-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński36
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant5
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant970
Biblioteczka
2023-06-29
2023-06-14
2016-08-23
2020-03-27
2016-02-07
2016-02-22
2016-03-08
Moment, chwila, jak to? Jakim cudem mój wzrok przeszywa tylną okładkę, skoro dosłownie przed momentem przekroczyłam bramy Hyruf? Z ukłuciem lekkiego niepokoju wertuję książkę, wyczuwając syndrom znacznego braku dobrych kilkuset stron, ale nie, w dalszym ciągu mój egzemplarz nie wydaje się w żaden sposób wybrakowany. W głowie zaczyna formować się niebezpieczna myśl - czyżby to znaczyło, że to naprawdę koniec, a wizja kolejnego tomu póki co jest odległa? Niech to! Tęsknie spoglądam na półkę, wyszukując granatowego grzbietu z charakterystyczną czcionką - i oczami wyobraźni widzę tuż obok bliźniaka, czwórkę, całą dwunastkę, z której aż kipi od przygód, przelanej krwi i niesamowitego klimatu.
Gdy po raz pierwszy ujrzałam tę intrygującą już przez samą okładkę książkę, byłam przekonana, że kryć ona może jedynie dawkę dobrej fantastyki - tymczasem okazuje się, że to nie tyle miecze, krew i smoki, co powieść o wiarygodnym gruncie historycznym, zresztą, jak autor sam przyznaje we wstępie, samo Hyruf kreowane było na wzór XVII-wiecznego Londynu. Czy z tego względu czekał mnie jakikolwiek zawód? Zdecydowanie nie! Zakochałam się w świecie Mulgiha, którego napędzał przypadek, a wpływy rzeczywistych dziejów nadały mu tylko jeszcze bardziej realistycznego wyrazu.
A jak już o bohaterze mowa... Mulgih! Postać z jednej strony wywołująca nie lada sympatię, z drugiej lekką niepewność, kiedy niczym kameleon natychmiast potrafi szybko odnaleźć się w nowej rzeczywistości i wykalkulować, za kim się stawić, by zapewnić własnej głowie pewne połączenie z karkiem. Mimo przypadków wątpliwej moralności Mulgiha, w dalszym ciągu pozostaje on bohaterem, którego nie sposób nie polubić. Pozostałe postaci także nie dają o sobie zapomnieć, w gruncie rzeczy niejednokrotnie wątki im poświęcone skutecznie odwracają uwagę od głównej akcji, ba, przyjdzie nam śledzić ich poczynania z nie mniejszym zainteresowaniem.
Spoglądając z dystansu może wydawać się, że tak naprawdę fabuła nie jest wielce skomplikowana, żeby nie powiedzieć, że z pozoru nic się w niej nie dzieje - wystarczy jednak otworzyć książkę, by całkowicie się w niej zanurzyć, bez większych szans na wzięcie oddechu. To powieść pełna dynamiki, która nie przystaje ani na moment. Nie mam pojęcia, jakich zabiegów użył autor, ale sprawdziły się one doskonale, wszak nawet dłuższe wywody sprawiają, że nie sposób się oderwać od lektury!
Jestem przekonana, że będzie to doskonała pozycja zarówno dla fanów fantastyki, jak i tych, którzy z gatunkiem dotychczas nie mieli wiele do czynienia - bowiem mnogość historycznych elementów sprowadza fabułę na ziemię, a w towarzystwie niektórych wątków tworzą wręcz swego rodzaju kryminał historyczny. Już nie mówiąc o tym, że w akcję wsiąka się jak woda w gąbkę! Zdecydowanie polecam na deszczowo-wiosenne wieczory z kubkiem gorącej herbaty i chęcią oderwania się od codziennych trosk.
...tylko jak tu teraz przetrwać do premiery kolejnej części?!
