rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nie wiem do końca co tu nie zagrało, choć oczywiście nie można lektury zaliczyć do grona słabych.
Zapewne niektóre relacje kładą zbyt duży nacisk na dialogi, tworząc lepką od mroku, filmową fabułę, co daje, przynajmniej u recenzującego, poczucie odrealnienia opowiadanych zdarzeń. W pozostałych mamy do czynienia ze starą dobrą szkołą reportażu z lat dziewięćdziesiątych, w tym, zaryzykuje stwierdzenie, polskiego.
Tyle z minusów, może jeszcze zbyt często myśl czytelnika zdarza się wyprzedzać narrację reporterki. Weźmy na przykład reportaż o zaniedbanych dzieciach z opuszczonego szpitala - z góry możemy domyślić się ich relacji z rodzicami i najbliższym otoczeniem. A plusy? Autorka ma niezwykłą zdolność wtapiania się w tło i upodabniania sposobem porozumiewania się do przedstawianych rozmówców.
Ten zdolny kameleon obszukuje rosyjskie miasta w poszukiwaniu tematów Rosji najbliższych, ale niekoniecznie popularnych - a więc skrajnej biedy, samotności i życie na krawędzi, w różnych jego odmianach, co sugeruje na wstępie doskonała okładka i tytuł. Określenie "ciapaci" pada chyba tylko raz, w dodatku z mamroczących ust mało świadomego swego istnienia pijaka w "luksusowym" burdelu na rosyjskich peryferiach, a "Putin" doczekał się wywołania chyba dwukrotnie .
Nierzadko bohaterowie są już tak zasymilowani z "miejscem, w którym przyszło żyć", że właściwie zanika u nich potrzeba zmiany statusu społecznego, a to co chore i niebezpieczne, staje się jak najbardziej zgodne z normą.
Pozostał dziwny niedosyt, ale i tak jest to spisany porządny kawałek rosyjskiego dramatu.

Nie wiem do końca co tu nie zagrało, choć oczywiście nie można lektury zaliczyć do grona słabych.
Zapewne niektóre relacje kładą zbyt duży nacisk na dialogi, tworząc lepką od mroku, filmową fabułę, co daje, przynajmniej u recenzującego, poczucie odrealnienia opowiadanych zdarzeń. W pozostałych mamy do czynienia ze starą dobrą szkołą reportażu z lat dziewięćdziesiątych, w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba zbyt dużo tematów, podanych w sposób ogólnikowy, na temat Finów. Masa mało zobowiązujących informacji rodem z programu "Europa da się lubić", przełamywana gdzieniegdzie artykułem, mającym choć znikome znamiona reportażu. Dominują wiadomości co "Finowie" robią, co "Finowie" czują, z nieustającym podkreśleniem nacji. Zdarzają się ciekawsze fragmenty, ale zostają szybko przerywane, by na siłę ustąpić miejsca nowym. Reporterka ma niestety niezbyt wyszukany sposób opisu rzeczywistości, a kiedy nawet się rozkręci, m.in. rozszerza temat, wprowadzając mało przemawiające do wyobraźni statystyki. Zdarza się, że tytuły nie obiecują treści, czego przykładem jest narracja "Mamy Muminka".
Pisarka postawiła na modne tematy, w tym jeden, jak wynika z opisu na okładce, związany z "konikiem", czyli związki Japonii z Finlandią.
Do tego, zgodnie z zapowiedzią, miało nie być autopromocji, tymczasem podczas lektury gromadzimy informację o tym, w jakich sposobach spędzania wolnego czasu Małgorzata Sidz gustuje .
Nużąca lektura, kładąca nacisk na szczególiki, dekoncentrując czytelnika. Może następnym razem będzie lepiej, bo doświadczenie weźmie górę nad nieokiełznanym, młodym piórem.

Chyba zbyt dużo tematów, podanych w sposób ogólnikowy, na temat Finów. Masa mało zobowiązujących informacji rodem z programu "Europa da się lubić", przełamywana gdzieniegdzie artykułem, mającym choć znikome znamiona reportażu. Dominują wiadomości co "Finowie" robią, co "Finowie" czują, z nieustającym podkreśleniem nacji. Zdarzają się ciekawsze fragmenty, ale zostają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Słowo "szarańcza" odmieniane jest tu przez nieskończoną ilość razy, co powoduje podejrzenie, że autor rzadko zagląda do słownika synonimów, a przynajmniej nie posłużył się nim podczas pracy nad rozdziałami.
Do tego jak mantra powielane tezy, całymi zdaniami kopiowane, do tego stopnia, że nawet w załączonym posłowiu dziennikarz nie omieszkał z niej zrezygnować.
Można za to docenić wartość merytoryczną tekstu, jej apel ekologiczny i rzetelnie prowadzone dziennikarskie śledztwo.
Mimo wszystko, warto się z nią zaznajomić. Nie tylko dla czytelniczych szarańczy.

