-
ArtykułyPan Tu Nie Stał i książkowa kolekcja dla czytelników i czytelniczek [KONKURS]LubimyCzytać14
-
ArtykułyWojciech Chmielarz, Marta Kisiel, Sylvia Plath i Paulo Coelho, czyli nowości tego tygodniaLubimyCzytać3
-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik20
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński6
Biblioteczka
Muminek wiedział, że tam, gdzie Buka siedzi dłużej niż godzinę, nic już nigdy nie wyrośnie, bo ziemia zamiera z przerażenia. To trochę tak jak z Nowaciem. Ten wprawdzie ani myśli po buczemu tkwić czy powiewać spódnicami w głuchym milczeniu, on przeciwnie, wyprzedza na podwójnej ciągłej, jest mu śpieszno, nie poczeka, ale reszta jakby się zgadzała, to z tym niewyrastaniem z powodu zamierania. Najpiękniejsze pół godziny ich istnienia – już choćby to jedno, pierwsze z szeregu niezarastalne. Napięcie przy odbieraniu przesyłki, nie dochodzące listy z Afganistanu, siostra bliźniaczka nieboszczki, zwłaszcza ona. Granica, do której tekst nas dociska, a dociska bez krzty amortyzacji, jak u Krasznahorkaia albo nawet bardziej, pozostawi mat, szeroki pas matu.
Nować testuje naszą wytrzymałość. Miesza przemoc z refleksją. Kto wyciągnie jedno, kto drugie? Gdzieniegdzie do tekstu dodaje poduszkę powietrzną, przechodzi na czas przyszły. Padnie, ominiesz, zabraknie – a więc jeszcze nie teraz, może nawet nie większe, nie wcale. Potem dociera, że jednak. I tylko nie myśl, nie myśl, że. Nie myśl „uff! to nie to”, chciejczo i pochopnie. Bo zawrócił (nie zawróci). Przeskoczył (nie przeskoczy). Z pewnością nie jest to lektura bezinwazyjna.
Dokąd można się identyfikować z narratorem, aby móc wrócić niezmanipulowanym, z dna, zza krawędzi, do jakiego stopnia pozwolić się znieczulić? Jak obliczyć dystans? Jak zahartować hart?
Więc szukasz potwierdzenia, czegoś, co nie wykipi, nie eksploduje, rozwiercasz ziemię, ale zostaje ci dół, bo przykładałeś nie to, co trzeba. Może trzeba było kroić albo drążyć. Kopać. Więc próbujesz w innym miejscu. Na szutrze, na płocie, co istnieje w naszych głowach.
Mat Nować jest doskonałym pisarzem. Znakomicie kontroluje swój traktat w tej jakże trudnej stylistyce „naręcza trzewi”. W takiej formie można się spodziewać wszystkiego, odpłynięcia, pogubienia, a jest niesamowita dyscyplina, wątki się dopełniają, bohaterowie nie wypadają z ról. Bardzo lubię Nowaciowe dialogi, w których nikt nigdy nie dostaje forów i nie istnieją preferencyjne okienka tekstowo-czasowe dla takiego, co chciałby jak w bańce, jak sam. Ktoś mówi, ale też ktoś słucha, ktoś trawi, a potem się wcina, w duszność, w zdanie. I lądowanie nie takie twarde, jak się zapowiadało, zakuwające współwinę w gdyby, ładne. Przez wersy „Ludzi i pistoletów” z powrotem wierzę w sens czytania polskich autorów.
Muminek wiedział, że tam, gdzie Buka siedzi dłużej niż godzinę, nic już nigdy nie wyrośnie, bo ziemia zamiera z przerażenia. To trochę tak jak z Nowaciem. Ten wprawdzie ani myśli po buczemu tkwić czy powiewać spódnicami w głuchym milczeniu, on przeciwnie, wyprzedza na podwójnej ciągłej, jest mu śpieszno, nie poczeka, ale reszta jakby się zgadzała, to z tym niewyrastaniem z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Pierwszy raz czytałem ją w roku wydania, trzynaście lat temu. Za drugim razem nadal wbija w fotel czy co tam kto ma pod sobą. Trudna, bo zdania są pełne wtrąceń do wtrąceń do wtrąceń. Trzeba wybierać: albo mozolenie się nad rozbiorem logicznym każdego kolejnego zdania, albo poddanie się bezlitosnemu nurtowi złowrogiej treści. Pierwsza droga daje niezłą szkołę, przykładowo zdanie otwierające powieść liczy 134 wyrazy i ma 18 przecinków, trudno o lepszy starter dla wahających się między szkiełkiem i czuciem; druga może czytelnika roztrzaskać.
