-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
Że tak zacznę od mojej fundamentalnej ostatnio klasyfikacji: ta książka (ciężko mi nawet użyć wobec niej słowa "powieść") nie jest literaturą, jest wyłącznie rozrywką, i jako taka może się sprawdzić u, na pewno, wielu osób (w końcu bestseller czy co) pod warunkiem że jest to subiektywnie odpowiedni typ rozrywki dla konkretnego (imię, nazwisko, PESEL, zwłaszcza PESEL) odbiorcy który po ten tytuł sięgnie. Moim ówże nie jest, chociaż czasem naprawdę mam ochotę na durne historie z quasikryminalną intrygą i romansem na pierwszym planie. Punktacja w recenzji jest więc oczywiście adekwatnie subiektywna, to znaczy oddaje, jak się mniej więcej bawiłam spędzając wolny czas nad tym tytułem (czytaj: źle).
Bohaterką tekstu jest ultracycata, płomiennowłosa, efektowna estetycznie policjantka obdarzona mnogością zalet i niespotykanymi supermocami, której jakiś złodupiec antagonista robi koło pióra, a różni nadnaturalni sprzymierzeńcy pomagają, bo jest taka niezwykła i cudowna, ale taka najniezwyklejsza i najcudowniejsza OKEJ. Jeśli macie dodatkowe pytania co do fabuły, to zaręczam, że nie warto ich zadawać.
Moje przemyślenia: jeśli szukacie rozrywki w której na pewno, z gwarancją wydawcy, nie zużyjecie ani jednej dodatkowej w dziennym bilansie cennej cząsteczki glukozy na myślenie, to być może właśnie znaleźliście propozycję dla siebie i wobec tego jest się z czego cieszyć, autorka jest płodna i godzin rozrywki będzie masa. Rozrywka jest potrzebna w życiu, trzeba po prostu liznąć, czy leży. Może uleży. Mnie oczy wyschły. W tej historii wszystko jest tak banalne (poczynając, szczerze mówiąc, od tytułu), że myślenie po prostu nie jest opcją: to książka, w której wszystko jest znane, wszystko jest takie, jak się skojarzy w pierwszym odruchu, przy zerowym wkładzie jakiejkolwiek kreatywności, gdy dysponuje się obyciem kulturowym nabywanym do mniej więcej ostatniej klasy szkoły podstawowej, i to o ile na wielu lekcjach nie do końca się uważało. To książka, w której anioły są ślicznymi blondaskami, a diabły przystojnymi, tajemniczymi brunetami, w której nekromanta ma "trupią twarz", w której oczywiście jest "Starszyzna" która "znalazłaby bohaterkę wszędzie", ale musi jej zostawiać wiadomość przez właściciela baru bo nie zna adresu jej mieszkania, i w ogóle taka wszechpotężna Stara Starszyzna prosi o pomoc tylko jedną laseczkę (no ale, wiadomo, jest taka cudowna). Są tu cyklopy, wilkołaki, wampiry, strzygi, czarty, czarownice i wiedźmy, i "nadnaturalny" Toruń, który nazywa się Thorn, ale już nadnaturalny Poznań nazywa się Poznań, żeby nie było przez przypadek zbyt kreatywnie. Poza tym wszystko jest tu takie, jak znane z najłatwiej dostępnej popkultury, nie ma ani krzty dowcipu nawet tam, gdzie niemal na ulicy leży, absolutnie nic nie zaskakuje, poza może porównaniami które bywają zadziwiająco nietrafione, ale to raczej nie zaleta.
Przy tym nie ma tu miejsca na wrażenia językowe, chyba że mowa o antywrażeniach. Przykłady z dosłownie pierwszych paru stron:
"na mój widok reaguje jak pies Pawłowa - toczy pianę. Nie wiem czemu, ale zawsze coś do mnie miał. Czuł, że ze mną jest coś nie tak." - pies Pawłowa nie toczył piany na odpychający widok, tylko ślinił się w reakcji na bodziec apetytywny, czyli robił coś dokładnie odwrotnego, niż opisuje autorka. Dokładność trafienia zero procent. Wiem, że się czepiam małostkowo, ale wolałabym czytając książkę dowiedzieć się czegoś, a nie oddowiedzieć.
