Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Sięganie po powieści autorów, których twórczość zdążyłam już w mniejszym czy też większym stopniu poznać, było jednym z moich noworocznych postanowień przez kilka ostatnich lat. Zbyt często zdarzało mi się już w przeszłości zachwycać czyimś piórem, a następnie latami ignorować jego inne dzieła i w końcu postanowiłam jakoś z tym zawalczyć. Wypożyczenie „Pod osłoną nocy" było małym krokiem ku realizacji tego postanowienia. Jak być może pamiętacie, „Złodziejka" autorstwa Sarah Waters była jedną z moich absolutnie lektur 2017 roku i miałam nadzieję, że kolejna powieść autorki chociaż w niewielkim stopniu wywoła we mnie podobne emocje. I pod pewnymi względami tak własnie było.

Jest rok 1947, a mieszkańcy Londynu, jak i samo miasto starają się w jakiś sposób otrząsnąć po wydarzeniach II wojny światowej. Kay, która podczas wojny żyła pełnią życia, dziś snuje się bez celu ulicami miasta. Helen nie potrafi pozbyć się lęku, że jej szczęście jest jedynie ulotną chwilą. Viv tkwi w relacji, która przynosi jej niemal wyłącznie cierpienie. Z kolei Duncan nieustannie toczy walkę z własnymi demonami.

„Pod osłoną nocy" znacząco różni się od wspomnianej już przeze mnie „Złodziejki" i być może jest to przyczyna, dla której miałam pewne trudności z tym by wczuć się w lekturę. Sarah Waters nie skupia się na jednym wątku, przedstawia nam losy czterech, raczej tajemniczych postaci, przeskakując pomiędzy poszczególnymi perspektywami i utrzymując atmosferę niedopowiedzeń i niejasności. Nie mam wątpliwości, co do tego, że autorka w sposób świadomy wprowadziła w swoją powieść swego rodzaju chaos. Ale równocześnie nie mogę nie wspomnieć o tym, że znacząco utrudniło mi to zaangażowanie w lekturę.

Sarah Waters wprowadza ponad to dosyć ciekawy, choć nie do końca ułatwiający lekturę, zabieg. Chronologia wydarzeń rozgrywających się w powieści zostaje zaburzona. Losy wszystkich postaci poznajemy w trzech częściach - tej dotyczących czasów po wojnie, w jej trakcie i na samym jej początku, dokładnie w tej kolejności. Tego rodzaju zabieg zdecydowanie ma pewne walory i świadczy o kunszcie pisarskim Sarah Waters. autorka odwleka w czasie ujawnienie niektórych tajemnic, budując tym samym napięcie i czyni całą historię bardziej dramatyczną - ostatnia część powieści nabiera gorzkiego, wręcz tragicznego wydźwięku - nieuchronność pewnych wydarzeń i ulotność szczęścia. I nie ukrywam, że właśnie to mocne pod względem emocjonalnym zakończenie, było jednym z kluczowych powodów, dla których oceniam całą lekturę tak wysoko.

Doceniam też to, że nawet jeśli Sarah Waters osadza swoją powieść w czasach, o których sporo już pisano, obiera nieco odmienną perspektywę. Poznajemy więc wojnę oczami więźniów, szarych jednostek niezaangażowanych w walkę i kobiet, które w trakcie walk pełniły w mieście „męskie funkcje". Wrażliwość autorki przebija się także w pierwszej części powieści, gdy opisuje trudności jakie odczuwali ludzie by przystosować się na nowo do „normalnego", wolnego od wojny życia, a także w sposobie w jaki kreuje relacje pomiędzy bohaterami- te romantyczne (w tym, charakterystyczne dla twórczości autorki, związki homoseksualne) i nie tylko.

Zdecydowanie nie tego oczekiwałam, sięgając po „Pod osłoną nocy" Potrzebowałam czasu by przywyknąć do sposobu narracji i pewnej sztuczności, która wkrada się w chwilach, gdy bohaterowie rozmawiają o swoich uczuciach. Ale zamknęłam ów powieść z przeświadczeniem, że jest to może inne, ale wciąż bardzo dobre wcielenie autorki. I zdecydowanie nie zamierzam poprzestać na lekturze dwóch jej powieści.

Sięganie po powieści autorów, których twórczość zdążyłam już w mniejszym czy też większym stopniu poznać, było jednym z moich noworocznych postanowień przez kilka ostatnich lat. Zbyt często zdarzało mi się już w przeszłości zachwycać czyimś piórem, a następnie latami ignorować jego inne dzieła i w końcu postanowiłam jakoś z tym zawalczyć. Wypożyczenie „Pod osłoną nocy"...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zbiornik 13" był jedną z tych powieści, która zagrabiła uwagę krytyki literackiej. Znalazła się na długiej liście Man Booker Prize, zyskała Costa Book Award w kategorii powieść i przyznano jej jeszcze kilka innych nagród literackich, które w Polsce nie cieszą się może takim zainteresowaniem, ale dają pewien pogląd na to, jak odebrana została kolejna opowieść Jona McGregora zagranicą. A obserwując to wszystko za pośrednictwem anglojęzycznego booktube'a, wiedziałam, że znalezienie dla „Zbiornika 13" polskiego wydawcy, stanowi jedynie kwestię czasu. Można polemizować z tym czy wyróżnienie w postaci nagród literackich stanowi rzeczywiście wyznacznik tego co warto czytać, ale osobiście śledzę wyniki przynajmniej części z nich (a Man Booker Prize - obecnie znany jako Booker Prize, znajduje się w tym gronie), żeby orientować się w aktualnych trendach na rynku książki. I to właśnie wszelkiego rodzaju nominacje, były czynnikiem, który pierwotnie pierwotnie wzbudził we mnie zainteresowanie lekturą „Zbiornika 13".

Fabuła powieści Jona McGregora osnuta jest wokół zaginięcia nastolatki. Nie jest to jednak pozycja gatunkowa - kryminał czy thriller - i nie mamy do czynienia z przedstawieniem przebiegu śledztwa. Zamiast tego obserwujemy po prostu życie mieszkańców miejscowości, w której prawdopodobnie doszło do tragedii z udziałem dziewczyny. Poznajemy losy świeżo upieczonych rodziców bliźniąt; lokalnej grupy nastolatków; dwójki samotnych, dojrzałych osób, które kiedyś w młodości łączyło coś więcej; rozwiedzionej pary; matki samotnie wychowującej dwójkę dzieci... Jon McGregor opowiada swoją historię na przestrzeni trzynastu rozdziałów, przy czym każdy z nich stanowi kolejny rok z życia mieszkańców miejscowości (a punktem wyjścia jest rok następujący po wspomnianym zaginięciu). A wspominam tak dużo o formie „Zbiornika 13" nie przez przypadek. To właśnie z nią, przynajmniej w moim odczuciu, związane są zarówno największe zalety, jak i mankamenty powieści.

Forma, na która zdecydował się Jon McGregor pozwoliła mu na poruszenie kilku niesamowicie fascynujących wątków i autor skrzętnie to wykorzystał. „Zbiornik 13" zwraca uwagę na to, jak szeroki zasięg może mieć jedno proste wydarzenie i na fakt, że niekiedy tragedia odciska piętno także na życie osób niepowiązanych z nią w bezpośredni sposób. To nie są rozbudowane wątki, ale subtelne kwestie, wplecione gdzieś między wierszami. Cykliczność przedstawionych wydarzeń pozwala z kolei czytelnikowi dostrzec drobne zmiany w sposobie postrzegania sprawy zaginionej dziewczyny: pewnego znieczulenia mieszkańców na tragedie, które przychodzi wraz z kolejnymi latami.

Nie spodziewałam się jednak, że „Zbiornik 13" okaże się dla mnie powieścią tak wymagającą w lekturze - jeżeli chodzi o uwagę, jaką musiałam jej poświęcić i kwestię czasu. I o dziwo, problemu wcale nie stanowiły rozwlekłe opisy przyrody wplecione w fabułę, które zazwyczaj nie przyciągają mojego zainteresowania - wręcz przeciwnie, uważam, że w przypadku „Zbiornika 13" były one doskonałym dopełnieniem i odegrały kluczową rolę jeśli chodzi o kreacje klimatu. Jon McGregor przybliża jednak czytelnikowi przytłaczającą liczbę bohaterów (ich nazwiska i korelacje rodzinne): ciężko zorientować się kto jest kim, zwłaszcza na początku lektury; utrudnia to także emocjonalne zaangażowanie w życie bohaterów. Co więcej, autor wykazuje tendencje do wplatania dialogów wewnątrz akapitów i pomijania jakichkolwiek graficznych wyróżników, a nawet przeskakiwanie pomiędzy wątkami w jednym akapicie, co wymusza uwagę i skupienie czytelnika.

Zasiadając do lektury „Zbiornika 13" i oczekując elementów literatury gatunkowej - charakterystycznego tempa, budowania napięcia, czy choćby plot twistów - czeka Was raczej rozczarowanie. Powieść Jona McGregora bazuje na całkiem innym koncepcie, a jej targetem raczej nie są miłośnicy kryminałów. To proza, która powinna zainteresować osoby doceniające dbałość o język, subtelne opisy relacji międzyludzkich , którym nie przeszkadza pewna wtórność - przy czym nie chodzi mi o podobieństwo „Zbiornika 13" do innych powieści, ale raczej powtórzenie pewnych scen na przestrzeni całej pozycji ze względu na jej cykliczność.

Przyznaję, że nie wszystkie z moich oczekiwać odnośnie „zbiornika 13" zostały zaspokojone; że kierując się licznymi nominacjami, spodziewałam się literackiej uczty i zachwytu, a momentami musiałam się dodatkowo motywować do lektury. Miałam pewne nadzieje, że Jon McGregor zamknie pewne wątki i jeśli nie wyjaśni ich wprost, przynajmniej pozostawi czytelnikowi jakieś wskazówki. Nie mogę jednak powiedzieć, abym żałowała lektury i pod pewnymi względami rozumiem czym autor zdobył uznanie krytyki.

„Zbiornik 13" był jedną z tych powieści, która zagrabiła uwagę krytyki literackiej. Znalazła się na długiej liście Man Booker Prize, zyskała Costa Book Award w kategorii powieść i przyznano jej jeszcze kilka innych nagród literackich, które w Polsce nie cieszą się może takim zainteresowaniem, ale dają pewien pogląd na to, jak odebrana została kolejna opowieść Jona McGregora...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przez długi czas powstrzymywałam samą siebie przed lekturą trylogii „Córka dymu i kości” autorstwa Laini Taylor i robiłam to głównie przez wzgląd na polskiego wydawcę serii. Początkowo tłumaczyłam to przykrą tendencją wydawnictwa Amber do niekończenia rozpoczętych cykli. Potem, irytacją w związku z wydaniem finałowego tomu w dwóch częściach. A na końcu tym, że chyba straciłam zainteresowanie fantastyką młodzieżową. Po tym jak przeczytałam „Marzyciela” wiedziałam jednak, że nie chcę pozbawić się przyjemności poznania debiutanckiej historii Laini Taylor. I całe szczęście, że zrobiłam to zanim zaczęłam wymyślać kolejne argumenty przeciw.

Karou jest artystką. Opowiada niesamowite historie za pomocą ołówka i kartki, i powołuje do życia stworzenia będące hybrydami ludzi i zwierząt. Tylko Karou, młoda, pełna życia dziewczyna o niebieskich włosach i dziwnych tatuażach na dłoniach, wie o tym, że niesamowite stworzenia nie są jedynie wytworem jej wyobraźni. I że stanowią oni część jej drugiego życia, z dala od ulic Pragi. Życie Karou nigdy nie było łatwe, ale teraz, kiedy w drugim świecie pojawia się nieznane niebezpieczeństwo pod postacią wypalonych śladów dłoni na drzwiach, wszystko się jeszcze komplikuje.

Laini Taylor ma niepowtarzalny talent do tego by za pomocą słów przenosić czytelnika do zupełnie odmiennych światów. To prawda, że akcja powieści częściowo osadzona jest na ulicach Pragi - swoją drogą, wyjątkowo trafnie dobrane, jeśli chodzi o klimat miasta - ale tworzy od podstaw także zupełnie odmienną rzeczywistość - tajemniczą , magiczną, przypominającą momentami senny omam, albo jego koszmarny odpowiednik. Nie chcę zdradzać Wam za dużo, bo i sama autorka stopniuje udzielanie informacji czytelnikowi (niemal do samego końca utrzymując pewne jego elementy w sekrecie), ale zarówno jego obraz, jak i konflikty z nim związane stanowią jedne z najmocniejszych atutów całej historii.