Wystawienie się na ten zmasowany napór mrozu, brudu, grozy, tłumu, demoniczności i spustoszenia wymaga hartu. Takem to czytał, okazjonalnie tylko zbaczając, dla ustalenia niedorozumianego związku, na ścieżkę dociekacza, zawsze z sukcesem. Zaufajcie narratorowi, piętrzy, pętli, ale wie, co pisze, trzyma myśl na wodzy. Końcówka, od słów „Dzieło rozkładu wyzwolone z kajdan...”, odruchowo oprotestowana przy pierwszych wersach, staje się pełnokrwistym nokautem.
Gdyby ten tekst przepisać na wielokolorowo, opatrzyć markerami, obwódkami, podkreśleniami i strzałkami, poprawić interpunkcję, niewiele, korekcie należy się uznanie, ale bez tego projekt by ciut kulał, a każde zdanie umieścić na osobnej planszy – i potem to, z pełną kontrolą nad anatomią przekazu, przeczytać na głos (najlepiej na głos Krzysztofa Gosztyły) – ależby to był audiobook!
Tymczasem pozostaje samodzielne czytanie, czynność wydawałoby się dobrze znana, bo za taką każdy na tym portalu je uważa, jednak w tym wypadku okazuje się ono sztuką pionierską, jazdą na oblodzonym stopniu, nauką chodzenia Bursy. A co znamienne, nie jest to brnięcie, lecz na zmianę przemykanie się i gnanie, z przystankami robionymi tylko po to, by nie dać się stratować setkom brutalnych buciorów.
Nie wie, o czym mówi, kto mówi, że czytanie jest ucieczką, a nie doświadczył „Melancholii sprzeciwu”.
Pierwszy raz czytałem ją w roku wydania, trzynaście lat temu. Za drugim razem nadal wbija w fotel czy co tam kto ma pod sobą. Trudna, bo zdania są pełne wtrąceń do wtrąceń do wtrąceń. Trzeba wybierać: albo mozolenie się nad rozbiorem logicznym każdego kolejnego zdania, albo poddanie się bezlitosnemu nurtowi złowrogiej treści. Pierwsza droga daje niezłą szkołę, przykładowo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
To kolejna powieść o nieszczególnie wymyślnym zakończeniu, która po drodze jest tak dobra, że chce się ją czytać jak najdłużej. Poszczególne fragmenty rozkwitają na własny, a nie finałowy rachunek i wizerunek. Po prostu towarzyszy się Resengowi w jego nieśpiesznym fatalizmie, ale bez presji przesuwającej się pozycji na wytyczonym liczbą stron literackim dystansie.
Książka jest o rynku zabójstw na zlecenie, lecz nie ma w niej ani brutalności, ani wulgaryzmów, ani fruwających flaków (bo niefruwające się zdarzają, jako że „każda żywa istota musi mieć trzewia”). Kto zaś gustuje w krwawych jatkach, musi je sobie sam domalować, bo nie na tym bazuje pisarz. Ów potrafi w pierwszym zdaniu kolejnego rozdziału poinformować, że w weekend przywieziono ciało kogoś, kto w poprzednim miał się całkiem dobrze.
Sygnalizowane na okładce groza i czarny humor są delikatne, stonowane. Jedno bym nazwał pogróżką, drugie czarną lekkością. Są jak nienatarczywe nuty nadające charakter potrawie. Wokół takich haseł jak „japońskie słodycze” czy „psi Watykan” można by zbudować całe skecze, ale autor wierzy w naszą zdolność do chwytania pajęczych nici i nie widzi potrzeby rzucania w nas kłębkami konopnego sznurka. Jakże to lubię! Najprzedniejszym dowcipem jest powstrzymanie się od dowcipkowania. Tutaj, dodatkowo, przy jednoczesnym pochylaniu się nad aspektami, które nie miewają okazji zaistnieć w pisanych na śmiertelnie serio thrillerach i sensacjach.