"Moje mieszkanie jest jak azyl. Kiedy wchodzę, spływa ze
mnie całe napięcie. Najchętniej już w progu zrzucałam
marynarkę i buty, rozplatałam włosy i pozwalałam, by rudą rzeką spłynęły na plecy, wolne jak dzikie zwierzątka." - Włosy spływające na plecy rudą rzeką to tak straszliwy banał że nie wiem, w jakim kontekście mógłby brzmieć choć trochę dobrze i na miejscu, ale abstrahując, kto myśli o sobie wróciwszy do domu, za przeproszeniem wyjebany po całym dniu, zdejmując stanik (dosłownie, kolejne zdanie w tym akapicie to: "Następny w kolejce był stanik."), że Włosy Spłynęły Mu Na Plecy Rudą Rzeką? Odpowiedź: nikt, o przepraszam, bohaterka tej książki. No ale jest taka cudowna że widać nie może się powstrzymać.
"Przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu było bardziej
irytujące niż noc w kanałach w towarzystwie szczurów." - Serio, "irytujący" to najbardziej trafny przymiotnik jaki przychodzi do głowy na myśl o nocy w kanałach w towarzystwie szczurów? No nie wiem, komu przychodzi, o przepraszam, bohaterce tej książki.
"Witkacy sam oddał swoje prawo jazdy. Na wszelki wypadek, gdyby miał ochotę siąść za kółkiem w czasie swoich eksperymentów ze świadomością." - Nigdy nie próbowałam, żeby nie było, ale przypuszczam, że bez posiadania ważnego dokumentu prawa jazdy da się odpalić samochód równie dobrze jak z kompletem papierów na wszystkie kategorie. Zwłaszcza podczas "eksperymentów ze świadomością" typowo znoszących hamowanie przedczołowe.
To tylko przykłady i tylko z pierwszych paru stron, a podaję je żeby unaocznić, że to nie jest książka dla osób które lubią żeby autor, pisząc, WIEDZIAŁ CO ROBI.
Podsumowując, jeśli szukacie książki, gdzie do jednego gara będzie wrzucone wszystko co znacie z przemielonych i wyplutych przez popkulturę legend oraz z filmów dla nastolatków, gdzie jest dużo akcji i trochę seksu, gdzie 90% bohaterów jest Niespotykanie Pięknych, a do tego nie przeszkadza wam, że po lekturze nie staniecie się ani trochę mądrzejsi, ale raczej trochę głupsi i to wcale nie jest puste ostrzeżenie, to ta książka jest dla was. To nie jest hejt, głupia rozrywka jest naprawdę potrzebna, wystarczy po prostu używać świadomie, w czym powodzenia.
Plus tej książki, jaki widzę: jest na pewno zupełnie bezpretensjonalna, nie ma tu żadnego nieudolnego silenia się na artyzm (gdyby było inaczej, ocena zlądowałaby pewnie na 1/10), a autorka osadza fabułę swojego fantastycznego harlequina w swojskich polskich lokalizacjach. Niestety z tego ostatniego nic nie wynika: tekst zawiera po prostu polskie nazwy ulic i osiedli, no i polskie (w większości) imiona, co przyjmuję z pewną ulgą, bo nibyanglojęzyczne nazewnictwo w fantastyce bywa męczące w nadmiarze. W rękach osoby bardziej sprawnej warsztatowo i artystycznie, która umiałaby tę magiczną nibyPolskę nasycić specyficznym klimatem (umiałby to zrobić na przykład Witkowski, gdyby chciał pisać fantastyczne harlequiny, ale może to dobrze, że nie chce), byłoby to coś naprawdę dobrego i wartego docenienia. Cóż, może innym razem. To znaczy nie dla mnie, bo to moja druga książka A. Jadowskiej i ostatnia.
