-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1179
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać421
Biblioteczka
2014-08-12
2014-02-19
2014-10-03
2014-05-08
2014-05-05
2014-05-04
2014-10-14
DZIEWCZYNKA W CZERWONYM PŁASZCZYKU
Kiedy po raz pierwszy widzimy dziewczynkę w czerwonym, luźnym płaszczyku z kapturem, nie wiemy dokąd zmierza. Nie wiemy także kim jest, ani skąd wzięła się sama, na skraju takiego przedziwnego, ciemnego lasu. Jednak już pierwsze kadry komiksu Sebastiana Skrobola przyciągają tajemniczą mocą i zapraszają do środka. Mimo, że już na samym początku dziewczynka rani się do krwi, której kolor w niesamowity sposób wyróżnia się na tle zieleni, „Quiet Litte Melody. A simple fairytale” nie pozostawia nam wyboru – musimy zajrzeć głębiej, by już po chwili znaleźć się w magicznym, niebezpiecznym lesie.
"Za oknem szepczą wiry i drzwiami wiatr pomiata
Zły duszek ciągle w sercu budzi strach
Ze strachu drżysz jak listek i włazisz mi do ucha
Ze strachu trzęsą się płomyki świec
Gdy coś za oknem błyśnie, oczęta zmruż i słuchaj
Opowiem ci przedziwną taką rzecz…"*
Dziewczynka przemierza las. Jej historii nie można streścić, ani nawet opowiedzieć. Historię tego dziecka trzeba po prostu zobaczyć. W komiksie Skrobola nie znajdziemy bowiem typowych dla tej formy przekazu dymków z dialogami bohaterów. Nie znajdziemy krótkiej formy narracyjnej, a onomatopeiczne wyrazy występują tu badajże kilka razy. Ten komiks jest jednak zaczarowany i trudno się od niego oderwać. Niema historia wciąga nas bez reszty, a warstwa intertekstualna tylko podnosi jej walory. Stara wiedźma z bajki o Jasiu i Małgosi? – obecna; starucha, wykradająca młodość z opowieści o Roszpunce? – obecna; tajemniczy kot znany nam z Alicji w Krainie Czarów? – obecny; do tego magiczny kwiat, nawiązanie do mitologicznych syren, czerwonego kapturka, tematyki wilkołaków – również obecne.
Jeśli komiks został zubożony o tekst, to rysunki powinny grać rolę już nie tylko – co oczywiste – nadrzędną, ale również nie do przecenienia. I tak dzieje się w „Quiet Litte Melody”, bo Sebastian Skrobol stworzył przepiękne, fantastyczne plansze, które od razu umiejscawiają opowiadaną historię na pograniczu świata magicznego i realnego. Dopracowana kreska sprawia momentami wrażenie niedbałej, co jednak dość szybko daje się rozpoznać właśnie jako wrażenie. Niesamowitą rolę odgrywa tutaj kolorystyka, która – choć minimalistyczna – bardzo mocno oddziałuje na wyobraźnię. Historia została podzielona na cztery rozdziały, jednak tak naprawdę to barwy grają tutaj rolę ram czasowych. I tak, wyróżnilibyśmy trzy kolorowe zegary. Zieleń wpadająca w seledyn to czas teraźniejszy, a więc wszystko, co przeżywa dziewczynka w czerwonym płaszczyku tu i teraz; czas czerwieni to kiedyś – wspomnienia chłopca, którego historia nierozerwalnie zwiąże się z historią głównej bohaterki; intensywna, niebieska barwa zakrawająca o turkus to natomiast wczoraj – wyjaśnienie dlaczego dziewczynka znalazła się w groźnym, zaczarowanym lesie. Oczywiście wszystkie trzy czasy doprawione są bielą i czernią, bez których wyodrębnienie tamtych kolorów byłoby niemal niemożliwe, a także brązem – te barwy są jednak zepchnięte na drugi plan, prawie niewidoczne. Co ważne, w czasie zieleni, czasie teraźniejszym, jedynie kolor czerwony ma wstęp do opowiadanej historii. Zarówno płaszczyk bohaterki, jak i krew wprowadzają kontrast, który tym bardziej skupia się na krwi, że płaszczyk dziewczynki, to stłumiona, przybrudzona czerwień doskonale wtapiająca się w rysunki.
