-
ArtykułyMama poleca: najlepsze książki dla najmłodszych czytelnikówEwa Cieślik19
-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński5
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1184
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać433
Biblioteczka
2016-07-04
2016-01-22
Niedawno skończyłam tę książkę (kilka godzin temu) i nie jestem w stanie sklecić zdania na jej temat...
Jeśli mam być szczera to nie oczekiwałam żadnych rewelacji kiedy ją zobaczyłam ale opis mnie zainteresował. Dawno nie czytałam typowych książek o miłości i po prostu chciałam się oderwać na chwilę od życia... Co prawda można by powiedzieć, że jest to zwykłe romansidło jakich wiele ale nie. Ta książka była dla mnie czymś więcej.
Gdzieś w tle, może nawet na drugim planie zostaje poruszony wątek dzisiejszego "podziału" między ludźmi. Osobiście uważam, że ta powieść dobrze to odzwierciedliła. Jest tu pokazany podział nie tylko na tych bogatych i biednych ale i na tych "białych i kolorowych" (bez obrazy dla kogokolwiek). Jak to się często zdarza w prawdziwym życiu są takie miejsca w których panuje powszechny brak tolerancji dla osób różnych stanem bądź też kolorem skóry. Tu jest to wszystko nakreślone i przewija się gdzieś przez te myśli i słowa a także czyny głównych bohaterów (Brittany i Alexa) ale nie stanowi głównego tematu. No bo w końcu czy można by wtedy nazwać tę książkę "powieścią o miłości"? Wątpię...
Brittany i Alex to dwoje ludzi pochodzących praktycznie z dwóch różnych światów. Ona - piękna, bogata, z dobrej rodziny, popularna, idealna (ale czy na pewno?). On - przystojny (ale raczej w stylu "badboya"), biedny, z ubogiej rodziny, jest odpowiedzialny za wszystko w domu pomimo młodego wieku, niezbyt popularny ale nie ma osoby, która by o nim nie słyszała ze względu na złą opinię, jest członkiem gangu, zdecydowanie pokazuje wiele wad (ale czy rzeczywiście taki jest?)... Mogłoby się wydawać, że dla tej dwójki nie ma żadnej przeszłości i rzeczywiście przez całą książkę zastanawiamy się: "czy oni będą w końcu razem?". Początkowo utrzymują, że nic do siebie nie czują ale jak wiadomo miłość nie wybiera. Miał to być zwykły projekt na chemię ale pomiędzy nimi rodzi się delikatne i zupełnie dla nich nowe uczucie. Czy dadzą mu szansę, aby się rozwinęło? Czy też zdławią je w zarodku i będą nadal żyć swoim życiem? Cóż, bezspoilerowo mogę powiedzieć, że dowiemy się tego czytając ten tom.
Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych (o ile nie najlepsza) książek opowiadających o miłości. I to nie o zwykłym, sielankowym uczuciu. Lecz o czymś, co od początku jest skazane na katastrofę. No bo jak być razem skoro wszyscy, wszędzie są temu przeciwni? Uda się? Nie uda? Cóż... jedna odpowiedź: PRZECZYTAJ A SIĘ DOWIESZ.
Mogłabym napisać o wiele więcej ale tylko podsumuję ponieważ mam bardzo duży natłok myśli w głowie. Tak więc:
-kiedy sięgałam po tę książkę nie oczekiwałam od niej zbyt wiele, właściwie to zaczęłam ją czytać tylko z braku innych, które chciałabym przeczytać. A mimo to, skończyłam ją z głupkowatym uśmieszkiem, łzami w kącikach oczu i wielkim efektem "ŁAŁ"
-chłopak z okładki jest moim idealnym odzwierciedlaniem Alexa (to tak z innej beczki)
-czytając książkę było wiele momentów, w których myślałam: "SERIO?". Autorka potrafiła wywołać napięcie, które towarzyszyło nam przez olejne strony i nie opadało pomimo rozciągających się wydarzeń.
-dawno nie czytałam TAK DOBREJ książki o miłości. Nie ważne, czy o trudnej czy "łatwej". Po prostu...
No więc moja ocena 10/10 ale spokojnie mogłabym dać 11, jeśli nie 12 :) Mogę polecić każdemu, kto szuka w miarę lekkiej historii o życiu i wyborach a także nie do końca różowej rzeczywistości. Ba, mogę polecić ją każdemu, kto lubi romanse i tego typu historie :)
Niedawno skończyłam tę książkę (kilka godzin temu) i nie jestem w stanie sklecić zdania na jej temat...
Jeśli mam być szczera to nie oczekiwałam żadnych rewelacji kiedy ją zobaczyłam ale opis mnie zainteresował. Dawno nie czytałam typowych książek o miłości i po prostu chciałam się oderwać na chwilę od życia... Co prawda można by powiedzieć, że jest to zwykłe romansidło...
2016-12-28
2016-10-06
2016-10-20
2016-12-11
Zauważyłam, że ostatnio wymagam coraz więcej od tego typu książek i strasznie ciężko jest mnie zadowolić. Jednak jeśli chodzi o panią Sorensen, to niewątpliwie zachwyciła mnie swoją historią o Callie i Kayden'ie. Poprzez dwa tomy ich historii, które dane i było poznać, zdążyłam zakochać się w jej piórze i stwierdzić, że przeczytam każdą kolejną książkę, którą napisze. Tak więc można się spodziewać, że miałam wielkie oczekiwania odnośnie "Przeznaczenia Violet i Luke'a". Nie do końca się udało, nie mniej jednak, jak zwykle jestem bardzo zadowolona.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się tak bardzo wyprana z emocji, jak po zakończeniu lektury tej książki. I mówię to w pozytywnym sensie. Pozostawiła mnie ona w stanie całkowitego odrętwienia tą historią. Podczas jej czytania przeżywałam różne emocje; od początkowego znudzenia, poprzez zdezorientowanie i złość, do totalnego zachwytu i łez. Owszem, zdarzają się tego typu powieści, jednak rzadko której udaje się spełnić moje oczekiwania. Ten wybór był jednak strzałem w dziesiątkę.
"Przeznaczenie Violet i Luke'a", to trzeci tom serii The Coincidence, który po części opowiada historię innych bohaterów, jednak jeśli chce się dobrze w nim odnaleźć - przydałoby się znać "Przypadki..." oraz "Ocalenie Callie i Kaydena", ponieważ nawiązuje on również do historii wcześniej wspomnianej dwójki. Violet i Luke są ich współlokatorami, i tak - mamy tutaj schemat, gdzie bohaterowie muszą się znać, bla, bla. Ale to w niczym nie przeszkadza. Ci, którzy czytali pierwsze dwa tomy, wiedzą, że relacje pomiędzy tą czwórką ciężko byłoby nazwać nawet przyjaźnią. Początkowo może być ciężko wbić się w tą historię, ponieważ wstęp jest nieco chaotyczny, jednak gwarantuję Wam, że o ile pierwsze kilka rozdziałów może być ciężkie, tak później idzie się z górki, a na koniec wszystko spada na czytelnika jak grom z jasnego nieba.
Historia przedstawiona w tym tomie jest równie emocjonująca jak w reszcie. Potrafi złapać za serce i sprawić, że popłyną łzy (a przynajmniej tak było w moim przypadku), a także rozweselić. Nie ma tutaj głupich trójkątów miłosnych. Nie ma żadnych Mary Sue czy Gary Stuu. Nie ma idealnych bohaterów z idealnym życiem, ani błahych problemów. Jeśli szukacie czegoś lekkiego do odmóżdżenia, radzę zajrzeć gdzieś indziej, ponieważ ta książka zajmie Wasze myśli na długie godziny i być może kolejne dni. Nie da się przestać o niej myśleć. Nie da się wyrwać z jej świata. Kiedy już po nią sięgniesz, nie uda ci się pozostać obojętnym.
Bohaterowie wykreowani przez autorkę nie są idealni. I mówię tutaj zarówno o względzie stylistycznym, gdzie były pewne niedociągnięcia, jak i o tym takim osobowym. Z tego, co zdążyłam zaobserwować, żadna z postaci pani Jessici nie ma, lub też nie miała lekko. Żadne z nich nie może poszczycić się idealnym życiem w idealnym gronie rodziny i przyjaciół. Są zwyczajni. No może w niektórych momentach nieco przesadzeni. Ale jednak nadal można wczuć się w ich sytuację, wyobrazić sobie, że takie rzeczy się zdarzają. Że na świecie są ludzie, którzy mają równie ciężko. I za to właśnie cenię sobie książki tej pani. To nie są płytkie romanse. Jako jedne z nielicznych posiadają tak prosty język, który tak idealnie trafia do osób w moim wieku - czyli tych, którzy wciąż mają naście lat. Ale nie mówię tutaj o tym, że jest to powieść tylko dla nastolatków. Mogą ją czytać osoby dorosłe, na co dowodem jest choćby moja ciotka, która gardzi młodzieżówkami i romansami, a po przeczytaniu "Przypadków Callie i Kayden'a", stwierdziła "nie była taka zła i be sensu, jak się na to zapowiadało". Da się? Da się!