Podobno Kim Un-su dzięki „Likwidatorowi” zyskuje rozgłos w świecie. Mam nadzieję, że wydawca pójdzie za ciosem i pojawią się polskie tłumaczenia innych jego powieści.
To kolejna powieść o nieszczególnie wymyślnym zakończeniu, która po drodze jest tak dobra, że chce się ją czytać jak najdłużej. Poszczególne fragmenty rozkwitają na własny, a nie finałowy rachunek i wizerunek. Po prostu towarzyszy się Resengowi w jego nieśpiesznym fatalizmie, ale bez presji przesuwającej się pozycji na wytyczonym liczbą stron literackim dystansie.
Książka...
Dawno żadna powieść nie przyprawiła mnie o taki zamęt. Przymierzałem się do niej ze sporymi wątpliwościami. Młody polski historyk z KUL-u? To już cztery powody, żeby się nie pakować. O obozie koncentracyjnym, z domieszką snów – kolejne dwa. Potem doszły jeszcze kernowskie dialogi i zakończenie, którego nie zrozumiałem nawet po trzecim przeczytaniu. Jak z ośmiu minusów może się zrobić dziewięć gwiazdek?! No właśnie. Ale się zrobiło.
Krótkie wyjaśnienie, o co chodzi z tymi dialogami. Oto kilka wybranych kwestii:
– I?
– Bo?
– Co?
– I co?
– Bo co?
– Więc co?
– Niby co?
– Ale co?
Rekordzistą jest oczywiście takie wolnostojące, gołe, stanowiące osobną linijkę „– Co?”. Czterdzieści razy z okładem jak nic. Pozostałe też się mnożyły na skalę swoich możliwości.
Albo taka wymiana kwestii:
– Dlaczego?
– Dlaczego co?
Albo inna:
– I co?
– Jak to co?
Nazywam to „dialogami kernowskimi”, od podobieństwa do rozmów w „Proszę słonia”. Ale najdziwniejsze jest to, że tym razem przyjąłem je bez złości. Okazuje się, że tak też można. U Nowacia nie jest to bowiem bezwiedna maniera, lecz całkiem trafiony środek stylistyczny, wiarygodny, doszlifowany rys, przynajmniej we fragmentach okołoskrzyniowych (bo podobne rozwlekactwo w przekomarzaniach Adele i Mathiasa jednak mi trochę wadziło). Całość napisana jest bardzo oryginalnie zarówno pod względem antykontekstów czy montażu, jak i języka. Melodyjnie, przenikliwie, wwikłująco. To największe atuty książki. Nie przypomina żadnej innej, a autor ewidentnie błysnął, wart jest choćby baczenia.
A moim punktem rosy był finał historii z więźniem Górą, tej, w której Fritz udawał skazanego na karcer.
– I?
Dawno żadna powieść nie przyprawiła mnie o taki zamęt. Przymierzałem się do niej ze sporymi wątpliwościami. Młody polski historyk z KUL-u? To już cztery powody, żeby się nie pakować. O obozie koncentracyjnym, z domieszką snów – kolejne dwa. Potem doszły jeszcze kernowskie dialogi i zakończenie, którego nie zrozumiałem nawet po trzecim przeczytaniu. Jak z ośmiu minusów może...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jest w recenzenckim języku taka poręczna fraza „autor zabiera nas” – jeśli jednak użyć tych słów w odniesieniu do Yiyun Li, przestają być tylko suchym dokiem, bo ona to robi naprawdę, odczuwalnie, rzetelnie i dosłownie. Tym razem za jej przewodem trafiłem na prowincję nie tak dawnych Chin i z zachłanną ciekawością śledziłem brzemienne w dramaty dni z życia kilku rodzin, składałem białe papierowe kwiaty i pudełka na zapałki, dziwowałem się ich przypominającemu tekturową matrycę światu, tak jeszcze innemu od naszego. Inność tę pomaga ogarnąć fakt, że Yiyun Li pisze po angielsku, przez co jej proza lepiej dostraja się w naszych europejskich głowach. Nawet imiona i nazwiska nie stanowiły gordyjskiej zagadki.
