rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

A gdyby tak książka poruszała nie tylko wyobraźnię, nie tylko tworzyła w głowie obrazy niezwykłych miejsc, niesamowitych postaci niczym z krwi i kości, czy kilkoma wydrukowanymi zdaniami robiła nam w umyśle taki emocjonalny zamęt, że ciężko po jej zamknięciu wrócić do porządku dziennego? Co jeśli byłaby zdolna poruszyć, i to zaskakująco dobrze, także zmysł zapachu oraz smaku do tego stopnia, że z pustym żołądkiem nie byłbyś w stanie skończyć choćby akapitu, gdyż zaraz znalazłbyś się w kuchni, zaspokajając obudzony nagle wilczy głód?

Basza Smaku pod tym względem jest historią niesamowitą, opisy przygotowywanych przez głównego bohatera, Kucharza, potraw, niemal natychmiast zwiększają ilość produkowanej śliny, a w brzuchu zaczyna burczeć. Natomiast jego przygody, podróże jedynie dopełniają całości barwami, mistycyzmem oraz klimatem wschodu - zwyczajnie nie sposób nie dać się pochłonąć atmosferze XVII-wiecznego Imperium Osmańskiego.

Jednak by na dobre zanurzyć się w tej rzeczywistości, trzeba odrobinę się przestawić, przymknąć oko na narrację, która nie to, że jest zła - jest po prostu inna. Krocząc nieco drogą Tysiąca i jednej nocy, autor stawia przed nami historię snutą językiem baśni, jednocześnie wprowadzając nieco bardziej współczesny styl. Osobiście spodziewałam się fantastyki, nie baśni, stąd początkowo pojawiający się zbitek krótkich zdań bez głębszego opisu powodował lekki niesmak. Dopiero po dłuższym czasie i zdaniu sobie sprawy z klimatu powieści, dałam się prawdziwie pochłonąć.

Można by powiedzieć, patrząc na moją ocenę, że książka nieszczególnie przypadła mi do gustu - jest jednak odwrotnie. Cenię ją pod wieloma kątami z wyjątkiem motywacji bohatera. Nie jestem szczególną fanką historii miłosnych, zwłaszcza o stosunkowo schematycznym przebiegu. Mimo intryg i jakby nie było, konstrukcji, która nie ma w założeniu trzymać czytelnika w napięciu przez cały czas, a wręcz przeciwnie, zachęca do skupienia się na podstawowych zmysłach, to jednak czegoś mi zabrakło w wątku fabularnym. Natomiast tym, co zrobiło największe wrażenie, była podróż Kucharza celem kształcenia się u mistrzów różnych dziedzin - nie brak astrologii, medycyny opartej na żywiołach, czy szeptów nad garnkami. Chociażby dla samego wątku mistycyzmu warto sięgnąć po twórczość autora.

Nie mogę przyznać, że Basza Smaku stanie na honorowym miejscu w biblioteczce, ale na pewno obrazy, smaki i zapachy na długo pozostaną w mojej głowie. Czy polecam? Zdecydowanie. Z odpowiednim nastawieniem można wycisnąć z powieści wszystko, co ma do zaoferowania. Tylko pamiętajcie, by przypadkiem nie siadać do lektury z pustym brzuchem!

A gdyby tak książka poruszała nie tylko wyobraźnię, nie tylko tworzyła w głowie obrazy niezwykłych miejsc, niesamowitych postaci niczym z krwi i kości, czy kilkoma wydrukowanymi zdaniami robiła nam w umyśle taki emocjonalny zamęt, że ciężko po jej zamknięciu wrócić do porządku dziennego? Co jeśli byłaby zdolna poruszyć, i to zaskakująco dobrze, także zmysł zapachu oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Do połowy świetna. Później świat kwantów mnie pokonał, w zasadzie czytałam już na siłę, "byle doczytać do końca". Interesująca, ale zwyczajnie nie są to moje tematy.

Do połowy świetna. Później świat kwantów mnie pokonał, w zasadzie czytałam już na siłę, "byle doczytać do końca". Interesująca, ale zwyczajnie nie są to moje tematy.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdy przed ponad miesiącem rozwodziłam się w zachwytach nad najnowszą powieścią autora, nie sądziłam, że przyjdzie mi sięgnąć po jego starsze książki tak szybko. Nie ukrywam, nie brakowało mieszaniny niepokoju i dystansu, zwłaszcza gdy nasłuchałam się stwierdzeń, że to właśnie Rdza jest póki co najlepszym dziełem pisarza - szybko jednak zignorowałam przypominający mi o tym fakcie głos w mojej głowie i dałam się ponieść kolejnej niebywałej historii (kolejnych niebywałych historii, w końcu to nie opowieść o jednym człowieku, a kilku pokoleniach). Ponownie połknęłam ją na raz, ponownie skończyłam z burzą wypełniających mnie emocji i ponownie przyjdzie mi z nie lada trudem złożyć jakiekolwiek sensowne zdanie. Ale spróbujmy.

W gruncie rzeczy, przy pierwszej styczności z autorem, nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać. To było jak powolne odkrywanie czegoś zupełnie nowego, z czym nie miało się wcześniej styczności, nie wiedząc jeszcze, czy jest to coś zachwycającego, czy wręcz przeciwnie. Trochę jak błądzenie w labiryncie, który trzeźwo ocenić można dopiero po jego opuszczeniu - wtedy z całą pewnością ośmielimy się stwierdzić, czy brak bądź obecność niespodzianek po drodze była czymś intrygującym czy nie. W Rdzy błądziłam. Nie wiedziałam, czy mam się spodziewać nagłych zwrotów akcji, czy spokojnej ballady, czy mam zwracać uwagę na szczegóły, skupić się na teraźniejszości, emocjach, relacjach, czy dać się ponieść refleksji. W moim przypadku proza Małeckiego zyskała przy drugim spotkaniu. Sposób prowadzenia narracji, powolne splatanie rozrzuconych sznurków w jeden, podróże przez dekady - to było jak powrót do rodzinnego domu, do czegoś znanego. I tym samym, znając fundamenty, nie musiałam już myśleć nad intrygującą budową powieści, oddałam się temu, co naprawdę chciało zostać przekazane.

I znów, jeśli ktoś szuka fajerwerków, tutaj ich nie znajdzie. To nie jest miejsce dla nich, fajerwerki zarezerwowane są dla miast. Wieś jest cicha, tworząca z pozoru idylliczny obraz, ale za to potrafi skrywać okrutniejsze historie. To właśnie uderza najbardziej - prawdziwe uprzedzenia, które kilkadziesiąt kilometrów dalej, w wielkim mieście, są uważane za anegdotkę nawiązującą do zamierzchłych czasów, na prowincji są czymś powszechnym. Albinos na ulicy może co najwyżej przyciągnąć kilka ciekawych spojrzeń, godzinę drogi od miasta jest uważany za wcielenie szatana, obarczane o nieudane plony, którego krew leczy wszelkie dolegliwości. Wydaje się nieprawdopodobne, dlatego tym bardziej daje do myślenia.

Tym, co w książkach Małeckiego zachwyca najbardziej, jest kalejdoskop ludzkich losów. Przez karty powieści przewija się kilka pokoleń i choć ma się wrażenie, że w takiej plątaninie życiorysów nie sposób się nie zgubić, to jest wręcz odwrotnie. Obserwujemy kolejne postaci, które kończą żywot rozpoczęty kilkadziesiąt stron wcześniej. Nie da się przejść obok tego obojętnie, przemijanie i ludzkie tragedie uderzają, wymuszają refleksję. Dochodząc do końca człowiek poruszony jest nie tylko ważniejszymi wątkami fabularnymi, co również tłem. Nie da się zrozumieć tego fenomenu, nie doświadczając tego na własnej skórze.

Dlatego zdecydowanie polecam. Warto. Po prostu.

Gdy przed ponad miesiącem rozwodziłam się w zachwytach nad najnowszą powieścią autora, nie sądziłam, że przyjdzie mi sięgnąć po jego starsze książki tak szybko. Nie ukrywam, nie brakowało mieszaniny niepokoju i dystansu, zwłaszcza gdy nasłuchałam się stwierdzeń, że to właśnie Rdza jest póki co najlepszym dziełem pisarza - szybko jednak zignorowałam przypominający mi o tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czasem trafia się na książki, które ma się ochotę przeczytać z czystej sympatii - czy to ze względu na intrygujący tytuł, czy też przykuwającą wzrok okładkę, bądź nietuzinkowy klimat. Jestem przekonana, że każdy książkoholik chociaż raz w swojej karierze sięgnął po powieść z jednego z tych właśnie powodów, mając jedynie mgliste pojęcie, co też kryje w sobie fabuła. I niekiedy to jest strzał w dziesiątkę, znajdujemy historię, po którą z samego opisu nigdy byśmy nie sięgnęli. Ale broń palna ma to do siebie, że jest nieobliczalna - czasem zamiast do tarczy, pocisk może trafić w stopę.

Jakbym miała komuś streścić debiut Marchewki, wzruszyłabym ramionami i stwierdziła, że to po prostu powieść o szulerach. Szykują skok życia, coś nie wychodzi i nagle stają się celem numer jeden dla wrogów. Ktoś próbuje odzyskać swoją własność, leje się krew, sypią trupy, odbywają bankiety, toczy się gra przy zielonych stołach, słychać tasowanie kart. A, i dochodzi jeszcze wątek intrygującego prototypu, który szybko znika z ulic Hausenberga, pozostawiając po sobie niemałą legendę. I... to mniej więcej wszystko. W gruncie rzeczy nie wiem, o czym odkrywczym miała być ta książka. Nie wciągnęła mnie w żadnym momencie, ani razu nie poczułam jakiegokolwiek napięcia, a po zakończeniu lektury miałam wrażenie, że urwała się ona w połowie. Autor niejednokrotnie nawiązywał do różnych wydarzeń, pojawiały się retrospekcje z życia bohaterów, na rozwinięcie niektórych interesujących mnie wątków czekałam do końca - ale się nie doczekałam. Czy to zapowiedź kontynuacji? A może to wszystko zostało jednak wyjaśnione, tylko tego nie zauważyłam, bo bardziej byłam skupiona na tym, jak męczy mnie czytanie tej historii?

To nie tak, że ta powieść jest zła, zapewne znajdzie się masa ludzi, którzy zakochają się w niej od pierwszego wejrzenia. Jednak zdałam sobie sprawę, że ja wcale nie lubię gier karcianych, nie mam pojęcia, czy gry opisywane w książce są fikcyjne czy faktycznie takie istnieją, a opisy szulerstwa mnie po prostu... nudziły. Określenie "łotrzykowska powieść" mnie zaintrygowało; teraz wiem, że to zupełnie nie moja bajka. Choć książka jest króciutka, męczyłam ją przez to z tydzień, w gruncie rzeczy zmuszając się do czytania niż odczuwając jakąkolwiek przyjemność. Co chwilę ją odkładałam i ponownie sięgałam, nie mogąc się tak naprawdę skupić nad tekstem. Ktoś, kto pochłonął powieść na jedno, dwa posiedzenia, nie miał z tym pewnie żadnego problemu, ale ja walczyłam od samego początku i do końca tak naprawdę nie rozróżniałam, który bohater jest kim, mieszałam wątki, w wyniku czego spirala frustracji tylko się zacieśniała.

