-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2015-07-07
2015-02-25
2015-05-07
2015-05-10
2015-07-09
Mój problem z Jodi Picoult polega na tym, że zaczęłam ją czytać od "W naszym domu". Od tej pory żadna z jej książek nie zbliżyła się do niej poziomem, choć większość z nich tak czy inaczej zapadała w pamięć. "Dziesiąty krąg" plasuje się gdzieś w środku przeczytanych przeze mnie powieści tej autorki - nie jest tak wnikliwa jak "Dziewiętnaście minut", na szczęście jest też o niebo lepsza niż "Jak z obrazka". Siłą, a zarazem przekleństwem autorki jest to, że zawsze sięga po kontrowersyjne tematy, starając się przedstawić je jak najbardziej obiektywnie. Jest to dobre, ponieważ jej podejście jest dalekie od stereotypów, ale z kolei bywa też czasem nieco przekombinowane. W "Dziesiątym kręgu" autorka namieszała na tyle, że nie wiem, co właściwie chciała przekazać. Że gwałt nie zawsze jest jednoznaczny? Że rodzicielska miłość potrafi być destrukcyjna? Że przeszłość zawsze drzemie wewnątrz człowieka i nie da się od niej całkowicie uwolnić? Książka stawia wiele pytań i czytelnik oczekuje, że na końcu wszystko zostanie dopowiedziane, ale w tym wypadku koniec następuje za szybko i zbyt nagle. Szkoda, bo chciałabym wiedzieć, co stało się z rodziną Stone'ów po zakończeniu historii.
Dodatkowym elementem książki jest komiks, którego akcja dzieje się równolegle z przedstawioną w powieści. Trudno mi się wypowiadać na temat jakości, ponieważ temat komiksu nigdy mi nie leżał, ale na pewno autorce należą się brawa za ten niekonwencjonalny zabieg. Ja chwilowo odpocznę sobie od książek pani Picoult, ale nie wątpię, że jeszcze kiedyś do niej wrócę.
Mój problem z Jodi Picoult polega na tym, że zaczęłam ją czytać od "W naszym domu". Od tej pory żadna z jej książek nie zbliżyła się do niej poziomem, choć większość z nich tak czy inaczej zapadała w pamięć. "Dziesiąty krąg" plasuje się gdzieś w środku przeczytanych przeze mnie powieści tej autorki - nie jest tak wnikliwa jak "Dziewiętnaście minut", na szczęście jest też o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08-08
2015-11-18
2015-12-16
2015-11-25
2015-12-06
2015-11-27
2015-09-17
2015-09-15
Zaznaczyłam "Przeczytane", ale tak naprawdę poddałam się po dwóch tygodniach i nie zmieliłam do końca (zostały mi dwa opowiadania, więc większość przeczytałam, ostatnie dwa jedynie przeleciałam wzrokiem). A zaczęło się nieźle. Przedmowa Sapkowskiego jest rewelacyjna, następujący po niej "Kot Szrekingera" również, "Koszmar w Providence" to wprawdzie nie moje klimaty, ale też swoją wartość ma. Niestety, im dalej, tym gorzej, zbyt wydumanie, za mało kotów, za bardzo w klimacie polskiej fantastyki, którego nie trawię. Być może komuś się spodoba, ale mnie te pazury zmasakrowały.
Zaznaczyłam "Przeczytane", ale tak naprawdę poddałam się po dwóch tygodniach i nie zmieliłam do końca (zostały mi dwa opowiadania, więc większość przeczytałam, ostatnie dwa jedynie przeleciałam wzrokiem). A zaczęło się nieźle. Przedmowa Sapkowskiego jest rewelacyjna, następujący po niej "Kot Szrekingera" również, "Koszmar w Providence" to wprawdzie nie moje klimaty, ale też...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-01
Kiedy umiera człowiek, jest to tragedia. Kiedy umiera pisarz, jest to tragedia podwójna, ponieważ wraz z nim umiera rzeczywistość, którą stworzył, postacie, które powołał do życia, a także nadzieje na kontynuację ich historii. Mimo iż poprzez swoje dzieła twórca zapewnia sobie nieśmiertelność w pamięci czytelników, to jednak jego talent i potencjał przepada na zawsze, a wraz z nim wszystkie kolejne książki, których nie zdążył napisać. Nigdy nie dowiemy się, jak wspaniałe i wiekopomne historie mogły kiełkować w umysłach zmarłych pisarzy, ile jeszcze pomysłów i opowieści gnieździło się w ich głowach, czekając, aż zostaną przelane na papier — nie mówiąc już o tych ludziach, którzy pisarzami nigdy nie zdążyli zostać, bowiem ich życie zakończyło się, zanim podzielili się swoim talentem ze światem.