Podsumowując:
Książka nie była idealna, miała swoje błędy i niedociągnięcia, jednak teraz, pisząc to, nie widzę żadnej przeszkody przed tym, by ją pochwalić i polecić. Styl autorki nie zmienił się od czasu dwóch poprzednich części, a jeśli już, to raczej na lepsze, niżeli na gorsze. Wciąż zadowala on swoją prostotą i przesłaniem. Lekkością pióra i tym, że potrafi skłonić do myślenia bardziej, niż nie jedna z tych "wartościowych" książek. Historia po raz kolejny nie jest banalna. Bohaterowie, których tutaj mamy są zwykłymi ludźmi, nastolatkami, takimi jak większość nastolatków. Tyle tylko, że ich życie nie było tak łaskawe, by mogli powiedzieć, że ich największym problemem są oceny w szkole i to, co pomyślą sobie znajomi.
Powodem, dla którego nie dałam lepszej oceny tej historii jest to, że na początku było mi ciężko się w nią wciągnąć. Być może jest to wina książki, a być może chodzi tutaj o to, że minęło dość sporo czasu (prawie, że rok) odkąd czytałam poprzednie części i wiele rzeczy zostało przeze mnie zapomniane. Nie wiem, nie wnikam.
Tak więc, moim zdaniem ta powieść... Ogólnie wszystkie książki tej autorki - zasługują na większe uznanie i rozgłos. Szkoda patrzeć, kiedy w dzisiejszych czasach promuje się tylko te książki, które na pewno przyniosą zysk, nie wnosząc nic pożytecznego do życia czytelników - zamiast tych, które mogłyby nauczyć ich niejednego i być może pomóc w przyszłości poradzić sobie z podobną sytuacją. Gorąco polecam każdemu, kto szuka czegoś więcej niż głupiutkiego, schematycznego romansu. Rollercoaster emocji gwarantowany.
Zauważyłam, że ostatnio wymagam coraz więcej od tego typu książek i strasznie ciężko jest mnie zadowolić. Jednak jeśli chodzi o panią Sorensen, to niewątpliwie zachwyciła mnie swoją historią o Callie i Kayden'ie. Poprzez dwa tomy ich historii, które dane i było poznać, zdążyłam zakochać się w jej piórze i stwierdzić, że przeczytam każdą kolejną książkę, którą napisze. Tak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-12-08
Po przeczytaniu kolejnej książki tej autorki mogę śmiało stwierdzić, że nasza "znajomość" zaczyna powoli zakrawać na jakieś nieporozumienie. Naprawdę.
Nie rozumiem skąd się wziął ten cały szum na książki pani Hoover, a tym bardziej, dlaczego to właśnie jej przypisano (oficjalnie-nieoficjalnie, ale jednak) tytuł królowej New Adult. Uważam, że jest wiele innych autorek, które piszą równie dobre, a może nawet lepsze powieści, niż ona. I - żeby nie było, że wypowiadam się niepochlebnie bez znajomości tematu - do tej pory przeczytałam pięć książek CoHo: "Hopeless", "Losing Hope", "Maybe Someday", "Ugly love" i "Pułapkę uczuć". "Never Never" jest szóste. Otóż, o ile pierwsze trzy mi się podobały, to z ostatnich trzech, każda była gorsza od poprzedniej. "Ugly love" do bólu przewidywalne, "Pułapka uczuć" niczym typowe fanfiki z wattpada, a "Never Never"... NIE WYWOŁAŁO WE MNIE ŻADNYCH EMOCJI.
Sięgając po tę książkę nie liczyłam na wiele. Naczytałam się wielu różnych opinii i w większości przypadków było tam wspomniane o tym, że jest to jedna ze słabszych książek autorki. Tak naprawdę nie oczekiwałam niczego. I w sumie też niczego nie dostałam. Książkę czytałam ze względu na chęć dania autorce kolejnej szansy, stwierdziłam, że może tym razem się uda, że może jednak jeszcze uda mi się do niej przekonać. Nie. Nie. Nie. I jeszcze raz NIE. Działała ona na mnie jak typowy odmóżdżacz. Czytałam, bo czytałam, ale jakoś nie umiałam się wciągnąć, nie odczuwałam ŻADNYCH emocji. Czułam się po prostu jak robot, co jest dla mnie zaskakujące, bo jeszcze NIGDY WCZEŚNIEJ ŻADNA KSIĄŻKA NIE WYWOŁAŁA WE MNIE TAK WIELKIEJ OBOJĘTNOŚCI. W ogóle żadna książka nie wywołała we mnie obojętności. Większość z tych słabych przynajmniej wzbudzała irytację, lub cokolwiek innego. A tutaj nic. Po tej lekturze czuję się tak, jakbym przez kilka godzin gapiła się niewidzącym wzrokiem w ścianę, nie myśląc o niczym konkretnym.
Muszę tutaj wspomnieć o pomyśle na fabułę. Niewątpliwie był on dobry, nawet bardzo. Jednak jego wykonanie było tak słabe, że aż się płakać chce, kiedy widać, jak taki dobry pomysł mógł zostać tak... zmarnowany.
Nie potrafiłam się wczuć w tą historię, nie umiałam polubić, czy też nie-polubić bohaterów. Nie umiałam sobie wyobrazić ani ich, ani miejsc, czy też sytuacji, w jakich się znajdowali. Lektura nie była nudna. Ale na pewno nie była też ciekawa. Ona po prostu była, a ja właśnie bezpowrotnie tracę kolejne minuty życia, rozpisując się o wewnętrznej, beznadziejnej, beznamiętnej, bezuczuciowej, bezkształtnej i być może rozlazłej pustce, jaką mam w sobie teraz.
Poza zepsutym wykonaniem pomysłu na fabułę, nie znalazłam w tej książce żadnych większych minusów. I żeby nie było potem, że skoro nie widziałam minusów, to dlaczego tak niska ocena: ponieważ ta książka NIE MIAŁA RÓWNIEŻ PLUSÓW. W ogóle mam wrażenie, że pisząc to coś, powtarzam się praktycznie co chwilę i gadam od rzeczy. Książki Colleen Hoover do tej pory zawsze pozostawiały we mnie mętlik, przez który nie miałam pojęcia co o nich napisać. Tutaj wiem, co chcę napisać, jednak myślę, że ma to tyle sensu, co cała ta powieść, czyli niewiele. Nie żywię wobec tej historii żadnego większego uczucia i odnoszę wrażenie, że już w styczniu nie będę pamiętała prawie, że niczego, co się w niej działo.
Podsumowując: książka była po prostu słaba. Naprawdę chciałabym ocenić ją wyżej, jednak nie ma takiej opcji i cóż... Raczej nie sięgnę po inne powieści tej autorki, chyba, że same nawiną mi się w ręce.
Po przeczytaniu kolejnej książki tej autorki mogę śmiało stwierdzić, że nasza "znajomość" zaczyna powoli zakrawać na jakieś nieporozumienie. Naprawdę.
Nie rozumiem skąd się wziął ten cały szum na książki pani Hoover, a tym bardziej, dlaczego to właśnie jej przypisano (oficjalnie-nieoficjalnie, ale jednak) tytuł królowej New Adult. Uważam, że jest wiele innych autorek,...
2016-12-04
2016-11-06
Jeśli jest jedna rzecz, którą na pewno można powiedzieć po przeczytaniu tej książki, to jest to, że skłania ona do myślenia.
Po "Moje serce i inne czarne dziury" sięgnęłam właściwie tylko dlatego, że udało mi się ją upolować w biedronce. Oczywiście wiedziałam o czym jest, jakie średnio są recenzje i ogólnie znałam tematykę wokół której się obracała. Niby mnie do niej nie ciągnęło, a jednak zdecydowałam się na jej kupno. Nie uważam tego za złą decyzję, jednak nie wydaje mi się, żeby wywołała we mnie jakieś większe emocje.
Zacznijmy od tego, że pomysł na fabułę jest oryginalny tak w pięćdziesięciu procentach. Dlaczego? Otóż temat samobójstw jest coraz to częściej poruszany w literaturze, nie tylko tej młodzieżowej. Wystarczy spojrzeć choćby na taką serię "Program", czy też "Playlist for the Dead", "Tease",a także inne dzieła tego pokroju. Nie jest to nic nowego, jednak moim zdaniem dobrze, że po prostu jest. Samobójstwo jest czymś, co może dotknąć każdego z nas. Nie mówię tutaj o "kontakcie" bezpośrednim, jednak to po prostu jest. Dookoła nas. I ludzie mają różne powody, aby chcieć je popełnić. Jedne są zupełnie błahe, gdzie w trakcie okazuje się, że w cale nie muszą prowadzić do śmierci, drugie są cięższe, albo w ogóle bez wyjścia. Dokładnie tak myśleli główni bohaterowie. Myśleli, że przytrafił im się ten drugi typ. I w tym momencie przerwę tą historię, by powiedzieć o tej ORYGINALNEJ części fabuły. Główna bohaterka - przebywając na jednej ze stron dla przyszłych samobójców i osób, które chciałyby takowy czyn popełnić, jednak coś je powstrzymuje - napotyka się na ogłoszenie, w którym to ktoś o pseudonimie FrozenRobot poszukuje partnera do samobójstwa. Wydawałoby się to śmieszne, jednak jeśli dobrze się przyjrzeć, jest to logiczne. Jeśli będziecie razem, powinno być Wam łatwiej, nakłonilibyście siebie nawzajem. Jednak co jeśli...? Nie będę już nic więcej zdradzać.