Słowo "szarańcza" odmieniane jest tu przez nieskończoną ilość razy, co powoduje podejrzenie, że autor rzadko zagląda do słownika synonimów, a przynajmniej nie posłużył się nim podczas pracy nad rozdziałami.
Do tego jak mantra powielane tezy, całymi zdaniami kopiowane, do tego stopnia, że nawet w załączonym posłowiu dziennikarz nie omieszkał z niej zrezygnować.
Można za to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciepło o Polanim - Polakach żydowskiego pochodzenia tęsknie spoglądających w stronę kraju urodzenia. Mimo tego reporterka nie unika rozliczenia z młodym państwem Izrael, którym targały wewnętrzne spory o czystość żydowskiej krwi. Emigranci z Polski spotykali się z dyskryminacją w Kraju Powrotu, choć paradoksalnie najwyższe stanowiska w państwie zaczęli zajmować właśnie żydowscy Polacy.
Historie zawarte w reportażu trudno jednak od siebie odróżnić i cechuje je przede wszystkim jedno - nostalgia i wewnętrzne rozdarcie bohaterów. Melancholijny, prowadzony w jednostajnym tempie korowód zatrzymuje się na chwilę, by znacząco ożywiając narrację, wybrzmieć opowieścią o wciąż żywym symbolu Matki Polki w Izraelu, snutą przez projektantkę, zajmującą się sprzedażą suwenirów opatrzonych w zdania-hasła, często wypowiadane w rodzinnym domu przez babcię. Gdyby takich perełek było więcej, reportaż byłby atrakcyjny, a tak, jest tylko, a raczej aż, potrzebny. Życzę autorce, żeby głosy jej rozmówców dotarły jak najgłębiej do serc i głów tych, którzy je powinny usłyszeć.

Ciepło o Polanim - Polakach żydowskiego pochodzenia tęsknie spoglądających w stronę kraju urodzenia. Mimo tego reporterka nie unika rozliczenia z młodym państwem Izrael, którym targały wewnętrzne spory o czystość żydowskiej krwi. Emigranci z Polski spotykali się z dyskryminacją w Kraju Powrotu, choć paradoksalnie najwyższe stanowiska w państwie zaczęli zajmować właśnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mniej więcej do sto pięćdziesiątej strony tajemnica, która jest ozdobą każdego dobrego kryminału, utrzymuje jego poziom w ryzach. Potem jednak, kiedy już właściwie zagadka jest praktycznie rozwiązana, wychodzi na jaw schematyczność śledztwa - czekamy tylko aż każdy punkt rozwojowy zostanie zaliczony, by z lekkim już znudzeniem dobrnąć do końca.
Teoretycznie cechy winnego przestępstwa są tak dobrane, by wzbudzić u czytelnika współczucie. Ta zagrywka ma na celu nałożenie na warstwę kryminalną gatunku aspekt socjologiczny problemu, tudzież psychologiczny. Niestety, w tym przypadku taktyka zawiodła, gdyż figura podejrzanego jest tak słabo nakreślona, że praktycznie podczas czytania o niej zapominamy. W ogóle profile nie tylko bohaterów drugorzędnych, ale i tych wysuwających się na pierwszy plan, są słabo nacechowane. Weźmy taką komisarz Reiko. Cóż, nie da się zbudować postaci jedynie na traumie. Takie coś nie przejdzie w prawdziwym życiu, a co dopiero na kartach powieści. A z tylko jednej strony bohaterów poznajemy.
Na szczęście można się w książce doszukać krytyki na temat sytuacji kobiet w Japonii i ich podrzędnym znaczeniu, przynajmniej w oczach mężczyzn. I tego, że nie każde mordercze rzucenie się w wir pracy, pod presją społeczeństwa, kończy się karoshi. Bo karoshi to tylko jedna z metod poradzenia sobie z frustracją.
Czytało się szybko, myślę że spokojnie da się z nią przysiąść w dowolnym środku komunikacji, kiedy zdążamy od punktu A do punktu B, i bez emocji przeczytać.

Mniej więcej do sto pięćdziesiątej strony tajemnica, która jest ozdobą każdego dobrego kryminału, utrzymuje jego poziom w ryzach. Potem jednak, kiedy już właściwie zagadka jest praktycznie rozwiązana, wychodzi na jaw schematyczność śledztwa - czekamy tylko aż każdy punkt rozwojowy zostanie zaliczony, by z lekkim już znudzeniem dobrnąć do końca.
Teoretycznie cechy winnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opisując syndrom podkarpackiej beznadziei, pisarz smaga nas piórkiem, miast piąchą. Brakuje w akcji przyspieszenia, dramatyzmu. A tu mamy do czynienia ze scenerią filmu "Dom zły", tylko w niesamowicie zwolnionym tempie.
Na szczęście brakuje błyskotek, widzianych w komercyjnych filmach gangstersko-komediowych, dlatego znajdziemy tu bohaterów, którzy ciułają pieniądze zarobione z przemytu za ukraińską granicą. Stać ich co najwyżej na podstawowe potrzeby i imprę w wiejskiej chałupie za free.
Przekleństw jakby za dużo, nie podnoszą temperatury, a tylko sprawiają wrażenie atrapy narracyjnej ostrej jazdy po bandzie.
Ciekawa, oszczędna w środki okładka. A końcówka, jak już ktoś tu wspomniał poniżej, jakby z innego świata. Janczura porzuca kreację niespiesznej, młodzieżowej powieści przygodowej na rzecz tej moralnego niepokoju. A jest się o co niepokoić, bo to nie Hogwart Harry'ego Pottera, a nieznośny krzyk polskiej prowincji, który już dawno przerodził się w pogodzony z losem szept.