Moment, chwila, jak to? Jakim cudem mój wzrok przeszywa tylną okładkę, skoro dosłownie przed momentem przekroczyłam bramy Hyruf? Z ukłuciem lekkiego niepokoju wertuję książkę, wyczuwając syndrom znacznego braku dobrych kilkuset stron, ale nie, w dalszym ciągu mój egzemplarz nie wydaje się w żaden sposób wybrakowany. W głowie zaczyna formować się niebezpieczna myśl - czyżby...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-16
Wyobraźcie sobie, że przez ostatnie kilka miesięcy dzień w dzień siedzieliście przy biurku i ostro zakuwaliście do matury, przed oczami mając cykle rozwojowe tasiemców czy sposoby rozmnażania paproci. Wielce interesujące, prawda? Po napisaniu wszystkich egzaminów wracacie do domu z jakże przyjemną, acz ciut nierealną wizją początku wakacji. Wakacji?! Istnieje coś takiego jak czas wolny?! Po głowie wciąż chodzą zbyt mądre myśli, trzeba znaleźć szybki i skuteczny sposób na przestawienie się na status wakacyjny. I w tym momencie na scenę wchodzi Puzyńska.
Nie wierzcie swojemu rozsądkowi, który mówi, że Motylek jest szanującą się cegłą o objętości powyżej sześciuset stron. Znaczy się, możecie wierzyć, droga wolna - jednak gdy tylko zaczniecie lekturę, nagle okaże się, że książka się skończyła. Ot tak, tylna okładka. Zarzekajcie się, że dosłownie przed momentem powieść otworzyliście, Motylek zagina czasoprzestrzeń i kto raz do niego usiądzie, nie wstanie póki akcja się nie rozwiąże. Zrobiłam eksperyment, pożyczyłam go pod wieczór mamie - następnego dnia mama przychodzi, prosi o kolejną część i jest szczerze oburzona, że takowej jeszcze nie posiadam. Jak widać, wciąga. Uzależnia.
W czym tkwi cały ewenement? I właśnie w tym problem - z pozoru historia niczym szczególnym się nie wyróżnia od setek innych. Morderstwo w małej odizolowanej wsi, gdzie każdy zna każdego, swojska atmosfera, którą naruszyło przybycie miastowego, codzienne i niecodzienne problemy prostych ludzi, rzut oka w ich sytuacje domowe, które najczęściej wewnątrz okazują się być czymś zupełnie innym niż na zewnątrz. Do tego garść adrenaliny, trochę akcji rodem z Milczenia owiec, przerzucenie perspektywy w inne czasy, z których najprawdopodobniej wykluł się potwór. Niby nic, prawda? A jednak robi piorunujące wrażenie i nawet błahe wątki na długo przykuwają uwagę.
Winą można zapewne obarczyć również sam styl pisania autorki. Pióro nadzwyczaj lekkie, plastyczne opisy, umiejętne budowanie napięcia, tworzenie postaci, do których nie sposób nie zapałać sympatią (w porządku, trochę zwyrodnialców jest, ale powiadają, że wyjątek potwierdza regułę). I nawet - uwaga! - wątek romantyczny zupełnie niewywołujący odruchów wymiotnych, delikatna gra napisana z rozmysłem, będąca zaledwie jednym z pobocznych wątków, a nie główną osią fabuły.
Przyznaję się bez bicia, Puzyńska całkowicie ujęła mnie za serce i sprawiła, że bez trudu oderwałam się od rzeczywistości, a było to coś, czego naprawdę potrzebowałam. Wiecie, czasem mówi się „O, to jest książka, która pozwoli ci zapomnieć o wszystkich troskach, koniecznie przeczytaj” - i najczęściej tak jest, ale niestety w większości przypadków to pomoc doraźna. Do Lipowa natomiast autentycznie wracam myślami i podczas bezzakupowych wizyt w księgarni obchodzę dobrze znaną półkę, jakby upewniając się, że u bohaterów nic nie uległo zmianie, że są tam i czekają, kiedy znów będę ich potrzebować.
Czy warto przeczytać Motylka? Warto. A już w szczególności, kiedy czujesz, że żadna powieść nie może cię porwać. Może to nie jest literatura najwyższych lotów, ale czego innego oczekujemy po kryminałach, jak nie oderwania się od codziennych problemów?