Moja przygoda z powieściami tego typu zaczęła się już dobry rok temu, kiedy to po raz pierwszy przeczytałam "Plagę samobójców", którą byłam wręcz zachwycona. Potem sięgnęłam po "Playlist for the Dead" i cały zachwyt gdzieś opadł. Zniechęciłam się i to na całego. Całość nagle wydała mi się zbyt przereklamowana i nudna. Po prostu stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie. Aż tu nagle napotkałam się na powieść pani Wargi w ciekawej cenie i stwierdziłam: czemu nie? Przecież każdej książce warto dać szansę. No więc dałam. I nie. Nie czuję się zawiedziona.
Mimo tego mam co do niej dość mieszane uczucia. Z jednej strony niejednokrotnie byłam nieco zła, zdezorientowana i bywały momenty kiedy książka naprawdę mnie wciągnęła... Jednak z drugiej nadal czegoś mi brak. Może to przez ten koniec, który co prawda było dobrym zwieńczeniem całości, jednak nie wywołał żadnego efektu "wow", na który liczyłam. A może po prostu zbyt wiele wymagam i już sama nie wiem, czego chcę, ale jednak... no nie wiem.
Może po prostu przejdę do podsumowania:
Moim zdaniem książki takie jak "Moje serce i inne czarne dziury", poruszające tematykę radzenia sobie z problemami, poruszające tematykę samobójstwa są potrzebne i to nawet bardzo. Dla wielu samobójstwo jest to temat tabu. O tym się nie mówi, to jest złe. Dla mnie, takie traktowanie jest błędem. O tym się powinno mówić. Ludzie powinni zdawać sobie sprawę z tego, jak naprawdę to wygląda. Albo nie, wróć. Nie koniecznie "jak to wygląda". Raczej powinni zdawać sobie sprawę, że taki czarny ślimak siedzi wewnątrz każdego z nas i tylko my decydujemy, czy pozwolimy mu na stałe zadomowić się w naszym wnętrzu i psychice. Naprawdę społeczeństwo powinno o tym mówić. To nie jest coś, czego nie ma. Może dotknąć każdego z nas, tylko, że wtedy, najczęściej jest już niestety za późno.
Młodzi ludzie też mają problemy. To nie jest tak, że kiedy jesteśmy "małolatami" nie mamy żadnych zmartwień. Każdy dorosły był kiedyś takim właśnie "małolatem" i miał problemy na swoją miarę. Szkoda tylko, że wielu z nich ten fakt ignoruje...
Książka porusza tematy psychologiczne, które ostatnio bardzo mnie interesują, więc oczywiście za to dostaje ode mnie plus, jednak ten punkt zależy raczej od gustu czytelnika.
Jeśli chodzi o osoby, którym ją polecam, są to raczej ludzie, którzy chcieliby przeczytać coś takiego, lub z taką tematyką się zapoznać, bo faktem jest to, że nie każdy ją lubi. Zdecydowanie jest to jedna z lepszych powieści tego typu, więc myślę, że nie będziecie zawiedzeni.
Jeśli jest jedna rzecz, którą na pewno można powiedzieć po przeczytaniu tej książki, to jest to, że skłania ona do myślenia.
Po "Moje serce i inne czarne dziury" sięgnęłam właściwie tylko dlatego, że udało mi się ją upolować w biedronce. Oczywiście wiedziałam o czym jest, jakie średnio są recenzje i ogólnie znałam tematykę wokół której się obracała. Niby mnie do niej nie...
2016-11-19
2016-11-14
Moja pierwsza książka po angielsku, którą przeczytałam w całości. Nie jest ona tym, czego oczekiwałam, no ale przecież chodziło o to, żeby zrozumieć, co jest tam napisane... Czy aby na pewno?
"Beware of Bad Boy" już samym tytułem krzyczy: "romans! Romans niczym z Wattpada!". Nie zwracałam na to uwagi i nie wyszłam na tym za dobrze. No, ale bądźmy szczerzy - od czasu do czasu lubię przeczytać jakieś schematyczne romansidło "na odmóżdżenie". Jakoś lepiej mi jest potem zabierać się za fantastykę i inne książki zalegające mi na półce. Nie mniej jednak ten schemat, w tej książce był tak utarty, że już po dwóch pierwszych rozdziałach dokładnie wiedziałam jak się ona skończy. A najlepsze i zarazem najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie pomyliłam się ani trochę. Autorka od deski do deski zrobiła to dokładnie tak, jak można by się spodziewać po książce tego typu.
Swoją drogą, jeśli ktoś lubi DIMILY, może spróbować z tą książką, bo chodzi w niej prawie że o to samo...
Główna bohaterka była dziecinna i irytująca. Główny bohater był tytułowym "bad boy'em", który zmieniał dziewczyny jak rękawiczki, nie pamiętał z iloma spał i oczywiście kiedy tylko zobaczył naszą Mery Su... przepraszam, główną bohaterkę - stwierdził, że nigdy nie widział tak gorącej dziewczyny (uwaga! Dopiero co wyszła z solarium, może parzyć!)... Nasza bohaterka miała na imię Gianna, choć nie miała włoskich korzeni, a jej rodzice nigdy w owym kraju nie byli. Do tego oczywiście jest blondynką, o dużych, błękitnych jak dwa szafiry oczach, niesamowicie ponętnym ciele i niezłym temperamencie (pomińmy fakt, że na pewno nikt nie zarzuci jej czegoś tak nadzwyczajnego jak "inteligencja"). Coś, komuś to przypomina? BUM! Typowa Maryśka Sue. Do tego w bonusie: jej rodzice są po rozwodzie, mają mega dużo kasy, jej przybrany ojciec jest oczywiście super facetem, dziewczyna ma swoje auto, jest cheerleaderką, każdy chłopak ze szkoły i w ogóle zewsząd, na nią leci, bo patrząc w jej błękitne jak dwa szafiry oczy widzi w nich niesamowitą głębię... To nie żadna głębia, po prostu przez te jej błękitne jak dwa szafiry oczy widać dziurę... dziurę, w której powinien być mózg, ale tak jakby go nie ma, bo nasza bohaterka jest umysłowo upośledzoną amebą...
Ale nie wyżywajmy się już na biednej Maryśce. Przecież nic nikomu nie zrobiła, a cały świat jest przeciwko niej!
Jeśli chodzi o poziom językowy tej książki, lub jak to ktoś kiedyś pięknie mi powiedział: "potrzebne zaawansowanie językowe do lektury powieści", to nie jest on jakiś wygórowany. Owszem, pasowałoby znać takie najważniejsze zwroty i słówka, ale nawet jeśli nie będzie się znać 3/4 z nich, to i tak można domyślić się, o co, w koło Macieju tutaj biega... Więc jeśli jest tutaj ktoś, kto chciałby przeczytać ową książkę (w co wątpię), to nie musi się martwić o to, że nic z niej nie zrozumie.
Nie potrafię ocenić stylu autorki, ponieważ jest to moja pierwsza książka w języku angielskim, ale mogę powiedzieć tyle, że nie jest on skomplikowany. Pióro na pewno jest lekkie i niezbyt bogate w różnorodne słownictwo, pomyślunek nad fabułą marny... Pewne sceny i dialogi w książce zamiast zachęcić do dalszego czytania (zapewne taki był zamysł) wywoływały we mnie czyste zażenowanie i sprawiały, że nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Więc można z tego sporo wywnioskować.
Podsumowując:
Zanim zacznę czytać nieco cięższą (oczywiście słownikowo) lekturę typu fantasy w języku angielskim, chcę poradzić sobie z kilkoma powieściami młodzieżowymi, romansami i ogólnie rzeczami lekkimi. Ta książka owszem, jest lekka, ale nie do końca spełnia wymagania. Jeśli ktoś ma ochotę po użerać się z tępą główną bohaterką - nada się idealnie. Fabuła jest przewidywalna, już na wstępie można przewidzieć co najmniej pięć ważniejszych punktów, które się tutaj wydarzą, jeśli ktoś umie dobrze spekulować - przewidzi całość od strony, do strony... Słowem: SCHEMAT SCHEMATEM SCHEMAT POGANIA.
Nie polecam.
Moja pierwsza książka po angielsku, którą przeczytałam w całości. Nie jest ona tym, czego oczekiwałam, no ale przecież chodziło o to, żeby zrozumieć, co jest tam napisane... Czy aby na pewno?
"Beware of Bad Boy" już samym tytułem krzyczy: "romans! Romans niczym z Wattpada!". Nie zwracałam na to uwagi i nie wyszłam na tym za dobrze. No, ale bądźmy szczerzy - od czasu do...
2016-09-24
Swego czasu naczytałam się wielu pozytywnych opinii, zarówno o książce, jak i jej autorce, więc oczywistym było to, że bardzo chciałam zapoznać się z jej twórczością. Zaintrygowana tytułem i opisem, a także paroma poleceniami od zaufanych osób w końcu dorwałam powieść w bibliotece i... cóż, nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam, ale na pewno nie tego oczekiwałam.