Nie wiem, czy wspominać o stylu, biorąc pod uwagę, że nieszczególnie zainteresowana fabułą, nie zwróciłam uwagi na ile lekko była ona przedstawiona - stąd też nie jestem szczególnie wiarygodnym źródłem. Jednak możecie się spodziewać niejednokrotnych powtórzeń znaczących powiedzonek. Sam tytuł powieści niejednokrotnie pojawi się na jej kartach, nie brakowało też rozdziału, w którym nie byłoby skwitowania w postaci "grało się". Do pewnego momentu było to ciekawe zagranie, bo nadawało takiego nonszalanckiego charakteru, później trochę zaczęło irytować, gdy pojawiało się znów i znów. Niemniej, nie ma co liczyć na podniosłość, narracja jak najbardziej odpowiada klimatowi powieści i to zdecydowanie jest na plus.

Chciałabym móc tę książkę polecić, zwłaszcza że jak najbardziej lubię wspierać polskich i do tego debiutujących pisarzy - ale w tym przypadku naprawdę nie mogę. Nie jest to powieść zła, jest... zwyczajnie przeciętna, szczególnie dla ludzi niezwiązanych z tematem. Choć pewnie ci, którzy siedzą w klimatach Wielkiego Szu, będą zachwyceni, bo autor, jak sam wspomina, ukrył w historii niejedno nawiązanie do tego typu filmów. Jednak osobiście mam nieodparte wrażenie, że w mojej głowie za miesiąc z fabuły nic nie zostanie.

Czasem trafia się na książki, które ma się ochotę przeczytać z czystej sympatii - czy to ze względu na intrygujący tytuł, czy też przykuwającą wzrok okładkę, bądź nietuzinkowy klimat. Jestem przekonana, że każdy książkoholik chociaż raz w swojej karierze sięgnął po powieść z jednego z tych właśnie powodów, mając jedynie mgliste pojęcie, co też kryje w sobie fabuła. I...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Poznaj Stephena Leedsa, człowieka wyjątkowo przeciętnego, w zasadzie nie wyróżniającego się niczym szczególnym ponad resztę społeczeństwa - no tak, pomijając czterdzieści sześć, ekhem, siedem halucynacji, zwanych dla wygody aspektami. Każdy aspekt jest mistrzem w swojej dziedzinie, każdy ma swoją osobowość i swoje dziwactwa; bo choć to Stephen może rozmawiać z prawie pięćdziesiątką nieistniejących ludzi, to okazuje się być najzdrowszy psychicznie z nich wszystkich. Halucynacja mająca halucynacje? Witamy w domu! Ale spójrz, nie jest wygodnym ledwie szybkie przewertowanie podręcznika, by po chwili pojawił się nowy aspekt znający doskonale hebrajski? Historia, medycyna, kryptografia? Wszystko na wyciągnięcie ręki - trzeba tylko rezerwować więcej miejsc w samolocie dla osób, których nikt nie widzi poza tobą. Mieszkanie z taką ilością ludzi też nie należy do szczególnie tanich. Dlatego też Stephen zabiera się za wszystkie beznadziejne przypadki: ktoś skradł aparat mogący robić zdjęcia przeszłości? A może trzeba znaleźć zwłoki, w których zapisane są informacje mogące zagrozić światu? Chleb powszedni.

Jak wiecie (bądź dopiero się dowiecie), uwielbiam wszelkie tematy osobowości wielorakich i całego tego psychiatrycznego bełkotu, nieważne czy w kontekście faktycznych chorób, czy inspiracji w fantastyce. Napisz książkę, w której bohater gada do sobie tylko widocznej postaci, a będzie moja. Dlatego nie odpuściłabym Legionu, nawet gdyby nie była to powieść Sandersona; a jako że jest, dostaje już na starcie podwójne punkty.

Przede wszystkim, bohaterowie (a może jeden bohater, jeśli stadka halucynacji nie moglibyśmy uznać za osobne postaci?). Według mnie to zawsze najmocniejsza część wszystkich historii spod pióra autora i nie wiem, jak to jest, ale zakochuję się w każdej postaci, bez wyjątku. Wyraziste osobowości, cięte języki, prywatne manie i dążenia, których pisarz nigdy nie ukrywa, ale nie zawsze wyjaśnia do końca (czyżby nadzieja na kontynuację?). Tym jest Stephen, człowiek rozmawiający z perspektywy innych z powietrzem, przytrzymujący drzwi ludziom, których nie ma, zamawiający jedzenie dla pięciu osób, podczas gdy przy stole siedzi sam - a jednocześnie zdolny do rozwiązania każdej sprawy. W końcu, co czterdzieści osiem głów to nie jedna, prawda?

Ogromnym plusem powieści (a w zasadzie dwóch dłuższych opowiadań) jest humor. Główną jego przyczyną jest jeden z aspektów, J.C., były Navy SEAL, który nie daje sobie wmówić, że jest czyjąś halucynacją, dochodząc do wniosku, że skoro nie jest prawdziwy, to albo jest z przyszłości, albo z innego wymiaru, i raz za razem proponuje zastrzelenie mniej lub bardziej irytującego delikwenta. Uwierzcie, nie da się nie czuć do niego sympatii, to taki Lopen z Archiwum Burzowego Światła, bądź Wayne ze Stopu prawa; może i bywają irytujący, może ich żarty często są poniżej jakiegokolwiek poziomu, ale spróbuj się nie uśmiechnąć.

Już nie mówiąc o fabule, która z jednej strony wydaje się nieszczególnie oryginalna, a z drugiej zaskakuje i wciąga niemiłosiernie. A jako, że książka ma ledwie dwieście stron, jest to lektura na jeden dłuższy wieczór. I tak, oczywiście, że czuje się niedosyt, zwłaszcza że co jakiś czas pojawia się wątek byłej dziewczyny Leedsa, Sandry, która nauczyła go współpracy z aspektami i zniknęła - i to wszystko, co wiemy na jej temat. Ale z tego, co widziałam, jest w planach kolejna część, więc chyba nic straconego!

Czytać? Tak, czytać! Zarówno fani fantastyki, jak i kryminałów powinni znaleźć coś dla siebie - a już szczególnie osoby, których Sanderson intryguje, ale grubość pozostałych jego książek przeraża. Ale, uwaga, to zaraźliwe!

Poznaj Stephena Leedsa, człowieka wyjątkowo przeciętnego, w zasadzie nie wyróżniającego się niczym szczególnym ponad resztę społeczeństwa - no tak, pomijając czterdzieści sześć, ekhem, siedem halucynacji, zwanych dla wygody aspektami. Każdy aspekt jest mistrzem w swojej dziedzinie, każdy ma swoją osobowość i swoje dziwactwa; bo choć to Stephen może rozmawiać z prawie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Premiera tej książki w jakiś sposób mnie ominęła i w zasadzie o jej istnieniu dowiedziałam się dopiero przy okazji wydania kolejnego tomu - od tamtej jednak pory poczułam się zaintrygowana, w szczególności widząc nagrodę Hugo na okładce. Spotykając się z niezliczoną ilością entuzjastycznych recenzji, byłam przekonana, że i mnie ta historia zachwyci od początku do końca. Jednak pierwszy raz w życiu mój instynkt całkowicie mnie zawiódł. Tak, to prawdopodobnie będzie pierwsza mniej przychylna opinia, na jaką mogłeś, czytelniku, trafić.

Zanim jednak przejdę dalej, chciałabym zaznaczyć, że widzę, za co autorka została nagrodzona, rozumiem też, dlaczego tak wiele osób się w tej powieści zakochało. Jemisin użyła chwytów, które są interesujące i rzadko spotykane - ale które, w moim przypadku, nie padły na żyzny grunt.

Przede wszystkim w oczy rzuca się narracja; do wyboru, do koloru, pierwszo-, drugo-, trzecioosobowa, zależnie od wątku, a wszystko utrzymane w czasie teraźniejszym. Najciekawszym zabiegiem jest właśnie zwrot bezpośrednio do czytelnika - zupełnie przypadkiem sami stajemy się częścią historii, co ma za zadanie w pewien sposób nas poruszyć. W końcu, rzeczywistość, w którą zostaliśmy wrzuceni, mogłaby dotyczyć też nas samych. Niestety, u mnie to zupełnie się nie sprawdziło, a wręcz wywoływało irytację. A jako, że sam styl autorki również nie przypadł mi do gustu, lektura miejscami wydawała mi się prawdziwą udręką - nie brak zdań w nawiasach, rozstrzelonego druku i przemyśleń bohaterów, które nadają narracji emocjonalnego charakteru. A widząc kolejny i k o l e j n y rozstrzelony druk, naprawdę nabierałam o c h o t y, by odłożyć książkę i już do niej n i e wracać. Czasem położenie nacisku na jakieś słowo może mieć ogromne znaczenie, jednak z taką frekwencją, z jaką pojawia się to w Piątej Porze Roku, jest to zwyczajnie irytujące. Jednocześnie mój niesmak pogłębiało nadużywanie wulgaryzmów - i nie, nie były one zeufemizowane na potrzeby książki (bo wariacje z rdzą w roli głównej też się pojawiały), ale zwykłe podwórkowe przekleństwa. Nie przeszkadza mi to w kryminałach, ale po fantastyce spodziewam się poziomu. Jestem przyzwyczajona do tego, że porządny autor potrafi tak stworzyć opis, by bez żadnych słów ze strony bohatera było wiadomo, jakie emocje nim targają; jeśli ktoś załatwia tę sprawę prostym wulgaryzmem, jest to dla mnie jak pójście na łatwiznę. Zwłaszcza że słownictwo jednej z bohaterki, Sjenit, opiera się głównie na nich - gdyby nie przekleństwa, czytelnik w życiu nie domyśliłby się, że jest w jakikolwiek sposób zdenerwowana.
Możecie uznać, że się czepiam. Ale gdy ujrzałam beznamiętne "Na Spaloną Ziemię, przyszłam tu, żeby się z tobą ruchać", opadły mi ręce. Przykro mi, dla mnie to nie jest żaden poziom.

A jak już mowa o tych sprawach. Jeden z głównych wątków dotyczy misji Sjenit i Alabastra, w czasie której mają począć dziecko. I poczynają - każdego wieczoru. Później dochodzi jeszcze wątek homoseksualny, pojawiają się nawiązania do masturbacji. I nie, nie brak też, krótkich bo krótkich, ale za to soczystych opisów. Gdzieś spotkałam się z opinią, że odważnym było poruszenie takich tematów w książce. Może i odważnie, ale osobiście nie widzę potrzeby opisywania tego dogłębniej, a może ta bezpośredniość trafiła do krytyków, którzy przyznawali nagrodę. Jestem tolerancyjna względem różnych orientacji i, hm, preferencji seksualnych. Ale dla mnie było to po prostu niesmaczne.

Przez to cała wyobraźnia Jemisin straciła w moich oczach i choć naprawdę jestem pod wrażeniem świata, który stworzyła, oraz sposobu prowadzenia akcji, to sama myśl o sięgnięciu po kolejny tom wywołuje u mnie niechęć. Nie chcę jednak odradzać nikomu lektury, bo to, co z sobą niesie, jest wartościowe. Przede wszystkim, jest to powieść przemyślana od samego początku, nic nie pojawia się przypadkiem, a każde wydarzenie ma swoje odbicie w przyszłości - i dopiero pod koniec dowiadujemy się, czemu narracja obejmuje trzy postaci, choć opis na okładce skupia się tylko wokół jednego wątku. A gdy już do tego dochodzi, wzdłuż pleców przechodzi dreszcz podniecenia.
Czytelnik nie dostaje niczego na tacy i musi wykazać się nie lada cierpliwością; rozmowy bohaterów, często zupełnie niezrozumiałe z początku, wyjaśniają się z czasem, dzięki czemu nie możemy się od lektury oderwać. A sam fakt, że napisana jest stosunkowo lekko, tylko to potęguje.

