-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać358
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2012-12-18
2012-11-01
2012-10-28
2012-10-23
2012-10-10
2012-10-11
2012-10-11
2012-10-30
Niedawno słuchałam w radiu rozmowy z Krzysztofem Kotowskim, polskim autorem kryminałów, który stwierdził, że czyta właściwie tylko książki naukowe i popularnonaukowe, ponieważ książki z cyklu – ktoś ginie, a na końcu ktoś na mówi dlaczego i kto go zabił, kompletnie go już nie pociągają. A chwilę później wpadła w moje ręce „Jestem blisko”. I od razu przypomniały mi się słowa Kotowskiego. Zasiadłam więc trochę sceptycznie nastawiona, choć lubię dobre kryminały.
I właściwie tę książkę połknęłam, bo czyta się ją tak, jak się zjeżdża z górki na sankach, szybko, łatwo i dość przyjemnie.
Lucyna i Tadeusz, sympatyczna, inteligentna i oczytana para pięćdziesiąt plus, jedzie do Irlandii w odwiedziny do przyjaciółki. Chcą pozwiedzać, pobuszować po zapomnianych irlandzkich cmentarzach, wziąć udział w Bloomsday czyli obchodach na cześć Joyce'a i jego „Ulissesa”, a wieczorami w irlandzkich pubach pić guinnessa i gadać, gadać, gadać. Plan wygląda pięknie i zaczyna się wszystko według planu – przyjaciółka Marta i jej córka Małgosia, opowiadają gościom historię dziewczyny, która niegdyś mieszkała w ich domu i została zabita przed odrzuconego zalotnika. Z tym, że zalotnik zaklinał się, iż tego nie zrobił, a dowody przeciwko niemu, które odnalazły w archiwach kobiety, są zbyt wątłe. Na podstawie nich został jednak stracony. Wszyscy postanawiają zając się tą sprawą i oczyścić chłopaka z zarzutów – mimo że pośmiertnie, postanawiają przywrócić honor jego imieniu. Jednak od pierwszej nocy Lucyna zasypiając słyszy głosy „guilty, guilty” - szepczą tajemnicze głosy...
Tymczasem Małgośka, która na dobre przejęła się sprawą, nagle znika. I trzeba szukać już nie tylko dowodów w obronie niesłusznie skazanego chłopaka sprzed kilkuset lat. Trzeba szukać jak najbardziej współcześnie zaginionej Małgośki.
Na okładce widnieje zachęcające „irlandzkie piwo, polski humor i kryminalna intryga”. Irlandzkie piwo – jest. Opisane tak sugestywnie, że miałam w ustach nadprodukcję śliny. A piwo to symbol. Bo wraz z nim idą runy, tajemnicze zjawy, banshee, które wyją nocami pod oknami, legendy, cmentarze i na tych cmentarzach celtyckie krzyże z charakterystycznym kołem. To była dla mnie kwintesencja tej książki, to, co w niej najważniejsze, co najbardziej ciekawiło.
Kryminał – nie do końca. Owszem jest intryga, są porywacze, jest śledztwo, jest nawet irlandzka policja, ale to raczej powieść obyczajowa.
Polski humor zaś wyszedł najgorzej – toporny, rubaszny, niski i dla mnie wcale nieśmieszny. Wiązał się głównie z Władysławem i Michaliną – starszym małżeństwem, przyjaciółmi Lucyny i Tadeusza, którzy przypadkiem też znaleźli się w Irlandii i przypadkiem też w tym samym mieście i przypadkiem też biorą udział w śledztwie. A przypadkiem Władysław ma nadprzyrodzone zdolności, posługuje się wahadełkiem i runami i twierdzi, że potrafi zorganizować seans spirytystyczny. A autorka bezlitośnie się z niego nabija, pozwala na to wszystkim innym i czyni go, oraz panią Michalinę i ich związek przerywnikiem i wykrzyknikiem, który ma nadać powieści nutkę uśmiechu. Mnie kąciki ust wykrzywiały się w zupełnie inną stronę - drgały raczej w nerwach i irytacji.
Nie mniej jednak w Irlandii Lucyny Olejniczak było całkiem przyjemnie. Lekko gorzkawo i lekko słodko – to jak pić guinnessa w wersji dla kobiet, z porzeczkowym sokiem. Smaczne.