Do napisania tej recenzji zbierałam się długo, bo gdzieś od końca września, ale nieraz tak mam, że nie potrafię ubrać w słowa tego, co czułam czytając daną książkę. Nie zawsze jest to w tym pozytywnym sensie, ale tym razem tak było.
Pamiętam, że jakiś rok temu, może wcześniej, było dość głośno o pani Trucker, a przynajmniej w sferze, w której się obracałam. Moja koleżanka, mająca bardzo podobny do mojego gust bardzo mi ją polecała, wręcz zachwalała twierdząc, że jest to najlepsza książka jaką przeczytała. I teraz mam dylemat. Czy jednak nasze gusta nie są aż tak do siebie podobne, czy może ja po prostu szukam w książce całkiem innych rzeczy.
Sam pomysł na fabułę może i nie był jakiś oryginalny, ale ja do samego końca nie potrafiłam domyślić się, o co może chodzić, więc uznajmy to za plus. Autorka stworzyła tutaj wspaniałe portrety psychologiczne swoich postaci, dzięki czemu całkiem łatwo było wczuć się w ich role, postawić się na ich miejscu i jakoś to wszystko zrozumieć... Co prawda nie zgrzeszyłaby dodając więcej opisów, ale nie przeszkadzała mi ich znikoma ilość, ponieważ skupiła się ona raczej na psychice, a niżeli wyglądzie zewnętrznym.
Niewątpliwie muszę tutaj wspomnieć o tym, że jest to pierwsza powieść, która wywoływała we mnie tak wielką chęć zastanowienia się nad tym, co robię, jak żyję, która zmusiła mnie do refleksji. Nawet, jeśli nie miałam po niej kaca książkowego, ani nie rozmyślałam nad nią zbyt wiele (co zapewne było winą rozczarowującego zakończenia), gdzieś tam podświadomie cały czas towarzyszyła mi w moich rozmyślaniach. I nie mówię tutaj o czymś typu: "ciekawe, jak to było dalej, bla, bla, bla". Raczej o tym, że zaczęłam zastanawiać się nad swoją codziennością i przyglądać się życiu, swoim wyborom i decyzjom. Za to daję jej kolejny wielki plus. Zdecydowanie potrafiła skłonić do myślenia nawet na długo po jej przeczytaniu.
Jak już wspomniałam powyżej, zakończenie tego tomu mnie rozczarowało. Autorka nie pozostawiła czytelnikowi zbyt wielkiego pola popisu dla wyobraźni i mówię to ja - osoba nienawidząca otwartych zakończeń. Tym razem chyba jednak wolałabym by pozostało ono otwarte, ponieważ w jakiś sposób zachęciłoby mnie do lektury drugiego tomu, a tak... Cóż, mimo iż chciałabym zapoznać się z nim w przyszłości, to jednak ani trochę mi się do niego nie spieszy. Po prostu... pani Trucker chyba przedobrzyła. Nie wiem, czy miała na celu wyjaśnienie wszystkiego, czy też zbudowania napięcia, a tym samym zachęcenia do lektury dalszych części, ale niestety - nie udało się jej.
Kolejnym punktem do omówienia, nie do końca minusem, ale również nie plusem, była bipolarność pewnej osoby. Chociaż nie, wróć. "Bipolarny" to takie mocne słowo... Co prawda na koniec wszystko się wyjaśniło, czytelnik dowiedział się, dlaczego ta osoba zachowywała się w ten, a nie inny sposób, jednak nadal pozostawał pewien niesmak. Jeśli jest coś, czego nie lubię bardziej od otwartych zakończeń, to na pewno są to niezdecydowane, zbyt skomplikowane postacie. Rozumiem, że wydarzenia z przeszłości mają różny wpływ na ludzi, jednak to po prostu wydało mi się nielogiczne, a ja, będąc typem osoby ceniącej sobie ład i porządek, nie lubię rzeczy nielogicznych.
Ostatni z punktów na mojej liście "do omówienia" może i nie jest ściśle związany z książką, jednak myślę, że jest naprawdę ważny. Jak już wspomniałam, książka ta skłoniła mnie do rozmyślań. Jednak nie wspomniałam o tym, że dzięki niej zaczęłam interesować się psychologią, a dokładniej leczeniem ZSP. Od czasu gdy przeczytałam tą powieść obejrzałam chyba z dwadzieścia najróżniejszych dokumentów z nią związanych i powiem tak - ten temat interesuje mnie coraz bardziej z każdym dniem. Co więcej - odkryłam, że psychologia ogólnie jest bardzo ciekawa, więc zastanawiam się, czy nie związać z nią w jakiś sposób mojej przyszłości... Dwa słowa: WIELKI PLUS.
PODSUMOWUJĄC:
K.A. Trucker poruszyła bardzo ciekawy (przynajmniej dla mnie) temat, jakim jest radzenie sobie psychicznie i fizycznie po różnego rodzaju przejściach. Dzięki niej zainteresowałam się psychologią i zaczęłam zastanawiać się nad swoim postępowaniem w życiu codziennym. Jej książka niewątpliwie potrafi zmusić do myślenia. Nie powiem, że jest to powieść dla każdego, bo byłoby to kłamstwo. Myślę, że do niej trzeba po prostu odpowiedniego podejścia. Ja sama zrobiłam to od złej strony, nastawiając się na romans, przez co początkowo w ogóle nie umiałam się wciągnąć, ani czerpać jakiejkolwiek przyjemności z lektury. Dopiero za drugim, całkiem innym podejściem zobaczyłam jej drugie dno i całość wypadła całkiem dobrze. Jeśli można się do czegoś doczepić, to na pewno jest to zbyt mocno zarysowane zakończenie, które nieco zepsuło mi jej wizerunek. Poza tym, było dobrze.
Swego czasu naczytałam się wielu pozytywnych opinii, zarówno o książce, jak i jej autorce, więc oczywistym było to, że bardzo chciałam zapoznać się z jej twórczością. Zaintrygowana tytułem i opisem, a także paroma poleceniami od zaufanych osób w końcu dorwałam powieść w bibliotece i... cóż, nie mogę powiedzieć, że się zawiodłam, ale na pewno nie tego oczekiwałam.
Do...
2016-11-01
Cudowna. Niesamowita. Zabawna. Wciągająca. Niezapomniana. Rewelacyjna. To tylko kilka z określeń, jakie przychodzą mi do głowy po przeczytaniu tej książki. Gdybym tylko mogła, dałabym jej ocenę 11/10, napisała dla autorki poemat wychwalający jej dzieło i postawiła sobie ołtarzyk w pokoju. Cud, miód, maliny.
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak bardzo uśmiałam się w trakcie lektury jakieś książki. Jeśli mam być szczera, to mój ukochany Percy Jackson wymięka przy tekstach bohaterów pani Rudej i to totalnie. Każdy dialog. Każda scena. Każda "złota myśl" na początku rozdziału. - To wszystko wywoływało na moich ustach uśmiech większy niż banan i nie raz śmiałam się w głos.
Kupując tę książkę na Targach w Krakowie kierowałam się głównie tym, że jest ona tam przedpremierowo i miło byłoby w końcu mieć okazję do przeczytania czegoś takiego. Nie spodziewałam się jednak, że to tylko zwiększy moje cierpienia w oczekiwaniu na tom drugi, ponieważ pierwszy całkowicie mnie oczarował.
Świat wykreowany przez autorkę był tak cudowny, że wręcz MUSIAŁAM się w nim znaleźć. Elfy, trolle, krasnoludy, magowie - to tylko nieliczne postacie fantasy, które się tutaj pojawiły, a które zazwyczaj wydają mi się nudne. W "Sztylecie rodowym" na szczęście nic takiego nie nastąpiło, wręcz przeciwnie - dzięki tej książce zaczęłam patrzyć na nie bardziej przychylnym okiem i nawet zyskałam ulubionego elfa! Daezael po prostu wymiata i kładzie na łopatki wszystkie inne elfy (kij, ze znam tylko jego), i w ogóle wszystkie fantastyczne postaci/stworzenia. Jego teksty były tak genialne, że po prostu nie można było się w nim nie zakochać. Po prostu... Uwielbiam, nie WIELBIĘ GO. O ludu ile ja bym dała, żeby go spotkać, to aż się w głowie nie mieści (pomińmy fakt, że zapewne pokazałby mi jak bardzo gardzi "istotami niższymi" - ja i tak byłabym zachwycona, nawet, jeśli po chwili zeżarłaby mnie pomroka). Dodatkowo nie wolno mi tutaj nie wspomnieć o najbardziej-irytującym-krasnoludzie-fajtłapie-i-niezdarze-świata. Bywały takie momenty kiedy miałam ochotę go udusić gołymi rękami, bo po prostu nie wytrzymywałam psychicznie z tym mazgajem. Jednak o dziwo - polubiłam go (co tylko wskazuje na moje dziwactwo). Do tego najbardziej uroczy troll jakiego kiedykolwiek spotkałam (czytałam) i kapitan-arogancki-dupek, którego uwielbiam pomimo tego, że raczej powinnam go nienawidzić.
