle uwypuklając wszelkie jej wady. To niezaprzeczalnie interesujące dzieło, które warto znać, ja jednak poległam na jego interpretacji i rozbiorze co ważniejszych wątków na czynniki pierwsze. Powieść tą czytałam stosunkowo długo, jego to wymagająca lektura, która swego czasu nieco spektakularnej jawiła się w moich oczach. Pomimo szczerości i ironii języka Stendhala, fabuła może być nużąca i niezrozumiała. Idąc jednak za poniższym cytatem, warto znać „Czerwone i czarne”, bo o klasykach nie bez powodu się tak mówi. I choć romanse czasem wygrywały z psychologią społeczeństwa, pod tym względem było naprawdę ciekawie.
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Z historią jako z datami i kolejnymi przewrotami do zapamiętania, zawsze byłam na bakier. Znam jednak historię swojego kraju i co ważniejsze skrawki z przeszłych wydarzeń na całym świecie. Tym razem historię Francji chciałam poznać niemalże z pierwszej ręki. Słowami samego Stendhala. Rewolucja lipcowa we Francji była mi zupełnie nieznana. Francja rozdarta, niezgodna i pełna...
więcej mniej Pokaż mimo to
Licealna miłość. Pryszczata, niezręczna, na zawsze i na chwilę, namiętna, niedojrzała, niewinna, dobra i zła. Zauroczenie chłopakiem ze starszej klasy, tym, który nigdy na Ciebie nie spojrzy, zauroczenie klasowym badboyem w stylu Travolty, zauroczenie drobną blondyneczką z ciętym językiem, w której kocha się cała szkoła… zauroczenie nauczycielem, zakochanie, wzajemność? Co wtedy? Czy to ona uwiodła starszego czy on uwiódł młodszą? Skandal obyczajowy. Miłość skazana na niepowodzenie. Molestowanie nieletniej. Wykorzystanie. W wieku niedojrzałej seksualności dzieją się dziwne rzeczy.
Liceum huczy od plotek. Podobno nauczyciel, pan Saladin, wdał się w romans z uczennicą. Victoria znika sprzed oczu koleżanek, Saladin zostaje zwolniony. Co się wydarzyło? Nikt nie wie, uczennice przekrzykują się w najnowszych doniesieniach, mieszając fakty z własnymi, czasem zawistnymi, podejrzeniami. Sąsiednia szkoła aktorska wystawia spektakl. Pierwszoroczni wykorzystując medialne donosy, przenoszą miejscową aferę na deski teatru. Czy nie lepiej milczeć, gdy wokół buzują hormony?
Dojrzała, wielowątkowa, tajemnicza, dygresyjna. Tak określiłabym debiut autorki „Wszystko, co lśni”, która dostała Bookera, ale wierzę, że tego akurat nie trzeba nikomu przypominać. W „Próbie” sam romans nie jest jednak ważny. Wyróżniłabym dwójkę głównych bohaterów. Isolde, młodszą siostrę Victorii, oraz Stanley’a, studenta Instytutu Dramatycznego, który to grać będzie w tej kontrowersyjnej sztuce. Isolde zawsze jest druga. Wszystko, co jej dotyka, dotknęło już kiedyś Victorię. nie ma niespodzianki, nie ma tyle uwagi ze strony rodziców, nie ma niczego, co byłoby tylko jej. Dziewczyna gra na saksofonie. Nauczycielka gry gromadzi trzy uczennice na swoich lekcjach i z czasem wychodzi daleko poza kompetencje pedagoga. Staje się terapeutą. W świetle ostatnich wydarzeń, nastolatki są niepewne, zagubione, nieco zazdrosne i zaciekawione własną kobiecością. Sami nauczyciele również reagują. Ruszają spotkania, na których wyjawia się tajemnice, obawy, pragnienia, dyskutuje o tym, co właściwe, a co nie, mają one na celu zapobiec kolejnemu bulwersującemu zdarzeniu w szkolnej społeczności. Równolegle w szkole aktorskiej również buszuje pewna niedojrzałość. Stanley i pozostali artyści pierwszego roku są wciąż nieukształtowani, buntują się, wściekają, protestują i manifestują swoją prawie dorosłość. Czy ktoś z nich ma jednak tą iskrę?
„Próba” to gra, mieszanka tematów tabu i inicjacji. Nic nie jest do końca powiedziane, a pytania nie znajdują odpowiedzi. Ba, cały romans pozostaje tajemnicą. Bohaterowie na różnym stopniu zaangażowani w wydarzenia, mają własne zdanie, dociekają prawdy i po trochu widzą Victorię jako kogoś, kto nie jest na równi w szkolnej hierarchii. Bo jak to mogło wyglądać? Było to głupie zauroczenie, obustronny błąd czy faktyczne molestowanie nieletniej dziewczyny? Czy to ona grała dorosłą czy może on młodszego niż jest? Liceum to czas opowiadania o pierwszych pocałunkach, pierwszych chłopakach i wielu pierwszych razach. Czy więc warto już bawić się w dom? Victoria odskoczyła o lata świetlne w doświadczeniu od swoich koleżanek. Takie rzeczy chyba nie zostają wybaczone.
Eleanor Catton już w swoim debiucie porusza temat intrygujący, nieco zakazany, niewygodny i absolutnie przyciągający. „Próba” nie skupia się na akcji, skupia się na psychice, na różnych punktach widzenia. Czy to próba Stanley’a, Victorii, może samej Isolde? Historia ta przypomniała mi pewną rewelacyjną powieść, którą miałam okazję czytać w tegoroczne wakacje. „Przekleństwa niewinnośći’, tak się ona nazywała. Równie wiążąca, uwodzicielska, na granicy ryzyka, duszna, sensualna i niejednoznaczna. Traktowała o czymś podobnym. O tym brzydkim wieku, pierwszych razach i inicjacji w dorosłość. „Próba”, opowiedziana fantastycznie, też ma pewien magnetyzm. Lecz jest bardziej kontrowersyjna. Któż to wie, jak było naprawdę z Saladinem i Victorią?
[jasubiektywnie.blogspot.com]
Licealna miłość. Pryszczata, niezręczna, na zawsze i na chwilę, namiętna, niedojrzała, niewinna, dobra i zła. Zauroczenie chłopakiem ze starszej klasy, tym, który nigdy na Ciebie nie spojrzy, zauroczenie klasowym badboyem w stylu Travolty, zauroczenie drobną blondyneczką z ciętym językiem, w której kocha się cała szkoła… zauroczenie nauczycielem, zakochanie, wzajemność? Co...
więcej Pokaż mimo to