Opisując syndrom podkarpackiej beznadziei, pisarz smaga nas piórkiem, miast piąchą. Brakuje w akcji przyspieszenia, dramatyzmu. A tu mamy do czynienia ze scenerią filmu "Dom zły", tylko w niesamowicie zwolnionym tempie.
Na szczęście brakuje błyskotek, widzianych w komercyjnych filmach gangstersko-komediowych, dlatego znajdziemy tu bohaterów, którzy ciułają pieniądze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pióro Autorki porusza się wokół modnych ostatnio tematów - pedofilii w kręgach kleru i molestowaniu kobiet, co może nieco wprawić w zawód. Wszystko to składa się na obraz innej Kanady od tej, której znamy z mediów. Reporterka go neguje, ale kolorową depeszową kolorowankę zastępuje jednym słusznym kolorem - czarnym. Z pewnością udałoby się dotrzeć do sprawiedliwych księży, którym skutecznie zamknięto usta przez kościelnych hierarchów odpowiedzialnych za wypuszczenie z placówki-miejsca kaźni w świat okaleczonych, wyzutych z tożsamości i nadziei, "odrestaurowanych Kanadyjczyków".
Ktoś może stwierdzić - prawa historii - te raczej nie tłumaczą ogółu okrucieństwa, które ponoć jest nieodłączną odnogą kolonializmu.
Oczywiście, z punktu widzenia czysto pojęciowego, nie dowiedzieliśmy się prawd, znacznie odbiegających od tych, które się na tenże składają. Nie od dziś wiadomo, że za zawłaszczaniem zamieszkanych ziem kryją się bestialstwa.
Nie wypada jednak pominąć do perfekcji opracowanego, skutecznego stylu opisywanych zjawisk, jaki za oręż wybrała reporterka. Tragiczne i wyjątkowo działające na uczucia Czytelnika zebrane historie są poprzedzone mocnym otwarciem, są też zgrabnie, łącznie z podziękowaniami od Autorki (nie odpuszczać proszę tych fragmentów!), spuentowane, co nie jest w dzisiejszym literackim świecie oczywistością.
Jestem zadowolony z przeczytania książki, choć przyznam, że na początku spodziewałem się faktograficznej mozaiki na temat obyczajów współczesnej Kanady i tym samym różnych jej oblicz (może zmyliła mnie okładka, nie wiem), ale z czasem zdziwienie zaczęło ustępować kontemplacji.

Pióro Autorki porusza się wokół modnych ostatnio tematów - pedofilii w kręgach kleru i molestowaniu kobiet, co może nieco wprawić w zawód. Wszystko to składa się na obraz innej Kanady od tej, której znamy z mediów. Reporterka go neguje, ale kolorową depeszową kolorowankę zastępuje jednym słusznym kolorem - czarnym. Z pewnością udałoby się dotrzeć do sprawiedliwych księży,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wypadało zignorować pozycji, bo właśnie została nominowana do ważnej literackiej nagrody.
Praktycznie nie trzeba dodawać niczego ponad to, co w opisie na tylnej stronie okładki. Więcej niż trzysta stron tonących w mało interesujących fotografiach w kolorze czarno-białym, poprzeplatane opisami imigranckiego Londynu w tych samych barwach. Autor dodaje od siebie naszpikowany kolokwializmami styl relacji i nadmierne skupienie na sobie. Można odnieść wrażenie, że najchętniej opisałby siebie w mieście, gdzie nomen omen się wychował, ale jakby mu nie wolno, etos reportera zabrania. Kto wie, może od tendencyjnego reportażu z napotkanych slumsów, lepsza byłaby jego osobista historia romansu z Londynem.
Wracając do pierwszej uwagi recenzji, nietrudno odnieść wrażenie, że reporter dobiera rozmówców pod konkretną, ubogą teorię, jakoby Londyn nie był już tym samym miastem, co w czasach dzieciństwa pisarza, gdyż napływ imigrantów jest zbyt duży. I na tego typu taniej melancholii buduje swoją relację. Pożądani są bohaterowie mówiący jego językiem, gdyż z innymi zapewne nie potrafi się porozumieć, samemu stając się jakby figurą sztampowego zagubionego przyjezdnego.
"Dzieło" zdecydowanie zbyt wielostronicowe, można byłoby okroić je z niepotrzebnych zdań o połowę, co nie zaważyłoby na jego jakości.
Zachodzi również podejrzenie, że reporter czasem zmyśla, bo jakoś trudno uwierzyć w opowieść jednego z rozmówców, pracownika obsługi metra: przeraził się, kiedy ujrzał wychodzącą z wagonu dwugłową kobietę - a wraz z nim - pasażerowie, świadkowie zdarzenia. Przynajmniej można było podczas lektury pokusić się o jeden nieśmiały uśmiech.

