-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2010-07-11
2010-07-23
2010-08-01
2010-12-19
2010-11-02
2010-10-29
2010-01-01
2010-01-01
2010-12-23
2010-12-23
2010-12-22
2010-07-04
2010-01-01
2010-01-01
2010-12-14
Czy jest możliwa miłość od pierwszego wejrzenia? – zastanawiają się romantycy. Ja już wiem, że owszem, jak najbardziej – miłość od rzucenia okiem na okładkę, przejechania dłonią po śliskim grzbiecie i przeczytania tych kilku znajdujących się z tyłu zdań, które mają za zadanie zachęcać do zakupu i lektury. ‘Zachęcać’ to jednak w tym przypadku słowo o niewielkiej sile wyrazu, one wręcz wcisnęły mi książkę w ręce i zmusiły do jak najszybszego zgłębienia jej zawartości. Czy tak gwałtowne uczucie, jakim zapałałam do „Wieków światła”, miało szansę przetrwać do ostatniej strony?
Przez kilka początkowych rozdziałów brnęłam z rosnącą fascynacją, szóstym zmysłem wyczuwając, że najprawdopodobniej rozpoczynam właśnie jedną z najbardziej znamiennych literackich podróży swojego życia. Starałam się czytać powoli, smakować każde zdanie, każdą frazę – a jest się czym zachwycać. Powieść pełna jest długich, obrazowych opisów, te zaś przepełniają epitety i porównania, wolne jednakowoż od banalnych, utartych połączeń wyrazowych. XIX-wieczny Londyn skąpany w magii natychmiast ożył w mej wyobraźni. To już nie było czytanie książki – to była podróż wraz z bohaterem. A jako że wyskakiwanie z pędzącego pociągu w połowie trasy jest przecież czystym szaleństwem, plany rozkoszowania się książką przez dłuższy czas spaliły na panewce – nie było sposobu, bym powstrzymała się od dalszej lektury.
Co równie warte odnotowania, w całej powieści mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową. Do tej pory nie byłam miłośniczką tej formy – pewnikiem dlatego, że zawsze uważałam ją za trudniejszą w realizacji, a mało który mistrz pióra potrafił sprostać moim oczekiwaniom. Na szczęście nie dotyczy to Iana R. MacLeoda, którego odlew powinien znajdować się w Międzynarodowym Biurze Miar w Sèvres jako wzorzec pisarza operującego narracją pierwszoosobową. Porzućmy jednak zachwyty nad formą i przyjrzyjmy się bliżej treści.
O czym tak właściwie opowiada książka? Trudno to ująć w paru słowach, gdyż pierwsze kilkadziesiąt stron wcale nie zwiastuje tego, co nastąpi później, a okrucieństwem byłoby psucie komukolwiek przyjemności płynącej z lektury i wyjawianie zbyt wielu szczegółów. Najogólniej rzecz ujmując, „Wieki światła” to powieść o społeczeństwie i wszystkim, co z tym społeczeństwem związane – klasach, nierównościach, wyzysku, a wreszcie rewolucji. Jako że mamy do czynienia z fantasy, nie zabrakło też magii, nie ma jednak co liczyć na gatunkową sztampę. To nie jest kolejna trzecioligowa fantastyka o złych smokach, chciwych magach czy szlachetnych rycerzach. To nie jest także wzniosła epopeja o zagładzie świata, wojnie z plugawymi potworami, przepowiedniach i wybrańcach. Magia jawi się jako element nieodzowny, fabularny spiritus movens, ale równocześnie przez cały czas pozostaje na drugim planie, jest jedynie dodatkiem do problematyki społeczno-ekonomicznej i wewnętrznych rozterek bohatera.
Aby podsumować moje spostrzeżenia dotyczące tak formy, jak i treści, muszę wyznać, że podczas lektury nierzadko odnosiłam wrażenie, jakby powieść została napisana nie w XXI, a w XIX wieku. I nie jest to z mojej strony jęk zawodu, wręcz przeciwnie – wiek pary, literacki romantyzm, a potem początki pozytywizmu to moje ulubione epoki. Znalezienie więc we współczesnym dziele prawdziwej perły idealnie oddającej styl i problematykę tamtych czasów, to nie lada sukces. Dodajmy do tego subtelną nutę magii, steampunkowe uniwersum, nienachalną tajemniczość i liryczność opowieści, a uzyskamy powieść idealną, którą z czystym sumieniem mogę polecić nawet tym, którzy fantastykę zwykli omijać szerokim łukiem.
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Czy jest możliwa miłość od pierwszego wejrzenia? – zastanawiają się romantycy. Ja już wiem, że owszem, jak najbardziej – miłość od rzucenia okiem na okładkę, przejechania dłonią po śliskim grzbiecie i przeczytania tych kilku znajdujących się z tyłu zdań, które mają za zadanie zachęcać do zakupu i lektury. ‘Zachęcać’ to jednak w tym przypadku słowo o niewielkiej sile wyrazu,...
więcej mniej Pokaż mimo to2010-11-05
2008-01-01
2008-01-01
2010-11-11
2010-12-08
Podchodziłam do tej pozycji z dużą dozą ostrożności, ale nie ma się czemu dziwić – w końcu czego można spodziewać się po książce powstałej jako dodatek do jednego z najpopularniejszych seriali komediowych ostatnich lat? Tego typu twory z założenia nie grzeszą ambicją, a celem ich istnienia jest li tylko wysupłanie kolejnych brzęczących monet z portfeli miłośników pierwowzoru.