Ale dość już gadania o postaciach, przejdźmy dalej:
Niezwykle istotnym elementem książki była podróż. Główna bohaterka wyrus... STOP. Nie będę tutaj spoilerować. W każdym razie mamy tutaj motyw podróży. I wierzcie mi - kiedy już zostaniecie wciągnięci (czyli właściwie od pierwszego akapitu pierwszego rozdziału) nie będziecie umieli się wyrwać. Historia wciągnie Was bardziej, niż ruchome piaski i do samego końca nie pozwoli się wyrwać. Mnie się udało - poszłam spać, bo nie chciałam zarywać nocy. Jednak kiedy już położyłam się na łóżku - sen nie chciał przyjść, bo mój 'kochany' mózg wymyślał tysiące scenariuszy na sekundę. Tak więc wstałam i wróciłam do czytania. Zarwałam dla tej książki noc, jednak nie żałuję. Ogólnie jej kupno było najlepszą decyzją jaką mogłam podjąć.
Podsumowując:
Pani Aleksandra Ruda wykreowała tutaj niesamowity, pełen magii i sekretów świat. Bohaterowie powieści byli tak dobrze przedstawieni, że mogłam ich sobie doskonale wyobrazić, nawet się przy tym zbytnio nie wysilając (co jest ogromnym plusem, ponieważ w ich skład wchodziła magiczka po przyspieszonym kursie, arogancki dupek zwany również kapitanem, troll, krasnolud-mazgaj i oczywiście najlepsiejszy na świecie elf - Daezael ♥). Historia przez nią przedstawiona wciąga już od pierwszych stron i nie pozwala się oderwać. Pomysł na fabułę jest doskonały, a wszelkie zdarzenia mające miejsce po drodze tylko zaostrzają czytelniczy apetyt. I wiecie co jest najlepsze? Pani Ruda upchnęła te wszystkie cuda w zaledwie 368 stronach (co jak na mój gust jest zbyt małą ilością, zwłaszcza, że chodzi o tak dobrą książkę). WIELKIE gratulacje dla autorki - mam nadzieję, że drugi tom będzie równie dobry, a może nawet lepszy, oraz, że nie będzie trzeba długo czekać na zakończenie trylogii. KONIECZNIE MUSICIE PRZECZYTAĆ TĄ KSIĄŻKĘ! Polecam każdemu :)
Cudowna. Niesamowita. Zabawna. Wciągająca. Niezapomniana. Rewelacyjna. To tylko kilka z określeń, jakie przychodzą mi do głowy po przeczytaniu tej książki. Gdybym tylko mogła, dałabym jej ocenę 11/10, napisała dla autorki poemat wychwalający jej dzieło i postawiła sobie ołtarzyk w pokoju. Cud, miód, maliny.
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak bardzo uśmiałam się w trakcie...
2016-10-27
Jakiś czas temu, mniej więcej rok - miałam okazję zapoznać się z sagą „Szeptem" tej samej autorki. Nie wiem, jak oceniłabym ją teraz, jednak wtedy wywarła ona na mnie wielkie wrażenie i postanowiłam przeczytać inne książki pani Fitzpatrick. Na reszcie mi się to udało i po prostu nie wiem, co powiedzieć.
Nie wiem, czego się spodziewałam po lekturze tej książki, ale na pewno nie tego, że pozostawi mnie w totalnej emocjonalnej rozsypce.
To już któryś raz, kiedy zabieram się za napisanie o niej czegokolwiek, jednak cały czas mi to nie wychodzi. Po prostu... Wywołała we mnie tak wiele emocji, że gdybym chciała to tutaj opisać - zajęłoby to kilka stron. Jedno jest pewne - może walczyć o tytuł najlepszej książki tego roku (ze wszystkich przeczytanych przeze mnie).
Była to moja pierwsza powieść w stylu kryminału/thrillera(?) dla młodzieży, więc nie miałam pojęcia czego mogę oczekiwać, ani co mogę tutaj dostać. Tak więc, kiedy tylko zaczęłam ją czytać, z zapartym tchem pochłaniałam kolejne strony, coraz bardziej wciągając się w świat bohaterów. Nawet nie zorientowałam się kiedy zegar w pokoju wskazał drugą w nocy, a cała powieść była za mną. Jedno jest pewne - dzięki temu, że czytałam tą książkę tak późną porą, dużo łatwiej było mi wczuć się we wszystko, co miało tam miejsce. Nie raz miałam wrażenie, że ktoś na mnie patrzy, bądź też rusza się coś za oknem. Może jestem zbyt strachliwa, a może po prostu mam zbyt wybujałą wyobraźnię, jednak zdarzyło się, że miałam ciarki na plecach i podskakiwałam z każdym nowym dźwiękiem. Pierwsze tego typu przeżycie. Udane w stu procentach.
Fabuła wymyślona przez autorkę wydała mi się ciekawa, nawet bardzo, pomimo tego, że odniosłam wrażenie, iż to gdzieś już było. Bywały też takie momenty kiedy irytowała mnie główna bohaterka. I wierzcie mi - irytowała mnie tak mocno, że miałam ochotę ją spoliczkować byleby się otrząsnęła i popatrzyła na to, jak się zachowuje. Poza wspomnianą główną bohaterką byli również bohaterowie drugoplanowi i ci jeszcze mniej ważni. Jednym z takich bohaterów była przyjaciółka Britt, czyli Korbie. Nie dość, że głupie imię, to głupi bohater. Poważnie. Dawno nie spotkałam się z bardziej ciamajdowatą i samolubną postacią niż ona. Dno i wodorosty. Jeśli chodzi o inne minusy, to poza tymi dwoma nie znalazłam żadnych. Możliwe, że to dlatego iż wcale ich nie szukałam, ale nie będę się teraz w to zagłębiać.
Za to muszę tutaj wspomnieć o tym, że jestem zachwycona. Zakochana. Zauroczona. I ogólnie "za". Nie dość, że książka mnie wciągnęła i wywołała dreszczyk emocji, i irytację, to dodatkowo całkowicie pokochałam pewnego pana z tej powieści. A właściwie dwóch panów. Nie zdradzę Wam o kogo chodzi, ale jeśli mam być szczera, to bardzo często staram się "zrozumieć psychikę" tych złych i właśnie dlatego pokochałam "tego złego do szpiku kości mordercę". Czy coś jest ze mną nie tak? Nie wiem, poza słabością do "ciemnej strony mocy" nie posiadam wielu dziwactw, więc sami oceńcie.
Podsumowując:
Fabuła. Bohaterowie (nawet ci irytujący). Miejsce akcji. Jeszcze raz bohaterowie (ci "źli"). Tajemnica. - To jedne z niewielu plusów tej książki. Jeśli zdecydujecie się po nią sięgnąć, gwarantuję Wam, że może niekoniecznie przeżyjecie rollercoaster emocji, jednak na pewno będzie ona dla Was niezapomniana.
Pani Fitzpatrick stworzyła w niej bardzo nieprzyjemny świat, w którym pomimo wszystkich przeciwieństw chciałabym żyć. Osoby, które czytały już tę powieść zapewne będą zachodzić w głowę dlaczego, jednak nie umiem tego wytłumaczyć. Ogólnie nie umiem określić moich uczuć względem tej książki. Na pewno są one bardzo pozytywne, ale jednocześnie chciałabym płakać. Płakać, bo nie ma tego więcej. JA CHCĘ KONTYNUACJI. Kij, że zapewne byłaby naciągana i zepsuła mi cały obraz. W takim razie chcę wiedzieć co było PRZED "Black Ice".
Jakiś czas temu, mniej więcej rok - miałam okazję zapoznać się z sagą „Szeptem" tej samej autorki. Nie wiem, jak oceniłabym ją teraz, jednak wtedy wywarła ona na mnie wielkie wrażenie i postanowiłam przeczytać inne książki pani Fitzpatrick. Na reszcie mi się to udało i po prostu nie wiem, co powiedzieć.
Nie wiem, czego się spodziewałam po lekturze tej książki, ale na pewno...
2016-10-13
Każde z nas ma sny. Każde z nas śni na swój własny sposób. Sny każdego z nas są wyjątkowe i niepowtarzalne. Ale co jeśli sny nie są tylko i wyłącznie wytworem naszej wyobraźni?...
Od jakiegoś czasu zdarzało mi się czytać same romansidła, w większości new adult i tak mi się to przejadło, że dostałam tzw "czytelniczego zastoju". Za Chiny Pana nie mogłam zabrać się za żadną książkę, choćbym nie wiem jak bardzo chciała. Aż do chwili, gdy w moje łapki wpadło to oto cudeńko. Książka wciągnęła mnie już od pierwszych stron i sprawiła, że przez większość czasu miałam wielkiego banana na ustach. Nie potrafiłam się od niej oderwać i na pewno zarwałabym dla niej noc, gdyby nie fakt, że następnego dnia trzeba było wcześnie wstać do szkoły. Mniejsza z tym. Jeśli mam być szczera, to dałam tej powieści szansę właściwie tylko ze względu na autorkę, ponieważ sam fakt, że wiązała się ona ze snami jakoś mnie nie przekonywał. Miałam wcześniej okazję przeczytać "Trylogię czasu" pani Gier, więc myślałam, że wiem, czego się spodziewać. Cóż, jeśli chodzi o moje "przewidywanie" tej książki, to poległam na całego.