Stieg Larsson jest ciekawym przypadkiem. Zmarł na zawał serca w 2004 roku, na krótko przed ukazaniem się trylogii „Millennium”, na którą składały się „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, „Dziewczyna, która igrała z ogniem” oraz „Zamek z piasku, który runął”. Plotki głoszą, że „Millennium” z czasem miało rozrosnąć się do dziesięciotomowej serii. Ciekawa jestem, czy Larsson, pisząc trylogię, zdawał sobie sprawę z tego, że tworzy jedną z najpopularniejszych powieści pierwszej dekady nowego tysiąclecia, a także powołuje do życia postacie, które przeżyją nie tylko jego, ale także jego czytelników. Siłą „Millennium” jest bowiem nie tylko rzetelnie opisana ponadczasowa opowieść z wyrazistym przesłaniem, ale także zasiedlające ją postacie, a w szczególności jedna z nich — Lisbeth Salander. Ta zamknięta w sobie, społecznie nieprzystosowana hakerka z bagażem poważnych życiowych doświadczeń jest prawdziwym klejnotem jaśniejącym wśród tysięcy identycznych, szablonowych bohaterek kobiecych wpisujących się w nieznośnie wyświechtane schematy mimozowatych księżniczek, seksownych wampirzyc i udręczonych życiem matek. Larsson poprzez postać Lisbeth stworzył nową jakość kobiecej postaci, która wymyka się wszelkim schematom, a zarazem ma w sobie tyle siły i odwagi, by zmieniać świat. Dzięki Lisbeth oraz jej historii kobiety na całym świecie mogły dowiedzieć się, że naturalną reakcją na krzywdę nie musi być wstyd i strach, lecz gniew i pragnienie zemsty, że mogą dochodzić swoich praw i że nawet gwałt nie odbiera im godności ani człowieczeństwa. Fakt, że książki wyszły spod pióra mężczyzny, tym bardziej wzmacnia to przesłanie. Nikt nie chciałby zadrzeć z kobietą taką jak Lisbeth, która mimo swojej wrogiej powierzchowności nie jest wcale złą ani szaloną osobą. Prawdziwie niebezpieczna jest tylko dla jednej grupy ludzi: mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet.
Nic dziwnego zatem, że przedwczesna śmierć Stiega Larssona była tragedią nie tylko dla jego najbliższych, ale także dla czytelników na całym świecie, którzy pochłaniali kolejne strony trylogii „Millennium”, wiedząc, że cokolwiek się w niej wydarzy, historia Lisbeth nie będzie już mieć dalszego ciągu. A zdecydowanie na niego zasługiwała, bo choć trzy części stanowią zamkniętą historię, to jest w niej sporo wątków, które aż proszą się o kontynuację i najprawdopodobniej to właśnie było zamiarem pisarza. Kolejna pogłoska twierdzi, że Larsson zdążył napisać około dwustu stron czwartej części „Millennium”, które znajdują się w prywatnym laptopie należącym do jego życiowej partnerki, Evy Gabrielsson. Niestety, choć to bardzo ironiczne w kraju tak lewicowym jak Szwecja, wieloletni związek Evy ze Stiegiem nie pozostawił jej żadnych praw do twórczości towarzysza życia — po jego śmierci wszystko, łącznie z prawem do twórczości Larssona, otrzymała jego rodzina, ojciec i brat. Konflikt pomiędzy nimi a partnerką pisarza doprowadził do impasu — ona nie może napisać kontynuacji „Millennium”, mimo że niewątpliwie miałaby do tego największe prawo, ponieważ Larsson konsultował z nią wiele wątków swojej powieści i na pewno zwierzał się jej także z pomysłów na kolejne części. Rodzina z kolei nie ma dostępu do notatek pisarza i szkicu kolejnej książki, ponieważ znajdują się w posiadaniu jego partnerki, nie mogą także liczyć na to, że Eva dobrowolnie pomoże im w pisaniu kontynuacji. W tej sytuacji chyba najbardziej uczciwym wyjściem byłoby pozostawić historię Lisbeth niedokończoną, w takiej formie, w jakiej zostawił sam twórca. Najwyraźniej jednak pokusa wyprodukowania murowanego bestsellera, a co za tym idzie, łatwych pieniędzy, była zbyt silna. Dlatego właśnie powstała czwarta część „Millennium”, zatytułowana „Co nas nie zabije”, a jej autorem jest David Lagercrantz, szwedzki pisarz i dziennikarz, znany m.in. z biografii szwedzkiego piłkarza „Ja, Ibra”.