Że tak zacznę od mojej fundamentalnej ostatnio klasyfikacji: ta książka (ciężko mi nawet użyć wobec niej słowa "powieść") nie jest literaturą, jest wyłącznie rozrywką, i jako taka może się sprawdzić u, na pewno, wielu osób (w końcu bestseller czy co) pod warunkiem że jest to subiektywnie odpowiedni typ rozrywki dla konkretnego (imię, nazwisko, PESEL, zwłaszcza PESEL)...
więcej mniej Pokaż mimo to
To nie jest powieść, to jest fan fiction. I nie mam tu nawet na myśli poziomu językowego, zresztą pisarze-amatorzy bywają równie dobrzy (a bywa, że lepsi) niż pisarze wydający swoje wątpliwe dzieła za pieniądze.
Otóż jest to fan fiction, bo czyta się tę książkę, jakby o bohaterach było już wszystko wiadomo z jakiegoś tajemniczego innego, pełniejszego i lepszego źródła. Ten tekst by się obronił, gdyby ktoś już napisał epicką powieść o orczycy Viv i jej drużynie, a autor postanowił dla odmiany wyjąć muskularnej heroinie topór z ręki i pozwolić jej otworzyć kawiarnię (bardzo zresztą fan-fiction pomysł. I nie zapominajmy, że There Was Only One Bed). Tekst obroniłby się również, gdyby autor napisał go dla własnej satysfakcji i udostępniał za darmo. Jak wiadomo, żadne z powyższych nie zachodzi.
Książka jest reklamowana jako cozy fantasy, więc odpowiednio przykręciłam oczekiwania: żadnej wielkiej literatury, żadnej grand fabuły, ale może miły, zabawny, podnoszący na duchu tekst, jakaś taka Bridget Jones w Świecie Dysku czy co. O naiwności.
Niebywale mnie zdziwiło, jak bardzo autor nie miał pomysłu na tę powieść (poza realizacją dość oczywistego założenia, że jeśli otwiera się kawiarnię, to trzeba do niej kupić stoliki i ułożyć menu, poszerzanie którego jest zresztą głównym trzonem tej nieistniejącej fabułki). Taka historia - skoro nie literatura - powinna stać humorem i relacjami. Humoru tu nie ma w ogóle. Żeby napisać tak bezbarwny i wyzuty z dowcipu tekst, trzeba się chyba specjalnie postarać, mam wrażenie że mnie wychodzi śmieszniej jak piszę pisma urzędowe. A jeśli chodzi o relacje, one nie istnieją. To książka, w której bohaterowie "jedzą, piją i rozmawiają niespecjalnie o czymkolwiek" (co śmieszne, jest to dosłowny cytat z jednej sceny). Postaci są tak płaskie, że dawno nie miałam nieszczęścia czytać o takich, a wątek z głównym tajemniczym antagonistą jest śmiechu wartą, marną kalką dodaną wyłącznie dlatego, że autor nie miał żadnego pomysłu na fabułę, więc cisnął, cisnął aż wycisnął (tak, jest to ewidentne). Tekst jest napisany przyzwoicie, ale co mi po tym? Czy jak kupuję książkę, to chcę czytać względnie dobre wypracowanie utalentowanego ucznia szkoły średniej? To ten poziom.
Notatka do siebie na przyszłość: popularność na Amazonie i polecenia na TikToku w kwestii książek nie świadczą absolutnie o niczym (polecam za to czytać negatywne recenzje. Nie pozytywne, ale właśnie negatywne. Nierzadko jak na dłoni widać, kiedy napisał taką ktoś oczytany i ogarnięty, a wtedy z jakości tekstu nie ma co zbierać, i to się przygnębiająco często sprawdza).
Absolutna strata czasu i pieniędzy, nawet dla niewymagających poszukiwaczy kocykowych antydepresantów drukowanych.