I jak pomysły autorki są naprawdę warte uwagi, tak odnosiłam wrażenie, że bohaterowie są potraktowani trochę po macoszemu. Może to brzmieć stosunkowo dziwnie, jako że narracja w zasadzie skupia się właśnie na nich - ale nie miałam okazji obdarzyć ich sympatią czy w jakikolwiek sposób się związać. Mimo wszystko byli dla mnie obcy i choć przecież towarzyszyłam im cały czas, nie zawsze mogłam zrozumieć, czym się kierują i dlaczego mają taki, a nie inny stosunek do wydarzeń. Możliwe, że wiele wyjaśni się w kolejnych tomach, jednak po lekturze pierwszego tomu nie mogę powiedzieć, że jakaś postać była mi szczególnie bliska. Pewnie ma to też związek z długością książki: niewiele ponad 400 stron, bo dużo miejsca zajmują słowniczki. To zdecydowanie za mało, by faktycznie móc się całkowicie zanurzyć w powieści; bo ledwo się obejrzymy, a tu już koniec.

Czy żałuję przeczytania Piątej Pory Roku? Nie. Owszem, nie odczuwałam zbyt wiele przyjemności podczas czytania i stąd też, mimo zakończenia, które wręcz zmusza do sięgnięcia po kolejny tom, raczej nie będę kontynuować swojej przygody z tą serią. Jednak warto było sięgnąć po coś, co odbiega od znanych nam norm - nawet jeśli przekonało mnie to tylko o tym, że wolę pozostać przy klasycznych zagraniach. Ci, którzy szukają w fantastyce czegoś nowego (a o to ciężko!) albo po prostu nowych ciekawych rozwiązań i zabawy ze strukturą, na pewno się nie zawiodą, podobnie jak ci, którzy nie boją się tematów tabu. I mimo mojego negatywnego podejścia, dajcie szansę tej książce, może akurat was zachwyci.

Premiera tej książki w jakiś sposób mnie ominęła i w zasadzie o jej istnieniu dowiedziałam się dopiero przy okazji wydania kolejnego tomu - od tamtej jednak pory poczułam się zaintrygowana, w szczególności widząc nagrodę Hugo na okładce. Spotykając się z niezliczoną ilością entuzjastycznych recenzji, byłam przekonana, że i mnie ta historia zachwyci od początku do końca....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyobraź sobie przyszłość, w której Ziemia nie istnieje. Znaczy, to nie tak, że nie ma jej zupełnie, bo jest - jednak zupełnie nie nadaje się już do życia. Miasta wraz z ludnością zostają przeniesione do samowystarczalnych Pierścieni stanowiących podstawową jednostkę nowego układu zwanego Różańcem, a nad życiem każdego obywatela czuwa g.A.I.a., której organami są Nadzór, Prowokacja oraz Eliminacja. Zasada jest prosta: tak długo, jak nie zagrażasz systemowi, i tobie nic nie grozi. Wystarczy tylko, byś złamał jakiekolwiek zasady społeczne (bądź też był świadkiem ich łamania - prewencyjnie ciebie też lepiej ukarać), a twoje punkty PZ, Potencjalnego Zagrożenia, wzrosną. Nie wiesz, ile masz punktów, nie znasz również progu, przy którym do drzwi zapuka Eliminacja; ale możesz skorzystać z usług nuzzlera, który za odpowiednią kwotę punkty odczyta. Harpad to profesjonalista w swoim zawodzie, nie znajdziesz lepszego nuzzlera w Pierścieniu Warszawa. Szybko jednak zostaje uwikłany w grę, w której główną stawką jest życie jego córki - a tutaj nawet najlepsze zdolności szybko przyćmiewa strach i determinacja, by ruszyć na ratunek.

Nie znam słów, które mogłyby opisać wszystkie uczucia towarzyszące mi w lekturze. Tak, to jest science-fiction, literatura rozrywkowa, ale jednocześnie porusza tak wiele tematów, które zwyczajnie wstrząsają, wywołują nieprzyjemny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Już sam klimat antyutopii mówi sam za siebie - świat, w którym społeczeństwo jest inwigilowane na każdym kroku przeraża. Zostaje jednak gdzieś z tyłu głowy ta śmiałość niewinnego czytelnika: A tam, jakbym ja miał żyć w takiej rzeczywistości, to bym przestrzegał prawa, a nikt by się do mnie nie przyczepił. A co w sytuacji, w której przestrzegasz prawa, ale jesteś świadkiem jego łamania? Twoje punkty PZ rosną. Hiperprewencja - to wydarzenie mogłoby uruchomić w tobie coś, co potencjalnie mogłoby się stać zagrożeniem dla reszty społeczeństwa. Nadal jesteś tak pewny swoich szans na przeżycie?

Jednak system to nie wszystko. Każdy Pierścień jest odizolowanym układem; niby jest między nimi jakaś łączność, ale nie istnieje transport między Pierścieniami. Dlaczego nikt nigdy nie marzył o podróży do innego Pierścienia? Dlaczego nikt nie pamięta tego, co działo się zaledwie kilka lat wcześniej? Dlaczego kontaktować się można z bliskimi tylko przez wiadomości tekstowe, a nie na przykład telefonicznie czy za pomocą obrazu? Co się dzieje z Wyeliminowanymi? I skąd się bierze kawa w Warszawie? Śledzimy z zapartym tchem losy bohatera, gdy nagle przed oczami pojawiają się nam tego typu pytania. Poddajemy się refleksji, a autor powoli, z każdą stroną naprowadza nas na odpowiedzi, niekoniecznie przedstawione wprost. Ale to wystarczy, by nagle poczuć wypełniający ciało chłód.

Poza wrażeniem, jakie wywołuje lektura za pomocą samej tematyki, warto wspomnieć o fabule - bo ta niezaprzeczalnie wciąga. Obserwujemy rozterki Harpada umieszczonego między młotem a kowadłem, coraz bardziej zaplątującego się w pajęczynę wydarzeń, próbując z miernym skutkiem odzyskać córkę. Pomóc tym? Ale wtedy ci drudzy zabiją Marysię. To może jednak tym drugim? Ale wtedy ci pierwsi mu ją odbiorą. Nie ma żadnych gotowych rozwiązań, a i my, wszechwiedzący czytelnicy, nie mamy bladego pojęcia (a to się rzadko zdarza!), co nasz bohater mógłby zrobić. Z niepokojem przewracamy kolejne strony powieści, nie wiedząc, dokąd Kosik nas prowadzi; a gdy już dochodzimy do końca, nie wierzymy własnym oczom. To nie zwykła historia o człowieku w sidłach systemu, to coś o wiele, wiele więcej.

Książka z początku może przytłoczyć, od pierwszych stron zostajemy wrzuceni w rzeczywistość Harpada oraz innych bohaterów, z których perspektywy również mamy możliwość obserwować wydarzenia. Nie ma prowadzenia za rękę, autor nie wyjaśnia nam wszystkiego z góry, a nawet znaczenia wielu podstawowych zwrotów używanych przez postaci dowiadujemy się w połowie, jeśli nie pod koniec historii. Często czytamy długi fragment narracji opisującej postać, której nie możemy zidentyfikować, nie zostają przedstawione żadne jej cechy szczególne, o imieniu już nie wspominając. Brzmi chaotycznie, prawda - ale uwierzcie, efekt, jaki osiąga tym pisarz jest ostatecznie nieporównywalny do czegokolwiek innego.

Czy warto? Warto. Dla fanów science-fiction książka wręcz obowiązkowa, jednak nie jest to zamknięty gatunek. Nie brak tu elementów thrillera czy powieści psychologicznej, każdy znajdzie coś dla siebie. Szczególnie jednak zainteresowani powinni być ci szukający od dłuższego czasu antyutopii, która naprawdę wbija w fotel - bo to jedna z tych historii, po lekturze których poczujemy prawdziwą ulgę, że była tylko fikcją literacką.

Wyobraź sobie przyszłość, w której Ziemia nie istnieje. Znaczy, to nie tak, że nie ma jej zupełnie, bo jest - jednak zupełnie nie nadaje się już do życia. Miasta wraz z ludnością zostają przeniesione do samowystarczalnych Pierścieni stanowiących podstawową jednostkę nowego układu zwanego Różańcem, a nad życiem każdego obywatela czuwa g.A.I.a., której organami są Nadzór,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książek głośnych jest bez liku - otaczają nas zewsząd, atakują z plakatów, wyskakują na stronach internetowych, witają od progu każdej księgarni. Żądają naszej atencji, łaszą się, pragną wychodzić z każdym klientem, są materialną obietnicą kilku niezapomnianych wieczorów pełnych napięcia, zwrotów akcji i płomiennych romansów. A gdy już dotrzemy do tylnej okładki, głośna powieść czuje się spełniona i wreszcie może odpocząć; miesiąc, dwa, rok i kto jeszcze o niej będzie pamiętał, niech pierwszy rzuci kamień. Głośne książki żyją chwilą, pożerają na raz każdego, kto podejdzie bliżej. Nie rozumieją, że prawdziwą sztuką jest znalezienie odpowiedniej ofiary, która regularnie da sobie podgryzać kostki i wywołać syndrom sztokholmski. To właśnie te historie, ciche, żyjące w cieniu, które nie obiecując żadnych fajerwerków, powoli wypełniają każdą komórkę ciała i pozostawiają po sobie trwały ślad na duszy. Tym też jest Rdza - puka do drzwi, zdejmuje buty, uchyla kapelusza i uprzejmie pyta, czy może zamieszkać. Zgadzamy się bez zastanowienia.

Odwieszamy jej mokry płaszcz, zaparzamy herbatę, a ona zaczyna snuć swoją historię. O dwójce ludzi mieszkających pod jednym dachem, każde z osobna zamknięte w swoim świecie, ze swoim własnym bagażem doświadczeń. O relacjach między nimi, codziennym mijaniu się bez świadomości burzy w duszy tego drugiego. O wspomnieniach Tośki z czasów wojny, o jej wyborach, miłości, cierpieniu. O układaniu monet na torach przez Szymka i Budzika, których przyjaźń będzie wystawiona na próbę. O wszystkich ludziach, których życie w jakikolwiek sposób połączyło się z niewielką wsią, Chojnami.

To niesamowite, ile treści, ile życiorysów zostało upchniętych na tak stosunkowo niewielkiej ilości stron. Historia kilku pokoleń skupiająca się na każdej jednostce z osobna. Brzmi przytłaczająco, może nawet nudno, ale uwierzcie mi - od Rdzy nie sposób się oderwać. Każdy rozdział zostaje ucięty w takim momencie, że zwyczajnie nie jesteśmy w stanie odłożyć książki, dopóki nie poznamy dalszego ciągu, kolejnych elementów układanki. Autor nie potrzebuje wiele, nie korzysta z bujnych opisów, długich konwersacji, lania wody, by wciągnąć czytelnika w swój świat. Nie potrzebuje wielkich słów, by sprawić, by targały nami emocje, byśmy zdjęli na chwilę wzrok z kartki i poddali się refleksji. Jesteśmy świadkami tego, jak za pomocą, bądź co bądź, niewielkiej ilości tekstu budowany jest niewiarygodnie obszerny świat widziany oczyma licznych wyrazistych bohaterów, których mamy wrażenie, jakbyśmy znali od podszewki. Nie pytajcie, jak to możliwe - sama tego nie rozumiem.