Niedawno słuchałam w radiu rozmowy z Krzysztofem Kotowskim, polskim autorem kryminałów, który stwierdził, że czyta właściwie tylko książki naukowe i popularnonaukowe, ponieważ książki z cyklu – ktoś ginie, a na końcu ktoś na mówi dlaczego i kto go zabił, kompletnie go już nie pociągają. A chwilę później wpadła w moje ręce „Jestem blisko”. I od razu przypomniały mi się słowa...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-17
Nie znoszę wyliczania bohaterów na okładkach. Tych wszystkich: dwie matki i jedno dziecko, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, pięć domów i trzy sekrety, dwa koty i jeden pies. Dlatego zjeżyłam się, czytając na okładce „trzy kobiety, jedna tajemnica”... Ale muszę przyznać, że tutaj ta formułka sprawdza się doskonale. Bo to książka o tym magicznym zupełnie porozumieniu/nieporozumieniu, jakie może powstać tylko między kobietami. To coś, co je do siebie zbliża, ale też to, co sprawia, że odskakują od siebie znacznie dalej, niż na wyciągniecie dłoni. I potem trudno jest znów siebie dotknąć.
Tak daleko są teraz od siebie Jagoda i Dorota.
Matka/córka. Kobieta/kobieta. Każda to inne życie. Inny świat. Inny pogląd.
Dorota – troszkę szalona, rozedrgana, emocjonalnie na wierzchu, rozbiegana myślowo, życiowo, uczuciowo. Ma cudownego męża, początki menopauzy i problemy z pęcherzem, ma własną firmę, sprowadzającą z Indii biżuterię, ma talent kulinarny i ma wielką tajemnicę z przeszłości – maleńkiego Kubusia, synka wyczekanego, który umarł „śmiercią łóżeczkową”. Ma też córkę Jagusię, którą sprawiała sobie niejako na zastępstwo. Ale Jaga nie do końca spełniła oczekiwania, nie do końca wpasowała się w mit maleńkiej, różowej dziewczynki, śpiewającej, tańczącej i uśmiechającej się po aniołkowemu.
Jaga to niezależna młoda, korporacyjna lwica, która nie umie tańczyć, śpiewać ani rysować. Mieszka sama, jada sama, pracuje sama, zasypia sama. Od czasu do czasu uprawia seks z kolegą z pracy – po cichu, po znajomemu, według schematu, żeby zaspokoić żądzę. Nigdy nie zostają ze sobą na noc. Zawsze wraca do siebie i sama budzi się rano w łóżku. I mimo że spełnia się w swojej pracy, to spełnienie nie sięga poza mury korporacji. Nie do końca jeszcze zdaje sobie z tego sprawę, ale jest nieszczęśliwa. Nie potrafi określić, co ją cieszy, a w wolny dzień nie potrafi znaleźć sobie rozrywki, dzięki której będzie się śmiała do samego wnętrza. Jedynym pewnikiem w jej życiu jest to, że jakoś zawiodła matkę. Nie wie jak, jaka jest jej wina i czemu brak zasług, ale zdaje sobie sprawę, że „dla mojej ekologicznej Matki Poli(...) cała jestem fuj – ubłocony kociak, którego może i byś przytulił, ale się jednak boisz, że cię upaprze”. [s.166]
Miotają się, obijają o ściany, Kubuś wisi nad łóżkiem w postaci trzydziestu aniołków, po jednym na każdy rok nie-życia. Ale Jagna nie wie, co oznaczają aniołki, nie wie, że miała brata, że ktoś przed nią skradł matczyne serce i trzyma je zbyt kurczowo, żeby biło, jak należy.
Na włosku to się wszystko trzyma, ta rodzina. Tym włoskiem jest w dużej mierze
Irena. To przyszywana ciotka, mądra, zaradna, wspaniałą kobieta, która na samym początku książki traci męża. Od Felusia się zaczyna – Felusia już nie ma i można przestać udawać co nieco – Irena nie nabiera się na coś czego nie ma. A między matką i córką już od dawna nie ma „dobrze”.
