-
ArtykułyNie jestem prorokiem. Rozmowa z Nealem Shustermanem, autorem „Kosiarzy” i „Podzielonych”Magdalena Adamus7
-
ArtykułyEdyta Świętek, „Lato o smaku miłości”: Kocham małomiasteczkowy klimatBarbaraDorosz3
-
ArtykułyWystarczająco szalonychybarecenzent0
-
ArtykułyPyrkon przygotował ogrom atrakcji dla fanów literatury! Co dzieje się w Strefie Literackiej?LubimyCzytać1
Biblioteczka
2018-11-25
2018-10-15
Podobno jak Ameryka kichnie, to cały świat ma katar. Kiedy w Ameryce spada koniunktura, reszcie świata w oczy zagląda kryzys. Gdy Ameryka lekko i nawet tylko na moment zboczy z kursu, świat może stracić go z oczu na dobre… Chcemy tego, czy nie, to właśnie Stany Zjednoczone dyktują trendy i trzymają rząd dusz – w kulturze, ekonomii, nauce, polityce. To, co dotyka Ameryki, prędzej czy później dotknie i nas. Dlatego powinniśmy uważnie śledzić sytuację w kraju za oceanem. Dziś, gdy rządzi nim człowiek nieprzewidywalny, który podobno „nie tak wyobrażał sobie bycie prezydentem”, który komunikuje się z publiką i innymi politykami ćwierkając na Twitterze… Czasem ćwierka bzdury, często jego twitty są szokujące. Przepraszam – byłyby szokujące, gdyby pisał je ktokolwiek inny. Ale przecież skoro popełnia je Trump, to nie traktujemy ich poważnie, prawda?
Jak doszło do tego, że na czele ostatniego mocarstwa na zachodnią modłę (jestem przekonana, że zmierzch Ameryki będzie oznaczał definitywny zmierzch Zachodu) stanął miliarder-celebryta? Jak to możliwe, że na swojego nowego przywódcę obywatele USA wybrali notorycznego krętacza, pozera i gościa, który ani w ząb nie zna się na politycznej kuchni? Który łapie kobiety za krocze i jest z tego dumny? Bo taki z niego macho rodem z westernu… Jak to się stało??? Dlaczego Amerykanie zagłosowali na Donalda Trumpa, skoro do wyboru mieli wykształconą, doświadczoną i świetnie przygotowaną do pełnienia urzędu Hillary Clinton?
Czy taka jest siła fake newsów rozsiewanych przez rosyjską propagandę?
Czy Hillary pogrążyła przynależność do waszyngtońskiej elity, sztuczny uśmiech i okrągłe słowa rodem z zamierzchłych czasów politycznej poprawności?
Może zasadniczą kwestią okazało się to, że Hillary jest kobietą, a „Kobiety nie powinny mieć władzy”? Że lepszy kłamca i mitoman, niż baba na fotelu prezydenta?
W swojej najnowszej książce pt. „Co się stanie z Ameryką” Dorota Warakomska nie odpowiada wprost na te pytania. Zabiera nas za to w podróż po USA – od wybrzeża do wybrzeża, od jankeskiej północy, aż po postniewolnicze południe i oddaje głos mieszkańcom Stanów. Wszędzie rozmawia ze zwykłymi ludźmi i zadaje im pytania nie tylko o to, kogo popierają – Clinton, czy Trumpa, ale także dlaczego taki, a nie inny jest ich wybór. Z tej podróży wyłania się kraj u progu wielkiej zmiany. Stary porządek przestał w nim działać. Nowy jeszcze nie nastąpił. Klasa średnia zanika, prości ludzie nie mają szans na dobrze płatną pracę, ilość posiadanej przez obywateli broni rośnie w tempie równie zastraszającym, w jakim przyrasta liczba strzelanin… Narastają konflikty. Także etniczne. Wyraźnie coś wisi w powietrzu.
W którą stronę podąży Ameryka? Czy wykona wielki krok w tył, wycofa się i otorbi w myśl hasła: „America first”? Skoro wybrała Trumpa, a Trump na naszych oczach rozpętuje wielką wojnę gospodarczą z Chinami, pokrzykuje na partnerów z NATO, obraża dotychczasowych sojuszników – może tak właśnie będzie. Może USA przestaną interesować się światem wokół i nastanie nowa era izolacjonizmu na kowbojską modłę.
A może stanie się jednak inaczej. Wynik wyborów bardzo zdenerwował Amerykanki. One z nadzieją i dumą czekały na pierwszą panią prezydent. Nie doczekały się. Zamiast mądrej, doświadczonej kobiety, dostały w prezencie od losu niedoświadczonego faceta, w dodatku szowinistę, który próbuje odbierać im kolejne prawa (skąd my to znamy!). Wkurzyły się i szukają ujścia dla swojej złości. Organizują się więc i masowo wkraczają do polityki. Czy zdążą dokonać w niej znaczących zmian, nim Trump nabałagani tak bardzo, że nikt nie zdoła po nim posprzątać?
Zobaczymy. Ja trzymam za nie kciuki.
https://grafomanya.wordpress.com/2018/10/15/co-sie-stanie-z-ameryka-recenzja/
Podobno jak Ameryka kichnie, to cały świat ma katar. Kiedy w Ameryce spada koniunktura, reszcie świata w oczy zagląda kryzys. Gdy Ameryka lekko i nawet tylko na moment zboczy z kursu, świat może stracić go z oczu na dobre… Chcemy tego, czy nie, to właśnie Stany Zjednoczone dyktują trendy i trzymają rząd dusz – w kulturze, ekonomii, nauce, polityce. To, co dotyka Ameryki,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-08-25
"Ludzi zawsze da się nakłonić do tego, by byli posłuszni rozkazom przywódców swojego państwa. To nie jest wcale trudne. Trzeba im tylko powtarzać, że są zewsząd osaczeni i że wkrótce zostaną napadnięci, a także oczerniać pacyfistów z powodu ich niepatriotycznej postawy, która stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa nas wszystkich. W każdym kraju działa to w bardzo podobny sposób"
(z przemowy Goeringa przed sądem w Norymberdze)
O, mocna rzecz. Autor stawia cztery tezy - wojna jest zwyczajna (jak miłość, jak macierzyństwo), nieludzka (boska), wzniosła (jest rytuałem) i nierozerwalnie związana z religijnością, szczególnie z monoteizmem (Chrystus jako Ares, bóg wojny). Można się zgodzić, można się nie zgodzić, ale przeczytać należy, mimo że lektura do łatwych i przyjemnych nie należy. Mnie wręcz przeraziła, ponieważ Hillman stawia tezę, że to nie wojna, a pokój jest czymś dla człowieka nienormalnym. To nie Chrystus gniewny, a Chrystus miłosierny jest anomalią. Ludzie kochają wojnę, bo wojna jest jednym z naszych archetypów. Jest wpisana w naszą psychikę i nie można jej z nas wyplenić, bo w jej miejsce pozostanie w nas jedynie pustka...
"Ludzi zawsze da się nakłonić do tego, by byli posłuszni rozkazom przywódców swojego państwa. To nie jest wcale trudne. Trzeba im tylko powtarzać, że są zewsząd osaczeni i że wkrótce zostaną napadnięci, a także oczerniać pacyfistów z powodu ich niepatriotycznej postawy, która stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa nas wszystkich. W każdym kraju działa to w bardzo podobny...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07-16
https://grafomanya.wordpress.com/2018/07/16/wojna-nie-ma-w-sobie-nic-z-kobiety-recenzja/
Tytuł jest przewrotny. Ta wojna, którą ustami swoich rozmówczyń opisuje Aleksijewicz, ma w sobie wszystko z kobiety. Bo to kobieca wojna. Druga wojna światowa widziana oczami jej uczestniczek – żołnierek, telegrafistek, sanitariuszek, lekarek, partyzantek i działaczek podziemia z całego byłego Związku Radzieckiego, które na wieść o tym, że kraj płonie, same zgłaszały swój akces do sił obronnych. Niektóre dlatego, że tak zostały wychowane, że tak należało. Bronić ojczyzny w niebezpieczeństwie. Inne, ponieważ chciały się mścić za ojców, braci, co zginęli na polu bitwy, albo za matki, babki, młodsze rodzeństwo żywcem spalone podczas pacyfikacji wsi… Tak, żywcem, bo wojna na wschodzie była prawdziwym koszmarem, a hitlerowscy żołnierze na terenach Rosji, Białorusi i Ukrainy wykazywali się wyjątkowym bestialstwem.
Skąd ta nienawiść?
Nie wiem, nie rozumiem, muszę to przyjąć i czytać dalej. O czołganiu się w wodzie i śniegu. O zimnie i prażącym gorącu. O brudzie, smrodzie i wszach. O przymieraniu głodem i śmiertelnym zmęczeniu. O krwi, hektolitrach szkarłatnej krwi, przez którą one, bojowniczki i członkinie oddziałów medycznych, już nigdy nie ubiorą czerwonej bluzki. O ich odwadze, poświęceniu, ale i o ich uczuciach. Całej gamie uczuć, które im towarzyszyły wówczas i są z nimi nadal – czterdzieści lat po wojnie (książka powstawała w latach 80-tych XX wieku). O zabijaniu. Czynności tak bardzo niekobiecej. Bo jakże to – wszak kobieta daje życie! Jakżeby mogła je odbierać? Mogła i robiła to niegorzej od mężczyzny. Snajperki. Dowódczynie czołgów. Lotniczki. Żołnierki batalonów przeciwlotniczych. Saperki… Ok, saperki życie ratowały. A jak było trzeba – odbierały. Jak to na wojnie.