Nie wypadało zignorować pozycji, bo właśnie została nominowana do ważnej literackiej nagrody.
Praktycznie nie trzeba dodawać niczego ponad to, co w opisie na tylnej stronie okładki. Więcej niż trzysta stron tonących w mało interesujących fotografiach w kolorze czarno-białym, poprzeplatane opisami imigranckiego Londynu w tych samych barwach. Autor dodaje od siebie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z notki o Autorze można przeczytać, iż jest on nie tylko reporterem, ale i podróżnikiem. Niestety, wyraźnie widać to w zawartości relacji, którą można określić jako pocztówka z podróży po Birmie z zacięciem obserwatora sytuacji politycznej kraju.
Niestety, z reportażu nie dowiemy się nic ponad to, o czym głośno było w mediach, a słynna rzeź ludu Rohingja została ledwo odnotowana.
Co prawda, pod względem zdolności rozrysowania konstruktu psychicznego terroryzowanego społeczeństwa, reporter jakby ścigał się z Wojciechem Tochmanem i jego ostatnim wydanym tytułem, ale jest on dość oszczędny i pojawia się jakby postscriptum.
Za to najwięcej dowiemy się, które lokale Autor odwiedził i jakie krajobrazy podziwiał.
Dość archaiczny reportaż, gdzie zaimek "ja" pełni istotną rolę, i kiepsko przyciągający uwagę. Oczekiwania przerosły czytelniczą rzeczywistość.
Czwóreczka za smutek ziejący z treści książki, ale pojawia się on tylko z małymi jej fragmentami. Mało pocieszający duży plus za tytuł.

Z notki o Autorze można przeczytać, iż jest on nie tylko reporterem, ale i podróżnikiem. Niestety, wyraźnie widać to w zawartości relacji, którą można określić jako pocztówka z podróży po Birmie z zacięciem obserwatora sytuacji politycznej kraju.
Niestety, z reportażu nie dowiemy się nic ponad to, o czym głośno było w mediach, a słynna rzeź ludu Rohingja została ledwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wielka szkoda, ale korekta, a raczej jej nieobecność, psuje całą przyjemność z prób odkodowania przesłań, płynących z opowiadań. Brak przecinków, błędy ortograficzne i literówki dyskwalifikują wizerunek wydawnictwa, stojącego za książką.
Autor w swoich rozważaniach, poprzez serię krótkich surrealistycznych anegdot, stara się nakreślić wizerunek biernego urzędnika w mackach systemu. Niestety, narzędzia jakimi się ku temu posługuje, często są jakby pożyczone od innych mistrzów gatunku, choćby Sławomira Mrożka czy Franza Kafki.
Oczywiście, jak w każdym zbiorze opowiadań, zdarzają się perełki, których jest co najmniej kilkanaście. Można się podczas zapoznawania z nimi zaśmiać i skrzywić. Poza tym lekturę czyta się szybko, co czasem jest atutem.
Czekam na jakieś rzetelne wznowienie książki - i co za tym idzie - możliwość odczytania przesłania z większą wyrazistością.

Wielka szkoda, ale korekta, a raczej jej nieobecność, psuje całą przyjemność z prób odkodowania przesłań, płynących z opowiadań. Brak przecinków, błędy ortograficzne i literówki dyskwalifikują wizerunek wydawnictwa, stojącego za książką.
Autor w swoich rozważaniach, poprzez serię krótkich surrealistycznych anegdot, stara się nakreślić wizerunek biernego urzędnika w mackach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To niepokojące, kiedy pisarz zabiera się za książkę wraz z góry założoną tezą.
Monotonne opisy cudownych ozdrowień pacjentów i zanalizowane z zegarmistrzowską precyzją sposoby na domową produkcję popularnej "marychy" tylko to potwierdzają. I tylko czasem w natłoku marihuanowych laurek daje się wyłowić kilka nieśmiałych głosów zwątpienia, bowiem nie zawsze specyficzna terapia daje rezultaty.
Całość ubrana w tylko trochę bardziej rozbudowaną relację rodem z telewizyjnego reportażu.
Właściwie trudno powiedzieć do kogo płyną naciski, w celu ułatwienia procedur
stojących za dystrybucją środków. W końcu nie do ogółu czytelników, bo ci na korektę przepisów wpływ mają śladowy. A przecież reportaż ma formę ponaddwustustronicowego apelu.
Odbiegając już nieco od wartości literackiej książki, życzę wszystkim chorym powrotu do zdrowia, a w najgorszym razie jak najmniej bólu i dużo spokoju w obliczu kresu.