Kerstin Gier po raz kolejny udowodniła, że zna się na na tym co robi i kocha to. Jej styl pisania zawsze wydawał mi się nieco specyficzny i naprawdę mi się to podoba - chociaż niektórzy twierdzą, że niemieccy pisarze po postu piszą "inaczej". Ja w tej kwestii się nie wypowiem, ponieważ moja przygoda z niemieckimi autorami zaczyna się i kończy na tej pani. Wracając do tematu: nie wiem, czy pomysł na fabułę jest oryginalny, ponieważ to moja pierwsza książka, związana właśnie z tematem snów, poza nią słyszałam o jednej, może dwóch, więc jak widać - ekspertem w tej dziedzinie nie jestem. Tak więc każdy musi ocenić to przez pryzmat siebie. Dla mnie była to nowość i zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Do tego nie mogę tutaj nie wspomnieć o wszystkich zagadkach, z których największą wydała mi się jedna z postaci, a mianowicie Secrecy, czyli autorka bloga "Tittle-Tattle". Powiem tyle - wokół niej wywołał się niezły szum. Przez całą powieść snułam różne tezy o tym, kim może ona być, a na koniec wszystko i tak jeszcze bardziej się pokomplikowało.
W życiu głównej bohaterki zachodzi wiele zmian. Po raz kolejny musi ona przeprowadzić się do nowego miejsca, wraz z matką, siostrą, psem i niańką, jednak tym razem jest nieco inaczej. Liv, a właściwie Olivia, nie wie jeszcze, że to nie koniec rewelacji w jej prawie-szesnastoletnim życiu. Dziewczyna zaczyna mieć dziwne sny, które na pewno napełniałyby niepokojem każdego w miarę rozsądnego człowieka. W końcu jak często miewamy tak realne sny, że wydaje nam się, że dzieje się to na jawie, a po przebudzeniu pamiętamy właściwie wszystko? Odpowiedź jest jedna - nigdy. Tak więc pierwszą zagadką, jaka stoi przed naszą Liv, jest odkrycie co tak naprawdę kryje się za tymi snami. Niewyspanie? Niestrawność? A może coś innego? O wiele bardziej mrocznego? Ja już to wiem, jednak abyście Wy mogli się dowiedzieć - koniecznie sięgnijcie po książkę. Reszta wykreowanych postaci, mimo lekkiego wyidealizowania, jest całkiem przejrzysta i łatwa do utożsamienia z osobami prawdziwymi. Każde z nich mogłoby żyć w naszym świecie, nawet niesamowicie irytująca i nieodpowiedzialna matka głównej bohaterki, która działała mi na nerwy jak nikt inny.
Miłym dodatkiem do całości była szata graficzna książki. Piękne zdobienia co kilka stron, fragmenty wyżej wspomnianego bloga "Tittle-Tattle", który NAPRAWDĘ można znaleźć w internecie i oczywiście ta przecudna okładka. Do tej pory nie mogę przestać się nią zachwycać i pisząc tą recenzję zerkam na nią co kilka zdań. Żadne zdjęcie nie odda tego, jak piękna ta książka jest w rzeczywistości (wiem, bo próbowałam, niewiele z tego wyszło, ale istnieje też taka możliwość, że ja po prostu nie umiem robić ładnych zdjęć). Zapewne pomyślicie sobie: przecież nie ocenia się książki po okładce. I ja to wiem, jednak widząc takie cudo, nie sposób jest przejść obok niego obojętnie. Naprawdę bardzo się cieszę, że wydawnictwo postanowiło jednak zachować oryginalną oprawę.
Tak chwalę i chwalę tu tą książkę a osoby czytające recenzję mogłyby się zastanawiać, czy nie ma ona wad. Otóż ma i to więcej niż jedną, typu: "niesamowicie przystojni bohaterowie" (tak, wiem, że się do tego przyczepiłam, jak rzep psiego ogona, jednak nie odpuszczę - kolejna książka w której faceci są "wow"), czy najbardziej irytująca matka, z jaką dane mi było się spotkać. Jedną z tych wad jest beznadziejne zakończenie. Owszem - zachęca ono do sięgnięcia po kolejny tom, jednak czegoś mi brakowało. Jestem nim nieco rozczarowana, a jedynym, co uratowało je przed całkowitą klapą była notka na końcu książki od autorki, która w jakiś magiczny sposób na nowo powołała moje siły i chęci aby czym prędzej zabrać się za "Drugą księgę snów".
Podsumowując:
"Pierwsza księga snów" jest bardzo obiecującym początkiem świetnie zapowiadającej się trylogii, który wciąga już od pierwszych stron. Autorka zachowała swój styl znany z "Trylogii czasu", możliwe nawet, że jej warsztat pisarski uległ poprawie, a historia przez nią stworzona potrafiła naprawdę mnie rozbawić. Bohaterowie mimo swojej "niesamowitej przystojności" są całkiem ludzcy i łatwi do wyobrażenia, a Olivię naprawdę da się lubić, co ostatnio zdarzało mi się bardzo rzadko. Jedyne co jest w książce niezadowalające, to zakończenie. Autorka naprawdę mogła zakończyć w nieco innym momencie, a ja byłabym o wiele bardziej usatysfakcjonowana. Powieść tą polecam wszystkim miłośnikom lekkich historii, a także "Trylogii czasu" ponieważ "Silver..." powinna trafić w Wasze gusta. Książka nadaje się również na odzyskanie chęci do czytania i odmóżdżenie, a także kilka naprawdę przyjemnie spędzonych godzin.
Każde z nas ma sny. Każde z nas śni na swój własny sposób. Sny każdego z nas są wyjątkowe i niepowtarzalne. Ale co jeśli sny nie są tylko i wyłącznie wytworem naszej wyobraźni?...
Od jakiegoś czasu zdarzało mi się czytać same romansidła, w większości new adult i tak mi się to przejadło, że dostałam tzw "czytelniczego zastoju". Za Chiny Pana nie mogłam zabrać się za żadną...
2016-10-02
Powoli zaczynam przyzwyczajać się do tego, że po przeczytaniu książek pani Hoover mam straszny mętlik w głowie...
Odkąd sięgnęłam po "Pułapkę uczuć", stwierdziłam, że jak na razie odpuszczę sobie dzieła tej autorki, jednak tak się złożyło, że miałam okazję zapoznać się z tym tomem, więc czemu nie? I w sumie teraz czuję się po nim dziwnie.
Nie wydaje mi się, abym miała kaca książkowego, po prostu nie mam bladego pojęcia co o tej książce myśleć. Z jednej strony strasznie mi się spodobała, a z drugiej nie wywarła na mnie tak piorunującego wrażenia, jakiego spodziewałam się po tylu recenzjach pisanych w samych superlatywach. Podczas jej czytania, tak jak z poprzednimi książkami - nie płakałam ani razu. Nie wiem, dlaczego w znacznej większości recenzji jest o tym, że powieści pani Hoover doprowadzają do łez i rozrywają serce. Nie odczułam tego.
Jeśli chodzi o fabułę - nie wydaje mi się ona jakaś oryginalna. Dwoje ludzi umawia się na seks bez zobowiązań, a co za tym idzie, jedno z nich musi się zakochać... Ile razy już o tym słyszałam, to głowa mała. Tak, przeszłość Milesa była sporym urozmaiceniem, chyba najbardziej interesującym z całej powieści, jednak nadal mam wrażenie, że często przejawiały się tutaj schematy.
Wierne fanki autorki zapewne będą jej bronić, jednak ja nie rozumiem skąd ten cały szum wokół jej osoby. Owszem, dzieła pani Hoover wciągają i są dobre, naprawdę dobre, ale... Jak dla mnie brakuje jej do tytułu "królowej New Adult". Nigdy nie czuję jakiejś palącej potrzeby aby zapoznawać się z nimi, robię to tylko wtedy kiedy nadarza się na to okazja i jakoś nie jest mi z tym źle.
Zdaję sobie sprawę z tego, że to, co tutaj napisałam może być nieco (bardzo) chaotyczne, jednak nie umiem wyrazić tego w inny sposób.
Książka mi się spodobała, nawet bardzo, jednak nie czuję abym miała zapamiętać ją na długie lata, tak jak obiecywały to recenzje. Nie wydaje mi się też abym kiedykolwiek do niej wróciła, chociaż nigdy nie mówię "nie" żadnej powieści. Myślę, że jest to wynikiem zbyt wielkich oczekiwań, które formowały się z każdą opinią, która mówiła o książce w samych superlatywach. Chyba nigdy się nie nauczę aby przestać oczekiwać cudów.
Powoli zaczynam przyzwyczajać się do tego, że po przeczytaniu książek pani Hoover mam straszny mętlik w głowie...
Odkąd sięgnęłam po "Pułapkę uczuć", stwierdziłam, że jak na razie odpuszczę sobie dzieła tej autorki, jednak tak się złożyło, że miałam okazję zapoznać się z tym tomem, więc czemu nie? I w sumie teraz czuję się po nim dziwnie.
Nie wydaje mi się, abym miała...