Teoria ta na szczęście nie sprawdziła się w stu procentach w tym przypadku. Owszem, ci, którzy nie oglądali „How I Met Your Mother”, nie mają czego w tej publikacji szukać. O literackich wyżynach też nie może być mowy. Wierni fani postaci Barneya Stinsona powinni jednak poczuć się usatysfakcjonowani, bowiem słynny „The Bro Code”, niejednokrotnie wspominany w odcinkach serialu, jest dokładnie tym, czym być powinien. Czym takim? Zbiorem zasad regulujących koegzystencję tytułowych „bros”, czyli po naszemu bliskich kumpli, których relacje opierają się przede wszystkim na wzajemnej pomocy podczas próby usidlenia atrakcyjnej dziewoi.
Książki póki co nie przetłumaczono na język polski, i całe szczęście – jej esencję stanowi bowiem nie treść, skądinąd zabawna, przynajmniej w moim mniemaniu, a język, w jakim została napisana. Gry słowne, neologizmy, mnóstwo slangowych określeń – to właśnie przez wzgląd na środki językowe postanowiłam po tę pozycję sięgnąć i bawiłam się świetnie, poznając wyrażenia, których próżno szukać w słownikach wydawnictwa Oxford. W końcu ile osób płynnie posługujących się angielszczyzną wie, czym jest „tricycle”, „wingman” albo „broflation”? Z kolei przyswajanie mowy potocznej poprzez lekturę haseł w Urban Dictionary jest z pewnością zbyt żmudne, by można tę metodę komukolwiek polecić.
Ciekawym eksperymentem jest także mieszanie rejestrów. Z jednej strony mamy więc do czynienia z wyrażeniami slangowymi, z drugiej – z terminami prawniczymi. W końcu książkę stylizowano na kodeks, nie ma się więc co dziwić, że w poszczególnych artykułach można natknąć się na określenia właściwe dla języka ustaw. Niekiedy pojawiają się także ustępy udające w swej formie Biblię, deklarację niepodległości czy limeryk. Nawiązania nie ograniczają się jedynie do warstwy stylistycznej – także w treści nie brakuje odniesień czy to do historii, czy to kultury (tak wysokiej, jak i popkultury). Przyda się więc choć pobieżna wiedza dotycząca historii Stanów Zjednoczonych (by wiedzieć, czym były Lemon Laws), Iliady (gdyby w czasach Homera istniał „The Bro Code”, wojna trojańska skończyłaby się inaczej!) albo pojęć prawniczych (trudno bowiem zrozumieć, czym jest Quid Pro Bro, nie słyszawszy nigdy o quid pro quo).
Mimo to, nie zachęcam do sięgania po książkę w jej drukowanym wydaniu. Nie, gdy dostępny jest audiobook – i pisze te słowa osoba, która nigdy wcześniej nie była entuzjastką tej formy przekazu. „The Bro Code” jest jednak pod tym względem wyjątkowy. Po pierwsze, narratorem został nikt inny, jak sam Neil Patrick Harris, czyli aktor wcielający się w jednego z głównych bohaterów serialu, a zarazem rzekomego autora tej książki (za którą w rzeczywistości odpowiada scenarzysta HIMYM, Matt Kuhn). Harris to zaś mistrz w każdym calu – audiobook czytany jest perfekcyjnie, a operowanie głosem, tj. wszelkie zmiany tonu, głośności, akcent zdaniowy nie pozwalają słuchaczowi na nawet chwilową utratę koncentracji. Jest to także prawdziwa uczta dla uszu dla fanów amerykańskiego akcentu, a że i ja się do nich zaliczam, niektóre fragmenty odtwarzałam kilkakrotnie, by rozkoszować się samym brzmieniem słów. Wreszcie, choć w tym miejscu zrozumieją mnie pewnie wyłącznie konfratrzy, jest to materiał idealny wręcz do ćwiczenia tłumaczeń symultanicznych. ;)
---
Zarówno tę recenzję, jak i wiele innych tekstów znajdziecie na moim blogu: http://oceansoul.waw.pl/ Serdecznie zapraszam!
Podchodziłam do tej pozycji z dużą dozą ostrożności, ale nie ma się czemu dziwić – w końcu czego można spodziewać się po książce powstałej jako dodatek do jednego z najpopularniejszych seriali komediowych ostatnich lat? Tego typu twory z założenia nie grzeszą ambicją, a celem ich istnienia jest li tylko wysupłanie kolejnych brzęczących monet z portfeli miłośników...
więcej Pokaż mimo to