Ujęła mnie ta książka, czasem rzucała mną o ściany, czasem się wkurzałam na język – zbyt współczesny, zbyt durnowaty, zbyt płaski, a czasem się uśmiechałam, a czasem płakałam. Ta książka jest „cała na wierzchu” - matka i córka żyją obok siebie, ale obok siebie tęsknią do oczyszczenia, do przytulenia, do miłości, do tego, by iść razem za rękę. Obok siebie wylewają łzy, tak, żeby jedna nie widziała, co myśli i czuje druga. Ale przed nami nie ukrywają ani kropelki. Wsiąkały we mnie te łzy, wsiąkały i nie pozostawałam obojętna. Nie umiałam się zdystansować, weszłam w tę powieść i nie myślałam przy jej czytaniu, a jedynie czułam - wszystkimi odsłoniętymi nerwami.
Ta zapowiedź o trzech kobietach pasuje też dlatego, że książkę napisał duet - Małgorzata Kalicińska wraz ze swoją córką Basią Grabowską. Nie wiem, jak ją pisały – czy każda po trochu, każda po cichu, każda osobno. W mojej wyobraźni Basia mówi Jagną, Małgorzata zaś pisze Dorotę. Przeplatają się ze sobą, plączą wręcz, czasem wszystko toczy się na oślep, po wariacku, nieprzemyślanie, jak w życiu. A czasem obgadują fabułę przy gołąbkach i serniku.
A Irena?
Irena jest taką kumulacją pragnień. Każdy chciałby mieć dla siebie, prywatnie zupełnie, taką Ireną. Kogoś najmądrzejszego, gdy samemu jest się głupim. Kogoś szorstkiego, ale miłującego. Kto przytuli, gdy będzie naprawdę potrzeba. Kogoś, kto zawsze ma radę – mądrą życiowo, doświadczalnie, przeżyciowo, a nie mądrością spomiędzy kartek encyklopedii. Taką babcię/ciocię, która zawsze jest. Nawet, gdy umiera jej ktoś najbliższy wiadomo, że można zapukać i powiedzieć wszystko to, co niewypowiedziane w czyjeś inne ucho. Każdy chciałaby wiedzieć, że jest na świecie ktoś, kto założy fałszywy gips na rękę, żeby pogodzić matkę i córkę... Irena.
Nie znoszę wyliczania bohaterów na okładkach. Tych wszystkich: dwie matki i jedno dziecko, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, pięć domów i trzy sekrety, dwa koty i jeden pies. Dlatego zjeżyłam się, czytając na okładce „trzy kobiety, jedna tajemnica”... Ale muszę przyznać, że tutaj ta formułka sprawdza się doskonale. Bo to książka o tym magicznym zupełnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-10-03
Asię poznaliśmy rok temu w „Matkach, żonach, czarownicach”. Nie polubiłam jej wtedy. Wręcz warczałam na nią całą książkę. Byłą trochę głupia, trochę zarozumiała, trochę niezaradna, a trochę po prostu niesympatyczna. Teraz jest trochę inaczej. Asia chyba trochę dojrzała. Lat trochę minęło – nie wiem, czy powieściowe liczą się jak psie, razy siedem - ale w głowie jej się poukładało, jakoś wyciszyła się, wydoroślała, wykobieciała. I dzięki temu mogłabym ją teraz zaprosić na kawę. Mimo jej irytującego szczebiotu i głupich powiedzonek. Bo kolejny raz, dokładnie tak samo, jak przy części pierwszej miałam wrażenie dwoistości. Jakby Miszczuk napisała dwie powieści – jedną latem, gorącym, parnym, dusznym, ciężkim od zdarzeń, od bzyczenia pszczół, od soku w owocach. To ta część z przeszłości. Trzeba bowiem przypomnieć, że poprzednio Asia odziedziczyła majątek – dworek po swojej prababce Lavernie. Odziedziczyła też piękną rzecz – zapiski dotyczące kobiet, których krew płynie w jej dłoniach, stopach i ustach. To pamiętniki, listy, testamenty, zielniki i pierścień przebaczenia i miłości, który teraz zdobi palec Joanny. W tym pierścieniu chadzały wszystkie jej antenatki (no prawie wszystkie) i przekazywały go kolejnym kobietom na chwałę miłości prawdziwej. W tych zapiskach tonęłam – to minihistorie, które emanują jakąś siłą, jakimś pięknem i mocą. Miszczuk zręcznie wplata w przeszłość Asi historię – tym razem sięga po papieżycę Joannę, po Nostradamusa, po papieża Innocnetego X... To oczywiście jakaś mgła, przez którą się przebija, dotykając, muskając zaledwie te postaci, ustawiając je w tej mleczności i dając im tylko trochę głosu. To legendy, które dopasowuje do swojej wartkiej opowieści, robi to zręcznie i w taki sposób, że można by pomyśleć, iż tak było naprawdę...