„Córka dymu i kości” posiada pewne cechy charakterystyczne dla pierwszego tomu. Nie użyłabym sformułowania, że mało się w nim dzieje, ale znaczna część powieści rzeczywiście przypada na przedstawienie świata i bohaterów i nakreślenie wątków dla drugiej części. Nie jest to jednak coś co mi przeszkadza, zwłaszcza że dzięki temu sylwetki postaci i relacje jakie ich łączą, znajdują się na naprawdę wysokim poziomie. Laini Taylor dużą wagę przykłada do emocji towarzyszących bohaterom - samotności wynikającej z poczucia niezrozumienia i wyobcowania; miłości, nie tylko tej romantycznej i gotowej do największych poświęceń.

Nie będę Was okłamywać, wątek romantyczny stanowi jeden z głównych punktów fabuły, a na tle całej powieści wypada najbardziej stereotypowo (choćby przez to, że mamy do czynienia z jakimś pierwiastkiem motywu insta love). Jednak A) Laini Taylor czerpie z tych schematów, do których mam pewną słabość - motyw hate-to-love i „zakazanych kochanków” i B) koniec końców jego obraz różni się jednak od początkowego. Ponad to, Laini Taylor udało się tak zaangażować mnie w losy bohaterów i oczarować swoim stylem (przebijającym się przez literówki), że pozostałam ślepa na mankamenty.

Dawno nie czytałam powieści Young Adult, która oczarowała mnie do tego stopnia. „Córka dymu i kości” to doskonałe połączenie pełnowymiarowych bohaterów, niezwykłego świata przedstawionego, atmosfery i zamkniętych w słowa emocji. To nie jest klasyczna młodzieżówka, ale właśnie to jest w niej najpiękniejszego. Ja ze swojej strony namawiam Was do lektury i trochę łudzę się, że ktoś zdecyduje się na jakieś wznowienie, żeby historia trafiła do szerszego grona.

Przez długi czas powstrzymywałam samą siebie przed lekturą trylogii „Córka dymu i kości” autorstwa Laini Taylor i robiłam to głównie przez wzgląd na polskiego wydawcę serii. Początkowo tłumaczyłam to przykrą tendencją wydawnictwa Amber do niekończenia rozpoczętych cykli. Potem, irytacją w związku z wydaniem finałowego tomu w dwóch częściach. A na końcu tym, że chyba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść autorstwa Non Pratt, o dosyć sugestywnej okładce, zwłaszcza w kontekście tytułu - „Problem”, nie wzbudziła chyba sporego zainteresowania wśród polskich czytelników. Jeśli w ogóle, kojarzyłam twórczość autorki jedynie z zagranicznego, zwłaszcza brytyjskiego booktube’a. Zresztą, „Problem” nie znajdował się także na mojej priorytetowej liście lektur - chociaż uważam, że problematyka wczesnego macierzyństwa powinna przewijać się w literaturze młodzieżowej, nie do końca uznaję swoją osobę za odpowiedniego odbiorcę dla tego rodzaju historii. Natrafiłam jednak na ten tytuł na wakacyjnej wyprzedaży magazynowej i uznałam, że nawet jeśli sama nie odnajdę się w tej historii, być może będę mogła ją polecić nieco młodszemu odbiorcy. Ale mam raczej mieszane odczucia.

Hannah ma piętnaście lat i ceni w życiu dobrą zabawę. Chodzi na imprezy, pije alkohol i nie wyobraża sobie siebie w roli matki. Kiedy odkrywa, że jest w ciąży, jest przerażona, zagubiona i samotna. A dalej jest tylko gorzej. Aaron to nowy chłopak w mieście, który dopiero próbuje się odnaleźć w nowym środowisku, ale nie do końca odpowiadają mu reguły, które tam panują. Kiedy na jaw wychodzi, że Hannah jest w ciąży, podejmuje niecodzienną decyzje - postanawia wcielić się w rolę udawanego ojca jej dziecka.

„Problem” autorstwa Non Pratt jest powieścią skierowaną przede wszystkim do młodzieży i to raczej młodszej - zbliżonej wiekiem do głównej bohaterki. Styl pisania autorki - zarówno bardzo prosty język, jak i częste przeskakiwanie pomiędzy narracją Hannah i Aarona (czasami kilkakrotnie podczas „jednej sceny”) - zdecydowanie utrudniały mi wczucie się w lekturę. Co, w połączeniu z raczej specyficzną kreacją głównej bohaterki, niemal sprawiło, że odłożyłam lekturę w połowie - a raczej nie zdarza mi się to często.

Kreacja nastolatków jako pewnej grupy społecznej w wykonaniu Non Pratt sprawiła, że czułam się nie tylko staro, ale też w pewnym stopniu niekomfortowo. Większość scen znajdujących się na początku książki dotyczy spożywania alkoholu albo uprawiania seksu; język w jakim rozmawiają bohaterowie jest wulgarny, nawet jeśli nie pojawiają się tam żadne przekleństwa; a jedyną alternatywną postawą jaką przybliża nam autorka jest nastolatek spędzający weekendy w domu starców - jakby nie było nic pomiędzy, a nastolatkowie nie znali innych rozrywek niż imprezowanie. I nie chcę powiedzieć, że taki obraz jest przekłamany, ale zdecydowanie nie dotyczy on KAŻDEGO nastolatka. A tego kontrastu zabrakło mi powieści.

To powiedziawszy, druga część powieści prezentuje wyższy poziom. „Problem” jest historią o nastoletniej ciąży, ale nie tylko o niej. Non Pratt pisze o przyjaźni - zwłaszcza o tym, że prawdziwych przyjaciół poznajemy dopiero w trudnych momentach i o poczuciu osamotnienia, pomimo wsparcia bliskich. Gdzieś w tle pojawia się jakiś wątek tajemnicy, bo, przynajmniej teoretycznie, nie wiemy kto jest prawdziwym ojcem dziecka Hannah i zastanawiamy się co wydarzyło się w przeszłości Aarona, że doprowadziło go do tego punktu. Ale osobiście doceniam powieść Non Pratt za wyraźne podkreślenie obecności osób dorosłych i rodziny.

Powieść Non Pratt porusza temat ważny i robi to w sposób właściwy, to znaczy nie ocenia postępowania Hannah. Zdecydowanie można wskazać elementy świadczące na korzyść tej historia, ale nie jest to pozycja pozbawiona wad - wątpliwości budzi zwłaszcza portret nastolatków oraz tożsamość ojca dziecka Hannah. I trochę trudno mi jednoznacznie polecić Wam lekturę, zwłaszcza jeśli nie należycie do targetu tej powieści - rówieśników Hannah i Aarona.

Powieść autorstwa Non Pratt, o dosyć sugestywnej okładce, zwłaszcza w kontekście tytułu - „Problem”, nie wzbudziła chyba sporego zainteresowania wśród polskich czytelników. Jeśli w ogóle, kojarzyłam twórczość autorki jedynie z zagranicznego, zwłaszcza brytyjskiego booktube’a. Zresztą, „Problem” nie znajdował się także na mojej priorytetowej liście lektur - chociaż uważam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby nie rekomendacje zagranicznych booktuberów, prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na lekturę „Jedynej miłości razy dwa”. I jakkolwiek głupio to zabrzmi, byłoby to spowodowane zupełnie nietrafioną oprawą. To prawda, że nie należy oceniać książki po okładce, ale równocześnie jest to niejako wizytówka historii - pierwsza rzecz jaka rzuca nam się w oczy w księgarni czy bibliotece. I nierzadko to ona decyduje o tym czy ściągniemy daną pozycję z półki, aby zapoznać się z opisem. Czy widząc parę łabędzi, wklejoną na niebieskie tło, zdecydowalibyście się na lekturę? No właśnie. a ominęłaby Was wzruszająca i łamiąca serducho opowieść o wielkiej miłości i o tym, że czasami przytrafia się ona dwukrotnie.

Emma kochała Jessego i myślała, że u jego boku spędzi całe swoje życie. Mieli podobne marzenia, wzywał ich wielki świat i stanowili niepokonaną drużynę. A potem Jessie zginął - w pierwszą rocznicę ich ślubu, kiedy helikopter mężczyzny rozbił się nad oceanem. Emma spędziła trzy długie lata próbując przywyknąć do życia bez Jessego i poszukując nowej drogi ku szczęściu. A potem znowu się zakochała. Emma i Sam planują ślub i wspólne przyszłe życie. I jest to jak druga szansa od losu na szczęście. Jeden telefon burzy jednak cały świat Emmy - Jesse żyje i spędził ostatnie kilka lat, próbując dotrzeć do domu i swojej żony.

Kiedy otwierałam powieść Taylor Jenkins Reid, czułam się wewnętrznie rozdarta - z jednej strony doskonale dostrzegałam pułapki całej historii: zarys fabuły rodem z telenoweli czy ryzyko zbytniego sentymentalizmu i ckliwości; z drugiej powtarzałam, że to niemożliwe by tylu czytelników się myliło. Nie spodziewałam się jednak, że „Jedyna miłość razy dwa” wzbudzi we mnie tyle emocji. Jest w piórze Taylor Jenkins Reid coś niesamowicie lekkiego i coś co sprawia, że czytelnik od pierwszej strony angażuje się emocjonalnie w opowiadaną historię.

Widzicie, autorka zdecydowanie potrafi pisać o emocjach - miłości, stracie, poczuciu zagubienia. Taylor Jenkins Reid nie popada w banał, a jedynie porusza jakąś czułą strunę w czytelniku; pewien fragment dotyczący żałoby i „powrotu do normalnego życia” - poszukiwaniu nowych celów i radzeniu sobie z wyrzutami sumienia, że znowu jest się szczęśliwym - ma szczególnie silny i emocjonalny wydźwięk. Co zaskakujące, autorce udaje się osiągnąć to wszystko pomimo pewnych uproszczeń fabularnych - tego, że losy Emmy i Jessego przedstawione zostają w nieco fragmentaryczny sposób.

To nie jest historia wolna od pewnych schematów gatunku, zwłaszcza we fragmentach dotyczących początków znajomości Emmy i Jessego. Taylor Jenkins Reid stosuje niekiedy filmowe chwyty, które nadają niektórym scenom (choćby zaręczynom) sztucznego, infantylnego charakteru. A na dodatek trudno mi się pozbyć wrażenia jak niewłaściwe są niektóre decyzje podejmowane przez Emmę - zwłaszcza jej rozważania na temat poczucia zdrady są mi wyjątkowo odległe. Ale nawet biorąc pod uwagę wszystkie drobne mankamenty i tak postrzegam „Jedyną miłość razy dwa” jako jeden z najlepszych romansów jakie czytałam od długiego czasu.

Powieść Taylor Jenkins Reid to książka nie tylko o miłości, ale też przemianie jaka zachodzi w drugim człowieku; i o tym, że czasami nie kochamy drugiej osoby, ale nasze wyobrażenie na jej temat. Do ostatniej strony obawiałam się, że autorka zastosuje najbardziej znienawidzony przeze mnie schemat w romansach (oczernienie jednego z bohaterów, aby decyzja głównej postaci wydawała się właściwa), ale niepotrzebnie. Rozglądnijcie się za tym tytułem - zwłaszcza że można go znaleźć w bardzo okazyjnych cenach (np. w Tak Czytam czy na księgarni internetowej Oczytani.pl); zignorujcie niefortunną okładkę i dajcie się oczarować - tak jak ja.