Główni bohaterowie uwikłani są w sześć czy siedem splatających się wątków, w nędzę, donosy i wykluczenie. Śmierć im spowszedniała, nierozmowność służy za iluzoryczną skorupę, a niedoprzewidziane konsekwencje z nich szydzą. Kiełkujące postawy i straceńcze posunięcia, ale przede wszystkim żarna historii sprawią, że nikt z nich na końcu nie będzie już tym samym człowiekiem co przed wiosenną równonocą 1979 roku.
Ale oprócz nich są też anonimowi mieszkańcy miasta Błotnista Rzeka: dwaj emerytowani inżynierowie, czwartoklasistka, której braciszek podarł pionierską chustę, pogrążony w półśnie mąż więziennej strażniczki, pewien mężczyzna „w tym samym bloku”, telefonistka „po drugiej stronie ulicy”. Niektórzy zabierają krótki akapit, inni parę stron, część takich przebitek autorka zebrała w przejmujące interludia. Te fragmenty nie są kluczowe dla dzieła i z pewnością nie znalazłyby się w żadnym streszczeniu, ale są jak sól albo bonus.
Warto podkreślić niebywałe mistrzostwo pisarki we wnikaniu w dusze. Opis tego, jak Kai po brzmieniu własnego, wzmocnionego przez megafony głosu ocenia, czy tłumy słuchają jej z należytą uwagą, jest godny wszelkich nagród.
Jest w recenzenckim języku taka poręczna fraza „autor zabiera nas” – jeśli jednak użyć tych słów w odniesieniu do Yiyun Li, przestają być tylko suchym dokiem, bo ona to robi naprawdę, odczuwalnie, rzetelnie i dosłownie. Tym razem za jej przewodem trafiłem na prowincję nie tak dawnych Chin i z zachłanną ciekawością śledziłem brzemienne w dramaty dni z życia kilku rodzin,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dogodził mi ten „Krzyżościan” z siłą obucha, a przecież ocenia się go tutaj nie za dobrze i nawet nie za często. Nie jest ani promowany, ani dyskutowany, szukać by go raczej w tej zakurzonej części biblioteki, a szkoda, bo to kapitalnie skonstruowana i niezwykle sugestywna powieść. Ja ją wydobyłem z zapoznania tylko dlatego, że kiedyś widziałem film dzielący z nią tytuł, korzenie, kilka motywów i behawior kamery; po lekturze ekranizacją już bym tego nie nazwał, choć podobało mi się i jedno, i drugie. Film bardzo, książka bardziej. Z filmu pożyczyłem twarz Seana oraz obskurną i do obłędu duszną scenografię hotelowego pokoju. Nawet hotel w filmie z filipińskiego zrobił się tajlandzki, tak zaszaleli.
Historia jest wielowątkowa i bardzo ciekawie miksowana. Z pewnością nie jest to „zbiór opowiadań”. Wszystko się z sobą zazębia i łączy, z początku ledwie na felc, z biegiem licznika coraz konkretniej, niczym w mechanizmie zegara, zegara wielkiego jak barangay. Jest sporo przeskoków czasowych, kilka punktów skupienia, są sceny zastępujące wyjaśnienia, są dygresje nie dygresje, po parokroć słychać te same strzały – taki sposób pisania, jeśli tylko przy czytaniu się nie pogubię, a tu się nie pogubiłem ani raz, mam za jedną z najdoskonalszych literackich recept. Takie książki konsumuje się rozmyślnie nieśpiesznie, trwa się w nich, chce się po nich błąkać i snuć. Poszczególne fragmenty, większe, jak ten z Totoyem i przeganiającym go z murka strażnikiem, czy całkiem krótkie, jak wtedy, gdy Jojo uczy się nabijać i rozładowywać broń, wciąż od nowa potrafią mnie rozdelektować.