Ale, ale… Kobieta, dawczyni życia, nie powinna go odbierać. Nawet kobieta radziecka, co i na traktor, i na uczelnię techniczną i nawet do wojska z karabinem pójdzie. No, jednak do wojska nie powinna. Bo po pierwsze – pewno spać będzie z całym oddziałem (nie, w przeważającej większości jednak nie spały z kolegami z drużyny, były siostrami, nie kochankami), po drugie, kobieta… Kobieta to sama dobroć, sama delikatność, no i piękno – fryzura, sukienka, bucik na obcasie. A tu tymczasem mundur… „Na patrol to bym z taką uzbrojoną dziewuchą poszedł, ale żenić się? W życiu!”. Zostawały więc po wojnie same, niechciane, na wewnętrznym wygnaniu. Niektóre kalekie, bezpłodne od złych wojennych warunków, od dźwigania ciężarów ponad siły (spróbujcie np. ważąc 40 kilo wyciągnąć samodzielnie z płonącego czołgu osiemdziesięciokilowego faceta – one dawały radę).
Wszystkie, także te, którym się życie jakoś ułożyło, czekały. Czterdzieści lat czekały na to, aż ktoś je wysłucha. Pozwoli im mówić o wojnie, o ich wojnie, o wojnie widzianej kobiecymi oczami. Dziękowały, płakały, wspominały. Swietłana Aleksijewicz, córka kobiety z ich pokolenia, wszystko spisała, ubrała w surowe słowa i złożyła w wydawnictwie. A tam – nie! Taka wojna, bez generałów, bitew, ruchów armii nie nadaje się do opowiadania. Po co krew, po co wszy, po co gwałty? Tu nie Remarque, my Remarque’a nie potrzebujemy. My potrzebujemy bohaterów. Związek Radziecki potrzebuje bohaterów, a nie jakiś… bab!
Związek Radziecki upadł, książka o babach na wojnie się w końcu ukazała. Jest wstrząsająca. I z kobiecego i ogólnoludzkiego punktu widzenia.
Doprawdy, nie rozumiem ludzi, którzy widzą w wojnie cokolwiek pięknego.
https://grafomanya.wordpress.com/2018/07/16/wojna-nie-ma-w-sobie-nic-z-kobiety-recenzja/
Tytuł jest przewrotny. Ta wojna, którą ustami swoich rozmówczyń opisuje Aleksijewicz, ma w sobie wszystko z kobiety. Bo to kobieca wojna. Druga wojna światowa widziana oczami jej uczestniczek – żołnierek, telegrafistek, sanitariuszek, lekarek, partyzantek i działaczek podziemia z...
2018-07-02
https://grafomanya.wordpress.com/2018/07/02/przeciez-ich-nie-zostawie-recenzja/
"Mam tu sto pięćdziesięcioro dzieci, przecież ich nie zostawię. Nie mogą same iść do wagonów i same pojechać w tę podróż"
PRZECIEŻ ICH NIE ZOSTAWIĘ - w zaubiegłym tygodniu byłam na spotkaniu z dwoma spośród ośmiu autorek tej wstrząsającej książki. Próbie przywołania z odmętów niepamięci kobiet - Żydówek, które miały misję. Do końca życia, do końca getta, do kuli w głowę, do samej komory gazowej, a pewnie jeszcze i w niej opiekowały się dziećmi. I nie, nie były to ich własne dzieci. Były to dzieci obce, sieroty, które one, opiekunki, przyjęły pod swoje skrzydła w ramach instytucji, które w gettach tworzyły, którymi zarządzały, albo w których zwyczajnie pracowały. Jako lekarki, siostry, wychowawczynie.
PRZECIEŻ ICH NIE ZOSTAWIĘ to hołd złożony tym wszystkim paniom Stefom, paniom Luniom, paniom... Bo kobiety, jak to kobiety - często nie miały nazwisk, zwykle zamiast imion jedynie zdrobnienia. Na zdjęciach ich nie podpisywano, a one same pamiętników nie pisały. Nie miały czasu, zajęte ratowaniem, opieką. W założeniu dla życia, w praktyce dla śmierci. Zadanie swoje wykonały jak się należało. Ich podopieczni szli do bydlęcych wagonów grzecznie, w porządku, trójkami, czwórkami, trzymając się za małe rączki. Nie dlatego, by pomagać mordercom. Po to, by się nie bać, by do końca zachować resztki złudzeń, cień normalności.
PRZECIEŻ ICH NIE ZOSTAWIĘ przypomina mi pewną scenę wyczytaną w literaturze obozowej. Oto rampa kolejowa w Auschwitz. Oto selekcja. Młodzi i zdrowi jeszcze się przydadzą, starych, chorych i małych kierować należy w stronę, gdzie z komina unosi się smolisty dym. Także matki z małymi dziećmi. Oto widzimy młodą, zdrową kobietę. Biegnie w stronę tych, co będą żyli, nie ogląda się za siebie. A za nią dziecko. Dziewczynka, ma trzy, może cztery lata. Płacze i woła: Mamo! Scenę tę obserwuje Ukrainiec... Rosjanin? W każdym razie - więzień porządkowy. Łapię kobietę, bije ją, krzyczy: Ty dziwko! Jak możesz porzucać własne dziecko! Wpycha oboje do właściwej kolumny... Obok esesmani. Jak i my przyglądają się tej scenie. Śmieją się.
W sytuacji granicznej od nikogo nie należy oczekiwać bohaterstwa. Bo do bohaterstwa stworzeni są bohaterowie. Bohaterki. Choć one pewnie powiedziałyby, że to żadne bohaterstwo. Ot - obowiązek.
https://grafomanya.wordpress.com/2018/07/02/przeciez-ich-nie-zostawie-recenzja/
"Mam tu sto pięćdziesięcioro dzieci, przecież ich nie zostawię. Nie mogą same iść do wagonów i same pojechać w tę podróż"
PRZECIEŻ ICH NIE ZOSTAWIĘ - w zaubiegłym tygodniu byłam na spotkaniu z dwoma spośród ośmiu autorek tej wstrząsającej książki. Próbie przywołania z odmętów niepamięci kobiet...
2018-06-17
https://grafomanya.wordpress.com/2018/06/22/niemcy-zbiorowa-pamiec-narodu-recenzja/
Brakowało mi takiej książki, jak „Niemcy. Zbiorowa pamięć narodu”. Książki, która na trudną historię naszych zachodnich sąsiadów spojrzy przez pryzmat wytworów ich kultury. Nie mogło być inaczej, bo jej autor Neil MacGregor, Brytyjczyk – a jakże! – jest historykiem sztuki, założycielem i od 2015 roku dyrektorem Forum Humboldta w Berlinie. Wcześniej, w latach 2002-2015 szefował British Museum. Wielkie nazwisko, postać spektakularna. Do tego świetny opowiadacz w typowo angielskim stylu.
Nim zaczęłam czytać tę pięknie wydaną, bogato ilustrowaną rzecz, zastanawiałam się, jak do tematu podejdzie Brytyjczyk. Jako Polka po kursie historii w polskiej szkole, podziewałam się narracji z germańskimi hordami najeżdżającymi Rzym, Krzyżakami, Hitlerem i Bitwą o Anglię… Generałów, krwawych walk i wojennej strategii. Konflikty zbrojne owszem, pojawiają się, ale incydentalnie i tylko tam, gdzie to głęboko uzasadnione dla zobrazowania tła historycznego towarzyszącego powstaniu dzieła sztuki, odkryciu, wynalazkowi, czy przemianom społecznym. MacGregor skupia się bowiem w swojej „pamięci narodu” przede wszystkim na kwestiach cywilizacyjnych, rozwoju technologicznym i wkładzie, jaki Niemcy jako zbiorowość, ale także jako poszczególne jednostki, wnieśli do europejskiej kultury.
Chciałabym bardzo, by powstała taka monografia poświęcona Polakom!
Wracając jednak do Niemców i ich zbiorowej pamięci: Neil MacGregor zabiera czytelnika swojej książki w niezwykłą podróż, wiodącą przez mapę niemieckich wpływów w Europie, różnorodność dialektów ich języka, który po raz pierwszy ujednolicił i skodyfikował Martin Luter, aż po Walhallę (dosłownie!), gdzie spotkamy wybitne postaci. Niemców oraz tych, których uważali oni za swoich rodaków, choć przedstawiciele innych narodów raczej by się z nimi nie zgodzili. Bo kim był Kopernik? Polakiem czy Niemcem? A Karol Wielki to Niemiec czy Francuz? Franz Kafka – Żyd? Niemiec? Czech? Generalnie zagadnienie niemieckości i bycia Niemcem to jeden z wiodących motywów książki MacGregora. Tożsamość narodu, który posługuje się trzystu kilkudziesięcioma dialektami i ma ponad tysiąc rodzajów kiełbasy, do tego w przeszłości zamieszkiwał w enklawach oddzielonych o setki kilometrów od macierzy, takich jak Królewiec, czy Praga, wcale nie jest taka oczywista.
