-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik264
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
Czytam książki autorki bo porusza ciekawe kwestie feministyczno-historyczne i solidnie opracowuje tematy, ale w jej książkach zawsze mi czegoś brakuje do pełnej satysfakcji. Autorka w swoich pracach w znacznym stopniu opiera się na analizie tekstów fikcyjnych, co zawsze jest ciekawym uzupełnieniem tematu, ale tu wydaje się grać większą rolę niż uzupełnienie - jest wyciągane na pierwszy plan, chyba każdy rozdział rozpoczyna się opisem jakiejś fikcyjnej fabuły, do tego rzadko są to teksty inne niż te najbardziej popularne, z "Lalką" i "Martą" w prawie każdym rozdziale każdej publikacji (przepadam za obiema powieściami, ale już zaczęło mnie to trochę uwierać). Sięganie do literatury faktu trochę za często kończy się skrupulatnym, ale suchym wyliczaniem liczb. Cytatom jakby brakuje dostatecznie przenikliwego i obszernego komentarza, żeby udało mi się prawdziwie wczuć w punkt widzenia postaci z epoki. Do tego nie mam poczucia, że autorka wyjaśnia temat kompleksowo, i nierzadko w jej wnioskach coś mi nie pasuje. Jej książki trochę mnie nużą przez to wszystko, ale zawsze jakiś ciekawy fakt przy okazji lektury wpadnie do koszyczka.
Czytam książki autorki bo porusza ciekawe kwestie feministyczno-historyczne i solidnie opracowuje tematy, ale w jej książkach zawsze mi czegoś brakuje do pełnej satysfakcji. Autorka w swoich pracach w znacznym stopniu opiera się na analizie tekstów fikcyjnych, co zawsze jest ciekawym uzupełnieniem tematu, ale tu wydaje się grać większą rolę niż uzupełnienie - jest wyciągane...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Zagrani na śmierć" to reportaż o współtwórcach polskiej alternatywnej sceny muzycznej lat 80/90., których łączy, jak się bliżej przyjrzeć, zaskakująco wiele: nie tylko niewątpliwy talent, ale też determinacja przełożona na ciężką, codzienną pracę nad spełnieniem ambicji, przygody z substancjami psychoaktywnymi i uzależniającymi oraz przedwczesna śmierć pozostająca w bezpośrednim związku z powyższymi (tzn. substancjami, bo samo wielogodzinne granie oraz późne kładzenie się spać chyba jednak tak ludzi nie wykańcza). Książka jest warta przeczytania przynajmniej kilku powodów: traktuje o bez wątpienia wyjątkowych ludziach, ciekawym okresie przemian i przełomów, oraz o nowatorskiej twórczości w niełatwych okolicznościach, w czasach cenzury, niedoborów i w cieniu stanu wojennego.
Autor powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza własnego i poprzestał na skomponowaniu składanki wypowiedzi swoich rozmówców, osób, które znały nieobecnych bohaterów osobiście. Jest to forma adekwatna do tematu i łatwa w czytaniu, chociaż nierówna: części o Januszu Rołcie (perkusista związany m.in. z zespołem Armia) i Skandalu (wokalista Dezertera) są bardzo ciekawe, bo rzeczywiście koncentrują się na głównych bohaterach, ale część trzecia - o niejakim Sadku - opowiada już, mam wrażenie, nie tyle o tym przedwcześnie zmarłym gitarzyście, co o niespełnionych ambicjach jego kolegów z zespołu, którzy nie mogą się pogodzić z tym że ich przełomowa wizja muzyczna nie została doceniona w Polsce i na świecie. Przez to ta część tekstu odstaje od reszty na minus, jest siłą rzeczy trochę nudnawa.
Ale cały reportaż spoczko. Się czytało.
"Zagrani na śmierć" to reportaż o współtwórcach polskiej alternatywnej sceny muzycznej lat 80/90., których łączy, jak się bliżej przyjrzeć, zaskakująco wiele: nie tylko niewątpliwy talent, ale też determinacja przełożona na ciężką, codzienną pracę nad spełnieniem ambicji, przygody z substancjami psychoaktywnymi i uzależniającymi oraz przedwczesna śmierć pozostająca w...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Heart-Shaped Box" to klasyczny horror o nieskomplikowanej fabule, ale dobrze napisany, zwłaszcza jak na debiut. Co prawda "N0S4A2" podobał mi się dużo bardziej, ale i tak podtrzymuję opinię, że Joe Hill dostarcza czytelnikom udanego przedłużenia pisarstwa swojego sławnego taty: pisze klimatyczne, solidne historie, pełne udanych postaci które pozwalają w siebie uwierzyć. Nie jest to może takie mistrzostwo psychologiczne (na miarę rozrywkową) jak u Kinga, ale narzekać nie można. Tutaj rozwój relacji dwójki głównych bohaterów był zdecydowanie miłym i pożądanym dodatkiem do głównego straszaka, czyli krwiożerczego ducha-mściciela.
Pewnym minusem formuły (w kontraście do stylu Kinga) jest dla mnie kompletny brak budowania napięcia, pan Hill właściwie od razu przystępuje do akcji właściwej, wzorem Mastertona, a cliffhangerów i zaskakujących zwrotów akcji jest jak na lekarstwo. Niemniej niezadowolenie z tego faktu mieści się w granicach osobistych preferencji.
Ogólnie jest to warta uwagi propozycja dla poszukujących prostego, odpowiednio krwawego horroru z nieskomplikowaną fabułą i niewieloma postaciami, gdy akurat nie ma się ochoty na nic bardziej fikuśnego. Mimo niewyrafinowanej formy aspekt językowo-warsztatowy nie zawodzi, co jest bardzo ważnym fundamentem każdej, nawet niewymagającej historii.
"Heart-Shaped Box" to klasyczny horror o nieskomplikowanej fabule, ale dobrze napisany, zwłaszcza jak na debiut. Co prawda "N0S4A2" podobał mi się dużo bardziej, ale i tak podtrzymuję opinię, że Joe Hill dostarcza czytelnikom udanego przedłużenia pisarstwa swojego sławnego taty: pisze klimatyczne, solidne historie, pełne udanych postaci które pozwalają w siebie uwierzyć....
więcej mniej Pokaż mimo to
W pełni się zgadzam z pojawiającym się regularnie w recenzjach porównaniem książek J. Abercrombiego do filmów Tarantino, którego zresztą uwielbiam i to chyba nie jest przypadek. Podobieństwa są takie: 1) przemoc 2) żywe, ciekawe postaci 3) świetne dialogi. A tu jest jeszcze fabuła, rzeczywiście, jak z "Kill Billa": wkurzona niedoszła martwa idzie i się mści. Ludzie mówią, że warto zacząć czytanie J.A. właśnie od "Best served cold", bo pierwsza trylogia z cyklu Pierwsze Prawo może odstraszyć wolno rozwijającą się akcją (cały tom 1, "Ostrze" oryg. "The Blade Itself" to swoisty wstęp do dalszych wydarzeń), ale ja się nie do końca zgadzam z tą opinią. "Zemsta" mi się podobała, ale jest dość prosta i przewidywalna fabularnie, i choć autor przemycił, swoim zwyczajem, parę atrakcyjnych twistów w toku rozwoju fabuły, inne jego książki bardziej mnie wciągnęły, żeby nie powiedzieć że na amen. Gdybym z kolei przeczytała "Zemstę..." jako pierwszą książkę z dorobku autora, pewnie odznaczyłabym ją jako "obiecujące, przeczytać coś jeszcze" i odłożyłabym temat na półkę na wieczne może kiedyś.
Niemniej nadal jest to pozycja pełna zalet: humor, gore i postaci, praktycznie bez wyjątku dysfunkcyjne monstra które jednocześnie są tak bardzo ludzkie. Z kolei relacje między nimi można wyjadać długą łyżeczką ze srebrnego pucharka, pyszniutkie. Nigdy nie są proste i nigdy cukierkowe. Z drugiej strony nie ma tu żadnych na siłę wymyślonych i wciśniętych dram, to samo życie (paradoksalnie, jak się zastanowić, biorąc pod uwagę że gatunek Abercrombiego to fantastyka).
Niezmiennie przepadam. Moje krwawe comfort stories. 🖤💕
W pełni się zgadzam z pojawiającym się regularnie w recenzjach porównaniem książek J. Abercrombiego do filmów Tarantino, którego zresztą uwielbiam i to chyba nie jest przypadek. Podobieństwa są takie: 1) przemoc 2) żywe, ciekawe postaci 3) świetne dialogi. A tu jest jeszcze fabuła, rzeczywiście, jak z "Kill Billa": wkurzona niedoszła martwa idzie i się mści. Ludzie mówią,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Pękająca od autentycznych postaci historycznych powieść o ambitnej dziewczynie decydującej się na udawanie chłopaka, żeby móc studiować w piętnastowiecznym Krakowie - to brzmi pysznie, ale realizacja pomysłu trochę mnie rozczarowała po lekturze entuzjastycznych recenzji.