Wyobraźcie sobie, że przez ostatnie kilka miesięcy dzień w dzień siedzieliście przy biurku i ostro zakuwaliście do matury, przed oczami mając cykle rozwojowe tasiemców czy sposoby rozmnażania paproci. Wielce interesujące, prawda? Po napisaniu wszystkich egzaminów wracacie do domu z jakże przyjemną, acz ciut nierealną wizją początku wakacji. Wakacji?! Istnieje coś takiego...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-05
2016-06-10
Już od jakiegoś czasu siedzę wpatrzona w ekran komputera z zamiarem nakreślenia kilku słów na temat Królów Dary, jednak gdy tylko przykładam palce do klawiatury, nieruchomieją, jakby niezdolne do przełożenia wszystkich tych towarzyszących mi emocji i obrazów. Obok mnie leży sprawca całego zamieszania, intrygująca okładka z nie mniej intrygującym wnętrzem. Trzeba uważać przy przeglądaniu, bo w każdej chwili ze stron może wylecieć zbłąkana strzała, krople krwi i potu, nasiona dmuchawca; nic dziwnego, że książka w pierwotnym stanie jest zafoliowana, kto wie, do czego mogłoby dojść w niewinnej księgarni!
Rynek obfituje w powieści fantasy, jednak gdyby szukać historii stworzonej z prawdziwym rozmachem, nagle okazałoby się, że to wcale niełatwe zadanie. Dlatego też w chwili, w której zauważyłam, że przez pięćdziesiąt stron Królów Dary wydarzyło się więcej niż w przeciętnej książce spod znaku fantastyki, zdałam sobie sprawę, jaką perełkę trzymam w dłoniach. To nie jest powieść, która traktuje o losie dwóch głównych bohaterów w walce o obalenie tyrana rządzącego Darą - to historia dziesiątek ludzi, z których każdy stanowi indywiduum, wplątanych nie tyle w wojnę, co grę bogów. I tu należy zaznaczyć dwie istotne kwestie.
Pierwsza, nagromadzenie postaci w żaden sposób nie jest uciążliwe; autor umiejętnie wplątuje ich przeszłość w fabułę, dzięki czemu nabieramy wrażenia, jakbyśmy znali je już od dawna. Rozumiemy bez trudu ich cele, ambicje oraz przyczyny tego, dlaczego znajdują się w takim a nie innym miejscu. To naprawdę niezwykłe móc tak dokładnie poznać losy bohaterów, nawet jeśli nie biorą oni szczególnie długo czynnego udziału w głównej akcji - dzięki temu nie są oni wydrukowanym na papierze zlepkiem liter, ale prawdziwymi ludźmi z krwi i kości.
Druga sprawa, Liu zrobił coś, na co od dłuższego czasu czekałam, ale dotychczas w żadnej książce nie znalazłam w tak rozbudowanej formie. Otóż bohaterami są nie tylko ludzie, lecz także bogowie. Patrzą na wojnę śmiertelników, czasem pomogą swoim faworytom, a nawet pojawią się wśród nich (a wtedy czytelnik uśmiecha się szeroko, a serce mu przyspiesza, gdy rozpozna któregoś w tłumie) - jednak, ku zaskoczeniu bóstw, nie wszystko zawsze idzie po ich myśli.
Wydawać by się mogło, że powieść, której głównym tematem jest wojna, musi być dość ciężka w odbiorze; jednak nic z tych rzeczy. Perspektywa patrzenia na wydarzenia wciąż się zmienia, nawiązują się przyjaźnie, rozdzielają się bracia, pojawiają się nowi wrogowie i nowi sprzymierzeńcy. Różnorodność i mnogość wątków sprawia, że nie sposób się oderwać od lektury, mimo że z początku może być ciężka w odbiorze - ale to kwestia kilku stron i zatopienia się w ciut wznioślejszym stylu autora. Bo jedno trzeba przyznać, książka napisana jest diabelnie dobrze i nie ma mowy o nakreślonym naprędce bełkocie; każde zdanie prezentuje swoisty kunszt. Chyba z żadnej innej pozycji nie wypisałam tylu cytatów, co właśnie z Królów Dary.