Drugim narodem, o którym dosyć często wspomina MacGregor, są Francuzi. Pokazani tu jako siła negatywna, bezwzględni łupieżcy, prawdziwi bandyci Europy XVIII i XIX wieku, raz po raz grabiący niemieckie ziemie (z Napoleonem jako wcielonym diabłem na czele). Przyczyna rozpadu Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego i impuls do narodzenia się idei pruskiego militaryzmu, który odwrócił role, z Niemców czyniąc najeźdzców, a z Francuzów ofiarę… Co ze sobą przyniosła jego wypaczona XX-wieczna wersja, wszyscy wiemy.
A Polacy? Czy w „Niemcach. Zbiorowej pamięci narodu” są jacyś Polacy?
Nie. Naprawdę. Według MacGregora w owej zbiorowej pamięci niemieckiego narodu nie istniejemy. Albo istniejemy szczątkowo – gdzieś tam przewija się Gdańsk (Danzig, miasto średniowiecznej Ligi Hanzeatyckiej), gdzieś Wrocław, wspomniany jest także August II Mocny, jako dawca idei produkcji miśnieńskiej porcelany. To mniej więcej tyle o nas w dziele napisanym przez brytyjskiego historyka, a poświęconym Niemcom.
Co daje do myślenia.
Polecam serdecznie każdemu, kto odczuwa potrzebę uzupełnienia wiedzy i zyskania innego, niepolskiego spojrzenia na sąsiada zza Odry.
https://grafomanya.wordpress.com/2018/06/22/niemcy-zbiorowa-pamiec-narodu-recenzja/
Brakowało mi takiej książki, jak „Niemcy. Zbiorowa pamięć narodu”. Książki, która na trudną historię naszych zachodnich sąsiadów spojrzy przez pryzmat wytworów ich kultury. Nie mogło być inaczej, bo jej autor Neil MacGregor, Brytyjczyk – a jakże! – jest historykiem sztuki, założycielem i od...
2018-06-01
https://grafomanya.wordpress.com/2018/06/04/homo-deus-krotka-historia-jutra-recenzja/
Współczesny świat bywa przerażający. Większość z nas nie jest w stanie w całości ogarnąć szybko zmieniającej się społecznej rzeczywistości, zapoznać się z pełnią wiedzy, jaką posiadła ludzkość i być na bieżąco z najnowszymi odkryciami we wszystkich dziedzinach nauki. A ponieważ świat ten wciąż i wciąż jedynie przyspiesza, wynalazki się mnożą i zalewają nas kolejne fale technologicznych nowinek, nic dziwnego, że część ludzi przyjmuje strategię zaprzeczenia, osuwając się wprost w ramiona różnorakich sił wstecznych, przeciwstawiających przyszłości starą, dobrą przeszłość. Bez kobiet w życiu publicznym. Bez ewolucji. Bez in vitro. Bez GMO. Bez ingerencji w ludzki genom. Bez nieśmiertelności za życia i bez sztucznej inteligencji, która wykona większość ludzkich zadań szybciej, lepiej i skuteczniej.
Boimy się tego wszystkiego, a jak trwoga, to do Boga.
Tylko kto będzie bogiem w XXI wieku? Bóg naszych przodków łowców-zbieraczy był wokół nich. Był każdą antylopą, każdą chmurą i każdym źdźbłem trawy, bo wśród nich żył człowiek i od nich zależał. Musiał się układać ze środowiskiem, więc nadał mu boskie moce. Społeczności agrarne, które wyszły z szałasów i jaskiń by osiąść na terenach Żyznego (niegdyś) Półksiężyca od Egiptu po Mezopotamię, wraz z opanowaniem umiejętności uprawy i hodowli wywyższyły się ponad naturę i adekwatnych bogów sobie wynalazły – wywyższonych, odrębnych od ekosystemu, takich, co nakazali „brać sobie Ziemię w posiadanie”. Potem ludzie ci wynaleźli pieniądz oraz pismo i spisali święte księgi, z których kolejne pokolenia czerpały wiedzę wszelaką. Czemu jest dobrze? To zasługa Boga, który jest z nas zadowolony! Czemu jest źle? Bo obraziliśmy Boga! Złóżmy mu więc ofiarę… Mimo postępu, rolnicy cierpieli od epidemii, głodu i wojen. Każdy człowiek wiedział, że jeśli nie umrze z głodu, to od choroby, a jeśli i ta go nie pokona, to przyjdzie obce wojsko i wszystkich wymorduje.
Gdy wiek XV chylił się ku końcowi, w głowach ludzi-rolników zakiełkowała dziwna myśl. „A gdyby tak poszukać wiedzy poza świętymi księgami? A gdyby tak ruszyć po nią na krańce świata, albo przeciwnie – do własnego wnętrza? A gdyby tak zdetronizować Boga jako dawcę wszelkiej odpowiedzi, w jego miejscu zaś umieścić własny rozum?”. Jak pomyśleli, tak zrobili i masowo ruszyli w podróże. Te dalekie i te bliskie. Ku odległym lądom i ku nowożytnej myśli oświeceniowej. Tak narodzili się ludzie-humaniści. Rodzili się w bólach, nadal cierpieli głód, choroby i umierali od wojen, ale machina postępu ruszyła. Przyspieszyło ją upowszechnienie wynalazku druku, potem przyszła reformacja, we Francji padła Bastylia i ostatecznie uwierzono w człowieka, jako źródło wszelkiej mądrości i wszelkiego poznania. Bóg umarł, co tylko potwierdzali kolejni myśliciele, z Nietzschem na czele. Świat we władanie objęła kolejna wielka myśl religijna. Humanizm.
Rządził on niepodzielnie aż do początków XXI wieku. Jak każda religia, nie uniknął oczywiście błędów i wypaczeń (patrz: komunizm oraz nazizm), ale zdawał się być ostateczny. Pod jego ludzkocentrycznym okiem nadal umierano od głodu, epidemii i wojen, ale przyczyn nieszczęścia nie szukano już w gniewie bytu nadprzyrodzonego, tylko w niedoskonałości ludzkiej wiedzy, myślenia, zarządzania. O ile z bogiem wywyższonym trudno jest walczyć, to z własnymi ułomnościami można, a nawet należy próbować. Próbowano raz po raz, osiągając coraz lepsze efekty. Na głód odpowiadając uprzemysłowieniem hodowli, nawozami, modyfikacją roślin. Przeciw epidemiom wynajdując szczepionki i antybiotyki. Wojnom na wielką skalę zapobiegając dzięki zawieraniu gospodarczych sojuszy i broni ostatecznej, czyli bombie atomowej, którą się straszy, ale której się nie używa. Życie się wydłużyło, stało spokojniejsze i bardziej dostatnie.
Skoro uwolniliśmy się od trzej jeźdźców towarzyszącej nam dotąd codziennej Apokalipsy, cóż nam pozostało? Zatrzymać się? Nigdy! Chcemy wszystkiego – szczęścia i nieśmiertelności… A czyż nie jest tak, że jedynie Bóg jest nieśmiertelny? Owszem, jest tak… Zatem stańmy się bogami!
Bluźniercze? Być może. Niepokojące? Wysoce. Nierealne?
Wielka zmiana statusu człowieka, transhumanistyczna rewolucja jest tuż-tuż. Już puka do naszych drzwi. Już, powoli, kroczek po kroczku, a czasem szybciej, bo skokowo zmienia naszą rzeczywistość. Nasze życie, nasze ciała, nasze poglądy na świat, nawet naszą moralność. Ani się obejrzymy, gdy całkowicie nas zmieni. Porzucimy starą skorupę Homo sapiens i staniemy się Homo deus – ludźmi-bogami. Jak to się (może) stanie i co z tego (może) wyniknie? A, tu kończę spojlerować i odsyłam do najnowszej książki Yuvala Noaha Harariego pt.: „Homo deus. Krótka historia jutra”.
Fascynująca. Lektura obowiązkowa dla każdego, choć – uwaga – momentami bolesna!
https://grafomanya.wordpress.com/2018/06/04/homo-deus-krotka-historia-jutra-recenzja/
Współczesny świat bywa przerażający. Większość z nas nie jest w stanie w całości ogarnąć szybko zmieniającej się społecznej rzeczywistości, zapoznać się z pełnią wiedzy, jaką posiadła ludzkość i być na bieżąco z najnowszymi odkryciami we wszystkich dziedzinach nauki. A ponieważ świat ten...
2018-05-14
Tom Hanks polecił mi swego czasu jedną z najlepszych powieści, jakie w życiu czytałam, mianowicie "Profesora Stonera", autorstwa Johna Williamsa. Biorąc do ręki tamtą książkę, wyjątkowo, nietypowo dla siebie, zawierzyłam okładkowej rekomendacji Hanksa i... Do dziś jestem mu wdzięczna ;) Z tym większym zainteresowaniem sięgnęłam po debiutancki tom opowiadań aktora.