To niepokojące, kiedy pisarz zabiera się za książkę wraz z góry założoną tezą.
Monotonne opisy cudownych ozdrowień pacjentów i zanalizowane z zegarmistrzowską precyzją sposoby na domową produkcję popularnej "marychy" tylko to potwierdzają. I tylko czasem w natłoku marihuanowych laurek daje się wyłowić kilka nieśmiałych głosów zwątpienia, bowiem nie zawsze specyficzna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W ostatnich zdaniach Nosowska, nieświadomie bądź z premedytacją, słusznie przywołała osobę Paulo Coelho. Jest w tych Kaśkowych rozważaniach pewien ładunek patosu i oczywistości ubranych w barwne słowa, które mają przykryć niekiedy trywialność prawd. Niepokojące jest to, że zawarte w tomiku przestrogi niebezpiecznie blisko przystają do rzeczywistości. Przykładowo, świat celebrytów jest odbiciem obłudy im przypisanej na stronach książki. I chęci popularności za wszelką cenę niekoniecznie czystymi metodami.
Nie wiem czym to wytłumaczyć, ale jeśli autorka pisze o sobie, rodzi we mnie zaufanie. Kiedy na łamach jednego z felietonów wyznaje sceniczną nieśmiałość i opisuje próby jej przełamania, zaczynam ją wizualizować podczas koncertu, przez co charakterystyka sceniczna i książkowa zaczynają się ze sobą zazębiać.
Wiadomo, że nie wszyscy zaakceptują artystkę w nowej roli - cierpliwej nauczycielki życia, wręcz coacha, wytłuszczającego własne moralne aksjomaty.
Nie sposób jednak docenić charakterystycznego, wypracowanego od lat sposobu przekazywania swoim "uczniom" pozornie banalnej wiedzy i doboru tematów, z części których chyba najczęściej wywoływana do tablicy celebrytka - Ewa Chodakowska - napisałaby banalny poradnik.
Nie wiem, być może nie czytałem wnikliwie wywiadów z artystką, ale zaskoczyło mnie podejście do wiary i jakimi poetyckimi rozważaniami, dalekimi od łopatologicznych wynurzeń, potrafi podsumować tę problematykę.
Z tej książki bije ciepło, a za Coelhowską zdradą kryje się gorzki manifest do ogłuszonego mediami i plastikowym blichtrem świata.

W ostatnich zdaniach Nosowska, nieświadomie bądź z premedytacją, słusznie przywołała osobę Paulo Coelho. Jest w tych Kaśkowych rozważaniach pewien ładunek patosu i oczywistości ubranych w barwne słowa, które mają przykryć niekiedy trywialność prawd. Niepokojące jest to, że zawarte w tomiku przestrogi niebezpiecznie blisko przystają do rzeczywistości. Przykładowo, świat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Debiutancka książka 37-letniej autorki to zbiór reportaży odwołujących się do obyczajowości Nepalu. Opis kilku tamtejszych obrzędów, dokonany mało finezyjnym językiem, pasowałaby może i na program podróżniczy, ale literatura faktu wymaga dużo więcej od osoby kontynuującej jej tradycje. Brakuje odwołań do historii kraju.
Wyjaśnienia co do sytuacji ludności podane są wprost, nie pozostawiając wiele miejsca na przemyślenia.
Widać talent do wynajdywania konkretnych tematów, ale nie jest poparty odpowiednimi środkami stylistycznymi. Za przykład mógłby posłużyć obraz ujęty w tytule książki - wydaje się słabo wyodrębnionym ujęciem problematyki, choć mógłby przeobrazić się w barwny pejzaż pełen metaforyki rozdartej między bezsilnością społeczności Nepalu, a jej wiarą w lepsze jutro.
Bohaterowie są raczej papierowi, a ich historie aż proszą się o lepsze pióro reportera.
Być może następnym razem autorka dobierze odpowiedni język, w powodzenie czego będę mocno trzymał kciuki.

Debiutancka książka 37-letniej autorki to zbiór reportaży odwołujących się do obyczajowości Nepalu. Opis kilku tamtejszych obrzędów, dokonany mało finezyjnym językiem, pasowałaby może i na program podróżniczy, ale literatura faktu wymaga dużo więcej od osoby kontynuującej jej tradycje. Brakuje odwołań do historii kraju.
Wyjaśnienia co do sytuacji ludności podane są wprost,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Opisując znój pokoleń łódzkich włókniarek, autorka balansuje między poetycką metaforą w różnych smakach, a cierpkością zapisów politycznej aury i chłodem statystyk. Zdecydowanie najlepiej prezentuje się w tej pierwszej formie.
Niesztampowe porównania i dynamiczny język dowodzą pasji reporterki, podobnie drobiazgowość w odmalowywaniu relacji. Madejska czasem obróci niejedno w żart, by za moment przywalić soczystą ironią i wykrzyknikowym westchnieniem, niczym z kart autorki z podobnym reporterskim spojrzeniem - Swietłany Aleksijewicz. Identycznie jak białoruska pisarka, Marta Madejska ze wzruszeniem skupia się na swoich z pozoru zwyczajnych bohaterkach, podkreślając, że to właśnie zwykli zjadacze chleba kształtują historię.
Interesujący debiut, choć dostrzegam u siebie przesyt reportażami o feministycznym zabarwieniu.