2016-09-18
Kiedy wreszcie ochłonęłam po pierwszym tomie i wirze emocji jaki mi zapewnił, stwierdziłam, że pora sięgnąć po czekający na mojej półce drugi tom serii "Zatraceni". Jak wrażenia?
Cóż, zacznijmy od tego, że prawdopodobnie zbyt wiele wymagałam, co przeniosło się na mój dalszy odbiór tej historii. Za każdym razem powtarzam sobie "spokojnie, nie wymagaj niczego, a książka na pewno ci się spodoba". W większości przypadków ta metoda się sprawdza, ale tutaj?! Ciężko jest nie wymagać, kiedy jest się zachwyconym pierwszym tomem. Ciężko jest nie wymagać, kiedy w poprzedniej części autorka zapewniła rollercoaster emocji i podbiła serce. Tak więc przyznaję - zawiodłam się na tej książce. I albo wypadła ona słabiej niż część pierwsza, albo po prostu postawiłam poprzeczkę zbyt wysoko.
Ale w sumie zaczęłam ni od początku, ni od końca, więc powiem tak: w trakcie lektury pierwszego tomu pewien facet podbił moje serce. Niektórych może to zaskoczyć, ale tym facetem nie był Wes. Był nim Gabe. Miałam wielki zaciesz kiedy wyobrażałam sobie to, co będzie się działo w powieści pisanej z jego perspektywy, bo wprost nie mogłam doczekać się poznania jego losów. I tutaj mamy taki mały problem.
Książka, jako całość była naprawdę dobra. Jednak jakoś wszystko mi spłyciła. Po jej lekturze odniosłam wrażenie, że bohaterowie pierwszej części byli płascy, a przecież w cale tak nie było. Dodatkowo, ten tom sprawił, że mój zapał, albo raczej szał, jeśli chodzi o Gabe'a nieco się zmniejszył. Odniosłam wrażenie, że autorka owszem, miała pomysł na fabułę. Bardzo dobry pomysł. Jednak nie udało jej się przeskoczyć nad poprzeczką, którą sobie ustawiła pisząc pierwszy tom serii. Czy bardzo mi to przeszkadzało? Otóż nie. Podczas lektury nie zwracałam na to uwagi, jednak po jej zakończeniu zaczęłam myśleć nad tym wszystkim i cóż, wyszło, jak wyszło...
Historia opisana w tym tomie sama w sobie wydała mi się bardzo ciekawa i oryginalna (to znaczy, ja do tej pory nie spotkałam się z niczym do niej podobnym). Dało się wyczuć styl autorki, jednak czegoś mi tutaj brakło. Nie wiem czego. Może chodziło o bipolarność głównych bohaterów (no dobra, nie jestem pewna, czy słowo "bipolarny" byłoby najlepszym określeniem, jednak wydaje się najbliższe prawdy), może o całkowite odsłonienie prawdy i niepozostawienie czytelnikowi zbyt wielkiego pola manewru jeśli chodzi o wyobraźnię... A może po prostu autorka popadła na wszem i wobec znany "syndrom drugiego tomu", który na pewno nie jest fajną sprawą.
Nie za bardzo wiem, co jeszcze mogłabym napisać o tej książce, więc postaram się to jako tako podsumować:
Kiedy teraz o tym wszystkim myślę, mam wrażenie, że jestem jednak trochę zbyt surowa, ale zdania nie zmienię. "Toxic" wypadło zdecydowanie gorzej od "Utraty", a Gabe stracił połowę swojego uroku, nad czym potwornie ubolewam. Autorka nie poradziła sobie z wyzwaniem, jednak nie wydaje mi się, aby miało mi to przeszkodzić w daniu jej kolejnej szansy i sięgnięciu po trzeci tom serii. Czuję się nieco zawiedziona, jak i może żałuję zbyt wielkich wymagań, mam mętlik w głowie. Po prostu nie wiem, czy powinnam napisać coś niepochlebnego, czy raczej znaleźć te dobre strony. Chyba po prostu powiem w skrócie:
Czytając "Toxic" nie czułam tego samego, co przy "Utracie". Mimo, że książka była dobra, to cały czas czegoś mi brakowało, a ja do tej pory nie jestem pewna czego. Pani Van Dyken miała dobry pomysł i inetencje, pisząc coś takiego, ale nie poradziła sobie z ich wykonaniem. A przynajmniej nie w zadowalającym dla mnie stopniu.
Mimo tego wszystkiego nie żałuję, że zdecydowałam się zakupić od razu wszystkie trzy tomy (przynajmniej na razie) i mam nadzieję, że to się nie zmieni. W niedalekiej przyszłości planuję sięgnąć po kolejny tom, jednak nie odczuwam już palącej potrzeby.
Książkę polecam zarówno tym, którzy czytali, jak i tym, którzy nie mieli jeszcze okazji zapoznać się z pierwszym tomem. Plusem jest to, że nie trzeba go znać by kontynuować, lub rozpoczynać serię, bo wszystko jest w miarę rozjaśnione i przypomniane.
Kiedy wreszcie ochłonęłam po pierwszym tomie i wirze emocji jaki mi zapewnił, stwierdziłam, że pora sięgnąć po czekający na mojej półce drugi tom serii "Zatraceni". Jak wrażenia?
Cóż, zacznijmy od tego, że prawdopodobnie zbyt wiele wymagałam, co przeniosło się na mój dalszy odbiór tej historii. Za każdym razem powtarzam sobie "spokojnie, nie wymagaj niczego, a książka na...
2016-09-12
Książka wywołała we mnie istną burzę sprzecznych emocji. Bywały takie momenty kiedy śmiałam się i płakałam jednocześnie. Po prostu cudo.
.
Pamiętam, że odkąd ta książka została wydana, naczytałam się o niej samych dobrych opinii. Wiele osób bardzo ją chwaliło, mówiło o tym, jak wiele emocji potrafi wywołać. Szczerze? Nie bardzo w to wierzyłam. Jestem raczej typem osoby, która rzadko kiedy znajduje się w stanie burzy emocjonalnej, więc nie spodziewałam się czegoś takiego.
Czytając prolog czułam niepokój i spodziewałam się, że coś w tej historii pójdzie nie tak, starałam się przygotować na to, co się stanie. Na próżno. Autorka zafundowała mi przejażdżkę emocjonalnym rollercoasterem. I wiecie co? Chcę więcej.
Historia wciąga i nie pozwala się wyrwać już od pierwszych stron. Czytelnik z zapartym tchem śledzi dalsze losy bohaterów, czekając na to, co się wydarzy. "Powie, czy nie powie?", "Dowie się, czy nie?" - to tylko mała część z wszystkich pytań, jakie przychodziły mi do głowy. Te wszystkie emocje, jakie mi towarzyszyły, były tak sprzeczne, że do tej pory nie wiem, czy przez większość czasu byłam uśmiechnięta, czy zbierało mi się na płacz.
Historia przedstawiona w tym tomie może i nie jest jakaś oryginalna, ale naprawdę potrafi zaskoczyć. Z każdą kolejną chwilą oczekiwałam, że coś zaraz się stanie, a ja będę wściekła na autorkę za napisanie czegoś takiego. Przyznam, że nie jeden raz musiałam na chwilę odejść od książki i przejść się po domu, żeby ochłonąć. Dawno nie czułam czegoś takiego. Po prostu cudo i rewelacja <3
Bywały takie momenty, kiedy próbowałam przewidzieć co się stanie, wydawało mi się, że wiem, co zaraz nastąpi, a tu BUM! I wszystko potoczyło się całkiem inaczej niż się spodziewałam. A najlepsze jest to, że przez całą książkę czułam niepokój, a właściwie wyczekiwałam tego momentu kiedy wszystko się zawali. Zaskoczenie było ogromne, za co mam zamiar wielbić autorkę.
Relacja głównych bohaterów może i rozkręciła się zbyt szybko, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Taka słodko-gorzka mieszanka, czyi coś, czego szukałam. Jeśli jest coś, czego żałuję po zakończeniu lektury, to tylko to, że tak szybko się ona zakończyła. Nie pogardziłabym dodatkową setką stron, albo coś...
Co do bohaterów podocznych - mimo, że ich opisy nie były jakoś bardziej rozwinięte, potrafiłam ich sobie wyobrazić tak, jakby stali przede mną. I wiecie co? Chyba się zakochałam. Naprawdę! Wręcz pokochałam Gabe'a, czyli przyjaciela głównej bohaterki. Nie spodziewałam się, że ten facet tak bardzo skradnie moje serce. Jest w nim coś takiego, co sprawiało, że kiedy tylko się pojawiał - szczerzyłam się jak głupia. Coś czuję, że moja lista książkowych-mężów zyskała dodatkową osobę.
Styl pani Van Dyken bardzo mi się spodobał i jestem pewna, że sięgnę po kolejne tomy, które już czekają na mojej półce, a jeśli nadarzy się okazja - przeczytam również jej inne książki. Ostatnio potrzebowałam czegoś, co mną wstrząśnie i pomoże pozbyć się lenia książkowego, i mam wrażenie, że właśnie to znalazłam.