To nie jest powieść, to jest fan fiction. I nie mam tu nawet na myśli poziomu językowego, zresztą pisarze-amatorzy bywają równie dobrzy (a bywa, że lepsi) niż pisarze wydający swoje wątpliwe dzieła za pieniądze.
Otóż jest to fan fiction, bo czyta się tę książkę, jakby o bohaterach było już wszystko wiadomo z jakiegoś tajemniczego innego, pełniejszego i lepszego źródła....
Według autora (patrz przedmowa) powieść to "proza, z którą jest coś nie tak".
Ja wiem, co jest nie tak z jego powieścią: jest niemożebnie nudna. Przy tym serdecznie nie rozumiem, dlaczego. Temat nie zapowiadał absolutnie nic nudnego, wręcz przeciwnie, był szalenie obiecujący. Za fabułą książki stoi pomysł, że każdy amerykański imigrant przybywający z dowolnej strony świata przywiózł ze sobą bogów i inne mityczne postaci, w które wierzył, a które są jak najbardziej realnymi osobami, i takich właśnie nadnaturalnych ekscentryków spotyka w pewnym momencie swojego życia (bez wyraźnego powodu fabularnego) główny bohater, milczący osiłek w typie harleyowca z kryminalną przeszłością, ale o dobrym i smutnym serduszku.
Kroiła się więc przednia fantastyka obyczajowa z elementami horroru, powieść drogi, Ameryka, myślę sobie, poziom co najmniej Kinga który tak świetnie potrafił opisywać Amerykę ("Bastion", "Dallas '63", nie mówiąc o wczesnych horrorach), coś od McCarthy'ego, jakieś pewnie powidoki Updike'a, Steinbeck'a, Caldwella, tak mi się roiło. No więc co poszło nie tak? Czemu to jest takie bezbarwne i nudne?
Autor pochwalił się w przedmowie, że podczas pracy nad "Amerykańskimi bogami" założył sobie pisanie tysiąca słów dziennie, i udało mu się z powodzeniem wykonać plan. Wiem, że wielu autorów narzuca sobie rytm pracy, ale czy naprawdę jest się czym chwalić, że co by się nie działo to udaje się wycisnąć do edytora te tysiąc słów? Że pisanie książki, praca było nie było twórcza, może tak bardzo przypominać pracę chałupniczą? Drogi pamiętniku, dzisiaj napiszę tysiąc słów mojej wybitnie dobrej powieści (widać, że autor pęka z dumy w kwestii własnego pisarstwa - znowu przedmowa) i skręcę dwa kartony długopisów. Poważnie, to tak ma działać? Może dlatego efekt końcowy to coś tak mdławego?
Autor odrabia tę powieść jak pracę domową. Każdą postać opisuje skrupulatnie: co miała na sobie, jaki miała kształt twarzy i do jakiego zwierzęcia była podobna. Mocnego, wciągającego pomysłu na fabułę jako takiego nie ma. Jest trochę jazdy przez bezdroża, trochę przystanków w motelach i barach (ZERO opisów, ZERO klimatu, ZERO poezji pachnącej benzyną), trochę akcji, mechaniczna erotyka (nie, że narzekam, prawdopodobnie uratowała mnie od ostatecznej śmierci z nudów) oraz wtręty historyczne (mini-historie imigrantów którzy przybywali do Ameryki przez wieki), te ostatnie najciekawsze z tego wszystkiego, co nie znaczy, że świetne w swojej klasie. Czyli mało co udanego.
Moje rozczarowanie nie daje się zamknąć w trzech wykrzyknikach. To miał być jeden z najlepszych brytyjskich autorów popularnych! Powieść o Ameryce ze świeżej perspektywy zwiedzającego ją turysty obdarzonego spostrzegawczością pisarza i wielką fantazją! Co to w ogóle jest...!!!
Nie sądzę, że przeczytam jeszcze jakąś powieść Gaimana dla dorosłych. Może fantasy dla małoletnich wychodzi mu jednak najlepiej?