To, co mi się podobało bardziej, niż za pierwszym razem – pokazała też kobiety złe, wyrachowane lub głupie i puste. Poprzednio była tylko miłość, słodkość, mądrość i wartość – teraz jest też pustość serca i brak zasług, by nosić pierścień miłości i przebaczenia. Nie każda rodzina jest w pełni dobra, w pełni mądra i w pełni szlachetna – i w końcu to widać. Widać różnorodność uśmiechów i rysów twarzy, widać różnorodność charakterów i kolorów włosów... choć większość z tych kobiet wciąż jeszcze jest ruda.
Druga powieść to ta współczesna, ta, która rozwija się pod stopami Asi. W tu i teraz (no w dwa lata wcześniej, bo Asia z „Zalotnic i wiedźm” to Asia z roku 2010). I tu już jest gorzej. Zostaje przekreślone całe szczęśliwe zakończenia z poprzedniej powieści. Okazuje się, że było iluzją. Teraz Joanna potrzebuje znów czegoś innego, miłość ja ominęła, a ona by chciała, żeby wyrosła u jej stóp jak kwiaty choć wciąż się jej boi po rozstaniu z mężem numer dwa – bolesnym i trudnym i po rozstaniu z mężem numer jeden, które było po prostu brudne i trochę brudu za paznokciami pozostawiło chyba już na zawsze. Asia stara się układać sobie życie w Berlinie, dokąd przeprowadziła się „za chlebem”. Ma świetną pracę, nie ma mężczyzny, ma córkę, która jest dla niej najważniejsza i byłego męża, z którym wciąż jeszcze się „przepychają”. I nagle wali się świat – kolejny raz – bo umiera właściciel firmy, w której pracuje Asia, a na horyzoncie zupełnie nieoczekiwanie pojawia się znów Julek – mąż pierwszy, który chce wywrzeć na Asi srogą zemstę za przeszłość. I tu zaczyna się ta nudna, zimna, ciągnąca się, mokra od deszczu powieść w kolorach brudnej jesieni. Jak dla mnie za dużo rozważań na temat niemieckich emerytur i świadczeń socjalnych, które w ogóle mnie nie interesują. Za dużo korporacyjnych przepychanek. Za dużo niemiłych (i miłych) zbiegów okoliczności. Pojawia się też tajemniczy Kemal, który rozmiękcza trochę Asię, uczłowiecza ją, jakoś oswaja, ociepla, rozświetla uśmiechem. Przyjemny wątek,choć trochę zbyt bajeczny.
Mimo wszystko czekam na odpowiedź na pytanie, które padło na końcu książki. Miszczuk, inaczej niż w pierwszej części, zostawiła furtkę wątku szeroko otwartą, zapraszająco chyboczącą w jedną i drugą stronę. Przejdę przez nią za kolejny rok, gdy Miszczuk zaprosi błyskiem pierścionka.
Asię poznaliśmy rok temu w „Matkach, żonach, czarownicach”. Nie polubiłam jej wtedy. Wręcz warczałam na nią całą książkę. Byłą trochę głupia, trochę zarozumiała, trochę niezaradna, a trochę po prostu niesympatyczna. Teraz jest trochę inaczej. Asia chyba trochę dojrzała. Lat trochę minęło – nie wiem, czy powieściowe liczą się jak psie, razy siedem - ale w głowie jej się...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-09-22
2012-09-26
2012-09-23
2012-09-20
2012-09-19
2012-09-16
2012-09-15
2012-09-13
2012-09-10
2012-09-09
Ja gryzłam palce niemal do krwi. Ja rwałam włosy z głowy. Ja ciskałam tą książką o podłogę. Ja nie mogłam spać, myśląc o fabule. Ja odkładałam ją na półkę tysiąc razy i włączałam telewizor, żeby się odmóżdżyć.
Ta książka jest ciężka, jak ołowiana sukienka.
Jest duszna.
Gorzka.
Kaleczy każdy skrawek ciała.
I ze zdziwieniem czytam, opinię Nicka Hornby'ego na okładce „(...)zabawna (...)” - przecieram oczy - nawet, jeśli wziąć pod uwagę czarny humor, nie mam się z czego śmiać.