Przeczytałam go z ogromną przyjemnością i naprawdę zaskoczyły mnie niskie noty, jaką Hanksowi wystawili niektórzy bywalcy lubimyczytac.pl. Te krótkie formy są naprawdę przyjemne w czytelniczym odbiorze - językowo i tematycznie, ale również, może przede wszystkim atmosferą. Hanks-autor, ma w sobie mnóstwo sympatii dla drugiego człowieka, jest empatyczny, mądry, obdarzony świetnym zmysłem obserwacyjnym, talentem do sięgania po drobiazgi, które wspaniale wkomponowuje w opowieść o zwykłym-niezwykłym ludzkim losie.
Przyzwoita, naprawdę przyzwoita literatura, wyraźnie inspirowana wielkimi amerykańskimi klasykami - z mistrzem Vonnegutem na czele. Jedynie motyw maszyny do pisania momentami nieco nachalny i sztuczny, ale rozumiem, że to klamra spinająca.
Tom Hanks polecił mi swego czasu jedną z najlepszych powieści, jakie w życiu czytałam, mianowicie "Profesora Stonera", autorstwa Johna Williamsa. Biorąc do ręki tamtą książkę, wyjątkowo, nietypowo dla siebie, zawierzyłam okładkowej rekomendacji Hanksa i... Do dziś jestem mu wdzięczna ;) Z tym większym zainteresowaniem sięgnęłam po debiutancki tom opowiadań aktora....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-03-17
Badania nad mózgiem trwają. W samym ich sercu znajduje się Eagleman, amerykański neurobiolog, wykładowca Stanford University i popularyzator nauki. Jego najnowsza książka ukazała się właśnie po polsku nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. Pięknie ilustrowana, napisana niezwykle przystępnym językiem „Mózg. Opowieść o nas” zabiera czytelnika w fascynującą podróż do wnętrza jego własnej głowy. Snuje historię o tym, czym jest ludzki umysł, jak się uczy, jak wielkie ma możliwości oraz w jakiej relacji pozostaje z innymi umysłami. Próbuje także zajrzeć w przyszłość, zadając pytania o naturę świadomości i szanse na przeniesienie jej do maszyny.
Lektura obowiązkowa dla każdego, kto jest świadom istoty sprawy 😉
Całość recenzji: https://grafomanya.wordpress.com/2018/03/21/mozg-opowiesc-o-nas-recenzja/
Badania nad mózgiem trwają. W samym ich sercu znajduje się Eagleman, amerykański neurobiolog, wykładowca Stanford University i popularyzator nauki. Jego najnowsza książka ukazała się właśnie po polsku nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. Pięknie ilustrowana, napisana niezwykle przystępnym językiem „Mózg. Opowieść o nas” zabiera czytelnika w fascynującą podróż do wnętrza jego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-08-25
https://grafomanya.wordpress.com/2017/08/27/oto-jestem-recenzja/
Rzecz dzieje się w światku amerykańskich Żydów ze Wschodniego Wybrzeża. Jacob i Julia są małżeństwem z szesnastoletnim stażem. Wraz z trzema synami – Samem, Maxem i Benjy’m oraz stareńkim psem Argusem tworzą z pozoru zgodną, szczęśliwą rodzinę z przyległościami – dziadkiem i babcią, ocalałym w Holocaustu pradziadkiem, kuzynami z Izraela. Na niemal ośmiuset stronach powieści Foera obserwujemy, jak ten uporządkowany, poruszający się po ustalonych torach prywatny świat się powoli rozpada. Jak ludzie, których zna się od dawna, wydawałoby się – jak własną kieszeń – żona, dzieci, kuzyn – okazują się być inni, nie lepsi, nie gorsi, ale właśnie – inni, niżby człowiek oczekiwał. Jak bardzo można się nawzajem nie rozumieć, mieszkając w jednym domu, ba, śpiąc w jednym łóżku! Jest to więc powieść o rozpadzie małżeństwa, o śmierci romantycznej miłości i przemianie jej w przyjaźń. Jest o nudzie codziennego życia, o wychowywaniu dzieci, o trudach dorastania, o rozczarowaniu dorosłością i wreszcie o tym, jak pogodzić się z całym światem i z sobą samym, rozumianym jako lista zalet i wad. Jest o żywych, bardzo prawdziwych ludziach. Ja odbieram „Oto jestem” w jej psychologicznej warstwie jako literacki apel. Foer krzyczy do nas:
ROZMAWIAJCIE ZE SOBĄ DO JASNEJ CHOLERY!!!
Bo większość nieporozumień, większość historii, które zaczynają się dobrze, a kończą źle, usycha z powodu milczenia. Chcielibyśmy powiedzieć: „Przytul mnie, potrzebuję cię właśnie teraz”, a mówimy: „To ja może wyjdę z psem”… Któż z nas tego nie zna?
Już tylko za tę mistrzowsko poprowadzoną „prywatną” opowieść Jacoba i Julii doceniam najnowszą powieść Jonathana Safrana Foera. Jednak zawiera ona w sobie także opowieść drugą. Do cna żydowską. Mniej uniwersalną, bo przeznaczoną chyba przede wszystkim do współbraci w doświadczeniu bycia Żydem, zarówno w diasporze, jak i Izraelu. Mały naród, zaledwie błąd statystyczny w chińskim spisie powszechnym, serdecznie przez wszystkich nienawidzony (to słowa ojca Jacoba, Irva), którego członkowie muszą się wciąż zmagać ze swoim dziedzictwem, religią, dziwacznymi często obyczajami i filozofią, każącą trwać uparcie, pracowicie, ale możliwie dyskretnie (to diaspora), albo właśnie głośno, brutalnie i na złość sąsiadom (to Izrael). Jak sobie z tym radzą Żydzi XXI wieku?
Cóż, różnie. Jeden rabin powie tak, drugi rabin powie nie. Ale i jeden i drugi powie co ma do powiedzenia z tym specyficznym, smutnym humorem. Charakterystycznym i nie do podrobienia.
Świetna książka!
https://grafomanya.wordpress.com/2017/08/27/oto-jestem-recenzja/
Rzecz dzieje się w światku amerykańskich Żydów ze Wschodniego Wybrzeża. Jacob i Julia są małżeństwem z szesnastoletnim stażem. Wraz z trzema synami – Samem, Maxem i Benjy’m oraz stareńkim psem Argusem tworzą z pozoru zgodną, szczęśliwą rodzinę z przyległościami – dziadkiem i babcią, ocalałym w Holocaustu...
2017-06-04
https://grafomanya.wordpress.com/2017/06/08/wzgorze-psow-recenzja/
„Literatura syfu” przeczytałam w jednej z opinii o najnowszej książce Jakuba Żulczyka. Zgadzam się. „Wzgórze psów” skończyłam czytać kilka dni temu, ale dopiero teraz biorę się za recenzję. Przede wszystkim dlatego, że nie chciałam użyć w niej zbyt wielu niecenzuralnych wyrazów… Najświeższe dzieło Żulczyka, mimo że objętościowo imponujące (900 stron), pochłonęłam w jeden weekend. Przez kolejne dwa dni klęłam jak szewc, chodziłam ze spuszczoną głową i życzyłam światu, żeby sczezł, mimo że słonko pięknie świeciło, wiosna uroczo kwitła, a wszyscy wokół mile się uśmiechali. Znaczy – autorowi udało się dla mnie ożywić fikcyjny Zybork. Miasteczko beznadziei. Siedlisko wszelskiego zła.
Rzecz jest więc zdecydowanie dobrze napisana. Utrzymana w konwencji, mroczna, brudna i ociekająca wszelką ochydą, którą od czasu do czasu, przyznam – lubię sobie zaaplikować. Chyba każdemu z nas dostarcza nieco perwersyjnej satysfakcji nurzanie się w nieszczęściu bliźnich bez konieczności osobistego wdeptywania w gówno, prawda? Co z tego, że w powieściach są to bliźni nieistniejący? Tego typu małe, lokalne piekiełka zapadłych miasteczek, jakie funduje czytelnikowi Żulczyk, naprawdę są wszędzie wokół. Taka Polska już nawet nie B, a raczej C, dusząca się we własnym sosie. Gnijącym sosie smutku, apatii, występku i tajemnicy sprzed lat, która na zawsze naznaczyła los głównego bohatera. Kto wątpi, powinien obejrzeć któryś z programów Krystyny Jaworowicz.