Znaczy: czyta się, styl jest dostatecznie dobry a opowieść płynna, ale język stylizowany na dawny nie zachwyca bogactwem (jak się czyta o trzeciej z kolei osobie, że ma "oczy rozumne, pięknie wykrojone", robi się nudno i oklapło), powieści daleko do prawdziwie błyskotliwej, poetyckie wysiłki skutkują nie za miłymi banałami, humoru naliczyłam trzy przypadki na cały tekst (taki podryg humoru, wręcz podryżek) a do tego autorowi nie udało się zręcznie wybrnąć z ograniczeń narzucanych przez formę (listy), którą sam sobie wybrał. Bohaterka siłą rzeczy nie opisuje spraw i zjawisk, które są dla niej oczywiste, więc książka nie pozwala doświadczyć przyjemnego i ekscytującego wrażenia podróży w czasie, bo jest za mało szczegółowa. Podobnie ze względu na formę interakcje między bohaterami nie budzą większych emocji. Bohaterka albo pośrednio wspomina, co ktoś powiedział był (co jest w listach normalne, ale wpływa negatywnie na żywość oraz jędrność zdarzeń opisanych) albo uskutecznia dosłowny zapis dialogów, co skutkuje nierównym rytmem narracji: cytowani bohaterowie tyleż "nie pamiętają" co się działo dawniej, co popadają w sztucznie powieściowe szczegóły przy okazji mówienia o zdarzeniach, które wydarzyły się -dziesiąt lat temu. Romanse są, niestety, bardzo letnie, dramatyczne zdarzenia i barwne (w teorii) wspomnienia nie poruszają jakoś szczególnie i bywają nudne (mam wrażenie, że fragment o zarazie mógłby być ciekawszy o rząd wielkości), z części wątków zupełnie nic nie wynika (patrz: księga magiczna Picatrix i okultystyczne ciągoty bohaterki), a sama główna bohaterka nie jest do końca przekonująca w swojej wymyślonej przez autora postaci: pisze w swoich listach na przykład, że komuś "oczy zwęziły się jak u polującego kota" (koty polujące otwierają oczy szeroko, a źrenice im się rozszerzają, żeby wpadało w nie jak najwięcej światła). Wiem, że to nie ma najmniejszego znaczenia dla fabuły, ale jednak obniża wiarygodność kreacji postaci. Ta laseczka ma być bystrą obserwatorką interesującą się naukami o życiu.
Śmiała jest teza, że karty Tarota już w piętnastym wieku były używane do wróżenia, ale ostatecznie nie jest to niemożliwe, i z racji osobistych sympatii uznaję ten wątek za plus, podobnie jak ilustracje, za które służą wielkie arkana z talii Tarota z ładnymi rycinami anatomicznymi. Jednym słowem wychodzi na to, że największym plusem tej książki jest wydanie.
A co do treści: nie jest głupia, wręcz przeciwnie (na pewno autor musiał pracować z mnóstwem źródeł, żeby opracować tekst), ale wykonanie, no, takie: można, nie trzeba.
Pękająca od autentycznych postaci historycznych powieść o ambitnej dziewczynie decydującej się na udawanie chłopaka, żeby móc studiować w piętnastowiecznym Krakowie - to brzmi pysznie, ale realizacja pomysłu trochę mnie rozczarowała po lekturze entuzjastycznych recenzji.
Znaczy: czyta się, styl jest dostatecznie dobry a opowieść płynna, ale język stylizowany na dawny nie...
No cóż, cóż. Trzeba przyznać, że ten wesoły tytuł to bardzo spójne dzieło jeśli chodzi o wartość niesioną, bo ani to dobra literatura, ani wartościowe merytorycznie dzieło historyczne, ani wciągająca, przekonująca fabuła. Nastawiona byłam, jak zwykle, optymistycznie i przychylnie do nowo poznawanego autora (doktor historii! Miałam powody liczyć, że to, co ziomek wydał, nie przeora mnie jakoś bardzo drastycznie swoją ewentualną miernością, nawet jeśli nie okaże się wybitne - nadzieja matką...), ale szybko zaczęła mi w trakcie lektury towarzyszyć przykra wątpliwość, PO CO ja to właściwie czytam.
Moja lista zastrzeżeń do tego dzieła jest tak długa, że lepiej nie będę wymieniać ich wszystkich, w każdym razie mój plik Kindle jest NAJEŻONY zakładkami przypominającymi oznaczenia niewybuchów - tak dużo słabych punktów ma ta kiepska (do bólu kiepska) powieść.
Jest jasne, że w literaturze popularnej narodził się jakiś wyraźny trend, aby nie pisać po prostu romansów, tylko romanse z akcją osadzoną w obozach koncentracyjnych. Jeśli chodzi o wartość literacką, to recenzowany tu tytuł jest typowym romansem, to znaczy: jest napisany słabo, banalnie, miejscami tyleż nieznośnie patetycznie, co durnowato, i autor może i napisał doktorat, pewnie pisze prace naukowe, ale to jeszcze nie powód, żeby miał pisać powieści.
Patrzcie na to:
"Weimert odsunął się z obrzydzeniem od kałuży. Jednak mimo obrzydzenia chciał wyjaśnić zajście. Młoda Żydówka oblepiona była gównem. Brzydził się jej."
O, dobrze, że nie zapomniałeś napisać, że esesman się brzydzi. Ech, coś ubogie masz te środki wyrazu, kolego.
Ach, przepraszam, jeszcze w przerwach od odczuwania obrzydzenia główny bohater, SSman Franz Weimert "czuje się idiotycznie". Zresztą główna bohaterka, Żydówka Milena, też czuje się przede wszystkim "idiotycznie", widać autor nie znajduje trafniejszych słów dla wyrażenia tragizmu jej sytuacji: "Czuła się idiotycznie, ponieważ tym razem była to sprawa życia i śmierci." Serio? Albo: "Od czasu egzekucji czuje jedynie nieustanny ból i cierpienie mordercy." ŻAL o głęboko tragicznych sprawach pisać w taki płytki i banalny sposób.
No, i tak mniej więcej wygląda kreacja postaci. Najgorsze, że autor cały czas PRÓBUJE nakreślić jakoś głębię odczuć swoich bohaterów, którzy są, podkreślę, inidywidualnościami TEORETYCZNIE bardzo złożonymi (rozdarcie wewnętrzne, kształtowanie postaw przez okoliczności, tragizm wyboru, te sprawy)- tyle że próbuje z cały czas tak samo żałosnym lub w najlepszym razie do bólu generycznym skutkiem:
"Zatracił zdolność odróżniania dobra od zła... Zatarły się w jego sercu granice między światłem i cieniem. Dusza ministranta została zdominowana przez duszę żołnierza." Oryginalne? Głębokie? Chciałabym.
Albo to, też btw z jednego akapitu (!):
"Jednak nawet nieliczne promienie słońca nie rozjaśniały czarnej DUSZY Franza Weimerta. (... jedno zdanie później:)
Zupełnie jakby ktoś wykopał w jego DUSZY studnię bez dna, w której utopiło się jego sumienie. (... jedno zdanie później:)
Jego DUSZA zastygała wewnątrz nieprzeniknionej skorupy."
AUA. I te żałosne powtórzenia, AUAAA.
"Ale wiedział, że na dnie swojej coraz mroczniejszej DUSZY był dalej małym Franzem."
"Rysa na DUSZY Franza stawała się otchłanią, ziejącą pustką, pełzającą ciemnością."
To jest szczyt możliwości autora, jeśli chodzi o środki stylistyczne. "Literatura piękna", jasne.
Natomiast jeśli chodzi o wartość merytoryczną, powieść owa, inspirowana, było nie było, wydarzeniami historycznymi (i to niedawnymi!) jest zaskakująco niespójna, dziurawa i nieprzekonująca jak na coś, co wyszło spod ręki historyka. To nawet nie chodzi o to, że to, o czym autor pisze, nie miało czy nie mogło mieć miejsca, tylko sposób przekazywania informacji jest zdecydowanie za często zbyt nieścisły. Na przykład Milena przyjeżdża do obozu i autor wyraźnie podkreśla, że jest to pierwszy transport kobiecy w tym obozie ever. Tymczasem bohaterkę podejmują na miejscu... Wyraźnie już zadomowione WIĘŹNIARKI. To tylko jeden przykład. Podobnych jest zdecydowanie za dużo jak na książkę napisaną przez naukowca.
Kolejny wielki grzech: mylenie perspektyw. Na przykład Niemcy-naziści opisują obóz w swoim gronie, a autor używa przy tej okazji zniekształconych niemieckich słów używanych przez wyłącznie przez więźniów - i to CIĄGLE. Albo jakiś rozdział przedstawia punkt widzenia nazisty na temat czystości rasowej, a autor radośnie sobie w nim pisze o RASISTOWSKIEJ PSEUDONAUCE. O, tak, na pewno taki był punkt widzenia bohatera-SSmana.