Opisując znój pokoleń łódzkich włókniarek, autorka balansuje między poetycką metaforą w różnych smakach, a cierpkością zapisów politycznej aury i chłodem statystyk. Zdecydowanie najlepiej prezentuje się w tej pierwszej formie.
Niesztampowe porównania i dynamiczny język dowodzą pasji reporterki, podobnie drobiazgowość w odmalowywaniu relacji. Madejska czasem obróci niejedno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ponad pięćset stron zdań bez finezji i zaangażowania. Za to z uporem maniaka powtarzanymi porównaniami i przemyśleniami. Sformułowanie "dostarczyć jak pizzę" pojawia się chyba w każdym rozdziale i to niejeden raz. Myślę, że długo nie tknę tego przysmaku, bo na samo słowo mam drgawki nerwowe. W ogóle sporo tu, niczym w niedobrej wersji tego popularnego placka "polepszaczy smaku" - przeważają scenki rodzajowe z życia meksykańskich gangów narkotykowych. Wydaje się, że dla autora akurat ich działalność wydała się najciekawsza.
Temat teoretycznie został przerobiony należycie - autor dowiódł złożoności zjawiska wzrastającej narkomanii w epoce, w której Ameryka zawierzyła wolnemu rynkowi. Okazuje się, że na chciwości firm farmaceutycznych i nieświadomości lekarzy może skorzystać obrotny czarny rynek i jego ubodzy poplecznicy z biednych meksykańskich wiosek, dla pieniędzy gotowi na wszystko.
Podsumowując, szkoda wykonania w obliczu ważnego i ciekawego samego w sobie tematu. Pozycja potrafi niekiedy nużyć i spokojnie, wyjmując z niej wiele zbędnych zdań, mogłaby liczyć połowę mniej stron.
Autor książkę powinien napisać od nowa.

Ponad pięćset stron zdań bez finezji i zaangażowania. Za to z uporem maniaka powtarzanymi porównaniami i przemyśleniami. Sformułowanie "dostarczyć jak pizzę" pojawia się chyba w każdym rozdziale i to niejeden raz. Myślę, że długo nie tknę tego przysmaku, bo na samo słowo mam drgawki nerwowe. W ogóle sporo tu, niczym w niedobrej wersji tego popularnego placka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niestety, ale całość jawi mi się jako solidne wypracowanie niezbyt doświadczonego reportera pod wpływem impulsu. To ciekawe, że autor porwał się akurat na tę tematykę dopiero kiedy głośno o niej w mediach. A jest ona nośna, już sam tytuł mówi jaką zawartość będzie kryć.
W opowieściach matek, których jest w sumie pięć, a równie dobrze mogło być tysiąc (bo niby dlaczego nie?), powtarza się opis otwartych wojen z placówkami medycznymi, a co za tym idzie biurokracją, mężami nie mogącymi sprostać codziennym trudom związanym z pielęgnacją cierpiących pociech, czy też nietolerancją ze strony najbliższych, przyjaciół i obcych ludzi na ulicy. Sęk w tym, że na siebie się nakładają pod względem historii, a i postacie są dość papierowe, jakby podłożone pod z góry założoną teorię.
Na końcu książki znajdziemy linki prowadzące do stron, gdzie można pomóc opisanym chorym maluchom, co tylko potwierdza moją teorię, że reportaż jest tylko przedłużeniem wołania o pomoc tych konkretnych ludzi. Nie opisuje tragedii większości rodziców, zmagających się z codziennymi trudami nad opieką nad tymi dziećmi, a bohaterów specjalnie nie indywidualizuje.
Reporter zamyka swoje rozważania z chwilą, gdy głos ostatniej postaci milknie. Nie ma tu miejsca na przemyślenia autora, jakiś odzew do świata, a przecież aż się o to prosi.
Właściwie niczego nowego nie można z tej pozycji się dowiedzieć, bo przecież wszyscy wiemy w jak niedomagającym państwie żyjemy. Niewiernych ona nie przekona, natomiast przychylni i trzeźwo patrzący na świat niczego nowego się nie dowiedzą. Można jedynie dojść do konstatacji, że gdybyśmy byli bardziej empatycznym i pomocnym społeczeństwem w każdej jego komórce, tym biednym ludziom żyłoby się lepiej. To przecież nie jest takie trudne, wystarczy że każdy odda od siebie odrobinę zrozumienia.
Plus za świetną okładkę - zwłaszcza za kolorystykę, gdzie metaforycznie chłodne barwy współgrają z ciepłymi.