Wciąż od nowa, bo książka jeszcze nie odzyskała swojego miejsca na półce, a już sobie do nich wracam, wskakuję w zapamiętane stronice skwapliwiej niż Tytus do westernu.
Dogodził mi ten „Krzyżościan” z siłą obucha, a przecież ocenia się go tutaj nie za dobrze i nawet nie za często. Nie jest ani promowany, ani dyskutowany, szukać by go raczej w tej zakurzonej części biblioteki, a szkoda, bo to kapitalnie skonstruowana i niezwykle sugestywna powieść. Ja ją wydobyłem z zapoznania tylko dlatego, że kiedyś widziałem film dzielący z nią tytuł,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Samotność jest atramentem tej powieści, niezachwiana i zaborcza, choć może by i wcale jej nie było, gdyby nie wniknęła w życie bohaterów przez prześwit „wypadku przy pracy”. Ale jest, grunt okazał się być podatny. Pech? Sama zaś powieść mogłaby robić za kurs ostrzegawczy dla przyszłych samotników. Ale to nie miało zabrzmieć przygnębiająco, nie. Czyta się zachłannie, a mocnymi atutami tej książki są doskonale skrojone postacie i świetna konstrukcja narracji. Może odrobinę za dużo jest złotomyślicielstwa, ale... nie będę za to ujmował gwiazdki. W końcu autorka pochodzi z kraju, który kojarzy się z sentencjami obecnymi nawet w ciasteczkach. Następna książka Yiyun Li już zakupiona.
A tak zupełnie przy okazji to mam do Wydawcy jedną małą prośbę. Żeby w przyszłych wydaniach „Łaskawszego niż samotność” muskanie tafli wody ostrymi ogonami poruczył jakimś innym zwierzątkom, nie Bogu ducha winnym jeżykom.
Samotność jest atramentem tej powieści, niezachwiana i zaborcza, choć może by i wcale jej nie było, gdyby nie wniknęła w życie bohaterów przez prześwit „wypadku przy pracy”. Ale jest, grunt okazał się być podatny. Pech? Sama zaś powieść mogłaby robić za kurs ostrzegawczy dla przyszłych samotników. Ale to nie miało zabrzmieć przygnębiająco, nie. Czyta się zachłannie, a...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Kevin Barry opowiada bardzo nie wprost, a to jest przeprzefajne. Potrafiłby podwójną ciągłą wysłowić grysem pobocza. Opis sprzeczki między Maurice’em i Charliem w Judaszu Iskariocie, cały ten rozdział, po skończeniu lektury od razu przeczytałem sobie jeszcze raz, i pewnie jeszcze parę razy przeczytam, bo jest się czym delektować. Wyczekiwanie wyśrubowane jak w spaghetti westernie. Zawieszenie. Polerowanie kontuaru. A jakie to pyszne i jakie rzadkie, gdy urywki rozmowy nie robią za jej konspekt!
Albo ta kłótnia z Karimą, zero wyjaśnień, też perfekcyjny urywek.
Akceptacja bohaterów nie spłynęła na mnie z pierwszym zdaniem, ale nie mogła nie nastąpić. Wmusili mi ją drwistymi komentarzami, miksem spontaniczności i zblazowania, niewypunktowaną litanią rejterad i wyborów, poklatkowym przemijaniem i fasonem szumowin. A im dalej, tym bardziej.
Poczekalnia w Algeciras, Grań Złamanego Serca, majaczący na horyzoncie Tanger widziany z promu – wszystkimi tymi miejscami, jednym po drugim, stawała mi się moja domowa klatka. Wariatkowem z wesołą tacką. Czarną płachtą z figurkami. Barry posiadł jakąś tajemnicę, co z czego wyekstrahować, a co oddelegować w andaluzyjskie palmy bądź w irlandzkie krzaczory. Sforsował jakieś tajne drzwiczki do mojej wrażliwości, i to wbrew temu, co sam bym z góry zdefiniował. Bo na przykład zalewem wulgarności. Wolałbym tutaj „pomimo”, ale sam już nie wiem. Może inny byłem przed tą książką, a inny po niej.