Podsumowując: nie ma czego gratulować. Szlachetne intencje (domyślam się, że autorowi zależy na upamiętnieniu ofiar nazizmu) to za mało, chociaż, najwyraźniej, nie dla większości (średnia ocena 8,4/10 - fenomen, serio).
Dzięki, ale nie.
No cóż, cóż. Trzeba przyznać, że ten wesoły tytuł to bardzo spójne dzieło jeśli chodzi o wartość niesioną, bo ani to dobra literatura, ani wartościowe merytorycznie dzieło historyczne, ani wciągająca, przekonująca fabuła. Nastawiona byłam, jak zwykle, optymistycznie i przychylnie do nowo poznawanego autora (doktor historii! Miałam powody liczyć, że to, co ziomek wydał, nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Z książkami fantasy mam ten zadziwiająco częsty problem, że czyta się je jakby były pisane dla (i nierzadko przez) wczesnych nastolatków, nawet jeśli jest w nich dużo przemocy i seksu: albo są naiwne i napisane prostym językiem, albo pompatyczne, pretensjonalne i moralizatorskie, jakby autor sam nie mógł się zdecydować, czy chce bawić i uczyć dzieci, czy pisać dla dorosłych. Oba podrodzaje są przy tym gęsto zapaćkane sztampą i zaludnione tłumami Mary Sue/Garych Stu. Próbowałam obadać sporo pozycji opisywanych jako "najlepsze" w gatunku z kraju nad Wisłą i spoza, i bawiłam się przy tym tak źle, że na widok list książek fantasy które "trzeba" przeczytać mam już awersyjne objawy psychosomatyczne. Mimo to szkoda mi się poddać, bo nadal uważam ten gatunek za pełen potencjału: tradycje powieści historycznej, polot powieści przygodowej, wyobraźni nic nie ogranicza, co może pójść nie tak? Okazuje się, że niestety wiele, ale to jest, przysięgam, pierwsza książka fantasy, jaka mi się podobała, oprócz trylogii Gormenghast i elementów fantastycznych u rosyjskich postmodernistów, chociaż ani pierwszej, ani drugich nie można raczej nazwać typową fantastyką. "The Blade Itself" jest typowe. I dobre. Alleluja!
Do konkretów. Podoba mi się, że każdy bohater tej książki ma cechy negatywne, i nie mówię tu o jakiejś niby brzydkiej bliźnie na szlachetnym liczku Gary'ego Stu, który "nigdy by nie" (nie zawiódł, nie skłamał, zdradą się nie skalał, no i każda laseczka wskakuje mu do łóżka oczywiście), ale o cechach charakteru osoby złej, niemoralnej, żałosnej i autentycznie odpychającej. Podoba mi się, że każdy ma jakąś rozbrajająco ludzką słabość. Podoba mi się umiejętna zmiana punktów widzenia, to, że postaci nie mówią jednym głosem, podoba mi się komizm wynikający z tych przejść. Podoba mi się, że nie ma tu żadnej opatrzonej, przewidywalnej do bólu ścieżki "od zyra do bohatyra", gdzie protagonista doświadcza jakichś trudności dla porządku, ale i tak wiadomo, że w końcu mu się wszystko uda i będzie najwspanialszy, o ile już nie jest. Podoba mi się, że tu jest tak dużo odwrócone, że bohaterowie z potencjałem nigdy nie rozwiną go w pełni, bo życie chciało inaczej, albo ich rzekomy sukces to ułuda. Podoba mi się, że autor nie przesadza z elementami fantasy i nie stawia sobie za punkt honoru żeby pisać o wszystkim, o czym pisał Tolkien. Ani jednego elfa przez siedemset stron, bosko! Podoba mi się subtelny, sarkastyczny humor, może nie top of the tops ale biorę, co dają, a tu dają i się nie wstydzą. Przoduje w tym zwłaszcza inkwizytor Glokta, mój beniaminek. Moje smutne, czarne serduszko bardzo przepada za takimi złamanymi przez życie, nieoczywistymi postaciami, które są tyleż ohydne co skrywające gdzieś tam głęboko jakieś ludzkie uczucia, więc wygląda na to że mam nowego crusha, jak miło! Podoba mi się język, trafne porównania, dobre przymiotniki, nieoczywiste, ale bez pretensji. Pewną wadą są powtórzenia, które autor albo stosuje świadomie dla efektu (bez efektu, ale myślę, że wyrośnie z tego, zobaczymy w kolejnych tomach) albo przypadkowo, znaczy: jeśli użyje jakiegoś szczególnie obrazowego wyrażenia na jednej stronie, to wzrasta prawdopodobieństwo, że użyje też na kolejnej, plus trochę za dużo wyrazów dźwiękonaśladowczych (kto autorowi powiedział, że te wszystkie "Aaaargh" wyglądają dobrze?) ale natężenie skutków w/w drobnych przywar nie jest dolegliwe. Jakby było tu więcej poetyckiego polotu, to całowałabym rączki i nóżki, ale historia napisana dobrze, językiem dostatecznie bogatym, ale bez silenia się na napuszone, stylizowane archaizmy od których bolą zęby, to już wiele. Biorę to wszystko!
Zaczęło się nieźle, wciągnęło niepostrzeżenie, a potem książka robiła się coraz ciekawsza, zabawniejsza, bardziej przekonująca, mięsna i żywa, a jak już się zaczyna czuć szczere współczucie wobec niektórych postaci i od niechcenia planuje, jakich aktorów by się obsadziło w której roli, to wiadomo, że jest dobrze. Oczywiście powieść nie jest całkiem wyzuta z pewnych przerysowanych rozwiązań, nie wyłączając takich z głupich filmów akcji, ale autor ma sporo samoświadomości, puszcza oczko do czytelnika nie raz i nie dwa. Niemało tu krwawo-obślizgłych szczegółów które czyta się jak dobre gore (przepadam). Autor odpowiedział na sporo pytań które już wyglądały na niedociągnięcia fabularno-redakcyjne, ale nie, uciekł z pułapki, chłop jest przytomny albo ma dobrych beta readerów. To stwarza uzasadnioną nadzieję, że pytania otwarte (sporo ich) nie będą pozostawione bez odpowiedzi. Świat przedstawiony i wątki polityczne, mimo że skończenie klasyczne (Północ i Południe, wojna, coś tam coś tam magia) intrygują i niniejszym wylądowałam czytając drugi tom.
Jako książka jest to co najmniej 6/10 (oceniając bardzo surowo), a dodatkowe punkty przyznaję za Gloktę, brak Garych Stu i odczynienie klątwy słabego fantasy, która ciążyła na mnie od dawna za nie wiadomo jakie winy.
O dziwo, prawdopodobnie, warto (do oceny indywidualnej).
Z książkami fantasy mam ten zadziwiająco częsty problem, że czyta się je jakby były pisane dla (i nierzadko przez) wczesnych nastolatków, nawet jeśli jest w nich dużo przemocy i seksu: albo są naiwne i napisane prostym językiem, albo pompatyczne, pretensjonalne i moralizatorskie, jakby autor sam nie mógł się zdecydować, czy chce bawić i uczyć dzieci, czy pisać dla...
więcej mniej Pokaż mimo to
Tom drugi. Już wszyscy są sobie przedstawieni. Łysy Mag i jego, jak by to określił inkwizytor Glokta, "kosmopolityczna drużynka" wyruszają na wyprawę po cenny artefakt żeby zmienić rwący bieg rzeki wydarzeń politycznych, barbarzyńcy dołączają do oddziałów Unii nie bez perypetii, a sam Glokta, którego szef żąda rzeczy niemożliwych, robi widowiskową robotę angażując się w coś w rodzaju śledztwa kryminalnego (pyszny wątek, szkoda że nie bardziej rozbudowany!) i broniąc oblężonego miasta. Dzieje się? Dzieje.
Uczciwie jednak przyznam że drugi tom okazał się dla mnie nieco (ciut-ciut) mniej wciągający niż pierwszy. Jednak chyba tak już miewają drugie tomy: o ile w pierwszym przymus przewracania kolejnych stron w ogromnej części napędza już sama chęć dowiedzenia się jak najwięcej o postaciach w grze, kim są i dokąd zmierzają, tak kiedy już sporą część fabuły zajmuje jakaś zorganizowana wyprawa, podczas której bohaterowie z reguły dają skuteczny odpór niebezpieczeństwom (inaczej nie byłoby mowy o kontynuacji) a wiadomo, że najbardziej ostateczne pytania pozostaną bez odpowiedzi jeszcze przez dłuższy odcinek fabularny, emocje nieco opadają. Przy tym autor nie jest aż tak świetnym pisarzem, żeby opisy kolejnych lokacji czytało się z zapartym tchem i rozdziawioną w podziwie paszczą. Jego warsztat określiłabym jako dość podstawowy, choć spełniający swoje zadanie i dostatecznie satysfakcjonujący. Jednak do tego tomu miałam ogólnie nieco więcej zastrzeżeń technicznych, niż do poprzedniego. Otóż.