Do tego dorzucić jeszcze należy orientalny klimat, prawdziwy powiew świeżości dla współczesnej fantastyki, która w gruncie rzeczy bazuje na europejskim średniowieczu. Atmosfera ta nie jest jednak uciążliwa, nie narzuca się, nie otępia - lektura to raczej podróż przez dziewiczy las, z którego co jakiś czas dochodzą nas nowe, nieznane dotychczas, przyjemne dla zmysłów zapachy i obrazy.
Jeśli jeszcze zastanawiasz się nad sięgnięciem po historię Wysp Dary, nie wahaj się dłużej. To książka, która pozwoli całkowicie oderwać się od rutyny gatunku, mimo że, paradoksalnie, sam pomysł na fabułę niczym innowacyjnym się nie wydaje. Ale to tylko pozory. Jestem przekonana, że każdy fan fantasy znajdzie tu coś dla siebie - i podobnie do mnie będzie z niecierpliwością oczekiwał na drugi tom (na szczęście, jeszcze w tym roku!).
Już od jakiegoś czasu siedzę wpatrzona w ekran komputera z zamiarem nakreślenia kilku słów na temat Królów Dary, jednak gdy tylko przykładam palce do klawiatury, nieruchomieją, jakby niezdolne do przełożenia wszystkich tych towarzyszących mi emocji i obrazów. Obok mnie leży sprawca całego zamieszania, intrygująca okładka z nie mniej intrygującym wnętrzem. Trzeba uważać przy...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-06-20
2016-07-28
Po lekturze opisu książki naszły mnie dwa sprzeczne uczucia - jedno podpowiadało, że oto przede mną historia w klimacie steampunku, gatunku, który uwielbiam, ale rzadko spotykam; drugie ostudzało nieco entuzjazm i zwracało uwagę na ostatnie zdania z okładki. Niewolnik, którego bunt wywoła rewolucję? Czy to przypadkiem nie przygotowuje nas na kolejną powieść niczym niewyróżniającą się od setek innych? Czy w tym temacie w ogóle można wnieść jakikolwiek powiew świeżości? Otóż okazuje się, że można.
Przede wszystkim naszym buntownikiem staje się klakier, w skrócie: mechaniczny niewolnik, najniższy szczebel w hierarchii społecznej zaprogramowany do służenia swemu panu poprzez pewnego rodzaju więź, opartą głównie na bólu. Owa więź, zwana geas, nie pozwala nawet stanąć na dłużej w bezruchu, by obejrzeć egzekucję swego pobratymca, jeśli nie był to jednoznaczny rozkaz, a co tu mówić o wolności. Sama nazwa twórców klakierów jest znamienna - Gildia Zegarmistrzowska. Bo czy nie każdy z nas posiada na co dzień swojego własnego niewolnika w postaci zegarka? Służy nam, pokazuje godzinę niezależnie od wszystkich innych czynników aż do całkowitego zepsucia mechanizmu. Możemy nim rzucać, zniszczyć, jeśli mamy ochotę, choć trochę powstrzymuje nas wizja wydanych na niego pieniędzy - dokładnie takie samo podejście mają ludzie w stosunku do klakierów.
Czy ktoś kiedyś uskarżał się na dziwne trajkotanie zegarów? Może się okazać, że tak naprawdę porozumiewają się między sobą; przynajmniej jest nam to wiadome w przypadku klakierów. Komunikują się, myślą, marzą. Wyobraźcie sobie, że taka wiadomość zostaje opublikowana w naszym świecie - jak nic zbierze się komisja obrony praw zegarów, zakazująca wyzysku tych drobnych urządzeń. Niestety, w Holandii Tregillisa prawda ta jest znana zaledwie garstce, a co za tym idzie: ściśle skrywana, do tego stopnia, że kontakt z nią bywa śmiertelny. Dopiero teraz można sobie uświadomić, z czym tak naprawdę miał do czynienia Jax, klakier, któremu przez przypadek udało się uzyskać Wolną Wolę - gdzie uciec, do kogo się zwrócić z pomocą, jeśli nikt, poza Gildią, nie wierzy w jego człowieczeństwo? Na samą myśl czuć dreszcze.