Konstrukcja rozdziałów jest nieprzypadkowa - liczne wątki przeplatają się ze sobą, skaczemy po różnych dekadach, które z osobna wydają się niepowiązane, jednak ostatecznie tworzą jedną wspólną, uzupełniającą się całość. Obserwujemy bohaterów niemal od początku ich życia aż do śmierci i z każdą kolejną stroną odkrywamy, jak z pozoru przypadkowe wybory i wydarzenia odbijają się na ich całym życiorysie, będąc pod wrażeniem, jak zręcznie i z rozmysłem wszystkie te pojedyncze nitki zostały połączone ze sobą w mocny sznur. Choć brzmi to na powieść, w której można się bez problemu zagubić wśród mnogości wątków, tak nie jest; jakimś sposobem zawsze wiemy, na czym stoimy.

Nie widzę w tej książce wad, naprawdę. To tylko coś wewnątrz mnie, może intuicja, podświadomość, daje mi do zrozumienia, że nie zakochałam się w tej powieści tak, jak mówią to moje racjonalne argumenty. To niezwykła lektura, dająca naprawdę wiele do refleksji, a czasami przywodząca na myśl jakieś porównanie z klasyką literatury. A z klasyką tak już jest - mamy świadomość tego, że jest genialna, ale nie zawsze w stu procentach trafi w nasz gust. Mimo wszystko, naprawdę polecam, chociażby po to, by na chwilę zwolnić i wynieść z lektury coś więcej.

Książek głośnych jest bez liku - otaczają nas zewsząd, atakują z plakatów, wyskakują na stronach internetowych, witają od progu każdej księgarni. Żądają naszej atencji, łaszą się, pragną wychodzić z każdym klientem, są materialną obietnicą kilku niezapomnianych wieczorów pełnych napięcia, zwrotów akcji i płomiennych romansów. A gdy już dotrzemy do tylnej okładki, głośna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są tacy pisarze, których nie trzeba nikomu przedstawiać, a samo ich nazwisko na okładce gwarantuje, że o danej książce jeszcze długo, długo nie będziemy w stanie zapomnieć. Twórcy, którzy z każdą powieścią zaskakują nawet najbardziej wyprawionych w boju i przygotowanych na najbardziej odbiegające od schematów historie czytelników, pozostawiając ich po zakończonej lekturze z wyrazem zdumienia i niedowierzania na twarzy. Autorzy, w których wyobraźni dzieją się rzeczy tak niewiarygodne, że aż niemożliwe, by stał za nimi jeden i ten sam człowiek. Nie musiałam zaczynać książki, by wiedzieć, że kolejna powieść Sandersona zwyczajnie mnie zachwyci.

Budzisz się rano, spoglądasz z wyrazem przejmującej troski na niegdyś piękne miasto, którego upadek niezmiennie od dziesięciu lat obserwujesz zza okna. Jesteś całkiem przekonany, że nawet z tej odległości, nawet mimo wysokich murów otaczających Elantris, możesz dostrzec snujących się w obszarpanych szatach nieszczęśników wyrwanych z życia przez bezlitosny Shaod. Martwi, ale wciąż żywi, ich serce nie bije, rany się nie regenerują, jednak stale, nieprzerwanie odczuwają głód, którego żaden posiłek nie jest w stanie zaspokoić; niekończące się cierpienie, na które nie ma lekarstwa. Poruszony tą myślą, starasz się zignorować złe samopoczucie towarzyszące od kiedy tylko otworzyłeś oczy. Gdy krzyk służącego wchodzącego do twojej komnaty zaczyna wypełniać zamek, spojrzenie w lustro jest tylko formalnością - tak, książę Raodenie, dołączyłeś do elantryjczyków. Tymczasem zza oceanu przybywa do ciebie twoja ukochana Sarene, nieświadoma jeszcze, że przyjdzie jej wejść w związek małżeński z nieboszczykiem. Kobieta jednak nie daje się przekonać bajką o nagłej śmierci księcia i na własną rękę zaczyna prowadzić śledztwo, jednocześnie broniąc Arelon przed Hrathenem, fjordeńskim kapłanem przybywającym w celu nawrócenia narodu na jedyną słuszną religię. I nawet ty, Raodenie, nie zdajesz sobie sprawy, jak straszne konsekwencje wynikną, jeśli Hrathenowi nie uda się to w ciągu trzech miesięcy.

Czytelniku, jeśli sądzisz, że natkniesz się w Elantris na jakieś schematy, proste zagrania i niewyszukane rozwiązania, jesteś w błędzie. Jeśli w takim razie uważasz, że skoro nie jest ona taka typowa, to na pewno stylistycznie musi być nie do przejścia dla przeciętnego Kowalskiego, również się mylisz. To jeszcze zaryzykujesz stwierdzeniem, że skoro tak, to może bohaterowie będą drewniani, których nie sposób polubić. I tutaj zaskoczę. Jednocześnie ze złośliwym uśmieszkiem dodam: a czy wiesz, że to debiut? - i bez słowa zostawię cię w pomieszczeniu sam na sam z czerwono-białą cegiełką.

Sama nie wiem, co u Sandersona urzeka mnie bardziej. Czy jest to stworzony od podstaw świat, dopieszczony najdrobniejszymi detalami i obszernym systemem magii? A może historia, od której nie sposób się oderwać, która zaskakuje na każdym kroku i co chwilę udowadnia nam, jak łatwo daliśmy się zapędzić w kozi róg? Czy też wyjątkowe postaci, do których nie sposób nie czuć sympatii oraz których nie da się jednoznacznie podzielić na tych dobrych i złych? Bo w tej kwestii trzeba zdecydowanie oddać honor autorowi - w świecie, którym z lubością zajmujemy się szufladkowaniem ludzi, Sanderson pokazuje, że nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. Nie raz może się okazać, że pobudki nawet największego wroga mogą być czystsze od tych, którymi kierują się nasi bohaterowie.

Choć o każdym elemencie mogłabym pisać godzinami to jednak tym, co czyni Elantris wyjątkowym, są właśnie postaci. Znacie to uczucie, gdy czytając powieść pisaną z perspektywy każdego z trzech bohaterów, nie możecie się zdecydować, który wątek lubicie bardziej, którego bardziej wyczekujecie? Pokochałam wszystkich, Raodena, Serene oraz Hrathena, jednych od pierwszego wejrzenia, innych dopiero po czasie. Pełni charyzmy, inteligencji i sprytu - choć żadna z tych cech nie miałaby żadnego znaczenia, gdyby nie postaci drugoplanowe, które są nie mniej porządnie ulepione z krwi i kości. Główni bohaterowie są ważni, ale to kreacja ich z pozoru mniej istotnych towarzyszy naprawdę świadczy o wartości powieści. W końcu, kim byłby Frodo bez swojej Drużyny?

I w ten też sposób zanurzamy się w książce bez reszty. Śledzimy kolejne poczynania Raodena stawiającego pierwsze kroki w Elantris, odkrywając powoli jego tajemnice, dopingujemy Serene w grach słownych z kapłanem z Fjordenu i próbach nauczenia dam dworu szermierki (każde zadanie nie mniej trudne!), uważnie przypatrujemy się Hrathenowi - aż nagle docieramy do posłowia. Ale jak to, już? Kiedy zdążyliśmy pochłonąć takie tomisko?! Wszak Sanderson jest mistrzem tworzenia niewiarygodnych cegieł, które ostatecznie zawsze okazują się zbyt krótkie.

Zdecydowanie jest to lektura obowiązkowa dla każdego fana fantastyki, który szuka czegoś więcej. Ale nie tylko - to także historia pełna wyrazistych bohaterów i niezwykłych relacji międzyludzkich w świecie dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach. To szósta, ale dziwnym trafem pierwsza zrecenzowana przeze mnie książka Sandersona, więc nie omieszkam zaapelować: czytajcie tego autora! Bo gdy raz zaczniecie, już nigdy nie spojrzycie na fantastykę tak samo.

Są tacy pisarze, których nie trzeba nikomu przedstawiać, a samo ich nazwisko na okładce gwarantuje, że o danej książce jeszcze długo, długo nie będziemy w stanie zapomnieć. Twórcy, którzy z każdą powieścią zaskakują nawet najbardziej wyprawionych w boju i przygotowanych na najbardziej odbiegające od schematów historie czytelników, pozostawiając ich po zakończonej lekturze z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czasem spacerujemy po lesie, uciekając od wielkomiejskiego szumu, szarych budynków, anonimowych tłumów, dymu i spalin, by pooddychać świeżym powietrzem, pobyć choć na chwilę na łonie natury w ciszy i samotności. I takie też mamy przekonanie: że przebywamy w ciszy i samotności. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie, otacza nas nie mniejsza gama dźwięków, chociaż zdecydowanie bardziej subtelna, nie brakuje również schowanego wśród liści życia. Śpiew ptaków, trzask gałązki pod sarnim kopytkiem, dzik ryjący w ziemi - zwierzęta są wszędzie, nawet jeśli ich nie dostrzegamy. Zachwycamy się skaczącymi w koronach wiewiórkami, które bez chwili namysłu moglibyśmy określić mianem najsłodszych leśnych zwierzaków, odganiamy od siebie natrętne owady, obserwujemy z ukrycia pasące się jelenie. Czy jednak ktokolwiek zastanawia się podczas takich leśnych wypraw, co naprawdę czują te wszystkie otaczające nas stworzenia?

Na pewno takiej refleksji poddał się autor Duchowego życia zwierząt, do której to książki początkowo można podejść z lekkim dystansem. Bo jak to, takie dzikie zwierzęta mogą mieć duszę? Czy to nie bardziej myślenie życzeniowe oprószone garstką ładnie opakowanych bredni? A tak w ogóle to halo, w żaden sposób nie udowodniono właściwie, by to choćby człowiek miał duszę, co tu jeszcze mówić o zwierzętach? Wystarczy jednak zatopić się w lekturze, by zrozumieć, że to zupełnie nie to, co mogłoby przychodzić nam na myśl - ale próba ukazania nam, że nie warto oceniać świata zwierząt po pozorach, że nawet najdrobniejsza mysz ma zdolność logicznego myślenia i odczuwania fizycznego bólu.