Autor lubi powtórzenia, zrobił z nich wręcz element swojego stylu (święte prawo pana autora), ale trzy identyczne (charakterystyczne) przymiotniki na jednej stronie to już jednak trochę za dużo. Czasem ta maniera każe sądzić, że autor pewne fragmenty (na szczęście nie jest ich wiele) tylko sprawnie naszkicował w pewnym pośpiechu i nigdy ich dokładniej nie zredagował. Mag Bayaz, jak na tak starego i mądrego gościa, daje rady trochę za bardzo jak z poradników dla niedzielnych psychologów, ale powiedzmy, że przyzwyczaiłam się do bohaterów fantasy, którzy ględzą komunały, trudno się mówi. Tak naprawdę może to być zresztą kolejna z jego wad (co jest cudowne w tej książce: postaci są pełne wad!). Niektóre pomysły trochę walą sztampą w tanim stylu, mam na przykład na myśli tajemniczą wizytę pewnego nocnego gościa podczas, jakże by inaczej, burzy z piorunami, no i że odwiedzany akurat przypadkiem się budzi bo miał koszmar, erm, no jak tanie to jest? Ale okej, oklepane konwencje są lubiane nie bez przyczyny. Ogólnie pewne rozwiązania fabularne to deus ex machina, inne są trochę zbyt przerysowane (rozpieszczony książę na wojnie) a inne ledwo przekonujące (wątek z uwolnieniem pewnej osoby, i w ogóle specjalne jej traktowanie. Sorry, to było mało realistyczne, nie podobało mi się...), acz jeśli autor dopnie to, co niedopięte w kolejnym tomie, to nie będę zgłaszać reklamacji.
Ale nadal wiele rzeczy podobało mi się bardzo. Na przykład uważam, że autor bardzo dobrze się odnajduje w opisywaniu relacji międzyludzkich. Najoględniej: jeśli dwóch bohaterów się spotyka i o coś im chodzi (jakikolwiek wektor miałyby ich emocje), to wiadomo, że lektura będzie atrakcyjna. Podoba mi się, że te relacje nie są zbyt liniowe i łatwe, a nie że: powalczyli razem trzy kwadranse i już przyjaźń miłość zaufanie. Podoba mi się humor, żadna tam przejaskrawiona komedia slapstickowa, tylko subtelny humor sytuacyjny umiejętnie poprowadzony nawet w sytuacjach niesubtelnych. Podoba mi się że nie było żadnych Wielkich Przemian Wewnętrznych, i że każdy czyn szlachetny ma posmak słabości, nie jest oczywistym Właściwym Wyborem. Warstwa militarna bardzo dobra, o świetnej dynamice. No i Glokta jest supeeer, sprzątałabym jego salę tortur (chociaż nienawidzę sprzątać, niespecjalnie nawet lubię sale tortur).
Podsumowując: mam powody myśleć, że jeśli komuś nie spodobał się pierwszy tom, to drugi nie spodoba mu się tym bardziej. Niemniej ja się dałam złowić jak naiwny okoń, właśnie (przyznając się uczciwie: od razu) zaczęłam trzecią część i zaczyna się jeszcze lepiej niż poprzednie, tak jakby, nie wiem, nie mogę przestać tego czytać (Jeśli macie jakąś pilną dorosłą pracę do wykonania, lepiej trzymajcie się Z DALA od tej trylogii. Ostrzegam bezinteresownie.)
Nadal bardzo dobra zabawa.
Tom drugi. Już wszyscy są sobie przedstawieni. Łysy Mag i jego, jak by to określił inkwizytor Glokta, "kosmopolityczna drużynka" wyruszają na wyprawę po cenny artefakt żeby zmienić rwący bieg rzeki wydarzeń politycznych, barbarzyńcy dołączają do oddziałów Unii nie bez perypetii, a sam Glokta, którego szef żąda rzeczy niemożliwych, robi widowiskową robotę angażując się w coś...
więcej mniej Pokaż mimo to
Byłam przekonana, że nie będę mogła z czystym sumieniem przyznać żadnej części tej trylogii oceny wyższej niż naciągane sympatiami osobistymi 8/10, no bo styl dostatecznie dobry ale bynajmniej nie wybitny, niektóre rozwiązania fabularne zbyt już nieprawdopodobne (i nie mówię o elementach magicznych) a powtórzenia przywodzą trochę na myśl ulubiony szlagier puszczany w kółko, ale treść tomu wieńczącego serię tak niemożebnie mi się podobała że doprawdy składam broń.
Sposób dopinania fabuły i losów postaci tak bardzo robił mi dobrze że mój obżarty po ciemię grubym plikiem rozrywki mózg odwrócił się brzuszkiem do góry i mruczy. To było dobre, no byyyło.
Wiele dobrego.
Na przykład.
Bardzo mi się podobało, jak dużo było w tej książce nieszczęścia, jakkolwiek to zabrzmi. Te nieliczne okruszki lepszych chwil, które bohaterowie przypadkiem znajdowali, lśniły tym jaśniej. Bardzo mi się podobała rozkoszna nieobecność cukierkowych rozwiązań i typowego dla fantasy patosu, nie cierpię natchnionych bzdur. Urzekł mnie fakt, że żadna z postaci nie przepoczwarzyła się w żadnym momencie w Idealnie Szlachetnego Bohatera. Studium charakterów w ogóle świetne. Bohaterowie nie raz i nie dwa zdobywają się na czyny zaskakująco szlachetne, ale sami siebie w tej szlachetności nie rozumieją i niczego to nie zmienia w nawale ich gorzkich rozczarowań. Nieco zwraca uwagę, że niektóre postaci drugoplanowe są raczej jednowymiarowe (i na ogół przerysowane) ale podoba mi się, że nie są figurynkami używanymi jednorazowo do załatania dziur w fabule, tylko odgrywają spójną rolę w całej trylogii.
Nie wszystkie wątki były równie wciągające, ale i w tych mniej ulubionych zdarzały się przyjemne zaskoczenia, tu niby powtarzalna rąbanka i człowiek już zaczyna myśleć czy to moment żeby zacząć się nudzić, a tu świetnie napisany pojedynek i już szafa gra. Doceniam, że autor buduje trochę teatralną scenografię swojego świata, rekwizyty trzecioplanowe niejako oddają charakter opisywanych w danej chwili wydarzeń. Myślę: kaczki bijące się o okruchy, myślę: szachownica, może nie było to zbyt oryginalne, ale z drugiej strony może bardziej wymyślne aluzje nie byłyby tak płynnie łatwe do wychwycenia.
Od połowy już właściwie nieodkładalna.
Przeczytałabym czwartą część mimo objętości trzech poprzednich! Pod warunkiem że wydarzenia byłyby osadzone zaraz po ostatnim tomie, zakochałam się w Glokcie niestety (jest okropny! Uwielbiam go. Bardzo żałuję że to koniec naszego romansu).
Polecam chętnym zaangażować się. Jest możliwość, tu, o, właśnie.
Byłam przekonana, że nie będę mogła z czystym sumieniem przyznać żadnej części tej trylogii oceny wyższej niż naciągane sympatiami osobistymi 8/10, no bo styl dostatecznie dobry ale bynajmniej nie wybitny, niektóre rozwiązania fabularne zbyt już nieprawdopodobne (i nie mówię o elementach magicznych) a powtórzenia przywodzą trochę na myśl ulubiony szlagier puszczany w kółko,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Autorka przyznaje, że jej powieść to uwspółcześniona wersja "Davida Copperfielda", czyli plus minus refleksja obyczajowa o dziedziczeniu biedy prowadzącej do wykluczenia i przekreślającej możliwości rozwinięcia potencjału jednostek. Swojego bohatera wyraźnie przeciwstawia skrajnej postaci kultury sukcesu, w której od jednostki może zależeć przysłowiowe wszystko, jeśli tylko będzie pracować wystarczająco ciężko i inwestować środki (możliwe, że przede wszystkim niematerialne) w samorozwój. Mimo wyraźnego odżegnywania się od podobnych utopijnych hurraoptymizmów powieść nie jest bynajmniej jednowymiarową litanią żalów jak to biedny żuczek główny bohater nie ma w ogóle wpływu na swoje życie: tytułowy Demon Copperhead to postać pracowita, wrażliwa, niestroniąca od brania spraw w swoje ręce, i dążąca do celu wytrwale. Tyle że po prostu na wiele rzeczy, które zmieniają jego los, nie ma najmniejszego wpływu, niezależnie od tego, ile wysiłku włoży w zawracanie biegu rzeki.