Jax dzieli scenę z dwoma postaciami - z jednej strony pojawia się Berenice, twarda babka, niedająca sobie w kaszę dmuchać, bystra i sprytna, naukowiec z Francji, jedynego kraju niekorzystającego z usług mechanicznych służących, badająca mechanizmy klakierów. Z drugiej, zza kulis wychyla się holenderski pastor Visser we francuskim wywiadzie. Nie ukrywam, że samą przyjemnością było śledzić ich losy, które nieuchronnie dążyły do skrzyżowania się z pozostałymi; a gdy już do tego dochodzi, tworzy się mieszanka wybuchowa. Bowiem macki Gildii są długie... Trzeba też przyznać, że z bohaterami nie sposób się nie polubić; może czasem irytują, może naiwnie pakują się wprost w paszczę lwa - ale w dalszym ciągu wywołują sympatię i cichutko życzymy im, by wszystko szło po ich myśli: nawet, jeśli ma to oznaczać brnięcie w schemat.
Tym, czym Tregillis całkowicie mnie do siebie przekonał, były małe drobne fakty, na które większość nie zwróciłaby pewnie uwagi. Pastor niesie pod pachą działa Kartezjusza, przypadkowo wydrążonego w Pasjach duszy i Opisie ciała ludzkiego, Berenice wspomina o szyszynce, a samo jestestwo klakierów okazuje się znajdować w ich głowach, nie sercu. Cholera, czyżby ktoś w końcu podjął się porządnego researchu? Czyżby ktoś wreszcie niezwykły kryształ zawiadujący wolą klakiera umieścił w szyszynce, tym samym narządzie, który Kartezjusz określił siedzibą duszy? Chylę pokłony.
Historia niezaprzeczalnie wciąga i ledwo zauważyłam, gdy nagle dotarłam do końca, tym samym uświadamiając sobie, że na kolejny tom trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Powieść napisana lekkim piórem, bez zbędnego patosu (który, chcąc, nie chcąc, i tak zostałby zadeptany kunsztownymi przekleństwami Berenice), choć nie można tu mówić o literackim arcydziele. Książka jest dobra, nawet bardzo. Ale do ideału jej daleko. Mimo wszystko, przeczytać jak najbardziej warto, polecam!
Po lekturze opisu książki naszły mnie dwa sprzeczne uczucia - jedno podpowiadało, że oto przede mną historia w klimacie steampunku, gatunku, który uwielbiam, ale rzadko spotykam; drugie ostudzało nieco entuzjazm i zwracało uwagę na ostatnie zdania z okładki. Niewolnik, którego bunt wywoła rewolucję? Czy to przypadkiem nie przygotowuje nas na kolejną powieść niczym...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-24
2016-09-18
2016-02-26
2016-06-10
2016-05-18
2016-07-09
2016-05-31
2016-06-16
Choć fantastyki w księgarniach nie brakuje, ze świecą szukać porządnego fantasy w pełnym znaczeniu tego słowa - już nie mówiąc o takim z naszego ogródka, w którym królują przez lata hodowane przez czytelników drzewa, przyćmiewające nieco blask świeżych pędów. Jednak przyznam szczerze, że nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam tak dobry polski debiut w gatunku, wszak ostatnimi czasy namnożyło nam się grafomanów - a tu, niczym promień słońca rozpraszający żądnych krwi powrotników, pojawia się Jacek Łukawski z serią, która ma zadatki na wejście do kanonu. Ha! Serię, która zdecydowanie wnosi powiew świeżości, zaspokajając rosnący u miłośników polskiej fantastyki apetyt.
Jeśli niestraszne Wam machanie mieczem, krwawe bitwy, trudne przeprawy oraz ucieleśnienia najstarszych legend i bajd, Krew i stal będzie lekturą doskonałą. Toż to kwintesencja klasycznego fantasy, w które wsiąka się jak posoka w glebę! Nie dość, że z zapartym tchem śledzi się przygody bohaterów, to jeszcze po krótkiej chwili wydaje się, że dostaliśmy wybrakowany egzemplarz - chwila, chwila, gdzie te obiecane 400 stron? I czemu za oknem jest już ciemno?! Wrażenie oderwania od rzeczywistości tylko potęguje fakt, że książka stylizowana jest na język lekko archaizowany, często o przestawionym szyku zdania. Być może jest to ciężkie do przejścia w początkowych rozdziałach dla osób niewprawionych, wystarczy się jednak wkręcić, co wcale z trudnością nie przychodzi, by całkowicie ulec quasi-średniowiecznej atmosferze.