Mogłabym pewnie „Wzgórzu psów” sporo wytknąć, na czele z moim żelaznym zarzutem o niepotrzebne rozdęcie fabuły do monstrualnych rozmiarów. Mogłabym napisać o przerysowaniu, przesadzie, nie dość wiarygodnych psychologicznie postaciach kobiet, sięganiu po zgrane do bólu motywy winy i kary, braku nadziei, bohatera, który nie jest w stanie wznieść się ponad siebie i stać się mężczyzną… Ten ostatni wątek mnie specjalnie drażni, bo nie znoszę zwykle powieści o narcystycznych Piotrusiach Panach, ale… Skoro po odłożeniu lektury przez kolejne 48 godzin nie potrafiłam wrócić do normalności, skoro wciąż o niej myślę, skoro prześladuje mnie rozwiązanie zagadki zyborskiego Punishera… Skoro tak, to chyba muszę wybaczyć Mikołajowi Głowackiemu jego zdegenerowaną dzieciuchowatość, tym bardziej, że naprawdę istotne przeciwności stanęły mu na drodze ku pełnej dorosłości.
Zdecydowanie polecam, ale raczej nie ku pokrzepieniu serc 😉
https://grafomanya.wordpress.com/2017/06/08/wzgorze-psow-recenzja/
„Literatura syfu” przeczytałam w jednej z opinii o najnowszej książce Jakuba Żulczyka. Zgadzam się. „Wzgórze psów” skończyłam czytać kilka dni temu, ale dopiero teraz biorę się za recenzję. Przede wszystkim dlatego, że nie chciałam użyć w niej zbyt wielu niecenzuralnych wyrazów… Najświeższe dzieło...
2017-05-10
https://grafomanya.wordpress.com/2017/05/15/rubinowe-oczy-kremla-recenzja/
Zachwycając się doprawdy niesamowitą serią „Metro” Dmitrija Glukhovsky’ego, nie miałam pojęcia, jak głęboko autor Universum Metro sięgnął do sezamu moskiewskich legend miejskich! Jak obficie z niego czerpał. Lecz oto czytam „Rubinowe oczy Kremla” Macieja Jastrzębskiego i wszystko do mnie wraca. Tajne moskiewskie podziemia. Kryjące się w nich niebezpieczeństwa. Zmutowane zwierzęta. Oszalali z grozy ludzie. Dusze potępione. Metro-2. Upiornie czerwony kolor kremlowskich gwiazd, czujnie obserwujących stolicę carów, pierwszych sekretarzy, prezydentów. Kto wie, co naprawdę kryje się w podziemiach Kremla?
W swej kolejnej fabularyzowanej opowieści o krainach leżących na wschód od naszych granic, Maciej Jastrzębski skupia się na prawdziwych i całkiem zmyślonych, a także mniej lub bardziej prawdopodobnych historiach tajemnych z Moskwą w roli głównej, albo przynajmniej w tle. Zagląda pod jej powierzchnię – czasem dosłownie, zstępując do podziemi, innym razem traktując rzecz metaforycznie i przyglądając się np. życiu półświadka lub pięknych rosyjskich dziewczyn-utrzymanek. Zabiera czytelnika na literacką wyprawę do źródeł lęków, które każą Rosjanom rokrocznie wydawać miliardy dolarów na usługi wróżek, magów i wszelkiem maści szamanów, dzięki którym uda się pokonać niepewność, a kto wie? Może i śmierć? Podobno receptura leku na tę ostatnią przypadłość kryje się pośród ksiąg słynnej, do dziś nie odnalezionej bizantyjskiej biblioteki, którą przywiozła ze sobą do Moskwy Zofia Paleolog, ostatnia z rodu władców Cesarstwa Wschodniorzymskiego…
Fanów prozy Jastrzębskiego czeka niespodzianka. Co prawda „Rubinowe oczy…” czytać można jako dzieło całkowicie samodzielne, ale można również potraktować książkę jak kontynuację „Matrioszki Rosji i Jastrzębia”, wyjaśniającą i dopowiadającą pewną historię z tamtego tomu. Jaką? Nie zdradzę, by nie psuć niespodzianki!
https://grafomanya.wordpress.com/2017/05/15/rubinowe-oczy-kremla-recenzja/
Zachwycając się doprawdy niesamowitą serią „Metro” Dmitrija Glukhovsky’ego, nie miałam pojęcia, jak głęboko autor Universum Metro sięgnął do sezamu moskiewskich legend miejskich! Jak obficie z niego czerpał. Lecz oto czytam „Rubinowe oczy Kremla” Macieja Jastrzębskiego i wszystko do mnie wraca....
2017-03-14
https://grafomanya.wordpress.com/2017/03/16/obserwujac-edie-recenzja/
Kolejna trudna książka. Ciężka, depresjogenna w odbiorze, bo w czytaniu… bardzo dobrze skonstruowana, napisana świetnym, prostym i dobitnym językiem. Do przyswojenia w jeden wieczór, do przemyślenia na kolejne kilka. Mocna, naprawdę mocna powieść.
Rzecz wydaje się z pozoru dosyć prosta: „Obserwując Edie” osnuta jest wokół historii dwóch przyjaciółek z czasów szkolnych. Jedna jest piękna i utalentowana, druga pospolita i raczej dziwna. Ich relacja powiela schemat zależności księżniczki i wielbiącej ją służącej. Obie są wyalienowane, obie z rodzin z problemem, co je do siebie bardzo zbliża, ale oto pojawia się bardzo przystojny, bardzo niegrzeczny chłopak. Coś się między tą trójką wydarza, przyjaciółki tracą się z oczu i spotykają ponownie po kilkunastu latach.
Intryga nakreślona przez Camillę Way biegnie dwoma równoległymi torami czasowymi – „przedtem” pokazane jest z perspektywy brzydkiej, nastoletniej Heather, „potem” z punktu widzenia dorosłej, pięknej Edie. „Przedtem” prowadzi nas do wyjaśnienia zagadki tego, co wydarzyło się w kamieniołomie w pobliżu pewnego smętnego, brytyjskiego miasteczka, „potem”… więcej o treści nie napiszę, bo zdradziłabym finał, a ten jest naprawdę zaskakujący!
Dla mnie osobiście „Obserwując Edie” nie jest jedynie udatnie skonstruowanym thillerem, ale także bardzo wiarygodną psychologicznie powieścią o nastolatkach dorastających w dołującej rzeczywistości wyspiarskiej prowincji, gdzie zanikła klasycznie rozumiana, wspierająca rodzina, szkoła i otoczenie nie oferuje niczego pozytywnego, a powszechnie dominującym odczuciem jest nuda, każąca dzieciakom wspomagać się używkami i podbijać bębenek podniecenia zachowaniami, od których cierpnie skóra… Czyja to wina? Kogo należałoby ukarać? Kara i wina. Odpowiedzialność i jej brak. Zło i dobro. Obserwując Edie, będziecie się nad nimi zastanawiać…
PS
Nie napiszę dlaczego, ale powieść Camilli Way przywodzi mi na myśl ulubioną Agathę Christie – „Noc i ciemność”
https://grafomanya.wordpress.com/2017/03/16/obserwujac-edie-recenzja/
Kolejna trudna książka. Ciężka, depresjogenna w odbiorze, bo w czytaniu… bardzo dobrze skonstruowana, napisana świetnym, prostym i dobitnym językiem. Do przyswojenia w jeden wieczór, do przemyślenia na kolejne kilka. Mocna, naprawdę mocna powieść.
Rzecz wydaje się z pozoru dosyć prosta: „Obserwując...
2017-03-11
https://grafomanya.wordpress.com/2017/03/13/afy-recenzja/
Przez pół życia zgłębiać temat dwudziestowiecznych totalitaryzmów i dopiero niedawno zainteresować się ich wpływem na ludzi najbliższych – własną rodzinę, dziadków znajomych, sąsiadów z miasta, okolicy, regionu… Cóż, ostatni rok upływa mi na przyglądaniu się Ślązakom – ich mentalności, kulturze, specyfice języka, powiązaniom śląsko-polskim i śląsko-niemieckim (nieśmiało: śląsko-czeskim) oraz niezwykłej historii.
Górnoślązak to nie jest Polak. Górnoślązak to nie jest Niemiec. Górnoślązak to jest Ślązak. I jako taki obrywa równo z każdej strony, tym bardziej, że ma nieszczęście żyć w regionie bogatym w złoża naturalne. Uprzemysłowionym terenie, stanowiącym obiekt pożądania… Sam Ślązak także jest pożądany, choć niekochany. Jako pracownik, jako żołnierz, jako siła witalna. Żywotna, gotowa do wykorzystania tkanka narodu. Tylko którego narodu?
Podpisać, czy nie podpisywać nazistowskiej Volkslisty?
Jak sie niy wpiszesz, Twoja wina,
zaroz cie weznom do Oświyncimia,
a jak sie wpiszesz, Ty stary ośle,
to Cie zaś Hitler na Ostfront pośle.
Hitlera się po wojnie dopaść nie dało, bo Hitler kaput. Trzecia Rzesza kaput i rządzą nią teraz Sowieci na spółkę z Amerykanami, Anglikami i Francuzami. Ale na kimś się przecież zemścić trzeba, prawda? Ślązacy są pod ręką. Bezbronni, bo niekochani. Bo język, bo sześćset lat poza Polską, bo obco brzmiąca kultura, bo Volkslista, bo Wehrmacht, bo makatki po niemiecku wyszywane… Jedni winni, inni niewinni, tylko kogo to obchodzi? Na pewno nie komendanta obozu „Zgoda” w Świętochłowicach. Cała rodzina Salomona Morela całospalona w Holocauście. On sam cudem przetrwał. Przeżył w lesie, ale czystości duszy nie ocalił. Rabował i mordował już w czasie wojny. Po niej zaś przylgnął do nowych władz i rozpoczął karierę w więziennictwie. Na początek, przez kilka miesięcy roku 1945 jako szef obozu, który za Niemca stanowiąc filię Auschwitz, za Polaka stał się miejscem uwięzienia sześciu tysięcy ludzi – Ślązaków i nieŚlązaków – i grobem dla jednej trzeciej z nich.