To właśnie jest tematem książki Wohllebena, niemieckiego leśnika: udowadnianie, że nie jesteśmy jedynym gatunkiem, który może odczuwać radość, wstyd czy strach, nie jedyni w świecie przyrody możemy mieć sny, nie tylko my potrafimy być sprytni i oszukiwać siebie nawzajem. To wszystko jest wokół nas - dziki będące w stanie przepłynąć jezioro w strachu przed myśliwym czy sroki udające, że zakopują żołędzie, by inne stworzenia nie poznały prawdziwej kryjówki. Autor nie waha się również przed obdarciem zwierząt z ich uroczej otoczki. Okazuje się, że kochane przez wszystkich rude wiewiórki są też bezwzględnymi mordercami gustującymi w pisklętach, wychowany przez człowieka jelonek może za jakiś czas z zimną krwią zaatakować swojego opiekuna, a klatkowe gryzonie, jak króliki, lubują się we własnych fekaliach (warto dwa razy się zastanowić przed pocałowaniem swojego zwierzaka). Nie brak także nagiej prawdy, przed którą tak namiętnie lubimy uciekać - czyli czym naprawdę są świnie, które trafiają na nasz talerz. Bo przecież tak często zapominamy, jak inteligentne i towarzyskie są te stworzenia, zamykamy oczy na warunki, w jakich są hodowane.

Niekiedy jednak podczas lektury pojawiał się lekki niesmak, bo czy faktycznie odmawiamy zwierzętom prawa do odczuwania strachu czy bólu? Można odnieść wrażenie, że autor miejscami ma nas za ignorantów, przedstawiając mnóstwo, przynajmniej według mnie, oczywistości, z których nie wierzę, że ktoś mógłby nie zdawać sobie sprawy. Wohlleben nie stroni też od przedstawiania teorii dyktowanych mu przez jego własne obserwacje, niemające jednak nic wspólnego z badaniami naukowymi. Przedstawia królika, który zadrapał do krwi uszy pozostałych pobratymców jako przykład zachowania, które w świecie zwierząt mogłoby uchodzić za moralnie złe, spekulując, że może to mieć związek z domniemaną traumą z dzieciństwa - mnie to nie do końca przekonuje.

Nie można mimo wszystko odmówić książce lekkości. Czyta się ją błyskawicznie i niewiarygodnie przyjemnie, wszelkie biologiczne informacje czy ciekawostki przedstawione są w naprawdę przystępny dla czytelnika sposób, nie ma co się obawiać naukowego bełkotu. Nie jest to też pozycja obszerna, spokojnie można pochłonąć ją w jeden, dwa wieczory, dlatego sądzę, że warto się z nią zapoznać - by mieć świadomość, co w trawie piszczy. A i przy kolejnej leśnej wyprawie nieco inaczej spojrzymy na otaczającą nas przyrodę.

Czasem spacerujemy po lesie, uciekając od wielkomiejskiego szumu, szarych budynków, anonimowych tłumów, dymu i spalin, by pooddychać świeżym powietrzem, pobyć choć na chwilę na łonie natury w ciszy i samotności. I takie też mamy przekonanie: że przebywamy w ciszy i samotności. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie, otacza nas nie mniejsza gama dźwięków, chociaż zdecydowanie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cabin Porn. Podróż przez marzenia - lasy i chaty na krańcach świata Noah Kalina, Zach Klein, Steven Leckart
Ocena 7,6
Cabin Porn. Po... Noah Kalina, Zach K...

Na półkach: ,

Zanurz się w fotelu, zaparz kubek gorącej herbaty i uchyl okno. Niech do twych nozdrzy dotrze zapach świeżego igliwia i mokrej ziemi, niech otoczy cię szum drzew i rytmiczne uderzanie kropel deszczu o szybę. Obetrzyj dłonie z trocin (czujesz, jak pachną sosnowym drewnem?) i sięgnij po kubek, niech na moment aromat naparu przyćmi woń lasu. Otwórz oczy i wyjrzyj na zewnątrz. Spójrz na otaczające drzewa, na ptaki przytulone do gałęzi, chowające się przed strugami wody, na opary mgły snujące się niepostrzeżenie między konarami, na warstwę chmur pochłaniającą widoczne na horyzoncie szczyty. Tylko ty i natura, oddzieleni czterema ścianami, kilka, kilkanaście metrów kwadratowych wzniesionych twoimi rękoma.

Brzmi nierealnie, brzmi jak bajka opowiadana przez rozmarzony umysł za zamkniętymi powiekami, gdy w tle towarzyszy nieodłączny dźwięk silników, gwaru rozmów, z których nie można wyłuskać pojedynczych słów, przerwany co jakiś czas klaksonem. Można zamykać oczy i marzyć o otaczającym pięknie, o spokoju i oderwaniu od współczesności. A można też je otworzyć, wziąć siekierę do ręki i ściosać materiał na domek na drzewie. Taki dziesięć metrów nad ziemią, tworzony w trosce o noszący go konar, na które dostać się można windą napędzaną rowerowymi pedałami.

Można wznieść schronisko w stylu kolonialnym z pomocą przybywających wędrowników, przed gankiem stworzyć grządki pełne warzyw, nieco dalej hodować zwierzęta, by wraz z panelami słonecznymi stać się samowystarczalnym miejscem pełnym ciepła i otwartości na włóczęgów z całego świata. Można zbudować chatę w głębi lasu, materiały na którą trzeba nieść dziesięć kilometrów pieszo, bo dalej żadna droga nie dochodzi. Można odremontować opuszczony przed kilkudziesięcioma laty domek na pustyni, by z łóżka mieć widok na zachodzące słońce.

W dzisiejszych czasach stawiamy na wygodę. Wygodniej jest kupić projekt i patrzeć, jak inni przenoszą go z papieru do rzeczywistości - tymczasem to możliwość wzięcia ołówka w swoje ręce, ociosania desek, układania kamieni i patrzenia, jak za pomocą własnych mięśni powstaje dom, w którym można zamieszkać, nabiera prawdziwej wartości.

Cabin Porn to nie tyle ładne zdjęcia, co niezwykłe historie niezwykłych ludzi, którzy odważyli się przenieść marzenia do rzeczywistości. A my możemy te marzenia oglądać, zanurzyć się w świat małych drewnianych chat w środku lasu, zachwycać się. Ciężko uwierzyć, że czytamy książkę, to bardziej jak podróż - podróż przez marzenia.

Zanurz się w fotelu, zaparz kubek gorącej herbaty i uchyl okno. Niech do twych nozdrzy dotrze zapach świeżego igliwia i mokrej ziemi, niech otoczy cię szum drzew i rytmiczne uderzanie kropel deszczu o szybę. Obetrzyj dłonie z trocin (czujesz, jak pachną sosnowym drewnem?) i sięgnij po kubek, niech na moment aromat naparu przyćmi woń lasu. Otwórz oczy i wyjrzyj na zewnątrz....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Miała być jedna gwiazdka, ale przyznaję, kreska faktycznie nadzwyczaj miła dla oka. Poza tym manga całkowicie mdła - banalna historia, nieciekawe postaci, a o wątku romantycznym szkoda wspominać.

Jeśli lubisz historie, w których niepełnoletnia bohaterka bez żadnej papierologii dziedziczy dom, w którym ot tak postanawia sobie sama zamieszkać, ciągle pakuje się w kłopoty i jest ratowana z opresji przez tajemniczego faceta, w którym, rzecz jasna, zakochuje się od pierwszego wejrzenia - ta manga jest właśnie dla ciebie!

A jeśli nie lubisz, gdy robią ci kisiel z mózgu, po prostu sobie odpuść, zaoszczędzisz sobie nerwów.

Miała być jedna gwiazdka, ale przyznaję, kreska faktycznie nadzwyczaj miła dla oka. Poza tym manga całkowicie mdła - banalna historia, nieciekawe postaci, a o wątku romantycznym szkoda wspominać.

Jeśli lubisz historie, w których niepełnoletnia bohaterka bez żadnej papierologii dziedziczy dom, w którym ot tak postanawia sobie sama zamieszkać, ciągle pakuje się w kłopoty i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka o niczym.

Miała być lekka lektura do czytania w oryginale, prosty i przyjemny sposób na doskonalenie języka, ale tego po prostu się nie da czytać. Chyba że kogoś interesuje jeżdżenie po kosmetyczkach, fryzjerach i wgłębianie się w życiowe rozterki bohaterki. Nie dotrwałam do końca, ale z tego, co widzę, niewiele straciłam.

Nie polecam.

Książka o niczym.

Miała być lekka lektura do czytania w oryginale, prosty i przyjemny sposób na doskonalenie języka, ale tego po prostu się nie da czytać. Chyba że kogoś interesuje jeżdżenie po kosmetyczkach, fryzjerach i wgłębianie się w życiowe rozterki bohaterki. Nie dotrwałam do końca, ale z tego, co widzę, niewiele straciłam.

Nie polecam.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytając Powstanie, zostałam zaczepiona przez znajomą. Zaciekawiona okładką, spytała o treść książki, co w efekcie dało moje entuzjastyczne streszczenie tomu pierwszego. Koleżanka jednak zmarszczyła nos „Zbuntowana maszyna? Serio? Matko, ale oklepane!” Z początku zbulwersowana, z czasem zaczęłam dostrzegać jej punkt widzenia - bo, kurczę, przecież przed lekturą pierwszej części miałam taki sam; patrząc pobieżnie na opis faktycznie można wyjść z założenia, że to kolejna niewiele wnosząca historyjka o jednostce, której udało się uciec spod reżimu i bierze się za ratowanie świata. Nie dajcie się jednak zwieść, to tylko pozory!

Pamiętam emocje towarzyszące mi przy lekturze pierwszego tomu. Czytało się bardzo przyjemnie, niezaprzeczalnie historia wciągała, bohaterowie trochę tam tej mojej sympatii sobie zagarnęli. Nie było, co prawda, fajerwerków, stosunkowo dobra, ale nie ideał - jednak zostawiła po sobie tę potrzebę poznania ciągu dalszego, która paliła o tyle, że nawet gdyby kolejna część miała się okazać spektakularną klapą i tak chciałabym poznać zakończenie. Bo w tym tkwi sedno: czy finał wyciągnie coś nowego z konwencji? Dlatego ponownie spodziewałam się przeciętności z nieco wyższej półki (oksymoron? Może, ale przeciętność przeciętności nierówna!) - a dostałam coś znacznie, znacznie lepszego.

Przede wszystkim dano mi strukturę, którą osobiście kocham - czyli każdy rozdział przedstawiany jest oczami innej postaci. Z jednej strony mamy Jaxa, który po długiej ucieczce wreszcie trafia do osławionej Nibylandii, zamieszkałej przez wyzwolone klakiery. Z drugiej, Berenice na każdym kroku igrająca ze śmiercią, gdy w przebraniu członka Gildii przemierza kraj, natomiast ostatnim bohaterem jest Longchamp zdający na bieżąco raport z beznadziei obrońców Marsylii. Trzy punkty widzenia, trzy odległe miejsca, trzy zupełnie różne osoby mające wspólny mianownik. Nie wiem, jak Wy, ale ja zawsze najbardziej ciekawa jestem tego, w jakich okolicznościach przyjdzie im wszystkim się razem zetknąć - i jaki będzie efekt takiego spotkania. Co prawda, i tak najbardziej wyczekiwałam wątków z Jaxem i Berenice, bo Longchamp, co tu dużo mówić, to gbur - z drugiej jednak strony, nie wyobrażam sobie, by miało go w tej rozgrywce zabraknąć, mimo wszystko wnosi wiele, nawet jeśli miałyby to być wiązanki przekleństw, nad researchem których autor musiał spędzić chyba długie godziny. Nikogo nie podejrzewałabym o taką kreatywność!