Jak natomiast poradził sobie autor z fragmentami, gdzie choćby minimalny dialog między bohaterami był niezbędny? Utworzył dymki nie z tekstem, a z rysunkami. Zdarza się to jedynie w momentach bezapelacyjnie wymagających jakichś słów, jest więc tych dymków minimalna ilość, jednak słowa wyraził Skrobol kreską. Czytelnik – a raczej obserwator, widz – zyskuje dzięki temu dostęp do relacji między bohaterami, dociera do ich rozmów i wyjaśnień; rysownik zaś unika nieporozumień na linii autor – odbiorca. Dopowiada także to, bez czego cała historia byłaby niespójna.
Baśń opowiedziana nam przez Sebastiana Skrobola jest tajemnicza, magiczna, ale i straszna. Niełatwo oderwać od niej wzrok, a jej cisza tylko przybija stempel na grozie i fantastyczności, jaką udało się stworzyć autorowi. Nie jest to tym samym bajka dla młodszych pociech, bo rysunki niekiedy przypominające czołówkę pierwszego sezonu „American Horror Story”, kościotrup chłopca i miecz ociekający krwią mogą zapewnić maluchowi bezsenną noc pełną strachów i potworów z szafy. Natomiast w grupie, na którą składają się starsze dzieciaki, młodzież i dorośli nie sposób wyróżnić żadnej grupy docelowej. Ta historia może trafić do każdego – jest w takim samym stopniu niepokojąca, co piękna. Nie jest również długa, co w połączeniu z brakiem tekstu daje nam kilkanaście minut na zapoznanie się z jej treścią.
„Quiet Litte Melody” to naprawdę magiczny komiks, który pozostawia niedosyt i zaostrza apetyt na kolejne części, kolejne bajki, czy to na dobranoc, czy na dzień dobry. Tym bardziej, że symboli, alegorii, mitów i dziecięcych opowieści jest przecież tyle, że Sebastian Skrobol bez problemu znajdzie następne analogie i powiązania do wykorzystania. Pozostaje mieć nadzieję i czekać, przeglądając po raz kolejny rysunkowy, fantastyczny świat, w którym dziewczynka w czerwonym płaszczyku przemierza kolczasty, niebezpieczny las, kojarzący się z tym wyhodowanym przez złą królową ze „Śpiącej królewny”. Pozostaje być grzecznym i czekać na kolejną bajkę.
"Spokojna i bezpieczna, odganiaj senną marę
Nie słuchaj o czym szemrze wścibski kurz
A jak nie będziesz grzeczna, to wezmę i za karę
Nie powiem ci nic więcej – no i już..."
* Cytaty pochodzą z piosenki „Many” zespołu Pokolenie
DZIEWCZYNKA W CZERWONYM PŁASZCZYKU
Kiedy po raz pierwszy widzimy dziewczynkę w czerwonym, luźnym płaszczyku z kapturem, nie wiemy dokąd zmierza. Nie wiemy także kim jest, ani skąd wzięła się sama, na skraju takiego przedziwnego, ciemnego lasu. Jednak już pierwsze kadry komiksu Sebastiana Skrobola przyciągają tajemniczą mocą i zapraszają do środka. Mimo, że już na samym...
2014-12-24
2014-12-15
2014-11-22
O DWOJGU TAKICH, CO ZMIENILI SEKS
Mamy XXI wiek i niektórzy z nas nadal wstydzą się głośno mówić o seksie. Ten aspekt naszego życia, który jest przecież jego początkiem, sprawia, że niejednokrotnie na naszych twarzach wykwita rumieniec zakłopotania czy wstydu. Nieczęsto mówimy o nim głośno – nawet u lekarza. Potrafimy jednak się przełamać i kiedy trzeba zwrócić się o poradę do seksuologa; w towarzystwie rozmawiamy na temat łóżkowych ekscesów, a orgazm nie jest słowem, na dźwięk którego nisko spuszczamy wzrok. Nie zawsze jednak tak było, a jeżeli obecnie potrafimy nadal być wstydliwi, to początek lat 60. dziś wydawałby się nam obcą planetą. Książka Thomasa Maiera opowiada właśnie o losach dwóch osób, które w tamtych latach zmieniły oblicze światowego seksu, prawdopodobnie także to dzisiejsze.