Przy tym książka w ogóle nie jest moralizatorska. Nie jest trudna, wciąga się ją gładko jak słodzony homogenat, ale jest mądra, chociaż nie przełomowa. Narracja pierwszoosobowa dziecka wyrastającego na nastolatka i młodego dorosłego jest wybitnie przekonująca, prosta - adekwatnie do kapitału kulturowego głównego bohatera - ale rozkosznie czysto brzmiąca i pełna trafnych obserwacji. Bohaterowie są żywi i wzruszający, a ich interakcje to koronkowa sieć wielowymiarowych powiązań o pełnym spektrum fal, włączając te niewidzialne. Humor i smutek są subtelne i pełnie światłocieni. Warstwa merytoryczna stanowi jedność z fabułą, ewidentnie nie jest to płód pośledniego autora który pisze jakby jego inspiracje polegały na przewijaniu memów i pobieżnym przeczytaniu paru haseł na wikipedii ze ścisłego czubka wyszukiwarki (Jodi khem khem Picoult coś mi wpadło do gardła).
Co prawda jeśli się już wdepnęło w odbierające mowę zjawisko pod tytułem David Foster Wallace to żadna książka o "substancjach" w Ameryce Płn (okej, wielki kontynent, tu chodzi akurat o US-TN) nie jest już dostatecznie wspaniała, więc może dlatego nie zakochałam się na zabój, ale przeczytałam z niesłabnącym zainteresowaniem i uznaniem. Naprawdę dobra powieść.
Autorka przyznaje, że jej powieść to uwspółcześniona wersja "Davida Copperfielda", czyli plus minus refleksja obyczajowa o dziedziczeniu biedy prowadzącej do wykluczenia i przekreślającej możliwości rozwinięcia potencjału jednostek. Swojego bohatera wyraźnie przeciwstawia skrajnej postaci kultury sukcesu, w której od jednostki może zależeć przysłowiowe wszystko, jeśli tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to
To nie jest powieść, to jest fan fiction. I nie mam tu nawet na myśli poziomu językowego, zresztą pisarze-amatorzy bywają równie dobrzy (a bywa, że lepsi) niż pisarze wydający swoje wątpliwe dzieła za pieniądze.
Otóż jest to fan fiction, bo czyta się tę książkę, jakby o bohaterach było już wszystko wiadomo z jakiegoś tajemniczego innego, pełniejszego i lepszego źródła. Ten tekst by się obronił, gdyby ktoś już napisał epicką powieść o orczycy Viv i jej drużynie, a autor postanowił dla odmiany wyjąć muskularnej heroinie topór z ręki i pozwolić jej otworzyć kawiarnię (bardzo zresztą fan-fiction pomysł. I nie zapominajmy, że There Was Only One Bed). Tekst obroniłby się również, gdyby autor napisał go dla własnej satysfakcji i udostępniał za darmo. Jak wiadomo, żadne z powyższych nie zachodzi.
Książka jest reklamowana jako cozy fantasy, więc odpowiednio przykręciłam oczekiwania: żadnej wielkiej literatury, żadnej grand fabuły, ale może miły, zabawny, podnoszący na duchu tekst, jakaś taka Bridget Jones w Świecie Dysku czy co. O naiwności.
Niebywale mnie zdziwiło, jak bardzo autor nie miał pomysłu na tę powieść (poza realizacją dość oczywistego założenia, że jeśli otwiera się kawiarnię, to trzeba do niej kupić stoliki i ułożyć menu, poszerzanie którego jest zresztą głównym trzonem tej nieistniejącej fabułki). Taka historia - skoro nie literatura - powinna stać humorem i relacjami. Humoru tu nie ma w ogóle. Żeby napisać tak bezbarwny i wyzuty z dowcipu tekst, trzeba się chyba specjalnie postarać, mam wrażenie że mnie wychodzi śmieszniej jak piszę pisma urzędowe. A jeśli chodzi o relacje, one nie istnieją. To książka, w której bohaterowie "jedzą, piją i rozmawiają niespecjalnie o czymkolwiek" (co śmieszne, jest to dosłowny cytat z jednej sceny). Postaci są tak płaskie, że dawno nie miałam nieszczęścia czytać o takich, a wątek z głównym tajemniczym antagonistą jest śmiechu wartą, marną kalką dodaną wyłącznie dlatego, że autor nie miał żadnego pomysłu na fabułę, więc cisnął, cisnął aż wycisnął (tak, jest to ewidentne). Tekst jest napisany przyzwoicie, ale co mi po tym? Czy jak kupuję książkę, to chcę czytać względnie dobre wypracowanie utalentowanego ucznia szkoły średniej? To ten poziom.
Notatka do siebie na przyszłość: popularność na Amazonie i polecenia na TikToku w kwestii książek nie świadczą absolutnie o niczym (polecam za to czytać negatywne recenzje. Nie pozytywne, ale właśnie negatywne. Nierzadko jak na dłoni widać, kiedy napisał taką ktoś oczytany i ogarnięty, a wtedy z jakości tekstu nie ma co zbierać, i to się przygnębiająco często sprawdza).
Absolutna strata czasu i pieniędzy, nawet dla niewymagających poszukiwaczy kocykowych antydepresantów drukowanych.
To nie jest powieść, to jest fan fiction. I nie mam tu nawet na myśli poziomu językowego, zresztą pisarze-amatorzy bywają równie dobrzy (a bywa, że lepsi) niż pisarze wydający swoje wątpliwe dzieła za pieniądze.
Otóż jest to fan fiction, bo czyta się tę książkę, jakby o bohaterach było już wszystko wiadomo z jakiegoś tajemniczego innego, pełniejszego i lepszego źródła....
Według autora (patrz przedmowa) powieść to "proza, z którą jest coś nie tak".
Ja wiem, co jest nie tak z jego powieścią: jest niemożebnie nudna. Przy tym serdecznie nie rozumiem, dlaczego. Temat nie zapowiadał absolutnie nic nudnego, wręcz przeciwnie, był szalenie obiecujący. Za fabułą książki stoi pomysł, że każdy amerykański imigrant przybywający z dowolnej strony świata przywiózł ze sobą bogów i inne mityczne postaci, w które wierzył, a które są jak najbardziej realnymi osobami, i takich właśnie nadnaturalnych ekscentryków spotyka w pewnym momencie swojego życia (bez wyraźnego powodu fabularnego) główny bohater, milczący osiłek w typie harleyowca z kryminalną przeszłością, ale o dobrym i smutnym serduszku.
Kroiła się więc przednia fantastyka obyczajowa z elementami horroru, powieść drogi, Ameryka, myślę sobie, poziom co najmniej Kinga który tak świetnie potrafił opisywać Amerykę ("Bastion", "Dallas '63", nie mówiąc o wczesnych horrorach), coś od McCarthy'ego, jakieś pewnie powidoki Updike'a, Steinbeck'a, Caldwella, tak mi się roiło. No więc co poszło nie tak? Czemu to jest takie bezbarwne i nudne?
Autor pochwalił się w przedmowie, że podczas pracy nad "Amerykańskimi bogami" założył sobie pisanie tysiąca słów dziennie, i udało mu się z powodzeniem wykonać plan. Wiem, że wielu autorów narzuca sobie rytm pracy, ale czy naprawdę jest się czym chwalić, że co by się nie działo to udaje się wycisnąć do edytora te tysiąc słów? Że pisanie książki, praca było nie było twórcza, może tak bardzo przypominać pracę chałupniczą? Drogi pamiętniku, dzisiaj napiszę tysiąc słów mojej wybitnie dobrej powieści (widać, że autor pęka z dumy w kwestii własnego pisarstwa - znowu przedmowa) i skręcę dwa kartony długopisów. Poważnie, to tak ma działać? Może dlatego efekt końcowy to coś tak mdławego?
Autor odrabia tę powieść jak pracę domową. Każdą postać opisuje skrupulatnie: co miała na sobie, jaki miała kształt twarzy i do jakiego zwierzęcia była podobna. Mocnego, wciągającego pomysłu na fabułę jako takiego nie ma. Jest trochę jazdy przez bezdroża, trochę przystanków w motelach i barach (ZERO opisów, ZERO klimatu, ZERO poezji pachnącej benzyną), trochę akcji, mechaniczna erotyka (nie, że narzekam, prawdopodobnie uratowała mnie od ostatecznej śmierci z nudów) oraz wtręty historyczne (mini-historie imigrantów którzy przybywali do Ameryki przez wieki), te ostatnie najciekawsze z tego wszystkiego, co nie znaczy, że świetne w swojej klasie. Czyli mało co udanego.
Moje rozczarowanie nie daje się zamknąć w trzech wykrzyknikach. To miał być jeden z najlepszych brytyjskich autorów popularnych! Powieść o Ameryce ze świeżej perspektywy zwiedzającego ją turysty obdarzonego spostrzegawczością pisarza i wielką fantazją! Co to w ogóle jest...!!!
Nie sądzę, że przeczytam jeszcze jakąś powieść Gaimana dla dorosłych. Może fantasy dla małoletnich wychodzi mu jednak najlepiej?