Gdyby nie rekomendacje zagranicznych booktuberów, prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na lekturę „Jedynej miłości razy dwa”. I jakkolwiek głupio to zabrzmi, byłoby to spowodowane zupełnie nietrafioną oprawą. To prawda, że nie należy oceniać książki po okładce, ale równocześnie jest to niejako wizytówka historii - pierwsza rzecz jaka rzuca nam się w oczy w księgarni czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy prowadzi się bloga przez tak długi czas, człowiek nawet mimochodem, gdzieś między wierszami, zdradza sporo informacji na swój temat - kim jest, jakie są jego czytelnicze nawyki i po jakie historie zdarza mu się sięgać najczęściej. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że dla wielu z Was pewne kwestie wydadzą się wtórne, ale czuję się w obowiązku wspomnieć o nich jeszcze raz - w razie gdyby ktoś trafił tu dopiero ostatnio. Kate Morton jest dla mnie ważną autorką, dlatego że jest jedną z nielicznych pisarek, których twórczość poznałam „w całości” tj. przeczytałam jej wszystkie dotychczas wydane powieści; i dlatego że napisała jedną z moich ulubionych książek. Czuję się w obowiązku by o tym wspomnieć, bo wiem, że czyni mnie to nie do końca obiektywnym czytelnikiem - po prostu, jestem w stanie wybaczyć Kate Morton nieco więcej niż innym autorom.

Grupa utalentowanych, młodych artystów, wśród których prym wiedzie Edward Radcliffe, spędza lato w malowniczej posiadłości Birchwood Manor, w Oxfordshire. Pobyt na prowincji miał im pomóc w twórczej działalności i poszukiwaniu inspiracji, ale sielankową atmosferę przerywa tragedia - jedna z uczestniczek wyprawy zostaje zastrzelona podczas napadu na dom, druga znika w atmosferze skandalu i podejrzeń. Przeszło 150 lat później, młoda kobieta Elodie Winslow, pełniąca funkcje archiwistki w Londynie, znajduje w pracy skórzaną torbę a w niej dwa przedmioty - portret kobiety w stroju wiktoriańskim i stary szkicownik z rysunkiem domu, który wydaje się Elodie niepokojąco znajomy.

Kate Morton wypracowała już swój własny, specyficzny styl i jest on wyczuwalny także podczas lektury „Córki zegarmistrza”. Tak jak w przypadku poprzednich powieści, tak i tu śledzimy wątki rozgrywające się zarówno w przeszłości, jak i współcześnie, a teraźniejszość staje się pretekstem do rozwiązania pewnej tajemnicy sprzed lat. Ów sekret z przeszłości stanowi jeden z ciekawszych wątków całej historii. Chociaż Kate Morton już na pierwszych stronach sugeruje czytelnikowi, że w murach Birchwood Manor doszło do pewnej tragedii, pilnuje się z tym by nie zdradzić za dużo i stopniowo buduje napięcie. Warto mieć jednak na uwadze, że chociaż zbrodnia stanowi punkt wyjścia dla całej powieści i często powraca się do niej czy to w retrospekcjach, czy w dialogach pomiędzy postaciami, nie stanowi ona centrum fabuły.

W przeciwieństwie do poprzednich historii, „Córka zegarmistrza” nie trzyma się dwóch głównych linii czasowych. Kate Morton wykazuje tendencję do nieustannego rozgałęziania swoich historii. Każda z linii czasowych staje się pretekstem do przytoczenia kolejnej opowieści, do tego stopnia, że czytelnik może czuć się przytłoczony powstałym chaosem. Rozumiem skąd biorą się zarzuty skierowane w „Córkę zegarmistrza”, ale też doceniam fakt, że tak naprawdę większość z tych wątków ma w sobie coś fascynującego (wątek Birdie, która zostaje oddzielona od swojego ojca i niejako przymuszona do nowego stylu życia; Ady, która nie potrafi się odnaleźć w obcym kraju; Leonarda, który próbuje zwalczyć wyrzuty sumienia i szuka wytchnienia w pracy nad powieścią; Juliet i Tipa, dla których posiadłość staje się oazą spokoju po przeżyciach wojny) i że Kate Morton znajduje subtelny i nienachalny sposób by je ze sobą połączyć.

Kate Morton wciąż potrafi opowiedzieć swoje historie w elegancki i urzekający sposób, a także nakreślić zarówno pejzaż tętniącego życiem Londynu, jak i urokliwej, tajemniczej posiadłości. Ale równocześnie nie udaje jej się uniknąć pewnych klisz fabularnych. Nie da się ukryć, że wątek rozgrywający się wokół postaci Elodie (w teraźniejszości) wypada najsłabiej na tle całej powieści i jest to mój największy zarzut wobec „Córki zegarmistrza”. Prawdopodobnie „wina” częściowo spoczywa na głównej bohaterce - Elodie jest typem postaci, który znamy z innych utworów kultury - posiadającą problemy z podejmowaniem decyzji, tkwiącą w związku, który ją unieszczęśliwia i po prostu nie wzbudzającą sympatii.

„Córka zegarmistrza” nie jest najlepszą powieścią autorki, głównie przez chaos jaki wkradł się do fabuły i wątek Elodie. Nie jestem przekonana czy jest to historia, od której warto zapoznać się z twórczością Kate Morton, ale to wciąż dobrze napisana opowieść o ludzkich emocjach, sekretach i przeciwnościach losu. I jeśli styl autorki nie jest Wam obcy, warto dać „Córce zegarmistrza” szansę. Zwłaszcza teraz, w okresie wakacyjnym.

Kiedy prowadzi się bloga przez tak długi czas, człowiek nawet mimochodem, gdzieś między wierszami, zdradza sporo informacji na swój temat - kim jest, jakie są jego czytelnicze nawyki i po jakie historie zdarza mu się sięgać najczęściej. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że dla wielu z Was pewne kwestie wydadzą się wtórne, ale czuję się w obowiązku wspomnieć o nich jeszcze raz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bez względu na to czy należycie do czytelników, którzy sięgają często po powieści kryminalne, czy też decydują się raczej na lekturę innych gatunków, prawdopodobnie słyszeliście o debiutanckiej powieści brytyjskiego pisarza - Stuarta Turtona. „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle" jest jedną z tych pozycji, o których ostatnimi czasy sporo się mówi, co tylko potwierdza tezę, że wydawnictwo Albatros, wyborem oferty wydawniczej na pierwszy kwartał 2019 roku rozbili bank. Ale w tym przypadku nie jest to kwestia przypadku czy dobrze poprowadzonych działań marketingowych, a przynajmniej nie tylko tych dwóch składowych, dlatego że powieść Stuarta Turtona jest jedną z oryginalniejszych i ciekawszych historii kryminalnych jakie miałam okazję poznać.

Impreza zorganizowana w posiadłości Blackheath w związku z powrotem Eveyn Hardcastle po latach do domu, zakończy się tragedią - zanim noc dobiegnie końca, kobieta zostanie zamordowana. Wśród zaproszonych - grupy ludzi, których pozornie nic ze sobą nie łączy - znajduje się kilkoro gości, których zadaniem jest odkrycie tożsamości mordercy. Na rozwikłanie zagadki mają osiem dni i tylko udzielenie prawidłowej odpowiedzi umożliwi jednej osobie opuszczenie posiadłości Blackheath. Sprawa jest tym bardziej skomplikowana, że nie każdy z nich rozpoczyna rozwiązywanie zagadki z tej samej pozycji - szanse nie są wyrównane. Jest dzień pierwszy, a Aiden Bishop budzi się w środku lasu nie wiedząc kim jest i co się dzieje, mając w pamięci tylko jedno imię - Anna.

Rozmowa o powieści napisanej przez Stuarta Turtona jest o tyle trudna, że najlepiej sięgnąć po „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle", nie wiedząc tak naprawdę za dużo o fabule i dać tym samym autorowi szansę na to by Was zaskoczył. Zwłaszcza, że cała historia została skonstruowana w taki sposób, że nie ma tu żadnych fragmentów, które sztucznie przeciągałyby akcje i niemal od razu zostajemy wrzuceni w sam środek wydarzeń. Nie do końca rozumiem skąd wziął się zarzut, że „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle" jest powieścią niepotrzebnie skomplikowaną i wywołującą poczucie dezorientacji. Prawdą jest, że koncept fabularny dalece odbiega od tego, do czego przyzwyczaiły nas inne opowieści z intrygą kryminalna w tle, ale odniosłam wrażenie, że Stuart Turton dobrze poradził sobie z tym by rozplanować kiedy udzielić czytelnikom stosownych informacji - zapobiegając wrażeniu zagubienia ale nie pozbawiając całości atmosfery tajemnicy.

Stuart Turton kreuje atmosferę zbliżoną do końca XIX/XX wieku, nawet jeśli nie precyzuje dokładnie czasów w jakich osadzona jest akcja - arystokracja, podział społeczny podyktowany statusem materialnym czy też stare, ogromne posiadłości. Debiut brytyjskiego pisarza przywołuje klimat najlepszych powieści królowej kryminału. Tak jak Agatha Christie, tak i Stuart Turton przedstawia zbrodnie, w której mamy do czynienia z ściśle ograniczonym gronem podejrzanych - stwarza czytelnikowi okazję do odegrania roli detektywa, ale pomimo określonej liczby potencjalnych morderców, i tak zaskakuje. Buduje atmosferę mnożących się tajemnic, niepewności i nieustannego poczucia zagrożenia.

Chociaż uważam, że sukces „Siedmiu śmierci Evelyn Hardcastle" leży przede wszystkim w niesamowicie ciekawym koncepcie fabularnym, nie jest to jedyny element świadczący na korzyść powieści. Stuart Turton zdołał w pełni wykorzystać ów potencjał - i to do samego końca. Co w połączeniu z niezwykle utalentowanym piórem (autorowi udaje się zróżnicować narracje; zaznaczyć różnice w głosach poszczególnych "postaci", a mimo to utrzymać pewną spójność w swoim stylu) i fantastycznie wykreowanymi postaciami (posiadającymi pewne specyficzne cechy charakteru, co, ze względu na koncept, wcale nie było proste), dopiero stanowi pełny przepis na sukces autora.

Zdążyliście się już pewnie do tego czasu zorientować, że „Siedem śmieci Evelyn Hardcastle" wywarło na mnie ogromne wrażenie i nie dziwi mnie zachwyt innych czytelników. Niemożliwe jest zapoznanie się z całą ofertą wydawniczą na 2019 rok, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jeszcze tzw. backlist - tytuł do przeczytania z lat ubiegłych, ale warto potraktować „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle" priorytetowo.

Bez względu na to czy należycie do czytelników, którzy sięgają często po powieści kryminalne, czy też decydują się raczej na lekturę innych gatunków, prawdopodobnie słyszeliście o debiutanckiej powieści brytyjskiego pisarza - Stuarta Turtona. „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle" jest jedną z tych pozycji, o których ostatnimi czasy sporo się mówi, co tylko potwierdza tezę, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Cenię sobie powieści Lucindy Riley, zwłaszcza te wchodzące w skład cyklu o siedmiu siostrach, z wielu powodów. Lektura wykreowanych przez autorkę historii sprawia mi ogromną przyjemność - obserwowanie w jaki sposób łączy wątki z przeszłości z teraźniejszością, dowiadywanie się o istnieniu zależności pomiędzy kreacją kolejnych sióstr a ich mitologicznymi „odpowiednikami”, znajdowanie wskazówek odnośnie wątku, który powraca przez wszystkie tomy (tajemnicza śmierć Pa Salta i nieodnalezienia siódma siostra) czy wreszcie poznawanie kolejnych zakątków świata. I dlatego zawsze cieszy mnie informacja o premierze nowego tomu. „Siostra Księżyca” pod pewnymi względami stanowi dla mnie jednak rozczarowanie - to znaczy, mam jej nieco więcej do zarzucenia niż w odniesieniu do dwóch poprzedzających ją tomów.

Tiggy zawsze była najbardziej uduchowioną z sióstr - niezwykle empatyczną i obdarzoną silną intuicją, do tego stopnia, że nierzadko była zdolna przewidzieć pewne wydarzenia. Być może dlatego tak trudno jest jej się pogodzić ze śmiercią ojca - bo nie poczuła nic co wskazywałoby na jego odejście. Wśród dzikiej, szkockiej przyrody, Tiggy stara się na nowo uporządkować życie i zrozumieć swoje korzenie. Dzięki staremu, samotnemu Cyganowi, któremu przed laty przepowiedziano, że sprowadzi Tiggy do domu, kobieta poznaje losy swoich przodków - słynnej cygańskiej społeczności z Sacromonte i powiązania z La Candelą - największą tancerką flamenco swoich czasów.