Nie brak wartkiej akcji, nagłych zwrotów i kłód pod nogami. Zaufanie między postaciami zaczyna się burzyć, każdy pod otoczką wzajemnej współpracy wprowadza w życie własne plany, nie bacząc na konsekwencje. Dzieje się, oj, dzieje! A gdy myślisz, że coś zwalnia, że już-już będziesz mógł odłożyć książkę na bok i wrócić do życia (uczyć się do kolokwium, które zaważy o zwolnieniu z części egzaminu #takbyło), autor ponownie miesza chochlą w garze. I w gruncie rzeczy zostawia nas z takim zakończeniem, jakie Rzecznik Praw Czytelnika powinien już dawno obłożyć grzywną.

Co tu dużo mówić, o ile wcześniej mogłam niezobowiązująco polecić tę serię, bo w końcu zła nie była, o tyle teraz mogę to już powiedzieć z czystym sumieniem - zdecydowanie polecam! I jednocześnie oficjalnie dołączam do oczekujących na część trzecią (czemu kolejne tomy muszą tak wolno wychodzić!).

Czytając Powstanie, zostałam zaczepiona przez znajomą. Zaciekawiona okładką, spytała o treść książki, co w efekcie dało moje entuzjastyczne streszczenie tomu pierwszego. Koleżanka jednak zmarszczyła nos „Zbuntowana maszyna? Serio? Matko, ale oklepane!” Z początku zbulwersowana, z czasem zaczęłam dostrzegać jej punkt widzenia - bo, kurczę, przecież przed lekturą pierwszej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Do drugich tomów debiutanckich powieści zawsze podchodzę z kołaczącym się w klatce piersiowej sercem - oto przecież trzymam w dłoni książkę, która kryje dalsze losy pokochanych przeze mnie bohaterów, na których poznanie przyszło mi czekać ponad rok. Jednocześnie do głosu dochodzą obawy, bo co, jeśli nie dorówna poprzedniczce, co, jeśli nie wciągnie mnie z taką samą siłą, nie oderwie od otaczającego świata, a jej lektura będzie udręką? Jednak w głębi duszy dochodzi do głosu myśl, że już sam fakt tego, że zdecydowałam się sięgnąć po kolejną część historii, bardzo dobrze o niej świadczy i autor z pewnością nie zawiedzie. I, ku uciesze intuicji, okazało się to prawdą.

Historia przybiera nieoczekiwany (choć, biorąc pod uwagę, że to wielotomowe klasyczne fantasy, to jak najbardziej oczekiwany) obrót; dotarcie do Wondettel staje się tylko początkiem kolejnej długiej wyprawy w poszukiwaniu Azure, królowej, którą jak najszybciej trzeba posadzić na tronie. Tylko co, jeśli okazuje się, że królowa jest rozkapryszoną, egoistyczną szlachcianką, z którą nie sposób dojść do porozumienia? A sytuacja dookoła zamiast ulegać jakiemukolwiek polepszeniu, tylko bardziej się pogarsza? Przygody Arthorna przywołują na myśl tylko jedno - cóż za ciężki los zgotował mu autor i aż strach myśleć, z czym będzie się jeszcze musiał zmierzyć na swojej drodze. Bo jedno trzeba przyznać: łatwo mu nie jest i nawet iluzoryczne dopełnienie nadanej mu misji przynosi tylko więcej problemów, niż je rozwiązuje.

Kraina Martwej Ziemi nie jest serią dla mięczaków - tutaj nie ma głaskania czytelnika po główce, podkładania mu pod nos gotowego streszczenia poprzedniego tomu, jesteśmy od razu wrzucani w wir wydarzeń, tak jakby między kolejnymi częściami nie było żadnej przerwy, żadnej granicy. Wyobraźcie sobie posiadać całą serię na półce, od początku do końca, i kilka wolnych dni; nic, tylko czytać jedną po drugiej, na kilkanaście długich godzin całkowicie zanurzyć się w wykreowanym przez Łukawskiego świecie, bez zbędnych przerywników, spowalniania akcji. Cudowna perspektywa i za to jak najbardziej autora cenię, nawet jeśli gdzieś cichutko w głębi serca palę się ze wstydu, że potrzebowałam kilku dobrych rozdziałów, by przypomnieć sobie, co tak naprawdę działo się wcześniej.

Drobnostki, które wcześniej ujęły mnie za serce, nadal są intensywnie eksploatowane w powieści; czyli w dalszym ciągu historia tętni duchem słowiańskich bóstw i na każdym kroku czekają nas nowe, (nie)spodziewane stwory, które więcej wywołują chyba sympatii niż trwogi - bo przecież to wszystko takie rodzime, swojskie, takie nasze. W dalszym ciągu Arthorn jak dostaje w głowę, to dostaje w głowę, o żadnej nadludzkiej wytrzymałości i machaniu mieczem z pogubionymi wnętrznościami mowy być nie może (nikt istnienia smoków czy magii nie kwestionuje, ale gdy bohater, najzwyklejszy przedstawiciel gatunku ludzkiego zachowuje się niezgodnie z prawami fizyki, czytelnik zaraz marszczy brwi). I w dalszym ciągu autor nie szuka łatwych rozwiązań, szczęśliwych zakończeń - a nawet, gdy takie mają miejsce, to okazują się być efektem misternie ułożonych planów.

To, czego pisarzowi zdecydowanie odmówić nie można, to niewiarygodnie lekkie pióro i, co ważniejsze, umiejętności sprawnego z niego korzystania; bo wciągać może nawet tanie kioskowe romansidło, grunt to zrobić z tego pożytek. Pewnie nigdy się nie dowiem, czy autorowi przychodzi to z łatwością, czy też ślęczy nad danym fragmentem godzinami, dopieszczając go co do najmniejszego spójnika - i w gruncie rzeczy każda z tych dwóch opcji byłaby dla mnie powodem do oddania hołdu - jednak gdy widzę ciągłe sprawne przeskakiwanie z jednego skrajnego stylu w inny, nie sposób się nie zakochać. Wyobraźcie sobie, że nawet bez opisu postaci możecie spokojnie dojść do tego, jak ów osobnik wygląda, kim jest, jakie ma pobudki - tylko bazując na formie jego wypowiadania się. Tego nie da się opisać, to trzeba poczuć na własnej skórze.

Największym i prawdopodobnie jedynym minusem książki jest jej objętość - jest zwyczajnie za krótka. I to nawet nie w kontekście tego, że po prostu zbyt szybko się kończy (a jest to bardzo, bardzo przykre!), jednak dlatego że sporo wątków na tym ucierpiało, co widać szczególnie pod koniec. O ile z początku towarzyszymy bohaterom przy każdym kroku, im dalej, tym więcej zostaje pominięte, tym więcej autor przeskakuje; może z presji czasu, może doszedł do wniosku, że nie są to wątki istotne. Mimo wszystko czytelnik traci nieco orientację, nie do końca wie, na czym stoi - bo nagle ze strony na stronę postaci pojawiają się w zupełnie innym miejscu, o innym czasie, w diametralnie odmiennej sytuacji. Nie jest to zabieg obcy, więc spokojnie czeka się na wplatane w międzyczasie wyjaśnienia czy retrospekcje; są one jednak zbyt okrojone, by zaspokoić ciekawość. Dzieje się to, rzecz jasna, na korzyść akcji, która pod koniec rusza z kopyta, by, już typowo, zostawić nas w najbardziej kulminacyjnym momencie z milionem pytań na ustach.

To, że tom ten jest stosunkowo krótki, a styl autora nie pozwala na oderwanie się od lektury, wiąże się z jeszcze jednym aspektem - czytelnik fizycznie bardzo mało czasu spędza z bohaterami, co odbija się na kolejnej części; biorąc pod uwagę roczną przerwę, niewiele pamięta się z lektury, którą pochłonęło się za jednym zamachem. Dotyczy to oczywiście tylko tych, którzy dalsze tomy czytają wraz z ich ukazaniem się - bo ci, którzy, jak już wcześniej zostaje wspomniane, wezmą się naraz za całą serię, z pewnością to docenią. Jeśli jednak ktoś miałby wahać się z decyzją rozpoczęcia przygody z Łukawskim, bazując na tej właśnie niedogodności, nie warto brać jej szczególnie pod uwagę - to typowe problemy ludzi, którzy zamiast, jak Pan przykazał, rozkoszować się lekturą przez kilka dni, wolą ją pochłonąć na raz i później narzekać, że niewiele z niej pamiętają.

Mimo wszystko, historia jest jak najbardziej godna polecenia i już teraz z niecierpliwością czekam na kolejną część (przed którą prawdopodobnie zrobię sobie maraton z poprzednimi, a co!).

Do drugich tomów debiutanckich powieści zawsze podchodzę z kołaczącym się w klatce piersiowej sercem - oto przecież trzymam w dłoni książkę, która kryje dalsze losy pokochanych przeze mnie bohaterów, na których poznanie przyszło mi czekać ponad rok. Jednocześnie do głosu dochodzą obawy, bo co, jeśli nie dorówna poprzedniczce, co, jeśli nie wciągnie mnie z taką samą siłą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Chyba pójdę usiąść w kącie i popłaczę. Nie dam rady niczego napisać, nie ma opcji, nie znam tylu synonimów słowa „wspaniały”. Zlinczujcie mnie, ale nie będzie typowej recenzji. Nie tym razem. Nie kiedy spodziewam się fajnej historii, a dostaję powieść, która spełnia wszystkie moje podświadome pragnienia fabularne.

Weźcie kociołek, trzymajcie na wolnym ogniu. Wrzućcie epokę wiktoriańską, Londyn, charyzmatyczne postaci, których NIE DA się nie pokochać (NIE DA), dodajcie magię, ale nie taką nie wiadomo skąd, rozsądną: magię nekromancką, egzorcyzmy, ghule, duchy, mroczne cmentarze. Szczypta delikatnego wątku romantycznego, ale rodem z Jane Austen, prawdziwą przyjaźń męsko-męską między policjantem z głową na karku a arystokratą z głową w chmurach, klimat z Sherlocka Holmesa, ciut intrygi, nie za dużo, subtelny humor oraz coś do myślenia. O, i jeszcze cudowna okładka, piękne wydanie, najlepiej z dziełem (synonimy słowa „wspaniały”) Dominika Brońka. Do tego odniesienia do faktycznej historii i faktycznych postaci - jak ktoś się odniesie do pionierów medycyny, ma mnie. Cholera, Annie Lange się udało! Dobra, to jeszcze jedno kryterium... Niech naszemu wyglancowanemu arystokracie zaproponuje coś nieprzyzwoitego inny facet, ha, wygrałam! O nie... nieee...! Niech to. Autorka ma mnie w całości.

W porządku, to brzmi trochę obłąkanie. Ale wbrew pozorom staram się powstrzymać przed caps lockowaniem „czytajcie Clovisa, to jest cudne, błagam!”, bo wyszłoby to tragicznie nieprofesjonalnie, a na to pozwolić sobie nie możemy, prawda? Wdech, wydech. Dobra, przedstawię Wam trzy obiektywne powody, dla których warto sięgnąć po książkę Lange.