Czy warto? Może spróbować, co nie znaczy, że obowiązkowo kończyć. Chociaż teoretycznie przepadam za wszystkimi składowymi tej powieści, nie znalazłam w niej nic dla siebie. Niech moja smutna historia posłuży innym za ostrzeżenie.
Według autora (patrz przedmowa) powieść to "proza, z którą jest coś nie tak".
Ja wiem, co jest nie tak z jego powieścią: jest niemożebnie nudna. Przy tym serdecznie nie rozumiem, dlaczego. Temat nie zapowiadał absolutnie nic nudnego, wręcz przeciwnie, był szalenie obiecujący. Za fabułą książki stoi pomysł, że każdy amerykański imigrant przybywający z dowolnej strony...
Opowieść niesamowita z nutą grozy osadzona w swojskich polsko-słowiańskich klimatach to mój święty Graal, szukam dzielnie i nie tracę nadziei, że kiedyś znajdę propozycję idealną. "Dwie i pół duszy" to dokładnie ten temat.
Niestety po zapoznaniu się z recenzowaną tu pozycją wyruszam w dalszą drogę jeśli chodzi o poszukiwanie ideału. W tej powieści zabrakło mi balansu.
Po pierwsze, autorka od pierwszych linijek bardzo (bardzo, bardzo) stara się nasycić swój tekst tak zwanym klimatem, co niestety kończy się tym, że zdecydowanie przesadza ze środkami stylistycznymi które, powiedzmy sobie szczerze, żadnym Słonimskim, Iwaszkiewiczem czy Witkacym nie są. Co ciekawe, styl jest "zbyt" i "za bardzo" gdzieś do połowy powieści, potem jakby autorce zabrakło pary żeby silić się na "zbyt" - na zdecydowaną korzyść tekstu, który zyskuje bardziej naturalny i okrągły styl nie pozbawiony pewnego polotu i indywidualizmu (bądź co bądź lepsze to niż toporna, prosta pisanina którą można aż za dobrze poznać z propozycji najpopularniejszych, produkujących swoje wytwory taśmowo polskich autorów fantastyki).
Po drugie i trzecie, w powieści jest bardzo, bardzo dużo nadźganych wszędzie motywów z podań, klechd i legend (dziwne, że opisywana wioska jest w stanie jakkolwiek funkcjonować przy takim natężeniu niesamowitych słowiańskich stworów wokół, chyba jest ich więcej niż regularnych mieszkańców), do tego ogrom tajemniczych zgonów (bądź zgoła wcale nie tajemniczych, w końcu jak mara odpowiedzialna za zdarzenie kryminalne jest opisana i przedstawiona z imienia i nazwiska, niekiedy bardzo nachalnie, to już trudno mówić o tajemnicy) za to nie ma praktycznie żadnego stopniowania napięcia ani budowania relacji między bohaterami. W ogóle żadnego, poważnie. Związki emocjonalne między bohaterami zatraciły się w efekciarstwie (patrz styl) i są zupełnie papierowe.
W efekcie nic mnie w tej książce nie poruszyło od pierwszej do ostatniej strony. Pomysły ciekawe, ale coś się nie dopięło.
Natomiast realizacja tematu jest staranna i całkiem ambitna. Jako taką mogę polecić do obadania osobom, które szukają powieści z elementami horroru czerpiącego z podań słowiańskich, ale niekoniecznie są gotowi zadowolić się durną fantastyką, tylko mieliby ochotę przetestować coś ambitniejszego. Moja ocena jest subiektywna, ale innym może siądzie.
Opowieść niesamowita z nutą grozy osadzona w swojskich polsko-słowiańskich klimatach to mój święty Graal, szukam dzielnie i nie tracę nadziei, że kiedyś znajdę propozycję idealną. "Dwie i pół duszy" to dokładnie ten temat.
Niestety po zapoznaniu się z recenzowaną tu pozycją wyruszam w dalszą drogę jeśli chodzi o poszukiwanie ideału. W tej powieści zabrakło mi balansu.
Po...
Nie lubię fantasy, ale lubię TO fantasy, a to oznacza naprawdę entuzjastyczną recenzję poniżej. Bardzo podobała mi się pierwsza trylogia zaczynająca się od "The Blade Itself" i specjalnie wybrałam z dorobku autora kontynuację "30 lat po" jako następną w kolejce, bo jeśli chodzi o "starych" bohaterów, to cierpię na zespół odstawienia i galopujące niedobory. Trochę się jednak cykałam, że kontynuacja nie zdoła mnie już tak oczarować, skoro pierwotni bohaterowie są tu zepchnięci na dalszy z dalszych planów. I co? Co prawda brak wewnętrznych monologów Glokty, jego wisielczego humoru i sarkastycznych spostrzeżeń zdecydowanie nie jest plusem (rozdziały z Gloktą z poprzednich tomów przeczytałam chyba ze trzy razy, a wysłuchałam też ze trzy - ten cały Steven Pacey jest jakiś skończenie niesamowity!) ale mimo to, o dziwo, pierwszy tom zapowiada trylogię chyba jeszcze lepszą od pierwszej, chociaż właściwie nie powinno to być aż takim zaskoczeniem jeśli mowa o kolejnych powieściach spod pióra dobrego debiutanta.
Tak więc "A Little Hatred" to książka BARDZO dowcipna, wciągająca, zapchana po brzegi ciekawymi bohaterami których łączy jedna zaleta: brak braku wad. Erm, chodzi mi o to, że każda jedna postać jest cudnie złożona, nic nie jest białe i czarne i absolutnie nikomu nie można kibicować z czystym sumieniem, ale może właśnie dlatego to jest takie dobre i autentycznie angażujące. Pomysł na świat jest bardzo ciekawy: knujący magowie którzy wzbraniają się przed używaniem magii, analogie do świata współczesnego w którym bieg historii jest jakby przyspieszony - średniowieczne pojedynki pogania rewolucja przemysłowa, nadająca całości atrakcyjnego steampunkowego posmaczku. I ten karkołomny pomysł gra bardzo skocznie! Autor wykorzystuje znane i lubiane pomysły z poprzedniej trylogii (zaskakująco dużo tu losów lustrzanych) ale i wzbogaca repertuar, na przykład poszerzył słownictwo i zaczął pisać zaskakująco dobre sceny erotyczne, jednocześnie mięsne i sensualne, i odwala złotą, po prostu przezłotą robotę w kwestii studium charakterów swoich bohaterów. Książka jest pełna bardzo dobrych dialogów które są i zabawne, i inteligentne. Może przemyślenia bohaterów nie są skończenie oryginalne, ale na pewno nie są głupie i zawsze pasują.
Oj, jak tu rozpieszczają! Jak tak dalej pójdzie to przeczytam wszystko tego Abercrombiego, kurde no.
Nic tylko czytać i cieszyć się efektami.
TAK!
Nie lubię fantasy, ale lubię TO fantasy, a to oznacza naprawdę entuzjastyczną recenzję poniżej. Bardzo podobała mi się pierwsza trylogia zaczynająca się od "The Blade Itself" i specjalnie wybrałam z dorobku autora kontynuację "30 lat po" jako następną w kolejce, bo jeśli chodzi o "starych" bohaterów, to cierpię na zespół odstawienia i galopujące niedobory. Trochę się jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ta książka to raczej miłe zaskoczenie, niż rozczarowanie. Miałam jej w ogóle nie czytać, bo 1. ostatnie sensacyjne Kingi mocno mnie nużyły i już w zasadzie doszłam do przekonania, że nowe propozycje spod pióra autora - bardzo skądinąd ważnego pour moi - nie są warte czasu i pieniędzy; 2. "Mroczną wieżę" czyli sztandarowe kingofantasy doceniam za oryginalność, ale dwa tomy nie wciągnęły mnie na tyle żeby przeczytać całą serię; 3. elementy fantastyczne w książkach napisanych przez Kinga wespół z synem Owenem uważam za najsłabszy aspekt ich łączonych fabuł. W końcu jednak się skusiłam i - dobra wiadomość - ostatecznie nie żałuję czasu spędzonego z "Fairy Tale", chociaż końcowy zachwyt nie był tak duży, na jaki się zapowiadało po pierwszych stu stronach.
No właśnie, a propos pierwszych stu stron, nad wyraz dobrą częścią tej książki jest obyczajowy wstęp: jak to u Kinga bardzo solidny warsztatowo, ze spokojną, dopracowaną narracją, wiarygodnymi postaciami i bardzo dobrze budowanymi relacjami między nimi. Wydarzenia wprowadzające do właściwej, fantastycznej fabuły są typową obyczajówką zabarwioną mocno comfort lit, a jednocześnie są tak ciekawe, żywe i poruszające że wciągają od strzała, nie mówiąc o tym że natychmiast skłaniają człowieka do fantazji jak by to było zaopiekować się jakimś owczarkiem niemieckim (tak, jednym z pierwszoplanowych bohaterów tej historii jest owczarek niemiecki). Tę część przeczytałam na jednym wdechu, taka była miła.