Historia Tiggy jest o tyle ciekawa, że do tej pory kobieta stanowiła raczej zagadkową postać. Pomimo tego, że „Siostra Księżyca” to już piąty tom cyklu, jako czytelnicy posiadaliśmy znikome informacje na jej temat. Lucinda Riley miała więc ogromne „pole do popisu” jeśli chodzi o kreacje postaci i wypełnienie jej historii. Czy wykorzystuje ów potencjał w pełni? Trudno powiedzieć. Mam wrażenie, że z perspektywy czytelnika, ciekawsze są nieco bardziej barwne postacie - niejednoznaczne i mniej wyidealizowane jak choćby CeCe czy babka Tiggy - La Candela. Ale z drugiej strony rozumiem, dlaczego Lucinda Riley zdecydowała się w taki sposób ukształtować swoją bohaterkę. A sporo kwestii i tak świadczy na korzyść „Siostry Księżyca”.

Piąty tom cyklu coraz wyraźniej splata ze sobą wątki z poprzednich części w całość - wracają postacie przedstawione w innych historiach - te, które zaledwie wspomniano między wierszami, ale i starsze siostry Tiggy. Lucinda Riley buduje też napięcie wokół sprawy śmierci Pa Salta. I chociaż wciąż jest to historia możliwa do lektury bez znajomości poprzednich tomów, coraz wyraźniej widać, że poznawanie losów kolejnych bohaterów w sposób chronologiczny wiąże się z dodatkowymi atutami. Ale niezaprzeczalnym atutem „Siostry Księżyca” pozostaje wątek przeszłości Tiggy. Autorce udaje się oddać klimat gorącej Hiszpanii i związanej z tym krajem kultury (szczególnie rozbudowany zostaje wątek flamenco); realia Hiszpanii ogarniętej wojną domową; czy losy hiszpańskich Romów.

Skąd zatem rozczarowanie, spytacie. Zupełnie nie rozumiem dlaczego scena zamykająca czwarty tom, pojawia się w „Siostrze Księżyca” tak późno (po przeszło 200 stronach). Świadomość tego, że wkrótce rozegra się niniejsza scena, niemal całkowicie pozbawia ją dramatyzmu. A irytację pogłębia tylko brak konsekwencji w terminologii - z powyższym wydarzeniem związany jest wątek niezwykłego zwierzęcia, które tłumacz (nie wiem jak sprawa ma się w oryginale) naprzemiennie nazywa pegazem, jeleniem i, tu zaskoczenie, bykiem. Niestety, „Siostra Księżyca” powiela na dodatek pomysł z poprzedniej powieści autorki, choć spoza cyklu - „Drzewa Anioła” (pogoń za karierą, nawet kosztem rodziny). Rozumiem, że przy tak bogatej ofercie wydawniczej, trudno o całkowitą oryginalność, ale twórca nie powinien powielać chociaż własnych rozwiązań fabularnych.

Mam takie przeświadczenie, że Lucindę Riley stać na nieco więcej. Cieszy mnie to, że kolejne tomy nie są kalką poprzedniczek i że autorka stara się przedstawić coś nowego (z różnym skutkiem). Odświeżające jest zepchnięcie wątku romantycznego na dalszy plan, ale z drugiej strony traci on na wiarygodności - istnieje za mało scen pomiędzy bohaterami by zaangażować się w ów wątek i uwierzyć w niniejsze uczucie. I chociaż „wątek z przeszłości” jest jednym z ciekawszych w serii i doceniam nawiązania do poprzednich tomów, „Siostra Księżyca” tylko częściowo sprostała moim oczekiwaniom.

Cenię sobie powieści Lucindy Riley, zwłaszcza te wchodzące w skład cyklu o siedmiu siostrach, z wielu powodów. Lektura wykreowanych przez autorkę historii sprawia mi ogromną przyjemność - obserwowanie w jaki sposób łączy wątki z przeszłości z teraźniejszością, dowiadywanie się o istnieniu zależności pomiędzy kreacją kolejnych sióstr a ich mitologicznymi „odpowiednikami”,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieść Imogen Hermes Gowar wydana przez wydawnictwo Albatros, stanowiła chyba jedną z głośniejszych premier 2019 roku - a już na pewno jego początku; zwracając uwagę szerokiego i dosyć zróżnicowanego grona czytelników. Być może niniejsze zainteresowanie wywołała oprawa „Syreny i Pani Hancock”, bo, powiedzmy to sobie już na wstępie, Albatros rozbija jakiś bank w tej kategorii ostatnimi czasy (zerknijcie choćby na wydanie „Kirke” czy „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle”), ale osobiście do lektury zmotywował mnie nieco inny czynnik - mianowicie ubiegłoroczna nominacja do Women’s Prize for Fiction. Prawdopodobnie część z Was zdaje sobie sprawę z tego, że osobiście skupiam sporą uwagę do tytułów nominowanych do niniejszej nagrody, bo z doświadczenia wiem, że zazwyczaj (z drobnymi wyjątkami) są to tytuły, które mają sporo do zaoferowania i doskonale wpisują się w mój gust. A „Syrena i Pani Hancock” nie jest tu wyjątkiem.

Pan Hancock wiedzie spokojne, względnie dostatnie, ale pozbawione uniesień życie jako kupiec. Po tym jak stracił żonę i dziecko, mieszka w towarzystwie siostrzenicy, nie angażując się nadmiernie w życie towarzyskie. Kiedy jeden z pracowników sprzedaje jego statek i w zamian ofiaruje syrenę, życie pana Hancocka ulega niespodziewanej i diametralnej zmianie. Syrena Pana Hancocka budzi szerokie zainteresowanie socjety i kupiec nieoczekiwanie trafia w sam środek całkiem odmiennego, nowego świata. Jego losy splatają się z życiem Angeliki Neal - wpływowej londyńskiej kurtyzany, która z racji na śmierć swojego dotychczasowego „opiekuna”, znajduje się w dosyć trudnej sytuacji finansowej.

Powieść Imogen Hermes Gowar zdecydowanie cechuje pewna osobliwość - tytułowy motyw syreny nie stanowi może co prawda głównego wątku fabularnego, ale trudno zignorować jego rolę - nie tylko stanowi swego rodzaju furtkę do poznania losów głównych bohaterów, ale też przewija się przez całą historię nierzadko obnażając pewne przywary i słabości postaci. Trudno jednak określić „Syrenę i Panią Hancock” jako pozycję fantastyczną - debiutancki tytuł autorki pozostaje mocno osadzony w realiach XVIII wieku, a przepiękny język tylko potęguje iluzję przeniesienia się w czasie. Jest coś w tej powieści co rzeczywiście, za słowami z okładki, przywodzi na myśl klasykę literatury angielskiej - dzieła Charlesa Dickensa, Jane Austen czy choćby Elizabeth Gaskell.

To tego rodzaju proza, w której brak zwrotów akcji i szybkiej fabuły, a która w zamian oferuje czytelnikowi wysublimowaną, niespiesznie poprowadzoną historię społeczeństwa XVIII wieku i niesamowicie plastyczne sceny z ich życia codziennego: spektakularne bale i drobne troski; próby wspięcia się na kolejne szczeble drabiny społecznej; życie kurtyzan i niepewność z jaką musi zmagać się na co dzień kupiec; ale także problemy jakie niesie ze sobą pozycja najmłodszego dziecka (a już córki w szczególności w rodzinie). Imogen Hermes Gowar wymyka się przy tym pewnym utartym schematom i skupia uwagę na dosyć nietypowych nietypowych grupach społecznych: ludzie, którzy nierzadko posiadają pewien majątek, ale nie cieszą się raczej uznaniem i szacunkiem socjety.

„Syrena i Pani Hancock” nie jest powieścią moralizatorską, ale nierzadko stawia niezwykle trafne komentarze na temat życia społecznego: właściwego zarówno dla XVIII wieku, jak i czasów nam współczesnych. Imogen Hermes Gowar pisze o tym co wiemy, albo wiedzieć powinniśmy, ale co niezmiennie warte jest przypomnienia: zgubnym wpływie nieustannej pogoni za „czymś więcej”; błędnemu utożsamianiu pozycji ze szczęściem; i prawdzie jaka kryje się w słowach, że prawdziwych przyjaciół poznajemy tak naprawdę dopiero w tych trudnych momentach. A choć gdzieś między wierszami pojawia się też choćby kwestia rasowa, osią fabularną niezmiennie pozostają sylwetki Pana Hancocka i Angeliki.

Warto mieć na uwadze, że „Syrena i Pani Hancock” nie stanowi klasycznej opowieści o syrenach i że ów motyw jest raczej pretekstem dla innej historii. A choć debiut Imogen Hermes Gowar nie podbił mojego serca całkowicie - przy czym trudno mi cokolwiek mu zarzucić - i tak polecam wam lekturę. Zwłaszcza jeśli brakuje wam klimatu rodem ze stron klasycznej literatury angielskiej.

Powieść Imogen Hermes Gowar wydana przez wydawnictwo Albatros, stanowiła chyba jedną z głośniejszych premier 2019 roku - a już na pewno jego początku; zwracając uwagę szerokiego i dosyć zróżnicowanego grona czytelników. Być może niniejsze zainteresowanie wywołała oprawa „Syreny i Pani Hancock”, bo, powiedzmy to sobie już na wstępie, Albatros rozbija jakiś bank w tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po „Drzewo Anioła” w przeświadczeniu, że będę miała do czynienia z typowo świąteczną historią, która wprowadzi mnie w odpowiedni klimat. Nie wydaje mi się abym zasugerowała się wyłącznie oprawą graficzną, ale też nie potrafię wskazać z przekonaniem co innego mogło nakierować w ten sposób moje oczekiwania. Nie rozstrząsając tej kwestii zbyt długi - nie miałam oczywiście racji, co z jednej strony pozbawiło mnie w tym roku typowo świątecznej opowieści, ale co z drugiej - stanowi raczej pozytywną informację dla Was bo nie musicie się wstrzymywać z lekturą cały rok.

Greta wraca po latach do pięknej, wiejskiej posiadłości położonej na walijskich wzgórzach - do Marchmond Hall. Tragiczny wypadek sprawił, że kobieta utraciła wszelkie wspomnienia i pod pewnymi względami wycofała się z życia - przerażona koniecznością obcowania z nieznajomymi i możliwymi zagrożeniami. Wizyta w Marchmond Hall sprawia jednak, że pewne wydarzenia po latach wracają do Grety. Kobieta zaczyna sobie przypominać okoliczności swojej pierwszej wizyty w posiadłości, narodziny bliźniąt i lata kariery aktorskiej małej Cheski… Pewne aspekty z przeszłości stanowią potwierdzenie dla słów bliskich Grety; inne są dla niej zupełnym zaskoczeniem…

Jeśli mieliście wcześniej okazję zapoznać się z którąś z powieści Lucindy Riley, wiecie mniej więcej czego spodziewać się po lekturze „Drzewa Anioła”. Po raz kolejny mamy do czynienia z historią rozgrywającą się na dwóch płaszczyznach czasowych - pod koniec XX wieku oraz wkrótce po zakończeniu II wojny światowej - przy czym akcja osadzona w przeszłości ma na celu rozwikłanie rodzinnych sekretów. Lucinda Riley bardzo dobrze odnajduje się jednak w podobnych klimatach. Sama historia ma w sobie mnóstwo lekkości, ale też pewnej nutki tajemniczości. I nawet jeśli czytelnik jest w stanie przewidzieć kierunek jaki obiorą pewne wątki i tak czuje się zaintrygowany losami Grety.

„Drzewo Anioła” ma do zaoferowania swoim czytelnikom kilka naprawdę ciekawie poprowadzonych wątków. Lucinda Riley przedstawia bardzo nieoczywisty i pozbawiony idealizacji portret głównej bohaterki. W porównaniu do większości kobiecych sylwetek, które na kartach swoich powieści przybliża autorka, Greta budzi raczej sprzeczne emocje w czytelniku - kobieta, która pozornie stanowi wcielenie niewinności, czasami daje się poznać jako osoba zaślepiona własnymi pragnieniami, która nie jest w stanie wysłuchać cudzych racji. Bardzo ciekawie zostaje zresztą poprowadzony wątek relacji Grety i jej córki Cheski - związek, w którym, rozczarowana miłosnymi perypetiami, matka przerzuca wszystkie swoje uczucia na dziecko i w pewnym sensie zaczyna je ograniczać, wydaje się bardzo przekonujący, a przez to - przejmujący.