Powód pierwszy. Jeszcze tego nie wiesz, ale uwierz mi, bardzo chcesz poznać bohaterów. Clovis, można powiedzieć: wyrzutek arystokratycznego rodu LaFayów. Ale co poradzić, że wcale ci nie zależy na schedzie zbrukanej krwią rodziny? Trochę brzydzisz się patrzeć w lustro na geny ojca, najchętniej to byś przeskoczył o sto lat i przepuścił krew przez jakiś dializator, by oczyścić ją z tego rodowego brudu. Póki co możesz przekierować frustrację i zatopić się w nekromancji, przesiadywać na cmentarzach i spędzać czas na pogaduszkach z duchami (cóż zrobić, że martwi są ciekawsi od żywych?). Czasem wyegzorcyzmujesz jakiegoś ghula - no, dopóki raz coś nie wyjdzie i skończysz pod opieką rodzeństwa Dobsonów, a dalej dołączysz jako konsultant do wydziału magicznego policji. John Dobson, prawdziwy starszy brat (w gruncie rzeczy dla każdego), były wojskowy, który potrafi pocieszyć, ale też szybko doprowadzić do porządku - lotny umysł, niepotrafiący kłamać (niech żyją potrafiący zaczerwienić się mężczyźni!). Alicja Dobson, kobieta, przeklinająca fakt, że urodziła się ze sto lat za wcześnie. Jeszcze nie czysty feminizm, ale trochę jej tęskno do niektórych praw. Gdyby tylko mogła się uczyć prawdziwej leczniczej nekromancji, a nie marnych sztuczek! A i jeszcze jakieś małżeństwo by się przydało, mimo wszystko szkoda zostawać starą panną... Ech! Do tego cała plejada postaci pobocznych, nie mniej interesujących. Ale spokojnie, to nie tylko powierzchowny opis - okaże się, że poznasz historię nawet najgorszego rzezimieszka! Głupio przyznać, ale ów rzezimieszek także nad wyraz sympatyczny, mimo tej krwi na rękach. Krótko: cudowni bohaterowie, z krwi i kości i ciętym językiem.

Powód drugi. Jeszcze tego nie wiesz, ale uwierz mi, bardzo chcesz poznać fabułę i styl autorki. To nie thriller, który ma nas zaskakiwać na każdej stronie - to pomieszanie magii, rodzinnej intrygi (choć mrożącej krew w żyłach), pielęgnowania przyjaźni... brzmi słabo. Ale wciąga! I to całkowicie! Już nie mówiąc o klimacie, tej atmosferze XIX-wiecznego Londynu: stukot końskich kopyt o bruk, strzał z rewolweru w ciemnym zaułku, gwizd policyjnego gwizdka, the game is afoot, chciałoby się powiedzieć. Czytasz, czytasz, z jakiejś przyczyny oderwać się nie możesz, a tu nagle dociera do siebie świadomość, że trzeba zwolnić, bo jeszcze przypadkiem się skończy! Co prawda, trochę skupienia będzie potrzebne, by wyłapać wszystkie subtelności, ale nie można tu mówić o jakiejkolwiek formie utrudnionego odbioru - bo jest on nad wyraz przyjemny. Kilka świetnych wątków, retrospekcje rozjaśniające ciut obecny stan rzeczy oraz liczne drobiazgi dopełniające całości, a wszystko to w akompaniamencie niesamowitego pióra. A po zakończeniu lektury (poza traumą, że to już koniec) ma się wrażenie, że zupełnie niczego nie zabrakło - samo ostatnie zdanie to taka kropka nad i. Ach, nie sposób nie odłożyć książki bez uśmiechu.

Powód trzeci. Jeszcze tego nie wiesz, ale... historia. Może nie każdy zwraca na to uwagę, jednak osobiście ogromnie sobie cenię, kiedy pisarz faktycznie bierze się za research i lokuje swoją powieść w realiach epoki. Niekoniecznie musisz być świadomy wszystkich nawiązań - ale wystarczy, że wyłapiesz znajome nazwisko bądź historyczny fakt, by nabrać wrażenia realności opisywanych wydarzeń. A szerzej się uśmiechniesz, gdy okaże się, że faktyczne dane także osadzone są w realiach... powieści. Wisienka na torcie.

A teraz niech mi ktoś wyjaśni, dlaczego nigdzie nie jest napisane, że to tom pierwszy. Dlaczego. Chcę kontynuację, potrzebuję jej!

Chyba pójdę usiąść w kącie i popłaczę. Nie dam rady niczego napisać, nie ma opcji, nie znam tylu synonimów słowa „wspaniały”. Zlinczujcie mnie, ale nie będzie typowej recenzji. Nie tym razem. Nie kiedy spodziewam się fajnej historii, a dostaję powieść, która spełnia wszystkie moje podświadome pragnienia fabularne.

Weźcie kociołek, trzymajcie na wolnym ogniu. Wrzućcie epokę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Po lekturze opisu książki naszły mnie dwa sprzeczne uczucia - jedno podpowiadało, że oto przede mną historia w klimacie steampunku, gatunku, który uwielbiam, ale rzadko spotykam; drugie ostudzało nieco entuzjazm i zwracało uwagę na ostatnie zdania z okładki. Niewolnik, którego bunt wywoła rewolucję? Czy to przypadkiem nie przygotowuje nas na kolejną powieść niczym niewyróżniającą się od setek innych? Czy w tym temacie w ogóle można wnieść jakikolwiek powiew świeżości? Otóż okazuje się, że można.

Przede wszystkim naszym buntownikiem staje się klakier, w skrócie: mechaniczny niewolnik, najniższy szczebel w hierarchii społecznej zaprogramowany do służenia swemu panu poprzez pewnego rodzaju więź, opartą głównie na bólu. Owa więź, zwana geas, nie pozwala nawet stanąć na dłużej w bezruchu, by obejrzeć egzekucję swego pobratymca, jeśli nie był to jednoznaczny rozkaz, a co tu mówić o wolności. Sama nazwa twórców klakierów jest znamienna - Gildia Zegarmistrzowska. Bo czy nie każdy z nas posiada na co dzień swojego własnego niewolnika w postaci zegarka? Służy nam, pokazuje godzinę niezależnie od wszystkich innych czynników aż do całkowitego zepsucia mechanizmu. Możemy nim rzucać, zniszczyć, jeśli mamy ochotę, choć trochę powstrzymuje nas wizja wydanych na niego pieniędzy - dokładnie takie samo podejście mają ludzie w stosunku do klakierów.

Czy ktoś kiedyś uskarżał się na dziwne trajkotanie zegarów? Może się okazać, że tak naprawdę porozumiewają się między sobą; przynajmniej jest nam to wiadome w przypadku klakierów. Komunikują się, myślą, marzą. Wyobraźcie sobie, że taka wiadomość zostaje opublikowana w naszym świecie - jak nic zbierze się komisja obrony praw zegarów, zakazująca wyzysku tych drobnych urządzeń. Niestety, w Holandii Tregillisa prawda ta jest znana zaledwie garstce, a co za tym idzie: ściśle skrywana, do tego stopnia, że kontakt z nią bywa śmiertelny. Dopiero teraz można sobie uświadomić, z czym tak naprawdę miał do czynienia Jax, klakier, któremu przez przypadek udało się uzyskać Wolną Wolę - gdzie uciec, do kogo się zwrócić z pomocą, jeśli nikt, poza Gildią, nie wierzy w jego człowieczeństwo? Na samą myśl czuć dreszcze.

Jax dzieli scenę z dwoma postaciami - z jednej strony pojawia się Berenice, twarda babka, niedająca sobie w kaszę dmuchać, bystra i sprytna, naukowiec z Francji, jedynego kraju niekorzystającego z usług mechanicznych służących, badająca mechanizmy klakierów. Z drugiej, zza kulis wychyla się holenderski pastor Visser we francuskim wywiadzie. Nie ukrywam, że samą przyjemnością było śledzić ich losy, które nieuchronnie dążyły do skrzyżowania się z pozostałymi; a gdy już do tego dochodzi, tworzy się mieszanka wybuchowa. Bowiem macki Gildii są długie... Trzeba też przyznać, że z bohaterami nie sposób się nie polubić; może czasem irytują, może naiwnie pakują się wprost w paszczę lwa - ale w dalszym ciągu wywołują sympatię i cichutko życzymy im, by wszystko szło po ich myśli: nawet, jeśli ma to oznaczać brnięcie w schemat.

Tym, czym Tregillis całkowicie mnie do siebie przekonał, były małe drobne fakty, na które większość nie zwróciłaby pewnie uwagi. Pastor niesie pod pachą działa Kartezjusza, przypadkowo wydrążonego w Pasjach duszy i Opisie ciała ludzkiego, Berenice wspomina o szyszynce, a samo jestestwo klakierów okazuje się znajdować w ich głowach, nie sercu. Cholera, czyżby ktoś w końcu podjął się porządnego researchu? Czyżby ktoś wreszcie niezwykły kryształ zawiadujący wolą klakiera umieścił w szyszynce, tym samym narządzie, który Kartezjusz określił siedzibą duszy? Chylę pokłony.

Historia niezaprzeczalnie wciąga i ledwo zauważyłam, gdy nagle dotarłam do końca, tym samym uświadamiając sobie, że na kolejny tom trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Powieść napisana lekkim piórem, bez zbędnego patosu (który, chcąc, nie chcąc, i tak zostałby zadeptany kunsztownymi przekleństwami Berenice), choć nie można tu mówić o literackim arcydziele. Książka jest dobra, nawet bardzo. Ale do ideału jej daleko. Mimo wszystko, przeczytać jak najbardziej warto, polecam!

Po lekturze opisu książki naszły mnie dwa sprzeczne uczucia - jedno podpowiadało, że oto przede mną historia w klimacie steampunku, gatunku, który uwielbiam, ale rzadko spotykam; drugie ostudzało nieco entuzjazm i zwracało uwagę na ostatnie zdania z okładki. Niewolnik, którego bunt wywoła rewolucję? Czy to przypadkiem nie przygotowuje nas na kolejną powieść niczym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Już od jakiegoś czasu siedzę wpatrzona w ekran komputera z zamiarem nakreślenia kilku słów na temat Królów Dary, jednak gdy tylko przykładam palce do klawiatury, nieruchomieją, jakby niezdolne do przełożenia wszystkich tych towarzyszących mi emocji i obrazów. Obok mnie leży sprawca całego zamieszania, intrygująca okładka z nie mniej intrygującym wnętrzem. Trzeba uważać przy przeglądaniu, bo w każdej chwili ze stron może wylecieć zbłąkana strzała, krople krwi i potu, nasiona dmuchawca; nic dziwnego, że książka w pierwotnym stanie jest zafoliowana, kto wie, do czego mogłoby dojść w niewinnej księgarni!

Rynek obfituje w powieści fantasy, jednak gdyby szukać historii stworzonej z prawdziwym rozmachem, nagle okazałoby się, że to wcale niełatwe zadanie. Dlatego też w chwili, w której zauważyłam, że przez pięćdziesiąt stron Królów Dary wydarzyło się więcej niż w przeciętnej książce spod znaku fantastyki, zdałam sobie sprawę, jaką perełkę trzymam w dłoniach. To nie jest powieść, która traktuje o losie dwóch głównych bohaterów w walce o obalenie tyrana rządzącego Darą - to historia dziesiątek ludzi, z których każdy stanowi indywiduum, wplątanych nie tyle w wojnę, co grę bogów. I tu należy zaznaczyć dwie istotne kwestie.