Recenzja zapewne jest bardzo chaotyczna, jednak tak bardzo mnie nosi, że nie wiem co miałabym o tej książce napisać, więc spróbuję podsumować;
Historia pokazana w "Utracie" była bardzo dobra, nawet pomimo swojej schematyczności. Z reguły powtarzalne wątki mnie irytują, ale tutaj nawet przez chwilę nie byłam zła, ani nie odczuwałam jakiegokolwiek niezadowolenia.
Bohaterowie byli tacy, że właściwie pokochałam ich wszystkich. Co prawda pani Van Dyken mogłaby dorzucić nieco więcej opisów, ale w ogóle nie przeszkadzała mi ich znikoma ilość. Było dobrze.
Zakończenie? Zupełnie inne od tego, którego się spodziewałam. Zupełnie nie wiedziałam, czy powinnam śmiać się, czy płakać, w efekcie czego padło na histeryczny śmiech i łzy. Autorka spoiła wszystko w idealną całość, dzięki czemu człowiek ma ochotę na więcej i więcej. Już nie mogę się doczekać aż sięgnę po kolejne jej książki. GORĄCO POLECAM!
Książka wywołała we mnie istną burzę sprzecznych emocji. Bywały takie momenty kiedy śmiałam się i płakałam jednocześnie. Po prostu cudo.
.
Pamiętam, że odkąd ta książka została wydana, naczytałam się o niej samych dobrych opinii. Wiele osób bardzo ją chwaliło, mówiło o tym, jak wiele emocji potrafi wywołać. Szczerze? Nie bardzo w to wierzyłam. Jestem raczej typem osoby,...
2016-09-11
Nie pamiętam kiedy ostatnio spotkałam się z tak bardzo irytującymi bohaterami...
Książkę planowałam przeczytać już od dawna, więc kiedy tylko nadarzyła się okazja pożyczyłam ją z biblioteki. Musiałam jakoś odetchnąć od samych młodzieżówek, które czytałam ostatnimi czasy, więc postanowiłam wrócić do wampirów.
Nie wiem, czy ta książka była taka sobie, czy po prostu już zbyt wiele wymagam, ale wydała mi się po prostu przeciętna. Nie była ani dobra, ani zła. Nie sądzę też, aby zapadła mi w pamięć na dłużej niż góra kilka tygodni. Ostatnio nie chce mi się w ogóle czytać, więc szukałam czegoś na odmóżdżenie i plusem jest to, że chyba mi się udało.
Najgorszy wydał mi się początek. W ogóle nie umiałam się wciągnąć, stale coś mi uciekało, czytałam po raz wtóry jakieś zdanie. Nie wiem, czy to wina niezbyt klejącej się fabuły, czy też to ze mną ostatnio jest coś nie tak. W każdym razie pierwsze pięćdziesiąt stron było dla mnie mordęgą.
Historia przedstawiona w tej powieści jest lekka, wciągająca i do bólu przewidywalna. Momentami miałam takie deja vu. Po prostu przewidziałam całość do końca i nie było nic, czym mogłaby mnie ona zaskoczyć. A to z kolei rzadko kiedy mi się zdarza, ponieważ przeważnie jest tak, iż autor zaskakuje mnie czymś podczas czytania.
Bohaterowie byli jedną wielką rodzinką Mary Sue + Gary Stu. Każde z nich piękne, idealne, super silne, sprytne, szybkie i w ogóle niesamowite, bla, bla, bla. Jednak najbardziej denerwujące były główne bohaterki. Dwie najlepsze przyjaciółki, każda z nich oddałaby życie za tą drugą itd. Rozumiem, że to miała być prawdziwa przyjaźń, ale jak na mój gust autorka nieco przedobrzyła. Tak bardzo mnie to irytowało, że nie raz miałam ochotę zamknąć książkę i oddać ją do biblioteki.
Kolejnym minusem były rozdziały urywające się w nieodpowiednich momentach i brak ich kontynuacji. To było tak, jakby autorka po prostu coś wymyśliła, zapisała to, a potem nie wiedząc co z tym fantem zrobić - przeszła do kolejnego rozdziału. Wkurzało mnie to jak nie wiem co.
I to zakończenie... Przez ostatnie dziesięć-piętnaście stron miałam wrażenie, jakby ktoś zmieszał ze sobą postaci z różnych bajek. Naprawdę. Zbierało mi się na śmiech, kiedy na jednej stronie odbyło się więcej zwrotów akcji niż przez całą książkę.
Po tym wszystkim nie jestem pewna, czy nadal chcę kontynuować tą historię. Może jestem już na nią za stara, albo po prostu zbyt wiele wymagam, ale wydała mi się ona zbyt przeciętna. Prolog zakończył się w takim momencie, że właściwie wyjaśnił chociaż połowę z tego wszystkiego, dzięki czemu nie czuję żadnej palącej potrzeby, aby zapoznać się z dalszymi losami bohaterów. Może kiedyś... Choć raczej wątpię.
Nie pamiętam kiedy ostatnio spotkałam się z tak bardzo irytującymi bohaterami...
Książkę planowałam przeczytać już od dawna, więc kiedy tylko nadarzyła się okazja pożyczyłam ją z biblioteki. Musiałam jakoś odetchnąć od samych młodzieżówek, które czytałam ostatnimi czasy, więc postanowiłam wrócić do wampirów.
Nie wiem, czy ta książka była taka sobie, czy po prostu już...
2016-07-31
Zanim przemogłam się aby sięgnąć po tę książkę minęło dość sporo czasu. Czytałam tak wiele sprzecznych recenzji i opinii, że nie miałam bladego pojęcia czego się spodziewać. Jedni mówili o niej w samych superlatywach, inni twierdzili, że jest beznadziejna. Same sprzeczności.
Kiedy w końcu udało mi się ją zdobyć przeleżała kilka tygodni na mojej półce zanim się za nią zabrałam. Muszę przyznać, że czytałam ją ponad tydzień, a dla mnie to jest naprawdę bardzo dużo jeśli chodzi o książkę i teraz sama nie wiem co takiego mogłabym o niej napisać.
Wiele osób twierdzi, że jest ona bardzo podobna do innych popularnych serii, mają rację. Podczas czytania nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że przypomina mi ona po części Mroczne Umysły, trochę Igrzysk śmierci, gdzieś przewinął się Szklany Tron, znalazły się Rywalki, mignęły mi książki i filmy o hybrydach. To wszystko strasznie psuło mój odbiór tej książki ponieważ podczas czytania nie raz nachodziło mi wspomnienie z innej serii, a to z kolei strasznie mnie denerwowało. Jeśli ktoś nie lubi książek, które są tzw mieszańcami, to niech się nawet za tą nie zabiera, bo mam wrażenie, że nie przypadnie mu ona do gustu.
Styl pisania autorki był ciekawy, zaskoczyło mnie to, że główna bohaterka mnie nie irytowała pomimo iż wiele osób wspominało iż miało ochotę ją udusić. Jak dla mnie to plus. Akcja momentami była wolna, potem zaś przyspieszała, ale nie była taka, żeby nie dało się odłożyć książki (świadczy o tym choćby to, ze czytałam ją tydzień). Jeśli chodzi o zakończenie - było ono do bólu przewidywalne. Nie trzeba było być Sherlockiem, żeby wiedzieć co się święci i to było irytujące. Uwielbiam, kiedy zakończenie mnie zaskakuje, nawet jeśli nie idzie po mojej myśli. A tu co? Fakt, Shade mnie zaskoczył, ale co poza tym? Nic.
Nie za bardzo wiem jak to teraz podsumować, jednak po tych wszystkich ochach i achach na jej temat, a także masowej krytyce mogę śmiało powiedzieć, że w cale nie była tak dobra, ani tak zła jak to niektórzy mówią. Jak dla mnie była trochę wyżej niż dobra, szału nie robiła, nie czekałam w napięciu na rozwój akcji, a 7 na 10 daję tylko ze względu na to iż autorka ma potencjał, a po zakończeniu książka aż się prosi o to aby czytać drugą część.
Podsumowując:
„Czerwona królowa" nie była dla mnie wybitna, jak to niektórzy mówili, ale nie była też zła. Była po prostu dobra. Autorka na pewno ma potencjał, pomimo tego iż momentami miałam wrażenie, że czytam multifandomowe fan-fiction. Nie wiem jak będzie z drugą częścią, w cale nie pali mi się do jej przeczytania - jeśli uda mi się ją zdobyć, to przeczytam. Jeśli nie, to kiedyś od kogoś pożyczę i nie będę rozpaczać. Moim zdaniem nada się dla kogoś, kto poszukuje książki z akcją, choć nie jest tam ona jakaś wybuchowa. Plusem jest to, że nie było przydługawych opisów miejsc, więc jest też dobra dla osób, które takowych nie lubią. Ogółem takie 6.5/10.
Zanim przemogłam się aby sięgnąć po tę książkę minęło dość sporo czasu. Czytałam tak wiele sprzecznych recenzji i opinii, że nie miałam bladego pojęcia czego się spodziewać. Jedni mówili o niej w samych superlatywach, inni twierdzili, że jest beznadziejna. Same sprzeczności.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toKiedy w końcu udało mi się ją zdobyć przeleżała kilka tygodni na mojej półce zanim się za nią...