Akcja powieści rozgrywa się jakiś czas po wydarzeniach opisanych w „Zamku z piasku, który runął”. Nie jest to dokładnie sprecyzowane, w którymś momencie książki pada jedynie ogólnikowe „kilka lat”. Być może bardziej uważny czytelnik byłby w stanie lepiej określić czas na podstawie modeli sprzętów, których używają postacie (tak, wątek gadżeciarstwa jest kontynuowany). Popularnym medium jest Twitter, tak więc na pewno musi to być przynajmniej rok 2006, raczej późniejszy. Kariera Mikaela Blomkvista zdążyła już nieco opaść — w wielu kręgach mówi się nawet, że znany dziennikarz się skończył. Dziennikarstwo opisane przez Lagercrantza w ogóle jest jakieś takie bardziej miałkie i mało ambitne (z drugiej strony, w powieści nie ma nic o blogerach i Instagramie, więc być może rzeczywiście minęło tylko parę lat). Fala ekscytacji książką wydaną przez Blomkvista dawno minęła, nikt już nie pamięta o prominentnych politykach i dziennikarzach handlujących kobietami; teraz na topie jest strach przed sztuczną inteligencją oraz kwestie etyczne dotyczące szpiegowania obywateli (jeśli to kolejna wskazówka czasowa, to być może jest to rok 2013, w którym to Edward Snowden ujawnił całemu światu informacje o programie inwigilacji prowadzonym przez NSA). Odpowiednikiem Snowdena w książce jest Frans Balder, profesor zajmujący się tematem sztucznej inteligencji, który wpada na trop inwigilacyjnej afery. Z jakiegoś powodu kontaktuje on się z Blomkvistem. W sprawę zamieszana jest również Lisbeth Salander, a także pewne osoby należące do jej mrocznej przeszłości. Będą dobrzy ludzie i źli ludzie, pościgi i strzelaniny, komputery i tajne dane, a Lisbeth znowu będzie miała okazję się wykazać i pokazać paru niegrzecznym chłopcom, gdzie ich miejsce. Czy jakoś tak.
Żeby nie było: nie mam pretensji do Lagercrantza, że nie jest Larssonem. Nie uważam, by był on złym pisarzem, mimo iż nie bardzo rozumiem, co może być tak fascynującego w biografii piłkarza, by stała się międzynarodowym bestsellerem. Nie wątpię, że porwanie się na napisanie kontynuacji dzieła tak kultowego jak „Millennium” było zadaniem wymagającym wielkich zasobów odwagi, a także odporności na krytykę, która po prostu musiała się pojawić. Moim zdaniem Lagercrantz mógłby stworzyć całkiem ciekawą serię kryminalną. Problem w tym, że widać aż nazbyt wyraźnie, że nie jest to ten sam poziom talentu, który prezentował Larsson — zarówno na płaszczyźnie budowania historii i tworzenia postaci, jak również samego sposobu pisania. Tak się całkiem przypadkowo składa, że jeszcze zanim dowiedziałam się o wydaniu kontynuacji „Millennium”, postanowiłam przeczytać od nowa całą trylogię. Przez jakieś dwa tygodnie te książki towarzyszyły mi wszędzie, czytałam je w przerwach od pracy, do każdego posiłku, jeden dzień wolny w całości przesiedziałam na balkonie przyklejona do opasłego tomiszcza, niepomna na letnią pogodę, a także stertę zaległych obowiązków domowych. Zamknęłam „Zamek z piasku, który runął” i otworzyłam „Co nas nie zabije”. I nagle okazało się, że książka nie jest najważniejsza. Nie wciągnęła mnie, nie pochłonęła, tak jak to potrafią naprawdę dobre książki. Żaden obowiązek nie został przez nią zaniedbany, żaden spacer przełożony.