Ale, ale ale ale, temat przewodni książki - reklamowany samym tytułem - czyli literatura fantastyczna, zagrał tu najmniej. Świat serwowany przez Kinga jest po prostu za mało bogaty i za mało oryginalny, żeby zapadał w pamięć jak klasyka gatunku. Żaden to Czarnoksiężnik z Oz, żadna Niekończąca Się Opowieść, żadna Nibylandia, Narnia czy co tam jeszcze. Klasyczny motyw drogi, kiedy bohater po raz pierwszy przedostaje się do magicznego świata i spotyka na swojej drodze postaci, które obowiązkowo wyjaśniają mu co i jak, sprowadza się do opisów warunków mieszkaniowych i menu śniadaniowego. Szybko robi się to nużące, a potem jest niestety wcale nie lepiej. Postaci w magicznej krainie są wykreowane wyraźnie gorzej niż w części obyczajowej - są dużo bledsze, bardziej niekonkretne, suspens siada mimo natłoku wydarzeń dramatycznych, i wynikowo finał powieści, teoretycznie najbardziej emocjonujący, okazał się raczej nudny i przeczytałam go zupełnie bez zainteresowania. A potem bohater wrócił do starej, dobrej, niebaśniowej Ameryki i... znowu było ciekawie. No, coś tu nie zagrało, jeśli mamy mówić o dobrej fantastyce. Jednocześnie nie mówię, że część fantastyczna nie ma żadnych plusów. Podobała mi się samoświadomość bohatera w kwestii własnych motywacji, i to, że nie jest on kryształowym superbohaterem. Podobały mi się przemycane ze smakiem tu i ówdzie nostalgicznie nawiązania do pulp-horroru z lat osiemdziesiątych, lekki flirt z klasyczną literaturą grozy i plastyczność opisywanego świata. Czyli: plusy są, ale nie jest genialnie.
Ostatnia bardzo dobra książka, którą King napisał, to "Dallas '63" (rocznik 2011) i podtrzymuję tę opinię po przeczytaniu "Fairy Tale". Prawdziwym powołaniem pana Kinga jest pisanie obyczajówek z domieszką fantastyki, ale nigdy odwrotnie, uważam.
Ta książka to raczej miłe zaskoczenie, niż rozczarowanie. Miałam jej w ogóle nie czytać, bo 1. ostatnie sensacyjne Kingi mocno mnie nużyły i już w zasadzie doszłam do przekonania, że nowe propozycje spod pióra autora - bardzo skądinąd ważnego pour moi - nie są warte czasu i pieniędzy; 2. "Mroczną wieżę" czyli sztandarowe kingofantasy doceniam za oryginalność, ale dwa tomy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Powtórzę za poprzednim recenzentem: coraz ciekawiej i coraz lepiej. Jak to miło, kiedy pisarz z potencjałem rozwija ten potencjał z tak świetnym efektem.
Zupełnie nie rozumiem, czemu książek fantasy w stylu Abercrombiego jest tak zaskakująco mało. Kiedy autorzy zrozumieją, że nie ma nic nudniejszego i durniejszego w literaturze rozrywkowej niż idealny, piękny, niezniszczalny, wszechstronnie utalentowany, skończenie wyjątkowy bohater? To jest wprost niebywałe, jak często z dobrze zapowiadających się i obmyślonych pieczołowicie protagonistów wyłażą po paru stronach superśliczni i supercudowni Mary Sue i Gary Stu, nawet jeśli autor próbuje nieporadnie ukryć z początku swoje rzeczywiste procudownościowe intencje. Na szczęście to nie tu! Tutaj każdy z bohaterów pierwszoplanowych jest co prawda w jakiś sposób wyjątkowy (inaczej nie byłby pierwszoplanowy; powiedzmy sobie szczerze, przeciętniaki pędzące spokojne i nudne życie giną w mrokach historii) ale żaden nie jest nieskazitelnym superbohaterem. Każdy jest szary, składa się z wad i zalet o różnym stopniu wysycenia gradientowego (czyli: i drobne, irytujące słabostki, i cechy autentycznie ohydne), nikt nie jest niezniszczalny/zawsze odważny/jednoznacznie szlachetny/silny psychicznie i fizycznie do przesady, żaden nie przechodzi nierealistycznej przemiany, a jednocześnie wszyscy ewoluują i potrafią zaskoczyć, ale bez szkody dla wiarygodności postaci. Sztos! W ogóle studium charakterów i interakcje między bohaterami to tutaj jakaś rewelacja. Wynikowo żadnej postaci od Abercrombiego nie sposób w pełni polubić, ale jednocześnie chce się na ich temat pisać rozprawki i mowy obrończe, takie emocje budzą i tacy są złożeni i wielowarstwowi.
Do tego zauważam, że Abercrombie, w przeciwieństwie do chyba większości autorów fantasy, z sukcesem wpadł na to, jak ważna jest perspektywa. To nie jest autor, który jak wielu innych (zupełnie błędnie) uważa, że nie ma dobrej kreacji bohatera bez mozolnego opisu jaki ówże ma kolor włosów i oczu, krój kubraka i długość nogawic (oraz kolor kubraka i kolor nogawic, i długość włosów i krój oczu). Tutaj bohaterowie opisywani są wyłącznie przez pryzmat punktu widzenia innych postaci, a każdy przecież zwraca uwagę na coś innego i z innych powodów (i te powody również są elementem kreacji postaci - tej patrzącej). W efekcie opisy jednego bohatera mogą się skrajnie różnić w zależności od sceny i kontekstu, ale też dlatego są tak przekonujące i kompletne. No i ma kolo talent do tworzenia przekonujących bohaterów, trzeba mu to przyznać. Każdy rozdział "The Little People", z definicji wypełniony nieistotnymi dla fabuły postaciami dalszoplanowymi, jest tego dowodem.
Do świetnych postaci oraz nie mniej świetnych relacji między nimi dostaję tutaj inteligentny (lub przynajmniej autentycznie zabawny) humor, przemoc i gore bez kompromisów (poza może brakiem opisów przemocy seksualnej, co jest IMO niczym innym jak kolejnym plusem - drodzy autorzy fantasy, spadajcie ze swoimi kinkami na AO3), odświeżający realizm i naturalizm, bardzo dobre, dynamiczne opisy potyczek zbrojnych, coraz lepszą jakość prozy oraz wciągającą fabułę, jeśli tylko potraktuje się intrygę polityczną dostatecznie uważnie - wielkie emocje do samego końca, może nawet największe na końcu. Zaczęłam trzeci tom i jest jeszcze lepszy. Płaczę i raduję się!
To nie jest żadna wielka literatura, to po prostu dobra opowieść, ale rzadko spotykam równie dobre mimo poszukiwań, powaga.
Niestety relatywnym minusem jest to, że nie mogę przestać tego czytać, ale widać każda przyjemność musi mieć jakieś skutki uboczne.
Pyszna rozryweczka, obżeram się.
Powtórzę za poprzednim recenzentem: coraz ciekawiej i coraz lepiej. Jak to miło, kiedy pisarz z potencjałem rozwija ten potencjał z tak świetnym efektem.
Zupełnie nie rozumiem, czemu książek fantasy w stylu Abercrombiego jest tak zaskakująco mało. Kiedy autorzy zrozumieją, że nie ma nic nudniejszego i durniejszego w literaturze rozrywkowej niż idealny, piękny,...
Świetna trylogia, im dalej w las (stron), tym świetniejsza. Dowcipna, mądra, naturalistyczna, brutalna, pełna odwołań historycznych, zawoalowanych, niezobowiązujących rozważań na temat miejsca jednostki w trybach historii, wypchana szczelnie zaskakująco złożonymi i nieoczywistymi moralnie postaciami, budząca autentyczne emocje, pozwalająca przeżyć radość i żałobę w imieniu bohaterów.
Świetny kąsek dla antyfanów cukierkowych rozwiązań, prostych relacji w stylu wieczni przyjaciele do wymiotów, i baśniowych banałów w stylu "dobro wraca" (jednocześnie jeśli ktoś właśnie taki baśniowy i nierealny świat łaknie zgłębiać w książkach fantastycznych, powinien rzecz jasna trzymać się z dala od tej serii, bo to nie skończy się dobrze).
Zakończenie cudowne, jakby pisane na moje zamówienie. Czytanie domknięcia trylogii, jak zwykle, kiedy wszystkie elementy układanki łączą się w całość i do człowieka dociera, jak nic (nic!) w tej serii nie było przypadkowe, to czysta przyjemność. Ostatni tom trzymał mnie w napięciu przez dobrych kilkaset stron. Chodzę z oczami w kształcie serduszek. Nie mogę się nachwalić i naczytać.