Niestety, ale całość jawi mi się jako solidne wypracowanie niezbyt doświadczonego reportera pod wpływem impulsu. To ciekawe, że autor porwał się akurat na tę tematykę dopiero kiedy głośno o niej w mediach. A jest ona nośna, już sam tytuł mówi jaką zawartość będzie kryć.
W opowieściach matek, których jest w sumie pięć, a równie dobrze mogło być tysiąc (bo niby dlaczego...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki 1968. Czasy nadchodzą nowe Cezary Łazarewicz, Ewa Winnicka
Ocena 7,0
1968. Czasy na... Cezary Łazarewicz,&...

Na półkach:

Niestety, ale mamy tu do czynienia z nadużyciem formuły relacjonowania wydarzeń. Niedopuszczalne dla mnie jest, żeby identycznym kronikarskim językiem sporządzać biografię Romana Polańskiego jak i przedstawiać historię żołnierzy polskiej armii, na sygnał "bratniego narodu" ZSRR dokonującej pacyfikacji zbuntowanego ludu podczas Praskiej Wiosny.
Mam wrażenie, że autorzy mają problem ze scaleniem osobistych opowieści opisywanych bohaterów z wielką historią, obejmującą dany rocznik, w tym wypadku rok 1968; pod względem zderzania losów pojedynczego człowieka z losami społeczeństwa; mistrzynią w syntezie ludzkich losów na tle wielkich wydarzeń jest choćby Swietłana Aleksijewicz, z przyjemnością polecam autorom jej pozycje. Efektem opisanych wyżej nieścisłości jest pytanie czemu tacy, a nie inni świadkowie historycznych wydarzeń zostali wyróżnieni, dzięki czemu mają w książce osobny głos. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich tematów, bo w końcu nazwisko polskiego reżysera odbiło się szerokim echem w świecie kultury i nie tylko. Niestety, podręcznikowo spisana biografia Romana Polańskiego koresponduje z tragicznymi wydarzeniami Marca, a to generuje inny rodzaj skupienia u czytelnika, co powoduje efekt rozkojarzenia i lekkiego zakłopotania. Być może należało pokusić się o inne zestawienie opowieści. A przede wszystkim dać głos większej grupie osób.
Chyba największy potencjał kryje się w opowieści o Praskiej Wiośnie i udziale polskiego wojska w okupacji Czechosłowacji, mówię tu o doborze tematu, niestety treść pozostawia wiele do życzenia. Reszta zawartości tytułów niestety pospiesznie sklecona, mało pomysłowa i, co uważam za największy błąd, pozbawiona elementu zaskoczenia - wszystko to już jest znane z innych źródeł wiedzy.
Ubolewam także nad zbytnim uzależnieniem autorów od formy, którą narzuca seria. To już jednak nie jest wina pisarzy odpowiedzialnych za swoją pracę, a samych wydawców zbioru.

Niestety, ale mamy tu do czynienia z nadużyciem formuły relacjonowania wydarzeń. Niedopuszczalne dla mnie jest, żeby identycznym kronikarskim językiem sporządzać biografię Romana Polańskiego jak i przedstawiać historię żołnierzy polskiej armii, na sygnał "bratniego narodu" ZSRR dokonującej pacyfikacji zbuntowanego ludu podczas Praskiej Wiosny.
Mam wrażenie, że autorzy mają...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pełna romantyzmu, a co za tym idzie niepozbawiona zaangażowanych haseł opowieść o półwyspie, nazywanym przez wielu symbolicznie wyspą. Azylem dla osób odrzuconych, tzw. odmieńców, którzy w zastanej cyrkowej rzeczywistości odnalazły niwę do zaprezentowania siebie takimi jakimi są, często w formie przejaskrawienia cech własnych. Jak twierdzą przyjezdni, osiadli w tym miejscu na stałe, paradoksalnie uciekając od amerykańskiej opresji bycia pięknym, bogatym, wbrew narodowej filozofii każącej identyfikować się z większością, autentyczną amerykańskość odnaleźli właśnie na Coney Island - mekce prawdziwej demokracji, jaką się manifestuje, a nie o niej tylko mówi.
Przemierzając kolejne wątki zawarte w książce, trudno jest oprzeć się zachwytowi nad opisywanym półwyspem - jego mentalnością, barwnością, niezależnością i uporem w słusznej sprawie. Autorce to uczucie, jak domyślam się z opisu miejsca, także nie jest obce, czego konsekwencją jest śpiewny rytm zapisanych zdań, pozwalający czytelnikowi swobodnie pływać w wyobraźni po niekiedy wzburzonych falach pobliskiego oceanu.
Docenić należy pracę włożoną we "Wszyscy jesteśmy dziwni", prócz wyżej wymienionych walorów warsztatowych, również tę związaną z rezultatem owocnego zbierania materiałów na relację.
Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że jest to reportaż z gatunku niszowych, lecz ciężko przejść obojętnie wobec wzbogacenia wiedzy czytającego o nowe fakty z różnych dziedzin, a które budzą rozmaite przemyślenia o tym, w jaki sposób cyrk wpływał na nasze życie codzienne i przenikania dwóch światów - konwencji i normalności w krzywym zwierciadle.
Mam przyjemność stwierdzić, że jest to kolejna książka z serii reporterskiej, która trzyma poziom.