Śmiech mi umarł na czas jej czytania. Albo po prostu schował się tak głęboko w gardle, że nie umie znaleźć drogi do wyjścia.
Rzecz dzieje się w zamkniętym kręgu rodziny Fangów. Camille i Caleb poznali się na uczelni – ona studiowała sztukę, a on był jej nauczycielem. Zakochali się w sobie i na przekór prawom uczelnianym zaczęli się spotykać. Ale najważniejsze, co razem robili to sztuka. A przynajmniej sztuka w ich rozumieniu. Dziwne, niepokojące performance, wprawiające w konsternację i strach. „Tworzą sytuację, której celem jest wywołanie skrajnie emocjonalnej reakcji u osób znajdujących się najbliżej”. [s.218] Uderzają, strzelają, kradną. I obserwują, co wyniknie z łamania ogólnoludzkich praw. Sprawdzają, jak bardzo mogą przewrócić świat do góry nogami. A w ich głowach tak poprzewracane myśli, uczucia, przekonania, sądy, że mogą wiele.
A potem przez przypadek rodzi się Annie, jeszcze później Buster. Według ich profesora i mentora dzieci niszczą sztukę. Fangowie od razu stają po drugiej stronie barykady, po stronie zaprzeczenia - postanawiają udowodnić, że to bzdura i wpleść dzieci w swoje show tak, żeby stały się ich integralną częścią. Łapią się za dłonie i zakleszczają w nich dzieci, nie pozwalając im wyjść, nie pozwalając im samodzielnie oddychać, kierując każdą ich myślą, każdym centymetrem wzrostu. Doszło do tego, że nie nazywają ich imionami – dzieci stają się Dzieckiem A i dzieckiem B. Bo przecież „sztuka, jeśli tylko się ją pokocha, warta jest każdego poświęcenia i bólu. Jeśli trzeba skrzywdzić kogoś w jej imię, nie należy się wahać. Jeśli tylko efekt okaże się wystarczająco piękny, dziwny i zapadający w pamięć, poświęcenie się nie liczy.” [s.259]
Po latach patrzymy na życie obydwojga dzieci w stanie rozkładu – Annie, aktorka, która uciekła z domu do świata iluzji, coraz niżej upada na dno butelki z wódką. Buster, który podążył jej śladem, nie umie nawiązać normalnych relacji z żadną kobietą. Przez dziwny zbieg okoliczności obydwoje znów spotykają się w domu Fangów i muszą w końcu stawić czoło przeszłości, by móc dać krok w przyszłość, a potem kolejny, i kolejny, i kolejny...
Dla mnie to książka o tym, jak bardzo można skrzywdzić człowieka, jak bardzo można zniekształcić dziecko – mimo że na zewnątrz tego nie widać, że długi blond włosy rosną i lśnią w słońcu, że w lustrze widać odbicie przystojnego mężczyzny, to w środku jest czasem pokrzywione, niewyrosłe dziecko, które nigdy nie nauczyło się mówić. Tytuł mógłby sugerować, że chodzi o przedstawienia Fangów, że ta rodzina jest jak odsłonięta rana – pełni mocnych wrażeń, obrzydliwi, ale odsłonięci, cali na wierzchu i nie można przestać na nich patrzeć. Ale ja widzę w tym tylko przewrotność – w tej rodzinie nikt nikogo nie pyta „co czujesz?”, nikt nie chce tego słyszeć nawet, gdy wybiega samo z ust. Trzeba być żołnierzem, automatem, zabawką i dawać na sobie grać bez słowa protestu...
Mocna książka, po której ja poczułam ciężar odpowiedzialności rodzica. Po przeczytaniu której nie można ominąć sypialni własnego dziecka – chce się tam biec, przytulić i krzyczeć, że to nie sztuka jest miłością, że sztuką jest kochać.
Ja gryzłam palce niemal do krwi. Ja rwałam włosy z głowy. Ja ciskałam tą książką o podłogę. Ja nie mogłam spać, myśląc o fabule. Ja odkładałam ją na półkę tysiąc razy i włączałam telewizor, żeby się odmóżdżyć.
więcej Pokaż mimo toTa książka jest ciężka, jak ołowiana sukienka.
Jest duszna.
Gorzka.
Kaleczy każdy skrawek ciała.
I ze zdziwieniem czytam, opinię Nicka Hornby'ego na okładce...