Trochę szkoda, że Lucinda Riley decyduje się na pewne uproszczenia fabularne i nie wyjaśnia wszystkich kwestii zasugerowanych w powieści. Niejednoznaczny wątek zdrowia psychicznego Cheski ma spory potencjał i można odnieść wrażenie, że autorka nie wykorzystała go w pełni. Tym co osobiście przeszkadzało mi w lekturze „Drzewa Anioła”, jak i większości powieści pisarki, jest sposób poprowadzenia wszelkich wątków romantycznych. Rozumiem, że sagi rodzinne rządzą się swoimi prawami, na łamach powieści opowiadana jest wieloletnia historia, ale przeszkadzają mi opowieści miłosne rozpisane na jeden rozdział (rozpoczynające i kończące się na przestrzeni tego samego rozdziału).

Lucinda Riley ma już doświadczenie w kreowaniu wielowątkowych opowieści o rodzinnych sekretach i widać to także podczas lektury „Drzewa Anioła”. Zdecydowanie nie jest to historia pozbawiona wad i pewne aspekty trzeba autorce wybaczyć aby czerpać przyjemność z lektury, ale mimo to jest w tych powieściach coś co mnie ujmuje. To dobry wybór dla osób, które już polubiły twórczość Lucindy Riley, albo z pewnych względów czują się nią zaintrygowane, ale nie wiedzą gdzie zacząć.

Sięgnęłam po „Drzewo Anioła” w przeświadczeniu, że będę miała do czynienia z typowo świąteczną historią, która wprowadzi mnie w odpowiedni klimat. Nie wydaje mi się abym zasugerowała się wyłącznie oprawą graficzną, ale też nie potrafię wskazać z przekonaniem co innego mogło nakierować w ten sposób moje oczekiwania. Nie rozstrząsając tej kwestii zbyt długi - nie miałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Prawdopodobieństwo, że nie słyszeliście do tej pory o powieści włoskiego pisarza Luki D’Andrea - „Lissy” jest znikome. Po tym jak wydawnictwo W. A. B. ogłosiło rekrutacje na stanowisko testera kryminałów, powyższy tytuł wielokrotnie przewijał się na wszelkiego rodzaju portalach internetowych, nie tylko związanych z książkami (łącznie ze stroną mojego instytutu). Przyznaję też, że to właśnie ów ogłoszenie przyciągnęło mnie do powieści „Lissy”. A jeśli miałabym po lekturze wysunąć tylko jedno spostrzeżenie, powiedziałabym że wybór wydawnictwa W. A. B. nieco mnie dziwi - skoro recenzowanie powieści Luki D’Andrea miało być pierwszą próbą dla testera kryminałów, spodziewałam się nieco bardziej tradycyjnego przedstawiciela gatunku.

Marlene decyduje się na bardzo ryzykowny krok - chce zacząć wszystko na nowo, ale żeby dać sobie samej drugą szansę, okrada swojego małżonka i ucieka. Podczas podróży dochodzi jednak do wypadku i kobieta trafia do domu Simona Kellera - tajemniczego mężczyzny mieszkającego wysoko w górach, jedynie w towarzystwie świń. Podczas gdy między tą dwójką rodzi się pewna nić porozumienia, mąż Marlene - Herę Wegener rozpoczyna poszukiwania. W sprawę zaangażowana jest potężna organizacja a tropem kobiety rusza słynący ze swej skuteczności bezimienny „zaufany człowiek”.

Lektura „Lissy” pozostawiła mnie z pewnym poczuciem dezorientacji. Chociaż pozornie fabuła powieści wydaje się stosunkowo prosta, wraz z kolejnymi rozdziałami autor przedstawia czytelnikom następne wątki - zupełnie jakby cierpiał na nadmiar pomysłów, ale mimo wszystko postanowił je wszystkie wykorzystać w jednej historii. Pojawia się spore grono postaci, a z każdą z nich wiąże się jakaś rozbudowana opowieść z przeszłości - mniej lub bardziej istotna z perspektywy całości. Trudno się przez to wyzbyć pewnego wrażenia chaosu - czytelnik traci orientację, który z wątków stanowi główną oś fabularną, a kolejno także i zainteresowanie lekturą.

Nie da się ukryć, że „Lissy” stanowi jedną z najbardziej osobliwych historii jakie było mi dane poznać. W pewnym punkcie fabuła obiera dosyć oryginalny, ale przy tym nieco absurdalny kierunek - nie chcę Wam zdradzać żadnych szczegółów, pomimo tego, że wydawca ujawnia trochę informacji w opisie, żeby nie zaspoilować nikomu lektury. „Lissy” balansuje na granicy rzeczywistości i klimatu rodem z horrorów. A to w jaki sposób odbierzecie tytułowy wątek, prawdopodobnie zaważy na to w jaki sposób ocenicie całą lekturę. Nie ukrywam, że sama byłam raczej rozczarowana kierunkiem jaki obrał Luca D’Andrea, ale są to bardzo subiektywne odczucia. Jeśli thrillery z paranormalnym twistem wpasowują się w Wasz gust czytelniczy, prawdopodobnie bardziej docenicie „Lissy”.

Chociaż twórczość Luki D’Andrea zdecydowanie nie sprostała moim oczekiwaniom są pewne elementy powieści, które jestem w stanie docenić. „Lissy” posiada niesamowicie wyrazisty klimat - ciężki, owiany aurą tajemniczości i mroku, a także budzący niepokój a nawet grozę. Sam autor wykorzystuje też w pełni potencjał tkwiący w miejscu akcji - położnej na odludziu, wysoko w górach chatki - czyniąc z niego niemal równorzędnego bohatera. Warto też podkreślić, że niniejszy klimat zostaje utrzymany do ostatniego zdania.

Towarzyszy mi jakieś nieprzyjemne wrażenie, że można było z tej historii wyciągnąć więcej - gdyby ograniczyć liczbę wątków na rzecz opisów i podkreślić jakoś klimat powojennego okresu. Równocześnie jednak z tego co zdążyłam zauważyć „Lissy” ma swoich wielbicieli - kto wie, może wśród nich znajdzie się także ktoś z Was.

Prawdopodobieństwo, że nie słyszeliście do tej pory o powieści włoskiego pisarza Luki D’Andrea - „Lissy” jest znikome. Po tym jak wydawnictwo W. A. B. ogłosiło rekrutacje na stanowisko testera kryminałów, powyższy tytuł wielokrotnie przewijał się na wszelkiego rodzaju portalach internetowych, nie tylko związanych z książkami (łącznie ze stroną mojego instytutu). Przyznaję...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwielbiam thrillery i jestem szczerze przekonana, że jest to gatunek, w którym autor może wiele zaprezentować. Ale nie ukrywam też, że bardzo często są to tytuły przyjemne w lekturze, ale równocześnie łatwe do zapomnienia, albo pomylenia z innym tytułem. Jednak nie zawsze. „Dobra córka” autorstwa Karin Slaughter nawet przeszło rok po tym jak odłożyłam ją na półkę, powraca gdzieś w moich myślach i stanowi pewien wzór dla innych pozycji. To że sięgnę po inne historie spod pióra autorki stanowiło jedynie kwestię czasu. I kiedy poczułam potrzebę przeczytania naprawdę dobrego thrillera, rzeczywiście sięgnęłam po powieść Karin Slaughter - „Zaślepienie”.

Miasteczko Heartsdale w hrabstwie Grant ogarnia panika, kiedy Sara Linton - miejscowy pediatra i koroner w jednej osobie - znajduje w toalecie małej restauracji zwłoki młodej kobiety. Sybil Adams - wykładowca z college'u i siostra Leny, młodej policjantki - została brutalnie zgwałcona, a jej ciało zostało okaleczone i „naznaczone” wyciętym nożem znakiem krzyża. Sprawę przejmuje szef lokalnej policji i były mąż Sary - Jeffrey. Bardzo szybko okazuje się, że brutalna zbrodnia nie była jednorazowym atakiem, a na terenie hrabstwa prawdopodobnie grasuje sadystyczny seryjny morderca.

Podobnie jak „Dobra córka”, tak i „Zaślepienie” jest powieścią bardzo brutalną - zawierającą sugestywne graficzne opisy scen zbrodni. Karin Slaughter osadza co prawda fabułę w małym miasteczku, ale ów wybór nie wiąże się z sielską, ciepłą atmosferą. Ta małomiasteczkowość ujawnia się natomiast w mentalności bohaterów. Karin Slaughter udaje się uchwycić pewne poczucie wspólnoty mieszkańców; ich (być może złudne) przekonanie o bezpieczeństwie; tendencję do przekazywania wiadomości drogą pantoflową i większą skłonność do społecznego ostracyzmu.

Sama intryga związana z atakami seryjnego mordercy nie jest największym atutem „Zaślepienia”. Pewne informacje - zarówno tajemnice Sary, jak i tożsamość winnego- uważny czytelnik jest w stanie wywnioskować zanim zostaną one przybliżone przez autorkę. Nie wspominając już o tym, że czasami wątek prowadzonego śledztwa zostaje zepchnięty na dalszy plan, choćby na rzecz skomplikowanych relacji jakie łączą Sarę i Jeffreya. W pewnym stopniu rozumiem, że komuś to może przeszkadzać, zwłaszcza jeśli poszukiwał szybkiej akcji i efektu zaskoczenia. W moim odczuciu nie taki był jednak zamysł autorki.

„Zaślepienie” przykłada ogromną wagę do sylwetek bohaterów - niekoniecznie ofiar, ale po prostu osób które w jakiś sposób są zamieszane w śledztwo - i na to w jaki sposób zbrodnie wpływają na ich psychikę; a także relacji jakie ich łączą - zwłaszcza jeśli chodzi o wspomniany związek Sary i Jeffreya, który zdecydowanie nie ma charakteru czysto romantycznego, lecz znacznie bardziej złożonego. Na szczególną uwagę zasługuje natomiast sposób w jaki Karin Slaughter porusza temat gwałtu. Autorka tworzy bowiem niesamowicie poruszający i emocjonalny portret osoby zgwałconej - oddaje poczucie wstydu, potrzebę zachowania pewnych rzeczy w tajemnicy i pragnienie bliskości. Kilka scen sprawiło, że autentycznie odczuwałam jakąś kulę w gardle.

„Zaślepienie” to dokładnie ten rodzaj thrillera, który ja osobiście bardzo sobie cenię - ukierunkowany na portrety bohaterów i wykreowanie odpowiedniej atmosfery. I tak naprawdę mam mu tylko jedną rzecz do zarzucenia - w powieści pojawia się jedna, w moim odczuciu, krzywdząca wypowiedź dotycząca ofiar gwałtu (o tym, że gwałciciel wybiera zawsze osoby słabe, co częściowo przerzuca część winy na ofiarę), a chociaż kolejne zdania sugerują, że autorka nie zgadza się z taką opinią, przy tak delikatnym temacie zabrakło mi wyraźnej krytyki tej wypowiedzi. To powiedziawszy, polecam Wam lekturę „Zaślepienia”, zwłaszcza jeśli gustujecie w podobnych thrillerach do mnie.

Uwielbiam thrillery i jestem szczerze przekonana, że jest to gatunek, w którym autor może wiele zaprezentować. Ale nie ukrywam też, że bardzo często są to tytuły przyjemne w lekturze, ale równocześnie łatwe do zapomnienia, albo pomylenia z innym tytułem. Jednak nie zawsze. „Dobra córka” autorstwa Karin Slaughter nawet przeszło rok po tym jak odłożyłam ją na półkę, powraca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakiś czas temu zrezygnowałam z publikowania zestawień z najciekawszymi zapowiedziami miesiąca - trochę przez wzgląd na brak czasu, ale także z innych przyczyn, które nie są w tej chwili istotne - nie oznacza to jednak, że zaprzestałam przeglądać strony księgarń internetowych pod kątem czytelniczych inspiracji. A kiedy wśród zapowiadanych tytułów znalazłam najnowszą powieść Karin Slaughter - „Układankę”, wiedziałam, że nie będę w stanie przejść obok niej obojętnie. Wielokrotnie wspominałam Wam już, że „Dobra córka” tej autorki jest dla mnie kwintesencją tego co dobre w kryminałach/thrillerach, a lektura pierwszych tomów cyklu Grant County tylko utwierdziła mnie w przeświadczeniu, że mogę w ciemno sięgać po jej twórczość. Dziwne, że opinie zagranicznych Książkoholików nie ostudziły mojego entuzjazmu.