Największy downgrade dotknął Mikaela. U Larssona dziennikarz nie był najważniejszą postacią, ustępując pola Lisbeth, ale nie można mu było odmówić pewnej wyjątkowości w tym, że był jednocześnie całkowicie, krystalicznie wręcz pozytywną postacią, według wielu kanonów kompletnie niemęską i nudną, a mimo to udało mu się być interesującym i wzbudzającym pożądanie wśród kobiet, atrakcyjnym mężczyzną (tradycyjnie mężczyzna musi być mroczny, twardy i szorstki, by budzić zainteresowanie, co jest rzecz jasna bzdurą i krzywdzącym stereotypem). Tutaj o Mikaelu właściwie można powiedzieć tylko tyle, że jest. Nie czuć tego, że mamy do czynienia z ambitnym, bezkompromisowym dziennikarzem, którego artykuły wstrząsają całym krajem. Być może dopadł go tak zwany kryzys wieku średniego, bo nie romansuje też z żadną kobietą (co akurat można by policzyć na plus). Jego działania koncentrują się głównie na tym, by nadążyć za Lisbeth, która, o dziwo, nie wypada w książce tak źle. Przypomina swoje dawne wcielenie, opychającą się niezdrowym żarciem socjopatkę, choć chwilami wydaje się za bardzo przejmować innymi ludźmi — można to jednak przyjąć za dowód rozwoju bohaterki, która, po osiągnięciu sprawiedliwości, zaczyna wreszcie wychodzić ze swojej nieprzystępnej skorupy. Los związuje ją z pewnym autystycznym chłopcem, z którym — co chyba nie jest zaskakujące — znajduje wspólny język. Postać Augusta, żyjącego we własnym świecie chłopca zafascynowanego liczbami i obdarzonego fotograficzną pamięcią, jest w mojej opinii najlepszym i najbardziej dopracowanym elementem książki. Niestety, pozostałe osoby dramatu nie pozostają w myślach zbyt długo, a te postacie, które Lagercrantz otrzymał w spadku po Larssonie, straciły sporo osobowości. Problemem autora jest pewna płytkość w prowadzeniu bohaterów, jak również tendencja do bardzo jednoznacznego ich przedstawiania. Jeśli dana osoba jest dobra, ma tylko dobre i ładne myśli, często podszyte poczuciem winy. Jeśli natomiast w jej myślach pojawiają się przebłyski próżności czy głupoty, wiadomo od razu, że jest postacią negatywną. Podobna naiwność cechuje znaną szwedzką autorkę, Camillę Läckberg, do której żywię dość ambiwalentne uczucia, ceniąc jej pomysły i kryminalne zagadki, natomiast cierpiąc za każdym razem, gdy wciska mnie w umysł swoich bohaterów i ich niemożliwe płaskie przemyślenia. W przeciwieństwie do Lagercrantza i Läckberg, u Larssona nigdy nie było płaskich, tendencyjnych postaci. We własnym wnętrzu każdy z jego bohaterów uważał się za protagonistę i postępował zgodnie z własną logiką, wierząc w słuszność swoich decyzji i potrafiąc je sensownie argumentować. Taka obiektywność w tworzeniu postaci jest dużą rzadkością, cechującą naprawdę dobrych pisarzy, i na tym polu Lagercrantz poległ.
Nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na błędy, które pojawiły się w książce — już na pierwszych kilkudziesięciu stronach można znaleźć „przejście dla pierwszych”, pojawia się także „Erica” zamiast „Erika”. Podejrzewam, że tłumacz i redaktorzy pracowali pod wielką presją czasu, gdyż książka miała swoją światową premierę w tym samym dniu, jednak każdy błąd zawsze razi i wytrąca z rytmu. Bardzo cieszy mnie natomiast fakt, że polskie tłumaczenie jest wierne oryginałowi pod względem tytułu — czytałam wiele opinii mówiących, że „Co nas nie zabije” nie pasuje kompletnie do książki i znacznie lepsza jest angielska wersja, czyli „The Girl in the Spider’s Web”. Otóż uspokajam, że nie, zdecydowanie tytuł ten ma znaczenie i dobrze, że pozostał w takiej formie, w jakiej życzył sobie tego twórca. To samo zresztą tyczy się pierwszej części trylogii, gdzie bardzo mocny i wymowny tytuł „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”, w angielskiej wersji zastąpiono kompletnie rozmytym „The Girl with the Dragon Tattoo” (no ale któżby wtedy poszedł do kina na film o tak wyraźnie feministycznym tytule, a poza tym dziewczyna z tatuażem brzmi fajnie i seksownie, i pewnie pokaże jakieś cycki). Moim zdaniem tytuły książek powinny być zawsze tłumaczone zgodnie z oryginalną językową wersją książki, ponieważ nierzadko pisarz zawiera w nim istotną wskazówkę odnoszącą się do jej treści. Tak jest i tutaj.