Pierwsza, nagromadzenie postaci w żaden sposób nie jest uciążliwe; autor umiejętnie wplątuje ich przeszłość w fabułę, dzięki czemu nabieramy wrażenia, jakbyśmy znali je już od dawna. Rozumiemy bez trudu ich cele, ambicje oraz przyczyny tego, dlaczego znajdują się w takim a nie innym miejscu. To naprawdę niezwykłe móc tak dokładnie poznać losy bohaterów, nawet jeśli nie biorą oni szczególnie długo czynnego udziału w głównej akcji - dzięki temu nie są oni wydrukowanym na papierze zlepkiem liter, ale prawdziwymi ludźmi z krwi i kości.

Druga sprawa, Liu zrobił coś, na co od dłuższego czasu czekałam, ale dotychczas w żadnej książce nie znalazłam w tak rozbudowanej formie. Otóż bohaterami są nie tylko ludzie, lecz także bogowie. Patrzą na wojnę śmiertelników, czasem pomogą swoim faworytom, a nawet pojawią się wśród nich (a wtedy czytelnik uśmiecha się szeroko, a serce mu przyspiesza, gdy rozpozna któregoś w tłumie) - jednak, ku zaskoczeniu bóstw, nie wszystko zawsze idzie po ich myśli.

Wydawać by się mogło, że powieść, której głównym tematem jest wojna, musi być dość ciężka w odbiorze; jednak nic z tych rzeczy. Perspektywa patrzenia na wydarzenia wciąż się zmienia, nawiązują się przyjaźnie, rozdzielają się bracia, pojawiają się nowi wrogowie i nowi sprzymierzeńcy. Różnorodność i mnogość wątków sprawia, że nie sposób się oderwać od lektury, mimo że z początku może być ciężka w odbiorze - ale to kwestia kilku stron i zatopienia się w ciut wznioślejszym stylu autora. Bo jedno trzeba przyznać, książka napisana jest diabelnie dobrze i nie ma mowy o nakreślonym naprędce bełkocie; każde zdanie prezentuje swoisty kunszt. Chyba z żadnej innej pozycji nie wypisałam tylu cytatów, co właśnie z Królów Dary.

Do tego dorzucić jeszcze należy orientalny klimat, prawdziwy powiew świeżości dla współczesnej fantastyki, która w gruncie rzeczy bazuje na europejskim średniowieczu. Atmosfera ta nie jest jednak uciążliwa, nie narzuca się, nie otępia - lektura to raczej podróż przez dziewiczy las, z którego co jakiś czas dochodzą nas nowe, nieznane dotychczas, przyjemne dla zmysłów zapachy i obrazy.

Jeśli jeszcze zastanawiasz się nad sięgnięciem po historię Wysp Dary, nie wahaj się dłużej. To książka, która pozwoli całkowicie oderwać się od rutyny gatunku, mimo że, paradoksalnie, sam pomysł na fabułę niczym innowacyjnym się nie wydaje. Ale to tylko pozory. Jestem przekonana, że każdy fan fantasy znajdzie tu coś dla siebie - i podobnie do mnie będzie z niecierpliwością oczekiwał na drugi tom (na szczęście, jeszcze w tym roku!).

Już od jakiegoś czasu siedzę wpatrzona w ekran komputera z zamiarem nakreślenia kilku słów na temat Królów Dary, jednak gdy tylko przykładam palce do klawiatury, nieruchomieją, jakby niezdolne do przełożenia wszystkich tych towarzyszących mi emocji i obrazów. Obok mnie leży sprawca całego zamieszania, intrygująca okładka z nie mniej intrygującym wnętrzem. Trzeba uważać przy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O „Posłańcu” już słyszałam, jednak do tej pory była to raczej znajomość na zasadzie inna książka autora „Złodziejki książek”. Nie ukrywam, że poza charakterystyczną okładką i owym stwierdzeniu, nic więcej o powieści powiedzieć nie mogłam, nawet do końca nie wiedziałam, o czym tak właściwie jest. Nie planowałam czytania jej, wychodząc z założenia, że po takim sukcesie „Złodziejki” oraz postawionej przeze mnie poprzeczce, „Posłaniec” właściwie nie będzie mieć szans. I wtedy na scenę wchodzi Ed.

Miałam przeczytać rozdział przed snem, skończyło się na tym, że dopiero grubo po północy zdołałam odłożyć powieść na bok. Obudziłam się z samego rana i do południa książkę skończyłam.
Chyba nie trzeba niczego dopowiadać.

Nie chciałam robić porównań do „Złodziejki książek”, bo zdawałam sobie sprawę, że byłaby to nierówna rywalizacja, dwie zupełnie odmienne historie, dwa zupełnie różne gatunki. Nie mogę jednak przejść obojętnie obok nietypowego stylu Zusaka, który na swój sposób ujął mnie już wcześniej i który również znalazłam w jego starszej, przedzłodziejkowej powieści. Trzeba natomiast dodać jedno: różnice między książkami są, i to duże, w stylu z „Posłańca” zakochałam się już od pierwszego wersu:
„Napastnik jest beznadziejny.”
Pierwszoosobowa zdawkowa narracja przywodząca na myśl luźny potok myśli składających się z krótkich, pojedynczych zdań, często rozpoczynających się od nowego akapitu. Przeważnie bywa to irytujące, jednak w tym przypadku zabieg ten nadał niewiarygodnego tempa, rytmiki, z lepszym efektem oddawał istotę rzeczy. Ma w sobie także to coś, co sprawia, że nie można się oderwać od lektury - i to nie dlatego, że akurat akcja wywołuje szczególne napięcie, ale to właśnie sposób pisania sprawia, że pochłaniamy każde kolejne zdanie.

Choć sama akcja również robi swoje. Wraz z ubywaniem kolejnych stron, coraz bardziej wsiąkałam w historię Eda, nie do końca wierząc, że zostało jeszcze dwieście, sto, pięćdziesiąt, dwadzieścia stron. Miałam wrażenie, że autorowi nie starczy czasu, by wszystko wyjaśnić, tyle niedopowiedzeń, tyle zagadek, tyle niewiadomych. Rzadko się zdarza, by książka wciągała już od pierwszej strony. Jak widać, istnieją wyjątki.

Nie mogłam jednak złapać się czegoś, co dałoby mi pewny grunt pod nogami. Oczekiwałam powieści realistycznej, dostałam coś z lekką dozą mistyki. Nie, nie mam na myśli magii czy jakiejkolwiek nadnaturalności; to raczej swego rodzaju niepewność, z kim tak naprawdę gra autor i jakimi kartami. Czy to naprawdę Ed jest bohaterem, czy też - my, czytelnicy? Gdy ów nieszczęsny taksówkarz stoi z pistoletem w ręce wycelowanym w głowę drugiego człowieka, nagle odrywa się od swego świata i patrzy na nas. Czytelnik przestaje być biernym obserwatorem, zaczyna mieć nieprzyjemne wrażenie, że nie jest anonimowy, staje się współodpowiedzialny za to, co się dzieje na kartach powieści.

Lektura, choć lekkich tematów nie porusza, wcale ciężka nie jest, co zresztą widać po czasie czytania. Nie brak tu momentów wzruszeń, gdy w oczach stają łzy, a na twarzy wyrasta uśmiech. Książka pozostawia coś po sobie i wydaje mi się, że jest to kwestią indywidualną, jak odbierzemy przesłanie - bo można je interpretować na wiele różnych sposobów.
A można nie interpretować wcale i spędzić trochę czasu z naprawdę przyjemną powieścią, która wcale nie ujmuje „Złodziejce książek”. Jest po prostu inna.

O „Posłańcu” już słyszałam, jednak do tej pory była to raczej znajomość na zasadzie inna książka autora „Złodziejki książek”. Nie ukrywam, że poza charakterystyczną okładką i owym stwierdzeniu, nic więcej o powieści powiedzieć nie mogłam, nawet do końca nie wiedziałam, o czym tak właściwie jest. Nie planowałam czytania jej, wychodząc z założenia, że po takim sukcesie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ginekologia wielu kobietom nie kojarzy się zbyt przyjemnie, a mężczyźni towarzyszący żonom w porodach często kończą z traumą i związki się rozpadają. Wszyscy wiemy, jak wygląda to dziś. Cofnijmy się więc w czasie, porzućmy obraz nieskazitelnych białych fartuchów i sterylnych narzędzi - lądujemy w brudnym XIX-wiecznym szpitalu. Przychodzi lekarz po sekcji w prosektorium, nie kłopocząc się myciem rąk, zasłania oczy i wkłada dłoń pod pościel, by palcami na ślepo zbadać stan ciąży. Pacjentka szybko lądowała na cmentarzu. Wychodzi na to, że chyba w tym naszym XXI wieku nie jest jednak aż tak źle, prawda?

Książka nie jest lekturą przyjemną, to trzeba podkreślić od razu. Niejednokrotnie wywoła autentyczny ból, zgrozę, obrzydzenie. Liczba kobiet, które musiały poświęcić życie dla sławy bezmyślnych operatorów każdego roku sięgała dziesiątek tysięcy, a o ich niepotrzebnym cierpieniu można by napisać niejedno - nie, to zdecydowanie nie jest lekkie czytadło. A jednak Thorwald ma w sobie to coś, co sprawia, że przez jego książki wręcz się płynie i nie można się oderwać. Z jednej strony szokujące wydarzenia, których podświadomie oczekujemy końca, nagłego zwrotu akcji zbliżającego przerażające wizje ku dzisiejszym humanitarnym zabiegom. Z drugiej, historia ludzi poświęcających życie dla godności kobiet, którzy swoimi innowacjami narazili się na szyderstwo i wykluczenie, pozbawiano ich prawa do wykonywania zawodu, podczas gdy ulegalizowani mordercy zbierali swe żniwo w szpitalach - niewiarygodnie wciąga, nie gorzej od powieści sensacyjnej. Czytamy z zapartym tchem, jak udaje im się pokonywać kolejne przeciwności losu, choć nie zawsze wygrywają, często ich starania doceniane są dopiero pośmiertnie.

Choć nie jesteśmy w stanie się pogodzić z niesprawiedliwością i ograniczonym światopoglądem naszych przodków, którzy z miejsca odrzucali to, co nowe, i zatwardziali w swoich przekonaniach, bardziej dbali o reputację niż pacjentki, zdajemy sobie sprawę, że to właśnie im zawdzięczamy dzisiejszy świat. Swoim pozbawionym współczucia działaniem, wywoływali sprzeciw jednostek, które kosztem własnego życia wywalczyli dla kobiet to, co dziś bierzemy za oczywistość i nazywamy ginekologią oraz położnictwem.

Jest to ważna książka, uświadamia, że nie wszystko, co nas otacza, jest czymś trwającym od wieków. Nabieramy więcej szacunku do sztuki lekarskiej, jak i dla samego postępu - i w głębi duszy oddychamy z ulgą, że nie przyszło nam żyć trzysta, dwieście, nawet sto lat temu.

Zdecydowanie dla każdego, nie tylko osób zainteresowanych tematem.

Ginekologia wielu kobietom nie kojarzy się zbyt przyjemnie, a mężczyźni towarzyszący żonom w porodach często kończą z traumą i związki się rozpadają. Wszyscy wiemy, jak wygląda to dziś. Cofnijmy się więc w czasie, porzućmy obraz nieskazitelnych białych fartuchów i sterylnych narzędzi - lądujemy w brudnym XIX-wiecznym szpitalu. Przychodzi lekarz po sekcji w prosektorium, nie...

więcej Pokaż mimo to