Andrea odłożyła swoje życie i plany na bok w dniu, w którym u jej matki zdiagnozowano nowotwór i nigdy tak naprawdę do nich nie wróciła. Wciąż mieszka z matką i podporządkowuje swój tryb życia do pracy w centrum powiadomienia ratunkowego. A potem, podczas zwyczajnego wypadu do restauracji, wszystko się zmienia. W jednej chwili Laura żąda by Andy wyprowadziła się z domu, a w następnej dochodzi do strzelaniny. A chociaż Andrea była pewna, że zna swoją matkę, nie poznaje kobiety, która ze spokojem staje twarzą w twarz z mordercą i która pozbawia napastnika życia. Co ukrywa Laura? I dlaczego Andy musi uciekać z miasta?

Chociaż trudno mi jednoznacznie wskazać na czym polega różnica, „Układanka” odbiega nieco od innych znanych mi powieści Karin Slaughter. Pojawia się bardzo charakterystyczna dla twórczości autorki „mocna” scena otwarcia - taka graficzna, dosyć brutalna i podnosząca ciśnienie czytelnika; ale brakuje mi drugiego elementu, z którym utożsamiałem jej historie. We wspomnianych tytułach ogromną rolę odgrywały pogłębione portrety psychologiczne bohaterów i relacje jakie ich łączą. „Układanka” pozornie przybliża związek matki i córki, ale w rzeczywistości spędzamy większość lektury na obserwacji samotnej drogi Andy i jej próbie poukładania układanki o Laurze w całość.

I nie byłoby w tym nic złego - autor ma w końcu pełne prawo do tego by próbować czegoś nowego; jest to jednak o tyle kłopotliwe, że Karin Slaughter skupia swoją uwagę na postaci dosyć problematycznej. Andy budzi w czytelniku irytację - owszem, sytuacja w jakiej się znajduje jest dosyć nietypowa i trudna, ale jej brak zdolności do składnej wypowiedzi i ciągłe analizowanie tych samych wydarzeń utrudniają lekturę; zwłaszcza że Karin Slaughter przyzwyczaiła czytelników do pewnych standardów. To powiedziawszy, nie chciałabym wywołać w nikim mylnego wrażenia, że „Układanka” jest powieścią złą i po prostu nie wartą Waszej lektury.

Nie da się zaprzeczyć, że najnowszy tytuł autorki ma także mocne strony - i nie chodzi mi nawet o samą warstwę językową (chociaż, z kronikarskiego obowiązku odnotuję, że jest to dobrze napisana powieść). Wątek przeszłości Laury, przedstawiony stopniowo za pomocą retrospekcji z 1986 roku, chociaż raczej mocno oderwany od rzeczywistości, jest rzeczywiście ciekawy i nieoczywisty. Karin Slaughter wykazuje się, znowu!, niesamowitą znajomością ludzkiej psychiki przybliżając nam obraz tego jak silny wpływ na innych może mieć jednostka o charyzmie i umiejętnościach manipulowania drugą osobą.

Czy spodziewałam się po Karin Slaughter czegoś więcej? Nie ukrywam, że tak. Zarówno „Dobra córka”, jak i te tomy serii Grant County, które czytałam, w moim odczuciu prezentowały nieco wyższy poziom. Ale „Układanka” to wciąż thriller, który ma czytelnikowi sporo do zaoferowania. Niekoniecznie zaczynałabym przygodę z twórczością autorki od tego tytułu, ale też rezygnowałabym z lektury całkowicie.

Jakiś czas temu zrezygnowałam z publikowania zestawień z najciekawszymi zapowiedziami miesiąca - trochę przez wzgląd na brak czasu, ale także z innych przyczyn, które nie są w tej chwili istotne - nie oznacza to jednak, że zaprzestałam przeglądać strony księgarń internetowych pod kątem czytelniczych inspiracji. A kiedy wśród zapowiadanych tytułów znalazłam najnowszą powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznaję, że nie planowałam wcale lektury „Dietolandu”. Natrafiłam chyba na o jedną opinię, która mówiła o tym, że powieść Sarai Walker wywołuje nieprzyjemne uczucie dyskomfortu, za dużo i doszłam do wniosku, że przy tak długiej liście pozycji do przeczytania, mogę z tej jednej zrezygnować. Potem jednak „Dietoland” trafił, dosłownie, pod moje drzwi; na fanpage’u Kurzojadów pojawiła się całkiem zachęcający tekst, a ja, jak zwykle zresztą, uległam. Ale tym razem, absolutnie tego nie żałuję.

Plum Kettle stara się nie wyróżniać z tłumu, co przy jej tuszy jest nie lada zadaniem. Oceniana i nierzadko poniżana, spędza dni w swoim apartamencie, albo okolicznej kawiarence wykonując swoją pracę - odpisując na maile nastolatek - i w ten właśnie sposób oczekuje Wielkiej Chwili - operacji, która sprawi, że zeszczupleje i wreszcie będzie mogła dać dojść do głosu swojemu prawdziwemu „ja”. Nieoczekiwanie w życiu Plum wkracza jednak grupa kobiet, która sprawia że jej perspektywa ulega pewnym modyfikacjom.

Szukając opinii o „Dietolandzie” bardzo często natraficie na zdanie o tym, że nie jest to kolejna historia o odchudzaniu i o przemianie z brzydkiego kaczątka w łabędzia. I rzeczywiście, jest w tym sporo prawdy, ale równocześnie pragnienie Plum by być szczupłą i atrakcyjną stanowi istotny fragment fabuły. Sarai Walker tworzy gdzieś w tle (zwłaszcza w początkowej części) niesamowicie wstrząsający i na swój sposób poruszający portret kobiety, która czuje się nieakceptowana i odrzucona; która głodzi się i jest w stanie zaryzykować nawet własnym życiem by wpasować się w oczekiwane ramy; i która wstrzymuje się z życiem aż do „magicznej daty”.

Dużo w tej historii takiego przerysowania i jednowymiarowości - że praktycznie nie ma osoby, która nie byłaby przeciwko Plum i która w jakiś sposób (wprost albo za jej plecami) by jej nie poniżała. Absolutnie nie należy też doszukiwać się w tej historii jakiś wzorów i ideałów; wskazówek jak należałoby postąpić - ale też nie taki był chyba zamysł autorki. „Dietoland” obnaża pewne absurdy świata XXI-wieku, a jakiekolwiek morały przemyca gdzieś między wierszami - że nie należy odkładać życia na później; że musimy uczyć się samoakceptacji i że siła tkwi we wsparciu drugiego człowieka (akurat tu: kobiet).

„Dietoland” zdecydowanie ma silny feministyczny wydźwięk - zaczynając od tego, że większość postaci to sylwetki kobiet; a kończąc na tematyce jaką porusza. W moim odczuciu niesamowitą wartość dodaną stanowią krótkie wycinki z gazet dotyczące tzw. „sprawy Jennifer” - mścicielki kobiet, wplecione w historię Plum. Sama „działalność Jennifer”, zgodnie z duchem powieści, jest oczywiście mocno przerysowana, ale historie które wspomina Sarai Walker i tak są absolutnie wstrząsające. Autorce udaje się stworzyć niesamowicie mocny obraz ukazujący niesprawiedliwość świata w jakim żyjemy - kobieta-żołnierz zgwałcona i prawdopodobnie zamordowana przez towarzyszy broni; polityka nagości w mediach; nastolatka zgwałcona przez grupę chłopaków - ośmieszona w internecie i uznana za puszczalską.

Nie potrafię odnieść się do hasła, że „Dietoland” to kobiecy „Fight club”, ale bez wątpienia jest to nietuzinkowa powieść, która idealnie wpasowuje się w aktualny trend na historie feministyczne. Jeśli nie odrzuca Was satyryczny charakter „Dietolandu” i tendencja do pewnej przesady, warto zainteresować się lekturą powieści Sarai Walker.

Przyznaję, że nie planowałam wcale lektury „Dietolandu”. Natrafiłam chyba na o jedną opinię, która mówiła o tym, że powieść Sarai Walker wywołuje nieprzyjemne uczucie dyskomfortu, za dużo i doszłam do wniosku, że przy tak długiej liście pozycji do przeczytania, mogę z tej jednej zrezygnować. Potem jednak „Dietoland” trafił, dosłownie, pod moje drzwi; na fanpage’u Kurzojadów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zapewne zauważyliście, że w ostatnich latach zaczęto przykładać ogromną wagę do tego by w powieściach odzwierciedlają różnorodność z jaką spotykamy się na co dzień w prawdziwym życiu; by wśród bohaterów przewijały się postacie o różnym kolorze skóry, pochodzeniu, orientacji seksualnej czy z pewnymi niepełnosprawnościami; a także by problematyka związana z przejawami dyskryminacji stanowiła element fabuły. Mam wrażenie, że niektóre z tych tematów nie są nam tak bliskie jak choćby Amerykanom, ale i tak coraz więcej historii wpisujących się w hasło „We need diverse books” dociera na polski rynek wydawniczy. Choćby „Drogi Martinie”.

Justyce McAllister jest jednym z najlepszych uczniów na swoim roku, unika podejrzanego towarzystwa i troszczy się o bezpieczeństwo nie tylko własne, ale też swoich znajomych. Ale to i tak nie wystarcza by uniknąć kłopotów - chłopak zostaje zakuty w kajdanki i odprowadzony do aresztu tylko dlatego, że chciał pomóc swojej pijanej byłej dziewczynie. Justyce’owi trudno jest po tym wszystkim wrócić do normalnego życia a pisanie listów do Martina Luthera Kinga ma mu w pewnym sensie pomóc to jakoś uporządkować. Tyle, że wkrótce cała sytuacja obiera jeszcze gorszy kierunek.

To ważne by przed lekturą „Drogiego Martina” wiedzieć do jakiego grona odbiorców Nic Stone starała się dotrzeć ze swoją powieścią; a jest ważne dlatego że wyjaśnia to pewne wybory autorki jeśli chodzi o sposób przedstawienia historii i język. Pisarka obrała bowiem za swój target tzw. „niechętnych czytelników” - nastolatków, którzy jeszcze nie odkryli w sobie miłości do słowa pisanego i których dopiero stara się zachęcić do dalszej lektury. To wszystko co świadczy na korzyść dla tego konkretnego odbiorcy - bardzo prosty język, przewaga dialogów i dynamiczna, momentami niemal fragmentaryczna fabuła - może być nieco rozczarowujące dla innych, ale też trudno jednoznacznie rozpatrywać to w kategoriach wad.

Pomimo tego, że w lekturze „Drogiego Martina” pobrzmiewa pewna sztuczność i infantylność, nie mam wątpliwości co do tego, że jest to historia wartościowa i ważna dla naszych czasów. Obok tematyki typowo młodzieżowej - pierwszych miłości, przyjaźni i problemów z własną tożsamością - Nic Stone kładzie nacisk na rasizm w różnych postaciach. Porusza kwestię podejrzliwości społeczności względem osób czarnoskórych i nieuzasadnionego użycia broni, ale także przypisywania ich sukcesu temu, że należy „wyrobić pewne normy” czy też ich wydłużonej drogi kariery.

Autorka proponuje przy tym niesamowitą różnorodność pod względem form. Wbrew temu co sama myślałam, nie jest to typowa powieść epistolarna - listy do Martina Luthera Kinga zostają wplecione w tradycyjną narrację pierwszoosobową, pojawiają się zapisy samych dialogów podczas debat a także fragmenty prasowych artykułów. Nawet jeśli pewne wypowiadane kwestie wydają się mieć zbyt wyniosły, moralizatorski charakter, kontekst (debata) wydaje się wystarczającym uzasadnieniem dla takiego tonu. Nic Stone nie boi się też użycia wulgaryzmów czy „mocniejszych słów”, ale też równocześnie nie epatuje nimi bez powodu.