Świetna trylogia, im dalej w las (stron), tym świetniejsza. Dowcipna, mądra, naturalistyczna, brutalna, pełna odwołań historycznych, zawoalowanych, niezobowiązujących rozważań na temat miejsca jednostki w trybach historii, wypchana szczelnie zaskakująco złożonymi i nieoczywistymi moralnie postaciami, budząca autentyczne emocje, pozwalająca przeżyć radość i żałobę w imieniu...
więcej mniej Pokaż mimo toPRLu jako ustroju nie pamiętam, ale kiedy on umierał, ja się rodziłam, więc na pewno mamy więź astralną. PRLowska rzeczywistość zakupowo-kolejkowo-bazarowa zyskała już status legendarnej, więc usystematyzowane opracowanie tematu to pożądana rzecz. To tutaj opracowanie nie jest może jakąś wyższą sztuką reportażu, ale spełniło moje oczekiwania. Pan autor starannie przemyślał ujęcie zagadnienia i wydał ciekawy, urozmaicony tekst, w którym i starsi, i młodsi znajdą coś dla siebie. Ci pierwsi zapewne docenią nutę (czy nawet więcej niż nutę) sentymentu w pochwyconych na papierze wspomnieniach (własnych autora i cudzych), pełnych szczegółów i odwołań do wrażeń sensualnych: smaków, zapachów i dźwięków. Z kolei młodsi znajdą tu wieloaspektowy obraz rzeczywistości PRLu i odpowiedzi na wiele pytań. Podoba mi się, że te odpowiedzi nigdy nie są patronizujące i wyjaśniają również najbardziej podstawowe kwestie, które dla starszych byłyby prawdopodobnie oczywiste (kim byli cinkciarze a kim badylarze, czy kartki były jak pieniądze, czy istniały sklepy samoobsługowe, no i SKĄD właściwie brały się te kolejki). Tematyka szczegółowa jest bardzo szeroka, chociaż rozwinięcie podtematów bywa skrótowe: na przykład giełdy samochodowe doczekały się tekstu który ma nie wiem czy więcej niż stronę, a jeśli chodzi o czytelnictwo w PRL, autor przytacza wspomnienia jednego księgarza, i chociaż lepsze to niż nic, założę się, że temat nie został nawet w przybliżeniu wyczerpany. Bardzo ciekawym pomysłem było przytaczanie i komentowanie historii z filmów i książek z epoki, nie brakuje też zdjęć, skanów artykułów prasowych i etykiet. Bardzo fajna pozycja, polecanko!
PRLu jako ustroju nie pamiętam, ale kiedy on umierał, ja się rodziłam, więc na pewno mamy więź astralną. PRLowska rzeczywistość zakupowo-kolejkowo-bazarowa zyskała już status legendarnej, więc usystematyzowane opracowanie tematu to pożądana rzecz. To tutaj opracowanie nie jest może jakąś wyższą sztuką reportażu, ale spełniło moje oczekiwania. Pan autor starannie przemyślał...
więcej mniej Pokaż mimo to
Klasyka horroru i w ogóle literatury fantastycznej może łatwo brzydko się zestarzeć. Tymczasem wygląda na to, że Ray Bradbury to nie ten przypadek, a to dzięki temu, że dysponował on w tej kwestii skutecznym antidotum: były nim indywidualny styl oraz, jak na jego czasy, nowatorskość i odważne przecieranie fantastyczno-strasznych szlaków.
To nie jest horror, który czyta się dla fabuły, ani książka z gatunku wciągających. Ale, słodka dynio wycinana, jaki to ma klimat! Do tego niepodrabiany. Autor urodził się w Stanach, a jego własne, prywatne dzieciństwo przypada na lata dwudzieste i trzydzieste dwudziestego wieku. Jest jasne, że od urodzenia gromadził doświadczenia, z których przy pisaniu fabuł mógł czerpać garściami. Dodać do tego fantazję i pisarską wrażliwość - trochę naiwną, ale autor podobno był urodzonym w biednej rodzinie samoukiem, więc i tak jest przed czym chylić czoła - i już ze zwykłego obwoźnego wesołego miasteczka robi się coś bardzo, bardzo niepokojącego. Książka jest wypakowana po brzegi klimatycznymi pomysłami: jest ślepa czarownica z zaszytymi powiekami, organy parowe, które grają same, nawiedzony gabinet luster, pewna bardzo dziwna karuzela, "zły siostrzeniec" itede itepe, no i jest plejada niezwykłych postaci z gabinetu osobliwości. Do tego smaczny sosik sennego małego miasteczka zawieszonego gdzieś w przestrzeni i czasie - obyczajowy aspekt jest odsunięty na niewidoczny plan i dzięki temu akcja powieści mogłaby rozgrywać się dosłownie w którejkolwiek dekadzie dwudziestego wieku.
Wreszcie: styl, który umie tyleż nużyć, co dogłębnie intrygować. Autor bawi się tekstem z radością i entuzjazmem dziecka, czasem wychodzi mu z tego grafomania, ale równie często bardzo nastrojowa, refleksyjna opowieść, i ostatecznie przeczytawszy całość stwierdziłam, że trochę mnie ta powieć zmęczyła, ale tak właściwie to chętnie przeczytałabym ją znowu, byle tylko wyłapać wszystko, co potencjalnie przeoczone. To po prostu nie jest tekst nadający się do czytania w biegu czy przy połowicznej koncentracji, ale jak już się złapie odpowiednie nastrojenie fal, to jest naprawdę super. To prawdziwie jesienna książka: łączy najśliczniejsze halloweenowe straszaki z autentycznym nastrojem zadumanej jesieni.
Co ciekawe, teraz czytam zeszłorocznego Kinga ("Fairy Tale") i autor nie tylko uhonorował tę książkę umieszczając ją na stoliku nocnym jednego z bohaterów, ale wypełnił swój tekst odwołaniami do niej. I słusznie! Wszystko wskazuje na to, że to naprawdę ważna część popkultury w podkategorii horror.
Ogółem: dla miłośników literatury grozy, jej ewolucji i historii jest to, uważam, obowiązkowa praca domowa do odrobienia, jeśli nawet nie do pokochania ze względu na charakterystyczny styl i senne tempo.
Klasyka horroru i w ogóle literatury fantastycznej może łatwo brzydko się zestarzeć. Tymczasem wygląda na to, że Ray Bradbury to nie ten przypadek, a to dzięki temu, że dysponował on w tej kwestii skutecznym antidotum: były nim indywidualny styl oraz, jak na jego czasy, nowatorskość i odważne przecieranie fantastyczno-strasznych szlaków.
To nie jest horror, który czyta się...
"The Dutch House" to solidna obyczajówka o więzach rodzinnych, niepozbawiona mocnych zalet: nie tylko jest bezpretensjonalna, sprawnie napisana i szczera, ale też kompletnie stroni od uwielbianych przez pop-lit ckliwych hollywoodzkich rozwiązań, co jest zupełnie odświeżające. Bohaterowie są przekonujący, żywi i pozwalają w siebie uwierzyć. To plusów niemało, ale, jak się okazało ostatecznie, za mało.
To nie była ani fabularnie porywająca, ani urzekająca świetną prozą książka. Styl autorki nie jest co prawda sztucznym produktem topornego rzemieślnictwa blendującego banalne internetowe mądrości z nieprawdopodobną fabułą a'la opera mydlana jak u autorów z top 10 kolportera, ale też nie odznacza się niczym, co pozwalałoby go wyróżnić spośród innych czy nazwać wybitnym. Nie ma tu nic, co nazwałabym - za recenzją - "dystyngowaną prozą". Narracja jest płaska i raczej monotonna, a tekst jest prosty, z jakimś tam śladem cienia finezji jedynie w cienkiej warstwie humoru obecnego w dawce aptecznej. Przekonująca charakterystyka bohaterów żyjących w ciekawej epoce i w ciekawym miejscu (Nowy Jork i okolice, połowa dwudziestego wieku) wystarczyła, żeby mnie zaintrygować na jakiś czas, ale stopniowo letnia i przewidywalna formuła wyczerpywała swoją atrakcyjność i robiło się coraz nudniej, a kolejne wspomnienia narratora nieurozmaicone niczym więcej jak przeskokami w chronologii zaczęły coraz bardziej przypominać beznamiętną wyliczankę o wątpliwej celowości. Dojechałam do ostatniej strony w stanie sporego znużenia, potęgowanego właściwie z każdym rozdziałem.
Zważając na plusy nie mogę powiedzieć, że czas na lekturę był stracony, ale jednak nieprędko (o ile w ogóle) sięgnę po kolejną książkę Ann Patchett. Lubię powieści obyczajowe, ale nie wbiło mnie w fotel.
"The Dutch House" to solidna obyczajówka o więzach rodzinnych, niepozbawiona mocnych zalet: nie tylko jest bezpretensjonalna, sprawnie napisana i szczera, ale też kompletnie stroni od uwielbianych przez pop-lit ckliwych hollywoodzkich rozwiązań, co jest zupełnie odświeżające. Bohaterowie są przekonujący, żywi i pozwalają w siebie uwierzyć. To plusów niemało, ale, jak się...
więcej Pokaż mimo to