William Masters i Virginia Johnson zaczynali, można powiedzieć, od zera. Jedyną pracą jaka ówcześnie powstała na temat seksu, były badania Alfreda Kinseya, który zebrał osiemnaście tysięcy postaw i zachowań człowieka, korzystając przy tym z kwestionariusza opartego na zasadach Gallupa. Bill i Virginia byli jednak wyjątkowi, a co za tym idzie, wyjątkowa była także ich praca. Badania, które przez tyle lat przeprowadzali, były przy tym pionierskie na skalę światową. On wniósł do wspólnej pracy doświadczenie jako ginekolog-położnik, a także wiedzę medyczną nabytą przez lata nauki; ona dołożyła od siebie coś, co na początku mogło być niedoceniane, jednak szybko okazało się równie nieodzowne, co wykształcenie i prestiż Mastersa – podejście do ludzi, uczuciowość i znajomość kobiecego ciała. Stworzyli idealny duet, który zaowocował nie tylko rewolucją seksualną i w latach późniejszych wysypem lekarzy „specjalizujących się” w tej dziedzinie, ale także – co od początku wydawało się nieuniknione – małżeństwem tych dwojga.
Książka Maiera rozpoczyna się od dzieciństwa Billa, natomiast historię Ginii (jak mówili o niej znajomi) rozpoczyna opis jej pierwszego razu z ówczesnym chłopakiem. Czytamy więc o niełatwym dojrzewaniu Mastersa, którego trudne relacje z ojcem dobrze zostały oddane w serialu produkcji SHOWTIME, który powstał na podstawie książki. Czytamy o nieudanym małżeństwie Virginii, która przed pracą u Billa zarabiała na chleb jako piosenkarka. Słowem – wszystkie momenty ich życia, a także decyzje, które w sposób świadomy bądź nie, mogły w jakikolwiek sposób zdecydować o obranej przez dwójkę badaczy ścieżce, zostały przedstawione w książce "Masters of sex". Autor w rewelacyjny sposób nakreślił sylwetki kobiety i mężczyzny, którzy przecież nie zawsze się ze sobą zgadzali, ale razem osiągnęli coś, czego ludzkość nigdy im nie zapomni. I choć ich zasługi nie podlegają dziś żadnej dyskusji, a początkowe rozdziały ich biografii wypełniają czytelnika sympatią do jej bohaterów, to z czasem widzimy w nich mnóstwo wad i zgrzytów. Poczynając od chłodu i dystansu Billa, przez stawianie życia zawodowego na pierwszym miejscu przez obojga, a na obwinianiu wszystkich dookoła o cale zło przez Virginię, kończąc.
Podczas lektury przechodzimy przez całe spektrum emocji, jakie żywimy do pary badaczy, a także do każdego z nich z osobna. Podziw miesza się tu z niezrozumieniem, a sympatia niekiedy z odrazą. O ile bowiem ich życie zawodowe do tej pory zasługuje na oklaski, o tyle prywatne, a zwłaszcza rodzinne, określić można mianem klęski i ranienia niemal wszystkich wokół. Być może nie powinien zatem dziwić fakt, że Bill i Ginii w końcu postanowili zalegalizować swój przedziwny, pełen napięć i oskarżeń związek. Z czasem jednak okazało się, że para, która miała uczyć ludzi seksu, a małżeństwom pomagać w problemach sypialnianych, sama jest ze sobą ze względów praktycznych. Ona – ponieważ bała się, że bez Billa, nie mając dyplomu ani żadnego wykształcenia, nic nie osiągnie, a co za tym idzie nie zarobi (a życie w luksusie wybitnie przypadło jej do gustu); on – ponieważ ciągle żył w strachu, że kiedy Virginia wyjdzie za mąż za kogoś innego, nie będzie miała czasu na życie zawodowe.
Pieniądze, prestiż i luksus nie były jednak od razu udziałem Mastersa i Johnson. Początki ich badań wiązały się ze społecznym ostracyzmem, który odbijał się także na życiu ich dzieci. Kobieta zajmująca się seksem, kojarzyła się wtedy jedynie z prostytucją. Ginii w ogóle miała trudniej ze względu na status rozwódki i brak dyplomu; można powiedzieć, że dla świata medycyny i nauki była dziewczyna znikąd. Bill natomiast cieszył się nie tylko szacunkiem, ale także wizerunkiem ustatkowanego mężczyzny - ojca dwójki dzieci i, zarabiającego na wszystkie potrzeby żony, męża. Jednak on ryzykował utratę tego wszystkiego; ona mogła jedynie zyskać.