Nawet jeśli problematyka „Drogiego Martina” jest bliższa amerykańskim niż polskim nastolatkom i tak powieść Nic Stone zasługuje na uwagę i chwilę refleksji. To doskonała lektura dla młodszego czytelnika i pretekst dla dalszej dyskusji o tym jak naprawdę wygląda „równouprawnienie” w naszych czasach. I mam nadzieję, że na polski rynek zacznie napływać coraz więcej pozycji odzwierciedlających nasze różne oblicza.

Zapewne zauważyliście, że w ostatnich latach zaczęto przykładać ogromną wagę do tego by w powieściach odzwierciedlają różnorodność z jaką spotykamy się na co dzień w prawdziwym życiu; by wśród bohaterów przewijały się postacie o różnym kolorze skóry, pochodzeniu, orientacji seksualnej czy z pewnymi niepełnosprawnościami; a także by problematyka związana z przejawami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Po lekturze kilku ostatnich powieści Colleen Hoover przyznałam, że powoli zaczynam dostrzegać pewne mankamenty jej twórczości. I chyba dlatego, by uniknąć sytuacji, w której na koniec zostanę z uczuciem rozczarowania, nie sięgnęłam po dwie z kolei premiery, mianowicie „It ends with us” oraz „Without Merit”. Nie do końca potrafię Wam natomiast wytłumaczyć, dlaczego akurat dla powieści „Wszystkie nasze obietnice” zmieniłam swoje nastawienie - czy chodziło o jakąś szczególnie pozytywną opinię książkowego influencera, któremu ufam; czy o „przeczucie”; czy też po prostu potrzebę sprawdzenia czy Colleen Hoover jest w stanie jeszcze wywołać we mnie ciepłe emocje. Bez względu na przyczynę, jestem po prostu wdzięczna za taki obrót spraw.

Pierwsze spotkanie Quinn i Grahama dalece odbiega od ideału. Kiedy poznają się na korytarzu (już-wkrótce-byłego) narzeczonego dziewczyny, chyba żadne z nich nie przypuszcza jak dalej rozwinie się ich historia. Kilka lat później są kochającym, ale nie do końca szczęśliwym małżeństwem. Quinn rozpaczliwie pragnie zostać matką i obwinia siebie za to, że pozbawia Grahama możliwości bycia rodzicem. Chociaż kocha męża, z każdym dniem dostrzega jak się od siebie oddalają. Jak to możliwe, że obopólna miłość nie stanowi gwarancji szczęśliwego zakończenia; i że być może to za mało by małżeństwo Quinn i Grahama przetrwało?

„Wszystkie nasze obietnice” pod pewnymi względami pokazują nowe, nieco odmienne oblicze Colleen Hoover, ale nie jest też tak, że nie posiadają żadnych punktów wspólnych z jej poprzednimi powieściami. To wciąż historia, która w dużej mierze obraca się wokół jednego wątku i dwóch bohaterów, a resztę postaci spycha na dalszy plan; i która sporą wagę przykłada do relacji pomiędzy tą dwójką. W porównaniu do niektórych pozycji, „Wszystkie nasze obietnice” wydają się jednak jakby dojrzalsze - problematyka powieści wskazuje na to, że Colleen Hoover powoli odchodzi od gatunku New Adult i że obiera za target nieco starszego odbiorcę.

Historia Quinn i Grahama toczy się dwutorowo - naprzemienne poznajemy początki znajomości tej dwójki, jak i ich „teraz”, w momencie kryzysu małżeńskiego. Jest to doskonale rozwiązanie i to nie tylko dlatego, że pozwala nam lepiej poznać i zrozumieć relację pary. Nie da się ukryć, że wątek rozgrywający się „teraz” ma dosyć mocny pod względem emocjonalnym wydźwięk, a przez taki sposób narracji Colleen Hoover daje swoim czytelnikom chwilę na zaczerpnięciu oddechu.

To właśnie emocje są jednak tym co stanowi o wartości tej historii. Colleen Hoover pisze o tematach trudnych i bolesnych, ale wykazuje się przy tym niesamowitą spostrzegawczością i delikatnością. Porusza kwestie problemu z zajściem w ciąże i tego jak zmienia on perspektywę na życie seksualne albo jak wyczula na tematykę posiadania potomstwa w codziennych rozmowach; mówi o tym jak poczucie winy i rozczarowanie oddziałuje na relacje pomiędzy dwójką ludzi; i zwraca uwagę na to, że miłość czasami nie wystarcza by utrzymać związek. Przyznaję, że dawno żadna lektura nie poruszyła mnie w podobny sposób. Jestem bowiem coś takiego w piórze Colleen Hoover co otwiera oczy czytelnika na kwestie, na które przedtem nie zwracał uwagi.

„Wszystkie nasze obietnice” z pewnością nie są historią pozbawioną wad, a wśród zarzutów mógłby znaleźć się ten, że niektóre ze scen mają za bardzo przerysowany, filmowy charakter. Tyle że dla mnie te kwestie trochę tracą na znaczeniu, kiedy pomyślę o tym jak wiele emocji wzbudziła we mnie autorka i jak bardzo poszerzyła moją perspektywę. Nie wiem czy to najlepsza powieść autorki pod względem warsztatu czy oryginalności, ale jest w niej coś co absolutnie podbiło moje serce. Polecam.

Po lekturze kilku ostatnich powieści Colleen Hoover przyznałam, że powoli zaczynam dostrzegać pewne mankamenty jej twórczości. I chyba dlatego, by uniknąć sytuacji, w której na koniec zostanę z uczuciem rozczarowania, nie sięgnęłam po dwie z kolei premiery, mianowicie „It ends with us” oraz „Without Merit”. Nie do końca potrafię Wam natomiast wytłumaczyć, dlaczego akurat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie powieści, które bardzo trudno jednoznacznie przypisać do konkretnego gatunku literackiego i przekonałam się o tym kilkakrotnie na przestrzeni ostatnich kilku tygodni. Błędne określenie gatunku, albo nawet nieodpowiednie porównanie do jakiegoś popularnego tytułu może z kolei przyciągnąć nieadekwatną do treści grupę odbiorców i zapewnić falę negatywnych opinii. Taka sytuacja miała miejsce za granicą w przypadku „Rozstania” Katie Katimury, a w pewnym stopniu także u nas w odniesieniu do „Roku we mgle” Michelle Richmond. Zdecydowanie nie jest to bowiem klasyczny thriller.

Abigail znajduje się u progu całkiem nowego życia - wkrótce ma zostać nie tylko żoną Jake’a, ale też matką dla jego sześcioletniej córeczki Emmy. Wystarcza jednak kilka sekund by zniszczyć wizję ich przyszłego życia. Abigail traci z oczu dziewczynkę dosłownie na chwilę potrzebną do wykonania fotografii - tyle jednak wystarcza by Emma zniknęła bez śladu z plaży. Rozpoczynają się poszukiwania, a równocześnie kobieta rozpaczliwie stara się odtworzyć ostatnie chwile z Emmą, coś co ułatwiłoby jej znalezienie. Co wydarzyło się na plaży?

Punktem wyjścia dla fabuły rzeczywiście jest motyw zaginięcia dziecka, a więc temat, który często przewija się w thrillerach. Ale tak jak wspominałam na wstępie - nie jest to klasyczny przedstawiciel gatunku. Tajemnica zaginięcia Emmy stanowi zaledwie niewielki fragment fabuły, a sporo scen z nią związanych odgrywa się niejako „poza sceną”. Historia jaką opowiada Michelle Richmond jest wyraźnie ukierunkowana na postać narratorki - Abigail. Sporą część powieści stanowią rozwlekłe opisy i to nie tylko takie dotyczące otaczającej kobietę rzeczywistości, ale także rozważań na temat fotografii, pamięci a niekiedy nawet matematyki.

Zaproponowana przez Michelle Richmond narracja jest bardzo specyficzna i ja sama potrzebowałam chwili by do niej przywyknąć - do tego, że bardzo rzadko obserwujemy wydarzenia „bezpośrednio”; że Abigail wspomina tylko pewne wydarzenia i wzbogaca je dziwnymi, czasami nieco nie na miejscu rozważaniami np. obliczając na podstawie wzorów matematycznych w jakim rejonie może znajdować się Emma, biorąc pod uwagę czas od jej zaginięcia i sposób podróżowania potencjalnego porywacza. Trochę przeciwnie niż w przypadku powieści JP Delaney’a, gdzie podobał mi się początek powieści, a rozczarowało zakończenie, zaczęłam jednak doceniać prozę Michelle Richmond.

Na początku rozdziałów często pojawia się wzmianka ile czasu upłynęło od chwili zaginięcia Emmy, co w pewnym sensie zwraca uwagę czytelnika na subtelne zmiany w życiu Abigail i społeczności zaangażowanej w pewnym zakresie w proces poszukiwania. Michelle Richmond pisze o tym w jaki sposób ów wydarzenie wpłynęło na życie kobiety - podkreśla poczucie winy, rozpaczliwe próby odtworzenia feralnego dnia (czasami powodując u czytelnika poczucie wtórności) i powolny rozpad więzi Abigail i Jake’a. I radzi sobie w tym temacie bardzo dobrze. A chociaż wiem, że niektórzy zarzucają autorce „filmowe zakończenie”, jest w nim raczej słodko-gorzki posmak i sama nie chciałabym innego finału.

Nie do końca tego spodziewałam się po lekturze „Roku we mgle”, ale też i nie traktowałbym tego w kategorii wad. To przekonujące i emocjonalne studium kobiety pogrążonej w rozpacz i poczuciu winy. Dobry wybór dla czytelników lubujących się w powieściach obyczajowych z elementem tajemnicy. Ja jestem ciekawa co jeszcze skrywa autorka.

Są takie powieści, które bardzo trudno jednoznacznie przypisać do konkretnego gatunku literackiego i przekonałam się o tym kilkakrotnie na przestrzeni ostatnich kilku tygodni. Błędne określenie gatunku, albo nawet nieodpowiednie porównanie do jakiegoś popularnego tytułu może z kolei przyciągnąć nieadekwatną do treści grupę odbiorców i zapewnić falę negatywnych opinii. Taka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilka miesięcy temu miałam już okazję czytać powieść autorstwa Jenny Blackhurst. Jej „debiut” na polskim rynku wydawniczym - „Zanim pozwolę Ci wejść” nie był może thrillerem szokującym i zapadającym w pamięci, ale moje wrażenia z lektury były na tyle przyjemne, że z chęcią sięgnęłam po kolejną powieść autorki. „Czarownice nie płoną” znacząco odbiegają klimatem od poprzedniej pozycji, ale pokazują też pewien progres Jenny Blackhurst jako pisarki. Poza tym, doskonale wpisują się w październikową-halloweenową atmosferę.

Imogen Reid wraca po latach w swoje rodzinne strony. Po tym jak straciła prace potrzebuje miejsca, gdzie mogłaby otrzymać świeży start. Razem z mężem wprowadza się do swojego rodzinnego domu, ale już pierwsze chwile spędzone w miasteczku nie wróżą niczego dobrego. Wówczas Imogen po raz pierwszy spotyka Ellie - dziewczynkę, która straciła podczas pożaru całą swoją rodzinę i teraz zamieszkuje u rodziny zastępczej, i którą część mieszkańców wydaje się postrzegać jako wcielenie zła i czarownice. Kobieta od pierwszej chwili czuje dziwną bliskość z Ellie, a kiedy zostaje ona jej podopieczną, postanawia za wszelką cenę pomóc dziewczynce.

Jenny Blackhurst zdecydowanie udaje się od pierwszych stron wykreowanie ciężkiej, niepokojącej atmosfery, gdzie odczuwamy jakieś zbliżające się widmo zagrożenia i w której wyczuwalna jest także pewna dwuznaczność. Autorka pogrywa z czytelnikiem w pewną grę - z jednej strony notorycznie kwestionuje możliwość istnienia jakichkolwiek ponadnaturalnych zdolności, a z drugiej potęgując wrażenie obecności jakichś nienazwanych sił w miasteczku. Trochę obawiałam się kierunku jaki ostatecznie obierze w powieści Jenny Blackhurst, bo, jak być może pamiętacie, wątek paranormalny absolutnie nie przekonał mnie w przypadku „Co kryją jej oczy” Sarah Pinborough, ale w moim odczuciu „Czarownice nie płoną” proponują w tym zakresie całkiem ciekawe rozwiązanie.