Dominika Bara z niezwykłą wrażliwością, pięknym, zarazem dosadnym językiem opisuje losy kilkorga uwięzionych w „Zgodzie” (cóż za przewrotna nazwa!) ofiar. Tych co przeżyli, choć nigdy nie pozbierali się po traumie obozu. Tych, którym do końca odbierano prawo do pamięci, do krzywdy, do wykrzyczenia: „Tak, ja też jestem ofiarą!”. Ofiarą niesłuszną, bo niepasującą do oficjalnej narracji. Ofiarą komunizmu? Ofiarą żądnego zemsty żydowskiego ocaleńca? Ofiarą polskiego państwa?
Wojna wszystkich czyni ofiarami. Także katów. Wojna wszystko odbiera, a nic nie daje.
Wojna nie jest dla ludzi.
Trudno mi było ze spokojem czytać „Afy”. Cóż z tego, skoro pewnie i tak wrócę do nich nie raz?
https://grafomanya.wordpress.com/2017/03/13/afy-recenzja/
Przez pół życia zgłębiać temat dwudziestowiecznych totalitaryzmów i dopiero niedawno zainteresować się ich wpływem na ludzi najbliższych – własną rodzinę, dziadków znajomych, sąsiadów z miasta, okolicy, regionu… Cóż, ostatni rok upływa mi na przyglądaniu się Ślązakom – ich mentalności, kulturze, specyfice języka,...
2017-03-03
https://grafomanya.wordpress.com/2017/03/06/srebrzysko-recenzja/
Cenię Stefana Chwina. Szczególnie lubię, gdy autor niezrównanego „Hanemanna” pojawia się u Marcina Mellera w „Drugim Śniadaniu Mistrzów”. Bo choć Pan Chwin wypowiada się zawile, choć ma tendencje do szybkiego przechodzenia od szczegółu do ogółu, to zwykle mówi mądrze i rozważnie. A może tylko tak mi się zdaje, ponieważ często się z nim po prostu zgadzam? Nie wiem. Ale gdy podczas jednej z niedawnych wizyt w TV, autor nieco nieśmiale zaprezentował swoją najnowszą powieść, poczułam: „chcę to!”.
Wbrew temu, co sugeruje okładka („Powieść dla dorosłych”), Srebrzysko nie jest literaturą erotyczną, czy tym bardziej pornograficzną. Jest tylko (aż!) książką wymagającą od czytelnika filozoficzno-socjologicznego przygotowania i śledzenia wydarzeń bieżących, ponieważ skrzecząca rzeczywistość atakuje nas właściwie z każdej strony powieści. Pierwowzorem bohatera jest postać rzeczywista – pewien senator, którego przyłapano w damskich fatałaszkach w trakcie narkotyzowania się… Jego wcześniejsze zasługi, jego praca, osiągnięcia artystyczne, działalność polityczna – wszystko zostało zapomniane. Internauta i telewidz zapamiętał mu jedynie niechlubny incydent nagrany ukrytą kamerą…
Obrzydliwe, jak się nad tym chwilę zastanowić. I nie, nie chodzi mi o zachowanie senatora – kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamień! – a raczej o reakcję publiki. Media i ich konsumenci od razu, bez wyroku skazują człowieka na wygnanie. Publiczny niebyt. Wszyscy, także ci, którzy wcześniej kornie chylili głowy przed autorytetem, teraz bez skrupułów będą się nad nim pastwić, nie ukrywając radości, jaką daje deptanie czyjegoś życia. Płakać mi się chciało, gdy wbrew woli natykałam się w prasie na wzmiankę o senatorze P., czułam smutek, podczas czytania „Srebrzyska”.
Dlaczego?
Bo książka boli trafnością obserwacji rzeczywistości. Że zacytuję jeden fragment:
„(…) prawo do widzialności (…) jest przyznawane tylko niektórym. Reszta jest zepchnięta w niewidzialność. Wolność słowa? Wolność słowa mają tylko ci, którzy posiadają potężne narzędzia do przesyłania słów i obrazów. Reszta ma prawo do siedzenia przed telewizorem i podstawiania mózgów pod drukowanie. Żaden Internet nie daje szans na widzialność, bo Internet jest przepaścią, w której ginie wszystko.”
Jesteś niewidzialny człowieku. Nie obchodzisz świata. Pewnie stąd tyle w tobie złości… Czy możesz zmienić ten stan? Pewnie! Na przykład zabijając kogoś spektakularnie. Może w terrorystycznym zamachu…
PS
„Srebrzysko” nie jest doskonałe. Z pewnością zarzucić książce należy redakcyjne niedoróbki. Ale przeczytać warto.
https://grafomanya.wordpress.com/2017/03/06/srebrzysko-recenzja/
Cenię Stefana Chwina. Szczególnie lubię, gdy autor niezrównanego „Hanemanna” pojawia się u Marcina Mellera w „Drugim Śniadaniu Mistrzów”. Bo choć Pan Chwin wypowiada się zawile, choć ma tendencje do szybkiego przechodzenia od szczegółu do ogółu, to zwykle mówi mądrze i rozważnie. A może tylko tak mi się...
2016-11-20
Fantastyka w dobrym wydaniu. Bez dreszczu przeżycia czegoś niesamowitego, ale naprawdę dobrze się czytało! Brawo za wyobraźnię, brawo za lekkość pióra i brawo dla autora za to, że nie silił się na wyrafinowanie - prosty język, prosta historia, prosty w sumie pomysł, ale... porównanie do "Mistrza i Małgorzaty" byłoby zdecydowanie na wyrost, jednak jestem bardzo zadowolona, że się skusiłam ;) Szczególnie ze względu na angielskie poczucie humoru, którym wręcz promieniuje niezrównany duet panów Croup-Vendemar.
PS
Nienachalne, acz pełne rozmachu odmalowanie Londynu Pod (w ogóle świata pod) sugerowałoby, że Gaiman przewidywał ciąg dalszy. Szkoda, że go nie dopisał :(
Fantastyka w dobrym wydaniu. Bez dreszczu przeżycia czegoś niesamowitego, ale naprawdę dobrze się czytało! Brawo za wyobraźnię, brawo za lekkość pióra i brawo dla autora za to, że nie silił się na wyrafinowanie - prosty język, prosta historia, prosty w sumie pomysł, ale... porównanie do "Mistrza i Małgorzaty" byłoby zdecydowanie na wyrost, jednak jestem bardzo zadowolona,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-11-08
https://grafomanya.wordpress.com/2016/11/09/futu-re-recenzja/
Niezwykle cenię Glukhovsky’ego – przede wszystkim jako pisarza, ale także jako futurystę, który wysyłając swoich bohaterów do możliwych wersji naszej odległej przyszłości, opowiada wciąż przecież o teraźniejszości. Choć oczywiście mocno wyostrzonej, podanej w formie zgrabnej metafory. Przygodę z jego prozą zaczęłam od świetnego Metra 2033, potem była rewelacyjna kontynuacja Metro 2035 i wreszcie inna wizja rozwoju ludzkości zaproponowana w "Futu.re".
Dla tych, którzy nie znają świata Metra – Glukhovsky skazał w nim ludzkość na atomową zagładę, którą przetrwali nieliczni. Ocaleni żyją niczym szczury w kanale, w podziemiach niezniszczalnej budowli – tunelach moskiewskiego Metra. Ludzie zamieszkujący Ziemię w „Futu.re”, choć próbowali, to jednak nie zdołali się wzajemnie do cna wymordować. Więcej nawet – zyskali nieśmiertelność. W każdym razie niektórzy. Nieśmiertelna jest większość mieszkańców Europy, część obywateli Panameryki (czyt. kontynentu północnoamerykańskiego), Chińczycy oraz ci szczęściarze spośród reszty ludzkości, którym udało się przeniknąć do wnętrza twierdzy Europa.
Domyślacie się, jakie są tego konsekwencje, prawda?
Po pierwsze, na Ziemi panuje kolosalne przeludnienie. Liczba żyjących na niej ludzi sięga kwot absurdalnych – sama Europa może pochwalić się populacją na poziomie 120 miliardów. Piękni, wiecznie młodzi Europejczycy zamieszkują wysokie niczym wieża Babel wieżowce, w których przyzwoite mieszkanie ma wymiary 2x2x2 metra. Egzystują w syntetycznym świecie, jedzą spreparowane jedzenie i konsumują, konsumują, konsumują. Nigdy nie umrą, ale jest jeden warunek – nie wolno im się rozmnażać. Jeśli złamią zakaz, dzieci zostaną im odebrane wraz z wiecznością. Zadbają o to specjalnie szkolone oddziały Nieśmiertelnych. Falanga (bo i tak są nazywani Nieśmiertelni) ma także za zadanie bronić Europy przed emigracją – prymitywnymi, mnożącymi się jak króliki, brzydko starzejącymi się i biednymi uchodźcami z Afryki i Azji…
Coś Wam to przypomina?