Ich badania były kontrowersyjne nie tylko ze względu na główny temat, który podejmowały, ale także przez sposoby, jakie wybierali. Zbierając materiały do pierwszej książki "Współżycie seksualne człowieka", Bill i Virginia byli świadkami kilkunasty tysięcy orgazmów. Obserwowali przez szybę, w specjalnym pokoju, zarówno masturbujących się mężczyzn i kobiety, jak i pary uprawiające seks. Kolejnym, oczywistym krokiem wydawało się zatem badanie i w efekcie leczenie dysfunkcji seksualnych, takich jak impotencja czy pochwica. Z początku wydawało się, że świat nie jest gotowy na takie badania i ich publikację - na otwarte rozmowy o seksie. William Masters był jednak znanym i poważanym ginekologiem, odbierał porody wielu ważnych urzędników; Johnson natomiast miała dar zjednywania, również tych zamożnych i wysoko postawionych członków społeczeństwa. Z czasem zebrali wokół siebie grupę ludzi, którzy wspierali ich zarówno finansami, jak i poważanym nazwiskiem. Do ciekawszych sponsorów i znajomych pary należał między innymi jeden z większych ówczesnych producentów perfum (razem badali zależność między współżyciem a zapachami), a także Hugh Hefner, założyciel Playboya.
"Masters o sex" to wyjątkowa biografia. Nie dość, że opisuje życie jednej z ciekawszych i bardziej kontrowersyjnych par Ameryki tamtych lat, to również mówi o temacie, który dotyczy każdego z nas. Ich badaniom nie sposób odmówić rangi i znaczenia. Thomas Maier natomiast przedstawia czytelnikowi także ich życie prywatne, do tego w sposób arcyciekawy i niezwykle zajmujący. Sprawia to, że "Masters of sex" czyta się jak najlepsza beletrystykę. Książka wzbogacona została o polski wstęp Zbigniewa Lwa-Starowicza, a młodziutkiemu wydawnictwu Czwarta Strona pogratulować należy dodatkowo pięknego, rzetelnego wydania. Oprawa jest twarda, a format książki większy, jednak nadal wygodny i poręczny; czcionka i szerokie marginesy są natomiast przyjazne dla oczu. Dodatkową zasługą Thomasa Maiera jest podział książki na idealnej długości rozdziały. Autor przeprowadził mnóstwo rozmów nie tylko z Virginią Johnson, która zmarła w 2013 roku, ale także z żyjącymi jeszcze przyjaciółmi i członkami rodziny pary, która zrewolucjonizowała seks. Maier wykorzystał w swojej pracy również niepublikowany dotąd dziennik Billa Mastersa, który ten zaczął spisywać w starszym wieku.
Jedyną rysą, na świetnej książce, której lektura jest zarówno nauką, jak i rozrywką, są drobne błędy w druku polegające na częstym powtarzaniu się obok siebie niektórych słów. Jednak, jak wspomniałam wcześniej, jest to młode, debiutujące dopiero na rynku wydawnictwo, dlatego takie błędy nie są niczym, co książkę by dyskwalifikowało. Tym bardziej, że czas przy niej spędzony to kilka godzin, które przeniosą nas w niemal egzotyczne, pełne rasizmu, uprzedzeń i tabu lata 60. - lata które warto odwiedzić chociażby za sprawą książki Thomasa Maiera. Masters of sex to lektura obowiązkowa dla każdego, kogo kiedykolwiek interesowała praca duetu Masters i Johnson, kto interesuje się nauką o seksie, i dla każdego, kto po prostu lubi siąść z dobrą książką i zatopić się w świecie w niej opisanym.
Od 1985 roku przez Towarzystwo na rzecz Terapii i Badań Seksualnych przyznawana jest co roku nagroda nazwana imieniem Mastersa i Johnson. Oni sami natomiast byli pierwszymi jej laureatami. Nie ustrzegli się oczywiście od błędów, takich jak początkowa wiara w to, że homoseksualizm można wyleczyć. Dopiero później, w roku 1973 został on skreślony z listy chorób psychicznych, a myślenie na ten temat Billa Mastersa zostało zachwiane. W artykule na ich temat, magazyn Times wysnuł ciekawą hipotezę, która pomogła parze badaczy na jeszcze wyższe podniesienie rangi swoich badań: „Seks w małżeństwie, pisano, to niezbędny balsam dla niespokojnej duszy narodu”. Bill był bardziej prostolinijny, stwierdzając: „Najlepszą formą edukacji seksualnej – powiedział Masters – jest tatuś, który podchodzi do mamusi w kuchni i klepie ją po tyłku ku jej wyraźnej uciesze. Dzieci patrzą na to i myślą, że to fajne.”