Podobnie jak w przypadku „Zanim pozwolę Ci wejść”, tak i „Czarownice nie płoną” przedstawiają historię z naprzemiennej perspektywy Imogen i Ellie, co jest o tyle dobrym pomysłem, że daje czytelnikowi lepszy pogląd na wydarzenia w miasteczku, jak i relacje która zaczyna łączyć kobietę z dziewczynką i która stanowi istotny fragment powieści. Obie te kreacje w ciekawy sposób się uzupełniają, ale Ellie zdecydowanie stanowi barwniejszą postać. Jest to bowiem bohaterka bardzo niejednoznaczna, budząca w jednej chwili współczucie a w kolejnej - trudny do sprecyzowania lęk. W kontekście postaci Ellie pojawia się ponad to obraz jej relacji z rówieśnikami - uchwycenie bolesnej prawdy, że czasami dzieci bywają okrutne i mogą zadać najwięcej cierpienia.

Wątek zbudowany wokół Imogen nie jest może rozczarowujący, ale cechuje go pewna wtórność. Mamy do czynienia z dojrzałą kobietą, która ma za sobą trudne dzieciństwo i skrywa jakąś tajemnice - jestem przekonana że natrafiliście na ten motyw już w jakimś innym thrillerze. Powieść Jenny Blackhurst pod pewnymi względami broni się jednak w tym zakresie - to właśnie te powodu stanowią doskonałą argumentację dla zaangażowania Imogen w życie dziewczynki. Ostrzegam też, że to ten typ bohaterki z którą trudno sympatyzować przede wszystkim przez wzgląd na sposób w jaki traktuje swojego męża, ale też brak profesjonalizmu i stawianie swojej osoby w centrum uwagi. Nie jest to w moim odczuciu wada powieści, ale wiem że niektórzy z Was preferują czytać o postaciach, z którymi mogą się czuć zżyci.

„Czarownice nie płoną” to lektura, którą czyta się bardzo szybko - głównie przez wzgląd na krótkie rozdziały i pewne uczucie niepewności jakie wywołuje w czytelniku. Jenny Blackhurst tworzy niesamowity klimat a gdzieś między wierszami pisze o rzeczach ważnych i trudnych, no i naprawdę zostawia czytelnika z uczuciem ciarek na plecach. Widzę progres jaki dokonała autorka i tym bardziej nie mogę się doczekać co pokaże dalej.

Kilka miesięcy temu miałam już okazję czytać powieść autorstwa Jenny Blackhurst. Jej „debiut” na polskim rynku wydawniczym - „Zanim pozwolę Ci wejść” nie był może thrillerem szokującym i zapadającym w pamięci, ale moje wrażenia z lektury były na tyle przyjemne, że z chęcią sięgnęłam po kolejną powieść autorki. „Czarownice nie płoną” znacząco odbiegają klimatem od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Odnoszę wrażenie, że powieść Almy Katsu budziła ogromne zainteresowanie i to nawet jeszcze przed oficjalną premierą. Głód” często figurował w zestawieniach najbardziej wyczekiwanych pozycji tej jesieni i wcale mnie to nie dziwi - już sama obietnica fabuły, nawiązanie do słynnej Wyprawy Donnera, brzmi bowiem fascynująco. Na całe szczęście nie jest to też jeden z tych przypadków, gdzie na obietnicach się kończy - „Głód” zdecydowanie stanowi jedną z najbardziej oryginalnych i ciekawych opowieści, po jakie miałam okazję sięgnąć.

Wyprawa Donnera wyrusza w 1846 roku do Kaliforni w poszukiwaniu lepszego życia i możliwości spełnienia marzeń. Po tygodniach ciężkiej podróży znajdują się jednak na rozdrożu - muszą podjąć decyzję czy obrać dobrze udokumentowaną ścieżkę czy raczej drugą - niezbadaną, ale za to odczuwalnie krótszą. Wybór dokonany przez pioniera wyprawy Donnera stanowi początek tragicznej historii. Zaczyna brakować żywności, narastają konflikty wewnątrz grupy i rozprzestrzenia się dziwna choroba. Klątwa, błędny wybór, a może zwykły pech… Wyprawa Donnera nieubłaganie zmierza do tragicznego finału.

„Głód” jest powieścią inspirowaną historią rzeczywistej wyprawy grupy pionierów do Kaliforni, nazwanej od nazwiska „lidera” Wyprawą Donnera. Alma Katsu zaczerpnęła z historii sylwetki swoich bohaterów (a przynajmniej ich tożsamość) i pewne wydarzenia mające miejsce podczas wyprawy, o których nie wspominam na wypadek gdybyście nie słyszeli wcześniej nic na ten temat. Sama powieść stanowi z kolei swego rodzaju próbę odpowiedzi na pytanie - co mogło wydarzyć się na szlaku żeby doprowadzić do tak tragicznego finału?; i pojawia się tu pewien paranormalny twist. Zastanawiam się czy dla czytelnika, który zna historię Wyprawy Donnera i losy poszczególnych bohaterów, lektura „Głodu” może okazać się interesująca, ale, chociaż nie mogę tego stwierdzić z własnego doświadczenia, wydaje mi się to możliwe - siła powieści tkwi bowiem nie tylko w fabule.

Sam początek „Głodu” charakteryzuje nieco powolne, niespieszne tempo - Alma Katsu daje czytelnikowi czas na to by poznał nieco sylwetki bohaterów, co jest na tyle przydatne, że mamy do czynienia z licznym gronem postaci i ciągłymi zmianami perspektywy. Przyznaję, że odnalezienie się w historii wymagało ode mnie nieco czasu i skupienia, dalsza lektura jest jednak tego warta. Odrzucając na chwilę na bok kwestię samej wyprawy - Alma Katsu tworzy skomplikowane, niejednoznaczne postacie, za którymi stoją fascynujące, nierzadko poruszające historie. Dotyka też tematu człowieczeństwa - stawia przed uczestnikami wyprawy różne trudności; wyzywa ich do tego by pokazali do czego są zdolni by obronić siebie i swoich bliskich; i pyta o to czy są sytuacje, w których mamy prawo wartościować życie jednego człowieka ponad drugiego i decydować o jego losie.

„Głód” jest lekturą, która powoduje uczucie dyskomfortu. Alma Katsu wbija pewne „szpile” - sprawia, że na krótki moment kwestionujemy własną moralność. Nie wspominając o tym, że jest to powieść miejscami… cóż, ohydna - nie tyle przez swoją graficzność, co sugestywność. Ale posiada też niesamowity klimat. Alma Katsu sprawia, że w trakcie lektury odczuwamy atmosferę niepokoju, rosnącej nieufności, izolacji i czyhającego „z rogiem” zagrożenia.. I chyba właśnie w tym przede wszystkim tkwi siła „Głodu”.

Nie da się ukryć, że „Głód” autorstwa Almy Katsu nie jest lekturą przeznaczoną dla każdego czytelnika. Tematyka poruszona w powieści, jak i sugestywne aluzje sprawiają, że osoby charakteryzujące się pewną wrażliwością w zakresie „niesmacznych obrazów”, raczej powinny wstrzymać się od lektury. Równocześnie jednak uważam, że Alma Katsu nie operuje tymi obrazami bez powodu - że to doskonała lektura dotykająca tematyki człowieczeństwa i moralności; obdarzona niesamowitym klimatem. Ja polecam, zwłaszcza w tym jesienno-halloweenowym okresie, kiedy klimatyczne opowieści mają szczególną wartość.

Odnoszę wrażenie, że powieść Almy Katsu budziła ogromne zainteresowanie i to nawet jeszcze przed oficjalną premierą. Głód” często figurował w zestawieniach najbardziej wyczekiwanych pozycji tej jesieni i wcale mnie to nie dziwi - już sama obietnica fabuły, nawiązanie do słynnej Wyprawy Donnera, brzmi bowiem fascynująco. Na całe szczęście nie jest to też jeden z tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdyby nie to, że w chwili, gdy kończyłam lekturę „Wędrownych ptaków” kolejna powieść z serii, czyli „Zamarznięte serca” właśnie, znajdowała się już na mojej półce, prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na jej lekturę. Nie jest tajemnicą, że Karolina Wilczyńska nie zdołała we mnie wywołać cieplejszych uczuć względem swoich bohaterek z ulicy Kwiatowej i miałam poważne wątpliwości czy następny tom z cyklu będzie w stanie zetrzeć to negatywne wrażenie. Muszę jednak zgodzić się z większością czytelników - „Zamarznięte serca” prezentują się lepiej niż poprzedniczka, ale wciąż nie jest to dokładnie taki poziom jakiego bym sobie życzyła.

Liliana stara się jakoś odnaleźć w nowej roli - opiekunki zbuntowanej nastolatki. Kobieta przywykła do wyzwań związanych prowadzeniem własnej firmy, ale teraz rzeczywistość zdaje się ją przytłaczać. Liliana jest zaskoczona oskarżeniami jakie zostają rzucone jej partnerowi, ale to stawienie czoła demonom z przeszłości wydaje się największym problemem. Chociaż Malwina, Róża i Wiola zmagają się z własnymi problemami, oczekują się nieoczekiwanym wsparciem dla kobiety.

„Zamarznięte serca” to powieść, która zdecydowanie najlepiej sprawdza się jako kontynuacja - fabuła zaczyna się niejako od środka, brak jakiegokolwiek wprowadzenia w historię i jeśli nie czytaliście pierwszego tomu, możecie mieć problem z tym aby wczuć się w lekturę i ją docenić. Karolina Wilczyńska korzysta ze sprawdzonej już formy narracji. Powieść podzielona zostaje na cztery części, z perspektywy każdej z bohaterek, przy czym ta z punktu widzenia Liliany pozostaje najdłuższa. Niestety, znowu pojawiają się także bezpośrednio zwroty do czytelniczki-przyjaciółki co brzmi infantylnie i sztucznie. Ale nie jest też tak, że „Zamarznięte serca” powielają wszystkie mankamenty pierwszego tomu.

Przede wszystkim, przez to że w powieści znajduje się mniej scen, w których uczestniczą wszystkie cztery przyjaciółki, w trakcie lektury kolejnych „części” nie towarzyszy wrażenie wtórności. Poza tym Liliana stanowi po prostu w moim odczuciu ciekawszą postać niż Malwina - pomimo trudnej sytuacji, kobieta nieustannie wykazuje się zaradnością i pewnym opanowaniem. „Zamarznięte serca” nie unikają tematów trudnych, na pierwszy plan wysuwa się zwłaszcza problematyka molestowania, ale całość zostaje utrzymana raczej w lekkim stylu.

Chociaż „Zamarznięte serca” były jedną z powieści umieszczoną w zeszłorocznej świątecznej paczce, nie jest to historia, którą należy czytać wyłącznie w okolicach Bożego Narodzenia. Na świąteczną atmosferę składa się zaledwie jedna scena. Muszę oddać Karolinie Wilczyńskiej, że w końcu udało jej się mnie nieco zaangażować w fabułę - choć głównie w wątki skupione wokół postaci Liliany i Róży. A mieszkańcy Kielc powinni dodatkowo docenić, że autorka stara się przybliżyć topografię miasta - miejsca i lokale.

Wciąż trzymam się przeświadczenia, że Karolina Wilczyńska nie w pełni wykorzystuje potencjał tkwiący w jej historiach. Nadal, przede wszystkim, przeszkadza mi narracja, ale prawdopodobnie w tym cyklu nie ulegnie już ona zmianie. Doceniam jednak to, że widać różnice w poziomie pierwszego i drugiego tomu i zniwelowanie chociaż niektórych mankamentów. Czy sięgnę po kontynuacje? Nie wiem. Nie jest to mój priorytet, ale wątek Róży, na którym skupia się trzeci tom, jednak mnie ciekawi. Zobaczymy czy nadarzy się ku temu okazja.

Gdyby nie to, że w chwili, gdy kończyłam lekturę „Wędrownych ptaków” kolejna powieść z serii, czyli „Zamarznięte serca” właśnie, znajdowała się już na mojej półce, prawdopodobnie nie zdecydowałabym się na jej lekturę. Nie jest tajemnicą, że Karolina Wilczyńska nie zdołała we mnie wywołać cieplejszych uczuć względem swoich bohaterek z ulicy Kwiatowej i miałam poważne...

więcej Pokaż mimo to