W Krwi i stali zaczęłam się na poważnie zakochiwać, gdy zdałam sobie sprawę, że nie sposób spotkać na kartach tej powieści zachowań w stylu Legolasa nieprzejmującego się prawami fizyki - to książka, w której mimo występowania magii, wszystko trzyma się kupy, a nawet Arthorn nieraz dostanie w głowę, wykorzystując zapasy adrenaliny w normalnym zakresie (czyli nie będzie biegał przez tydzień jak kurczak z uciętym łbem). Nie można również zapomnieć o słowiańskiej mitologii - słowiańskiej mitologii! Coraz częściej znaleźć można historie nawiązujące do bóstw nordyckich czy celtyckich, a przecież my też mamy coś do zaoferowania, z czego Łukawski czerpie garściami i to ze świetnym efektem. Czytając, człowiek nabiera wrażenia, że słusznie powiedział zauważył autor słów cudze chwalicie, swego nie znacie.
Spotkałam się z opinią zarzucającą książce pozbawionych charakteru postaci i choć usiłowałam się doszukać argumentów skłaniających się ku tej tezie, szybko zaniechałam tych bezowocnych poszukiwań. Osobiście bardzo polubiłam głównych bohaterów, z których dwójka doskonale dopełniała Arthorna; a nawet sam czarny charakter, bufon, jakich mało, przypadł mi do gustu swoją kreacją. Wiele epizodycznych postaci również zapadło mi w pamięć i szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać kolejnego tomu, który rozwinie interesujące mnie wątki - bo jestem przekonana, że mając kolejne dwie części w planach, autor jeszcze zdąży nas zaskoczyć.
Rzadko zwracam uwagę na wydanie, tym razem jednak nie mogę się powstrzymać! Wydawnictwo stanęło na wysokości zadania, oddając nam w ręce książkę, która zachwyca nie tylko intrygującą okładką, ale również dopracowanym wnętrzem - poczynając od zdobnych inicjałów i powtórzeniem motywu pękającej ziemi na początku każdego rozdziału, a kończąc na ilustracjach na całych stronach nawiązujących do treści; nie brakuje również mapy świata wykreowanego przez Łukawskiego, do której samą przyjemnością było wracać podczas lektury. Więc jeśli jeszcze się wahacie, może fakt tej uczty dla zmysłów pomoże Wam podjąć decyzję.
Nie ma co ukrywać, jest to obowiązkowa lektura dla każdego fana dobrego fantasy, a już w szczególności takiego, który ceni sobie naszych rodzimych autorów. Będzie to też dobry start dla osób, które dotychczas raczej omijały ten gatunek - bo choć stylizacja może z początku niektórych odstraszyć, to lekkość pióra Łukawskiego pozwala nieść się przez kolejne strony powieści. Fabuła jest za to nieobliczalna i pomimo wiedzy o tym, że bohater jest w drodze, tak naprawdę nie sposób dojść do tego, co po tej drodze może go spotkać - nie ma co liczyć na przewidywalność, kiedy nawet nie ma się pomysłu na to, co znajdzie się w kolejnym rozdziale. Czytajcie, bo warto! Ja tymczasem idę się zaszyć w kącie, bo doszła do mnie smutna prawda, że trochę na drugi tom będę musiała jeszcze poczekać...
Choć fantastyki w księgarniach nie brakuje, ze świecą szukać porządnego fantasy w pełnym znaczeniu tego słowa - już nie mówiąc o takim z naszego ogródka, w którym królują przez lata hodowane przez czytelników drzewa, przyćmiewające nieco blask świeżych pędów. Jednak przyznam szczerze, że nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam tak dobry polski debiut w gatunku, wszak...
więcej Pokaż mimo to