Pełna romantyzmu, a co za tym idzie niepozbawiona zaangażowanych haseł opowieść o półwyspie, nazywanym przez wielu symbolicznie wyspą. Azylem dla osób odrzuconych, tzw. odmieńców, którzy w zastanej cyrkowej rzeczywistości odnalazły niwę do zaprezentowania siebie takimi jakimi są, często w formie przejaskrawienia cech własnych. Jak twierdzą przyjezdni, osiadli w tym miejscu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z jednej strony można pochwalić autora, że w tak cienkiej książce potrafił przedstawić dużą liczbę wątków i je sprawnie rozszerzyć, jednak dość chaotyczna formuła relacji, co można tłumaczyć jako poklatkowy sposób przechodzenia z jednego dylematu w drugi sprawia, że czytelnik ma prawo czuć się zmęczony.
Historia klanu Połówek, na jaką pisarz stawia główny nacisk, to melodramatyczny, ryzykownie telenowelowy zapis relacji między nowo poznanym rodzeństwem, które odnalazło się po wielu latach.
Równolegle nakreślany jest profil psychologiczny dawcy, jak i lekarza odpowiedzialnego za aferę z udziałem wyżej wymienionych bohaterów. Okazuje się, że w klinice przez niego prowadzonej doszło do wielu nieprawidłowości.
Reporter spotyka się kolejno ze wszystkimi postaciami tego, można powiedzieć, rodzinnego dramatu.
Problem, jaki przedstawia reporter w książce, opisany jest jednak jak dla mnie zbyt miękko, w klimacie żaru domowego kominka.
Można oczywiście skojarzyć pozycję z wydaną przed dwoma laty książką "Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro" Karoliny Domagalskiej, choć mam wrażenie, że ten drugi tytuł przedstawiał dużo bardziej spójną i niejednostajną treść.
Propozycja Bałuka, mimo że porusza wiele spraw, jest prowadzona monotonnym rytmem, przez co może czasem męczyć, a nawet nużyć.
Nie podoba mi się także sposób, w jaki autor opisuje dawcę - tytułowego Louisa, poprzez charakterystyczny u niego system kląsków. Tak właściwie trudno powiedzieć co wnosi on do charakterystyki autora.
To w mym rozumowaniu przede wszystkim książka na temat mediów i ich ogromnym oddziaływaniu na współczesność. Jesteśmy z nimi nierozerwalnie zżyci jako społeczeństwo i przypisujemy im wiele ról, w tym strażnika moralności i skutecznego śledczego.
Mam wrażenie, że gdyby na swój sposób dane zredagował Maciej Zaremba Bielawski, mielibyśmy do czynienia z bardziej wykwintnym daniem. Wszak to najbardziej ceniony przeze mnie specjalista od afer w środowisku lekarskim. Choć może to z mej strony jedynie kwestia przyzwyczajenia.

Z jednej strony można pochwalić autora, że w tak cienkiej książce potrafił przedstawić dużą liczbę wątków i je sprawnie rozszerzyć, jednak dość chaotyczna formuła relacji, co można tłumaczyć jako poklatkowy sposób przechodzenia z jednego dylematu w drugi sprawia, że czytelnik ma prawo czuć się zmęczony.
Historia klanu Połówek, na jaką pisarz stawia główny nacisk, to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Gorzkie rozliczenie głównego bohatera z dzieciństwem, a równocześnie nie pozbawione zabawnych rozważań.
Oto Węgry, lata komunistycznej ciżby. Zderzenie z obiema stronami barykady - proletariatem i klasą uprzywilejowaną, tj. wojskowymi, bywa bolesnym doświadczeniem. Zagarnianie przestrzeni prywatnej jest tu zawężone do boiska, na którym rozgrywane są mecze między drużynami z osiedli, a walkę klas można sprowadzić do poziomu wzajemnych niesnasków między członkami rodziny. Makrokosmos definiuje mikrokosmos.
Książkę czyta się jak opowiadania, każda przygoda naszego bohatera bywa unikalna, choć nie wszystkie są wciągające z perspektywy czytelnika.
Tylko we wspólnym przeżywaniu wypadków nie pomaga forma pozycji.
Zdania rozciągnięte do wielkości strony nie pomagają w refleksji nad opisem wydarzeń. Przegadany bywa przebieg akcji, banalna czynność urasta tu do rangi stachanowskiego wyczynu.
I, jak wcześniej wspominałem, perypetie głównej postaci nie są jednakowo interesujące.

Gorzkie rozliczenie głównego bohatera z dzieciństwem, a równocześnie nie pozbawione zabawnych rozważań.
Oto Węgry, lata komunistycznej ciżby. Zderzenie z obiema stronami barykady - proletariatem i klasą uprzywilejowaną, tj. wojskowymi, bywa bolesnym doświadczeniem. Zagarnianie przestrzeni prywatnej jest tu zawężone do boiska, na którym rozgrywane są mecze między drużynami z...

więcej Pokaż mimo to