"Masters of sex" to książka, którą polecałabym chyba każdemu pełnoletniemu człowiekowi. Jest to nie tylko biografia, ale także niezwykły zbiór bardziej i mniej znanych osób Ameryki lat 60. Osoby z kręgu Billa i Ginii, również te, które nie zapisały się na kartach medycyny czy historii, to w większości ciekawe charaktery, ale też niejednokrotnie postaci tragiczne. Warto sięgnąć po książkę Thomasa Maiera, ponieważ to, co dziś wiemy o seksie, jak również to, że w ogóle możemy o nim tak otwarcie pisać, jest niewątpliwie w dużej mierze ich zasługą.
O DWOJGU TAKICH, CO ZMIENILI SEKS
Mamy XXI wiek i niektórzy z nas nadal wstydzą się głośno mówić o seksie. Ten aspekt naszego życia, który jest przecież jego początkiem, sprawia, że niejednokrotnie na naszych twarzach wykwita rumieniec zakłopotania czy wstydu. Nieczęsto mówimy o nim głośno – nawet u lekarza. Potrafimy jednak się przełamać i kiedy trzeba zwrócić się o...
2014-12-01
2014-11-27
2014-11-25
2014-11-16
2014-11-14
2014-11-10
2014-11-02
2014-10-18
2014-10-18
2014-10-12
SAMCRO POSZŁO Z DYMKIEM
Kiedy córka Tiga z Sons of Anarchy została brutalnie zamordowana w związku z porachunkami gangów, zdruzgotany ojciec nigdy sobie tego nie wybaczył. Dlatego kiedy pewnego dnia, do SAMCRO przybywa wystraszona nie na żarty córka jego dawnego przyjaciela, Kozika, Tig zrobi wszystko, aby uchronić dziewczynę przed tarapatami, w jakie się wplątała. Nawet jeśli cały klub będzie musiał narazić się na niebezpieczeństwo.
Pierwsze kadry komiksu przedstawiają nam jednak historię samej Kendry Kozik, która odkrywszy coś, czego nie powinna, zmuszona jest do ucieczki. Dziewczyna musi dostać się do oddziału Synów Anarchii w Tacomie, jednak do tego potrzebna jej będzie eskorta Jaxa i jego przyjaciół. Tig, mając dług wdzięczności u zmarłego przyjaciela, nie waha się obiecać dziewczynie, że dostarczą ją na miejsce w jednym kawałku, cokolwiek by się nie działo. SAMCRO nie wiedzą jednak, że tym samym wplączą się w porachunki, od których woleliby się trzymać jak najdalej.
Scenariusz Christophera Goldena opiera się w dużej mierze na retrospekcjach i czyichś opowieściach, które również znalazły swoje miejsce w komiksie. Akcja nie biegnie więc chronologicznie, a czytelnik niejednokrotnie będzie musiał cofnąć się w czasie, by zrozumieć postępowanie bohaterów. Ci z kolei – co niezwykle ważne dla fanów serialu – w kwestii charakterów oddani są niemal bezbłędnie. W postaci Tiga postawiono na uwypuklenie przede wszystkim cech awanturnika, który nie przepuści żadnej rozróbie, ale także potrafi okazać serce, kiedy jego przyjaciele znajdują się w potrzebie. Clay jawi nam się jako ten, kim faktycznie jest – podstępnym łajdakiem, który poświęci każdego, aby zyskać to, na czym aktualnie mu zależy. Pojawiająca się jedynie w kilku momentach Gemma również epatuje tym, co dla niej charakterystyczne – odwagą graniczącą wręcz z buńczucznością i zadziornością, a także bezgraniczną niemal miłością do rodziny i przyjaciół, która często staje się niebezpieczna dla otoczenia. Tak naprawdę większość bohaterów znanych nam z serialu, to postaci drugoplanowe, pojawiające się jako tło i uwiarygodnienie komiksu. W "Sons of Anarchy. Synowie Anarchii" główną rolę gra Tig, Kendra, Clay, a w retrospekcjach także Kozik, i oczywiście cała rzesza wrogów, którzy czyhają na najmniejszy błąd SAMCRO.