Słusznie, bo tak jak napisałam wyżej, Dmitry Glukhovsky, snując futurologiczne wizje, tak naprawdę pisze o problemach, z którymi już styka się, bądź przed którymi za moment stanie nasz świat. Hedonizm, kult młodości, nihilizm, wyrzeczenie się ideałów na rzecz niczym nieograniczonej konsumpcji z jednej strony i ci, którzy znaleźli się poza nawiasem – napierający na bramy naszego raju biedni, choć groźni uchodźcy (także ekonomiczni!) z drugiej strony. Czujemy, że to się dobrze nie skończy, prawda?
Słusznie. Nie skończy się dobrze, ale może… Może zły koniec nie będzie prawdziwym końcem, a jedynie oczyszczeniem? Rodzajem katharsis, z którego wyłoni się nowa, lepsza, na powrót autentyczna ludzkość? Nie wiem… Przeczytajcie „Futu.re” i sami zadecydujcie.
Ja jeszcze tylko chciałabym w kilku słowach wspomnieć o warsztacie pisarskim autora.
Książki Glukhovsky’ego są równocześnie piękne i straszne. Piękne, ponieważ ten stosunkowo młody rosyjski pisarz ma wyjątkową zdolność do kreowania wiarygodnych postaci, prawdziwej scenografii, sytuacji, w które się po prostu wierzy, a wszystko to podlewa sosem typowego dla wschodnioeuropejskiego pisarstwa liryzmu, bólem istnienia. Straszne, bo proza Dmitry’ego Glukhovsky’ego budzi grozę. Jest mroczna, niepokojąca i potwornie okrutna. Na szczęście w okrucieństwie pozostaje także bardzo szczera. Czytając „Futu.re” ani przez moment nie miałam wrażenia fałszu, epatowania ludzką krzywdą dla samego epatowania. Nie ma tu pornografii okrucieństwa. Jest za to zło w czystej postaci – ludzkiej postaci. Ono mówi o nas aż za wiele. I to jest chyba nabardziej przerażające.
Serdecznie polecam, także tym, którzy niekoniecznie lubią science fiction.
https://grafomanya.wordpress.com/2016/11/09/futu-re-recenzja/
Niezwykle cenię Glukhovsky’ego – przede wszystkim jako pisarza, ale także jako futurystę, który wysyłając swoich bohaterów do możliwych wersji naszej odległej przyszłości, opowiada wciąż przecież o teraźniejszości. Choć oczywiście mocno wyostrzonej, podanej w formie zgrabnej metafory. Przygodę z jego prozą...
2016-08-18
https://grafomanya.wordpress.com/2016/08/18/bieguni-recenzja/
Trawię prozę Tokarczuk. Połykam po kolei jej opowiadania i powieści-nie powieści, które trzymam w swojej biblioteczce. „Księgi Jakubowe” zostawiam na deser, wyjątkowo ciężki i ogromny, na razie zjadłam drugie danie. „Bieguni” to książka, za którą Olga Tokarczuk dostała swoją drugą Nagrodę Nike. Książka trudna do interpretacji. Książka, która migocze jak przeskakujący po kamieniach górski strumyk. Stale jest w ruchu, bo odwieczne prawo przyrody nie pozwala jej się zatrzymać. Błyska, hojnie rozrzucając po umyśle setki myślowych zajączków. Niczym z kamienia na kamień, przeskakuje z opowieści na opowieść. Pozornie bez sensu i bez celu. Ale w końcu przecież prawda wyjdzie na jaw. W finale, a może jeszcze dużo później – w tydzień, miesiąc po przeczytaniu – okaże się, że to wszystko jednak dokądś zmierzało. Dążyło do ujścia wspólnego wszystkim rzekom-życiom.
Różne miejsca, odmienne czasy, niestykające się ze sobą przestrzenie i obcy sobie ludzie. Całkowicie odmienni, przeżywający dany im kawałek rzeczywistości zupełnie z pozoru inaczej. Bo co wspólnego mają współcześni, którym zawód każe podejmować nieustanne lotnicze podróże dookoła świata z tymi, co kiedyś niestrudzenie zgłębiali tajniki ludzkiego ciała, by odkryć i utrwalić na zawsze narządy i tkanki? Gdzież pokrewieństwo między mężczyzną, co z nagła zgubił rodzinę i człowiekiem noc w noc budzonym nieznośnym bólem utraconej nogi? Dlaczego wszystko to miałoby jakoś wiązać się z tajemniczą rosyjską sektą Biegunów – ludzi, co stale są w ruchu, ponieważ boją się przystanąć. Przystanąć, osiąść – to jak zaprosić do siebie diabła. Być w ruchu, oznacza być bezgrzesznym, wolnym.
Ludzkie życie jest ruchem osadzonym na szkielecie z przemieszczających się, ale wciąż powiązanych ze sobą kości, mięśni, ścięgien i naczyń, w których, niczym w korytach miniaturowych rzek, przemieszcza się krew, ta żywa woda. Póki podróżujemy – jesteśmy, żyjemy, trwamy, pracowicie wydeptując swą ścieżkę. Kiedy się zatrzymamy – umrzemy. Może potem ktoś nas utrwali w formalinie, albo w alkoholu, ale doprawdy – nie powinien tego robić! To wbrew naturze, bo nie da się tego, co w ruchu, zachować w tym, co bezczynne. Życie zachowuje się tylko w życiu. Bo choć ludzie są różni i w różnych czasach, to i tak są jednym. Jednym, wspólnym istnieniem.
Tyle, że niektórzy biegną w miejscu, tylko przez czas, inni zaś dokładają do niego pozostałe trzy wymiary i przemieszczają się także w przestrzeni. Ale wszyscy jesteśmy wędrowcami. Nomadami, co zawitali tu na chwilę i zaraz, za momencik będą musieli udać się dalej – do celu, do którego dążymy wszyscy razem i każdy z nas z osobna.
PS
To jest bardzo trudna książka. Nie-powieść. Czyta się ją momentami dobrze i szybko, za chwilę źle i ciężko. Po dotarciu na ostatnią stronę… cóż, ja miałam wrażenie absolutnego braku zrozumienia. Ale myślałam. Wracałam. Krystalizowałam. Recenzję odważyłam się skreślić dopiero w dwa tygodnie po zakończeniu lektury. A pewnie na tym nie koniec. Dalej będę dumać, kombinować, przemieszczać się między zdaniami „Biegunów”. Odkrywać dla siebie kolejne sensy i przekazy. Ponieważ według mnie życie można utrwalić. W słowach.
https://grafomanya.wordpress.com/2016/08/18/bieguni-recenzja/
Trawię prozę Tokarczuk. Połykam po kolei jej opowiadania i powieści-nie powieści, które trzymam w swojej biblioteczce. „Księgi Jakubowe” zostawiam na deser, wyjątkowo ciężki i ogromny, na razie zjadłam drugie danie. „Bieguni” to książka, za którą Olga Tokarczuk dostała swoją drugą Nagrodę Nike. Książka trudna do...
2016-06-17
https://grafomanya.wordpress.com/2016/06/20/niewolnica-isis-recenzja-przedpremierowa/
Jazydzi to dosyć tajemniczy kurdyjski lud, zamieszkujący pogranicza Iranu, Iraku, Turcji i Syrii. Ich największe skupisko to wioseczki w pobliżu Mosulu. Religia jazydów jest odmienna od chrześcijaństwa, sunnickiego islamu, czy nawet islamu szyickiego, z którym wyznawcom jazydyzmu jest najbardziej po drodze, choć nie do końca. Niektórzy religioznawcy lokują jazydyzm gdzieś między szyizmem, a zaratusztrianizmem. Pobożny jazyd wierzy, że Bóg zadziałał na początku – stworzył świat, by potem przekazać go w „zarządzanie” aniołom. Jeden z nich -Anioł-Paw – zbuntował się i trafił za to do piekieł. Skruszony, błagał o zmiłowanie, i wiecie co? Bóg mu wybaczył, przywrócił go do swojej chwały, a piekło przestało istnieć. Aniołowie nadal opiekują się światem, Bóg nadal się nim nie interesuje, ale potrzebuje ludzkiej pomocy w walce ze złem. Dlatego Jazydzi dążą do doskonałości. Dlatego wyrzekają się przemocy. Dlatego są idealnymi ofiarami dla wyznawców innej, bardziej wojowniczej religii. Islamu.
Relacja między muzułmańską większością i jazydzką mniejszością przypomina mi nieco sytuację z przedwojennej Europy, gdzie dominujący chrześcijanie raz na jakiś czas, sprowokowani a to epidemią, a to głodem, a to sytuacją polityczną, urządzali pogromy swoim żydowskim sąsiadom. Na Bliskim Wschodzie od wieków to samo dotyka jazydów. W pamięci ich społeczności wciąż żywa jest wiedza o siedemdziesięciu dwóch pogromach. Ten, który na naszych oczach funduje jazydom Daesz, jest siedemdziesiąty trzeci.