Kevin Barry opowiada bardzo nie wprost, a to jest przeprzefajne. Potrafiłby podwójną ciągłą wysłowić grysem pobocza. Opis sprzeczki między Maurice’em i Charliem w Judaszu Iskariocie, cały ten rozdział, po skończeniu lektury od razu przeczytałem sobie jeszcze raz, i pewnie jeszcze parę razy przeczytam, bo jest się czym delektować. Wyczekiwanie wyśrubowane jak w spaghetti...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Iluminacja. Ósme wtajemniczenie. Odkrycie, że istnieje wcześniej ignorowany wymiar. Tak w skrócie mogę opisać to, co mnie spotkało. Spodziewałem się, że będzie GÓRNA PÓŁKA, ale nie, że aż tak brawurowo.
Uginam się pod ciężarem gwałtownej fascynacji.
Wiadomo, łatwiej napisać coś takiego po „Alicji...”, niż gdyby się było pierwszym, ale nie dla samego słów cięcia gięcia warto skoczyć na główkę w świat Żyjątka. Poeta bawi się słowem, ale inaczej niż Carroll i Tamci inni. Anglosas jest matematyczny, nasz – liryczny. Słowotwórstwo to kostium, ledwie pierwszy poziom, wpisowe do baśni. Najprzedewszyściej jest krok w GŁĄB. To tam przycupnął i tętni cały genialny, niepodrabialny Grochowiak.
Iluminacja. Ósme wtajemniczenie. Odkrycie, że istnieje wcześniej ignorowany wymiar. Tak w skrócie mogę opisać to, co mnie spotkało. Spodziewałem się, że będzie GÓRNA PÓŁKA, ale nie, że aż tak brawurowo.
Uginam się pod ciężarem gwałtownej fascynacji.
Wiadomo, łatwiej napisać coś takiego po „Alicji...”, niż gdyby się było pierwszym, ale nie dla samego słów cięcia gięcia...
Żeby złożyć niecodzienny hołd niespokojnej wyobraźni, Cezary Harasimowicz przemierzył okupowaną Warszawę z realizmem magicznym na ramieniu. Wyszła z tego opowieść jedyna w swoim rodzaju, wielopoziomowa, poprzeplatana, pełna migawek, domniemań i marzeń. Główny bohater sukcesywnie stwarza historię Iny, mocując się z trybami i uwypuklając gramatyką, ale przede wszystkim nie ukrywając, że fabułą manipuluje, że dostępne informacje „wrzuca w koszyk” imaginacji, że „da Bóg, przyjdzie czas na weryfikację faktów”. Kiedyś. Kiedyś ktoś przeczyta te zapiski. Kiedyś o koledze z tajnych kompletów będzie głośno. Kiedyś ta wojna się skończy. Kiedyś się dowiemy. A na razie szuka – miejsca dla domysłu, czasu dla fantazmatu, akcji dla poetyckiej ułudy. Gdzie mogli się poznać? W którą stronę się uda? Jak ta czy inna okoliczność wpłynie na bieg zdarzeń? Konspiracyjnie zmienia szczegóły, szarże, pseudonimy, adresy. Duchom bliskich pozwala się sprowadzać na ziemię.
Lekturę uwiarygodniają mistrzowsko skonstruowane postacie i dialogi. Alinka, Sokół, pani Gosia, ojciec Iny, handlara z Kercelaka – każde ma swój indywidualny styl (co w literaturze powinno być normą, a jest luksusem, o którym nie od rzeczy jest uprzedzić). Starannie wymierzone poczucie humoru nie gryzie się z niewesołymi realiami. Filmowo-rewiowe tło samo przez się wymusza zapatrzenie, poczucie muśnięcia legendą.
O tej książce mogę tylko dobrze.
Żeby złożyć niecodzienny hołd niespokojnej wyobraźni, Cezary Harasimowicz przemierzył okupowaną Warszawę z realizmem magicznym na ramieniu. Wyszła z tego opowieść jedyna w swoim rodzaju, wielopoziomowa, poprzeplatana, pełna migawek, domniemań i marzeń. Główny bohater sukcesywnie stwarza historię Iny, mocując się z trybami i uwypuklając gramatyką, ale przede wszystkim nie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to