Trzeba przyznać, że rysunki Damiana Couceiro bardzo dobrze oddają klimat serialu. W dodatku są szczegółowe, ale tylko tam, gdzie te szczegóły są czegoś warte. Czytelnik komiksu wie dzięki temu, na czym się skupiać i co może być ważne w kolejnych kadrach czy na następnej planszy. Twarze niektórych postaci udały się Couceiro fantastycznie, jest jednak również kilka takich, przy których czegoś zabrakło. Jax będzie więc wyglądał na dużo starszego, a Tara to najmniej podobna do siebie postać. Większość bohaterów to jednak rewelacyjnie oddane rysy, blizny i zmarszczki. Dużą rolę gra tutaj także kolorystyka, która przez cały komiks jest przytłumiona i stonowana. Pomarańczowa poświata – tak specyficzna dla serialu – w komiksie tylko czasami ustępuję miejsca szaro-niebieskiej. Barwy doskonale oddają pory dnia, dzięki czemu czytelnik od razu wie, kiedy ma do czynienia z zachodem, a kiedy ze wschodem słońca. Oddanie sztucznego światła, i gra nim, jest z kolei niezwykle ważna ze względu na motocykle, które często pojawiają się w komiksie na tle nocy. Kreska Couceiro jest miękka, co widać w szczególności przy oddawaniu układania się materiału na poszczególnych bohaterach, a także wyrazista za sprawą mocnego konturowania. W "Sons of Anarchy. Synowie Anarchii" nie zawodzi także dynamika postaci.
Świetnym pomysłem było to, aby akcja komiksu nie rozgrywała się przed wydarzeniami z serialu lub była jego odrębną wariacją, ale właśnie żeby biegła równolegle, ukazując wątki, które – można powiedzieć – nie zmieściły się w serialu. Tym sposobem zostaje zachowane wszystko, co do końca czwartego sezonu wydarzyło się wśród członków SAMCRO, ich przyjaciół i rodziny. Jednocześnie otrzymujemy historię, która dzieje się czasowo zgodnie z sezonem piątym i stanowi poniekąd jego uzupełnienie, a w dodatku opiera się na wydarzeniach, których byliśmy świadkami, oglądając serial. Co więcej, retrospekcje i krótkie uzupełnienia narracyjne sprawiają, że do komiksu mogą przysiąść również ci, którzy nie oglądali serialu. Najważniejsze postaci są bowiem opisane razem z zależnościami pomiędzy innymi członkami klubu. Taki czytelnik – nie obeznany z produkcją Kurta Suttera – straci nie tyle na fabule, co na zrozumieniu emocji, jakie rządzić będą bohaterami.
Kilka słów należy również poświęcić Wydawnictwu Sine Qua Non, które w sposób niezwykle drobiazgowy zadbało o wydanie komiksu. Twarda oprawa w pomarańczowej kolorystyce jednoznacznie kojarzącą się Charming nie tylko cieszy oko, ale także zapowiada, z jaką historią będziemy mieć do czynienia. U dołu oprawy, widzimy troje Synów Anarchii na motocyklach, z Jaxem na przedzie. Nad nimi natomiast wyraziście góruje Tig, co od razu daje nam do zrozumienia, kto będzie głównym bohaterem komiksu. Za nim natomiast w iście epickim stylu, niczym złe wspomnienie, unosi się profil Claya – dużo mniej wyraźny, a jednak unoszący się wciąż nad SAMCRO. Jednak nie tylko okładka zasługuje na słowa uznania. "Sons of Anarchy. Synowie Anarchii" to wydanie pod każdym względem rewelacyjne – błyszczący kredowy papier, dbałość o każdy szczegół, utrzymanie komiksu od pierwszej do ostatniej strony w odpowiedniej stylistyce i umieszczona na końcu fantastyczna galeria okładek to, w połączeniu z naprawdę wciągającą historią, wystarczające powody, aby po "Sons of Anarchy. Synowie Anarchii" sięgnąć, i z niecierpliwością czekać na kolejne części.
SAMCRO POSZŁO Z DYMKIEM
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKiedy córka Tiga z Sons of Anarchy została brutalnie zamordowana w związku z porachunkami gangów, zdruzgotany ojciec nigdy sobie tego nie wybaczył. Dlatego kiedy pewnego dnia, do SAMCRO przybywa wystraszona nie na żarty córka jego dawnego przyjaciela, Kozika, Tig zrobi wszystko, aby uchronić dziewczynę przed tarapatami, w jakie się wplątała. Nawet...