Jazydów, tych czcicieli szatana, gorszych od szyitów, gorszych nawet od chrześcijan, należy usunąć z terenu przyszłego kalifatu. Wygnać, a jeszcze lepiej: mężczyzn zabić, kobiety i dzieci wykorzystać. Chłopców wychować na przyszłych fanatycznych żołnierzy wojującego sunnizmu, dziewczynki… No cóż. Wiadomo, po co Bóg stworzył kobietę, prawda? Kobiecie przynależna jest rola służącej, seksualnej niewolnicy i inkubatora. Matki przyszłych samobójczych wojowników dżihadu. Ile jest warta taka kobieta? Tyle, ile zechcesz za nią zapłacić.
Nihil novi sub sole😦
Dżinan, bohaterka i narratorka książki pt. „Niewolnica ISIS” ma wiele szczęścia. Została co prawda porwana, została sprzedana, mało brakowało, by umarła z powodu niewyleczonego zapalenia nerek, ale w niewoli udało jej się uniknąć hańby (jazydzi, podobnie jak muzułmanie, traktują zgwałconą kobietę jak zhańbioną, wykluczając ją ze społeczności), zaś po trzech miesiącach uciekła z niewoli i odnalazła bliskich. O tym, co ją spotkało, zdecydowała się opowiedzieć Thierry’emu Oberlé, który spisał jej wspomnienia i wydał je w formie książki.
Czy warto sięgnąć po tę lekturę? Moim zdaniem wręcz należy. Nie dla walorów literackich, choć losy Dżinan zostały nakreślone sprawnym piórem, ale raczej dla samej historii. Mamy oto zwyczajnych, niemieszających się do wielkiej polityki ludzi, biednych, skromnych, starających się nikomu nie wadzić (jazydzi przez wieki nauczyli się być „niewidzialni”), którzy jednak samym swoim istnieniem drażnią innych ludzi. Są (oczywiście!) odczłowieczani, przypisuje się im (oczywiście!) diabelskie cechy, uznaje się ich (oczywiście!) za niegodnych życia na ziemi. Czyni się z nich towar, współczesnych niewolników, o których nie dba się za bardzo, bo łatwo zdobyty, niewolnik jest tani, zastępowalny, a przede wszystkim, nie budzi żadnych pozytywnych uczuć. Można z nim zrobić, co tylko się chce. Na chwałę Allaha, choć moim zdaniem żaden Bóg ani Prorok nie ma z tym nic wspólnego. Mechanizm odczłowieczania jednych ludzi i „nadczłowieczania” ich kosztem innych ludzi jest bardzo zwyczajny. Bardzo właściwy wyprostowanej nagiej małpie. Religia, rasa, narodowość, poglądy polityczne są dla wściekłej nagiej małpy tylko pretekstem do tego, by bezkarnie grabić, mordować, gwałcić, a potem jeszcze bezczelnie oczekiwać za to nagrody w zaświatach.
Przeczytajcie relację Dżinan. Przeczytajcie, by sobie uświadomić, że te okropieństwa dzieją się nie za siedmioma górami i za siedmioma lasami, dawno, dawno temu. One mają miejsce tu i teraz. Tuż za granicą naszego świata. I wbrew pozorom, robią to nie dżihadyści jazydom. Robią to ludzie ludziom. Jak zawsze.
https://grafomanya.wordpress.com/2016/06/20/niewolnica-isis-recenzja-przedpremierowa/
Jazydzi to dosyć tajemniczy kurdyjski lud, zamieszkujący pogranicza Iranu, Iraku, Turcji i Syrii. Ich największe skupisko to wioseczki w pobliżu Mosulu. Religia jazydów jest odmienna od chrześcijaństwa, sunnickiego islamu, czy nawet islamu szyickiego, z którym wyznawcom jazydyzmu jest...
2016-06-18
Niezwykłe studium miejsca, trwania, ludzkiego losu - zwyczajnego, pospolitego, pozbawionego nadmiernej ilości wzlotów i upadków. Przenikanie się jawy i snu, czasów, realizmu i magii, czyli wszystko, za co kocham książki Tokarczuk!
Niezwykłe studium miejsca, trwania, ludzkiego losu - zwyczajnego, pospolitego, pozbawionego nadmiernej ilości wzlotów i upadków. Przenikanie się jawy i snu, czasów, realizmu i magii, czyli wszystko, za co kocham książki Tokarczuk!
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
https://grafomanya.wordpress.com/2018/11/30/zycie-to-wojna-prowadzona-kazdego-dnia-recenzja/
Oriana Fallaci była postacią kontrowersyjną, jak sam temat, który wypełniał niemal całkowicie jej życie zawodowe. Wojna, bo o niej tu mowa, wpłynęła także na sferę prywatną, a nawet zdrowie włoskiej reporterki i pisarki. Ona sama za ostatni konflikt któremu świadkowała, uważała starcie Zachodu ze światem islamu. Jego preludium miał być dzień 11 września 2001 roku. Po tej dacie zaprzestała walki z nowotworem, który towarzyszył jej od kilkunastu lat i poświęciła się już wyłącznie alarmowaniu. Pisała gniewne felietony, książki i artykuły prasowe, w których wzywała przywódców Europy i Ameryki do przebudzenia się. Twierdziła, że stoimy u progu Świętej Wojny. Lamentowała, że pozostajemy ślepi i głusi na to, co szykuje nam przyszłość…
Czy Fallaci miała rację? Cóż, czas pokaże, czy naprawdę żyjemy dziś w „czasach ostatnich”, czy jednak Zachód taki jaki znamy, z jego humanizmem, laicyzmem, demokracją i wolnością jednostki na sztandarach przetrwa. Osobiście wątpię czy uda nam się ocalić dorobek Oświecenia i tego, co nastąpiło po nim, choć przyczyny niekoniecznie upatruję w islamskim dążeniu do supremacji (a może do zemsty?). Bardziej chyba martwią mnie zmiany klimatu i zbliżająca się wielkimi krokami era transhumanizmu… Przed tym nie ucieknie nikt. Ani biskup, ani ateista, ani ortodoksyjny żyd, ani mułła z meczetu. Ale to tylko moje strachy. Wróćmy do Fallaci.
Gdybym miała podjąć się literackiej oceny książki pt.: „Życie to wojna prowadzona każdego dnia” napisałabym, że czyta się ją świetnie, aczkolwiek z odczuciem głębokiego niedosytu. Przyczyną tego „czytelniczego niezaspokojenia” jest fakt, że „Życie…” to zbiór zbyt krótkich reportaży z rozmaitych frontów, które nawiedziła Fallaci. To szybki rzut oka na jej życie – najpierw nastoletniej partyzantki służącej we włoskim ruchu czasów II wojny, potem reporterki starającej się dotrzeć wszędzie tam, gdzie króluje przemoc i giną ludzie, wreszcie starszej już kobiety ogarniętej obsesją wroga, któregu upatruje w islamie.
Oriana Fallaci twierdziła, że nienawidzi wojny, mundurów, sztandarów, za którymi zawsze kryje się ludzka tragedia i które wszystkie bez wyjątku „przesiąknięte są krwią i gównem”. A jednak swoje życie, niesamowity temperament i dar pisania poświęciła jej jednej. Wojnie. Jeździła za nią po całym świecie, przyglądała się jej, opisywała kolejne bezsensowne rzezie i cierpiała. Nam, czytelnikom mówiła o tym otwarcie – tak, z trudem znoszę to co widzę w Wietnamie, Bengalu, czy Libanie. Tak, ciężko mi pozostać jedynie obserwatorką. Tak, nie mogę się zdecydować, po której stronie opowiadam się w konflikcie izraelsko-palestyńskim. Nie, nie wierzę ani Arafatowi, ani Szaronowi.
Co do jednego nigdy nie miała wątpliwości. Zawsze stawała po stronie ofiar. Kobiet, które „zanim zostały rozstrzelane lub zarżnięte, były gwałcone”. Nowo narodzonych dzieci, traktowanych jak tarcze dla broni białej albo palnej.
Mogłabym jeszcze wiele napisać na temat książki Oriany Fallaci, bo zawiera ona w sobie tyle wątków, tyle przesłań… Nie zrobię tego jednak, bo recenzja ma swoje prawa. Nie może być zbyt długa, powinna za to kończyć się poleceniem – czytać czy nie czytać?
Czytać. Zdecydowanie czytać.
https://grafomanya.wordpress.com/2018/11/30/zycie-to-wojna-prowadzona-kazdego-dnia-recenzja/
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toOriana Fallaci była postacią kontrowersyjną, jak sam temat, który wypełniał niemal całkowicie jej życie zawodowe. Wojna, bo o niej tu mowa, wpłynęła także na sferę prywatną, a nawet zdrowie włoskiej reporterki i pisarki. Ona sama za ostatni konflikt któremu świadkowała, uważała...