Przyznam, że nie czuję się zbyt dobrze z faktem, że zakupiłam i przeczytałam tę książkę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że zapłaciłam za produkt, który został stworzony jedynie po to, by nie ucinać łba znoszącej złote jaja kurze. Tu nie ma żadnej misji, nawet jeśli fabuła kontynuuje tematy społeczne wyraźne w poprzednich częściach. Co gorsza, mam wrażenie, że Stieg Larsson nie poparłby tego projektu i jeśli jest teraz jakimś świadomym bytem, raczej nie jest zadowolony z faktu napisania tej książki. Nie mogę jej jednak jednoznacznie odradzić osobom, które po prostu chcą przeczytać kolejny szwedzki kryminał. Bo tym właśnie ta książka jest — szwedzką powieścią kryminalną, z wszelkimi jej typowymi elementami, wśród innych ani szczególnie złą, ani dobrą. Na tle oryginalnej trylogii „Millennium” jest jednak niczym więcej, jak tylko jednym z wielu przykładów literatury fanfiction, których można znaleźć na pęczki w sieci. Jedyna różnica polega na tym, że internetowe fanfiki można przeczytać za darmo, a „Co nas nie zabije” jest bestsellerem sprzedawanym w księgarniach.
(Recenzja oryginalnie opublikowana na moim blogu: http://zjesc-ksiazke.pl/co-nas-nie-zabije-to-nas-zmeczy-368/)
Kiedy umiera człowiek, jest to tragedia. Kiedy umiera pisarz, jest to tragedia podwójna, ponieważ wraz z nim umiera rzeczywistość, którą stworzył, postacie, które powołał do życia, a także nadzieje na kontynuację ich historii. Mimo iż poprzez swoje dzieła twórca zapewnia sobie nieśmiertelność w pamięci czytelników, to jednak jego talent i potencjał przepada na zawsze, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05
Świetny, mocno zapadający w pamięć thriller z dużą domieszką fantastyki naukowej. Podczas gdy zazwyczaj autorzy sięgający po zagadnienie czasu tworzą fantastyczne, choć nieprawdopodobne historie podróży w czasoprzestrzeni, Somoza napisał książkę o zaglądaniu w przeszłość w taki sposób, że czytelnikowi łatwo w nią uwierzyć. Ta książka nie pozwala zasnąć, prowokuje do rozmyślań i podnosi ciśnienie na dźwięk każdego niespodziewanego odgłosu wdzierającego się w nocną ciszę. Na pewno nie na jeden raz.
(Recenzja na blogu: http://zjesc-ksiazke.pl/zygzak-czyli-wejrzec-w-przeszlosc-214/)
Świetny, mocno zapadający w pamięć thriller z dużą domieszką fantastyki naukowej. Podczas gdy zazwyczaj autorzy sięgający po zagadnienie czasu tworzą fantastyczne, choć nieprawdopodobne historie podróży w czasoprzestrzeni, Somoza napisał książkę o zaglądaniu w przeszłość w taki sposób, że czytelnikowi łatwo w nią uwierzyć. Ta książka nie pozwala zasnąć, prowokuje do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Co tu dużo mówić, klasyka gatunku. Właśnie przeczytałam ją po raz trzeci i za każdym razem bawiłam się przednio. To książka z rodzaju tych, które podnoszą ciśnienie, jeżą włosy i każą trochę szybciej niż zwykle zaświecać światło. Przy tym emanuje pewnym sielskim, nadgniłym urokiem, który z jednej strony przyciąga, z drugiej zaś każe się zastanawiać, co kryje się pod uroczą, aż nazbyt jaskrawo kolorową powłoką. Nadpsuta idylla, pleśniejący sen, fałszywe tony wdzierające się w radosną piosenkę - zdecydowanie nie jest to książka dla osób, które właśnie planują kupić rustykalny domek na wsi ;) Dzisiejszym czytelnikom opowieść może się wydać nieco ograna i wykorzystująca banalne elementy, nie można jednak zapominać o tym, że książka może się poszczycić szacownym wiekiem (ma w końcu tyle lat co ja) i jest jedną z cegiełek, które kształtowały gatunek współczesnej literatury grozy. Choćby z tego względu należy się jej szacunek. Dla mnie w tej powieści James Herbert nie ustępuje w niczym Królowi Stefanowi.
Co tu dużo mówić, klasyka gatunku. Właśnie przeczytałam ją po raz trzeci i za każdym razem bawiłam się przednio. To książka z rodzaju tych, które podnoszą ciśnienie, jeżą włosy i każą trochę szybciej niż zwykle zaświecać światło. Przy tym emanuje pewnym sielskim, nadgniłym urokiem, który z jednej strony przyciąga, z drugiej zaś każe się zastanawiać, co kryje się pod uroczą,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to