Czy warto? Może spróbować, co nie znaczy, że obowiązkowo kończyć. Chociaż teoretycznie przepadam za wszystkimi składowymi tej powieści, nie znalazłam w niej nic dla siebie. Niech moja smutna historia posłuży innym za ostrzeżenie.
Według autora (patrz przedmowa) powieść to "proza, z którą jest coś nie tak".
Ja wiem, co jest nie tak z jego powieścią: jest niemożebnie nudna. Przy tym serdecznie nie rozumiem, dlaczego. Temat nie zapowiadał absolutnie nic nudnego, wręcz przeciwnie, był szalenie obiecujący. Za fabułą książki stoi pomysł, że każdy amerykański imigrant przybywający z dowolnej strony...
O losie, spodziewałam się sensownej sagi fantasy z nutą grimdark (że niby czas zarazy), a to jest ckliwy, pensjonarski i bardzo głupiutki gazetowy romans. Fabułę można sprowadzić do tego, że główna bohaterka, uboga ale szlachetna, istny cnót wzór na dwóch zgrabnych nogach (jak to określiłaby Ania z Zielonego Wzgórza: bosko piękna, oszałamiająco mądra i anielsko dobra, czyli mój ulubiony rodzaj protagonisty, o którym nie chcę czytać) bardzo dużo zasobów poznawczych poświęca na zamartwianie się, co właściwie czynić winna z narządami płciowymi swemi - innymi słowy, jak ująłby anonimowy klasyk, "chciałaby, ale boi się". Fabuła jest głupia i gdzieniegdzie szkodliwa: na przykład bohaterka przekonuje żołnierzy, że powinni puścić wolno ślicznego chłopca, bo ten "nie wygląda na mordercę" albo dowodzi, że celem skutecznej obrony przed gwałtem należy po prostu bronić swej czci dostatecznie walecznie - łatwizna, co nie. Może zresztą w świecie przedstawionym ten sposób (cnota, misiu, cnota! I wszystkie problemy same się rozwiążą) rzeczywiście by się sprawdził, bo realizm jako taki w tej powieści jako taki właściwie nie istnieje. Główna bohaterka jest ponad piramidę potrzeb Masłowa: jakkolwiek głodna i zziębnięta, i tak uratuje i ocali wszystkich słabszych głodnych i zmarzniętych z okolicy. Jest tak idealna, że czytając o niej można umrzeć z nudów. Mimo wszystko wolałabym nie.
Książkę ewidentnie napisano w celach czysto rozrywkowych (mokry, emocjonalny erotyk o zakazanych żądzach) i jako taka musi mieć swoje mocne strony i funkcję praktyczną, w końcu jest to bardzo słynna i doceniana przez kolejne pokolenia pozycja. Swoje własne krótkie zetknięcie z sagą mogę jednak określić tylko jako niefortunny wypadek przy pracy: nie jestem po prostu w stanie docenić jej zalet, jakiekolwiek by miała, bo jest tak ckliwa, nierealistyczna i durna. Odpowiednik tasiemcowej telenoweli, tylko na papierze. Nada się dla świadomych koneserów tego typu treści, i/lub dla kogoś, kto połknie wszystko, byle tylko było gorącym romansem.
Miłej zabawy fanom, ja wysiadam na przystanku na żądanie.
O losie, spodziewałam się sensownej sagi fantasy z nutą grimdark (że niby czas zarazy), a to jest ckliwy, pensjonarski i bardzo głupiutki gazetowy romans. Fabułę można sprowadzić do tego, że główna bohaterka, uboga ale szlachetna, istny cnót wzór na dwóch zgrabnych nogach (jak to określiłaby Ania z Zielonego Wzgórza: bosko piękna, oszałamiająco mądra i anielsko dobra, czyli...
więcej mniej Pokaż mimo to
Mam trochę problem z oceną tej książki. Obiektywnie patrząc, nie jest to zupełnie nic jakkolwiek gorszego od wielu innych pozycji ze współczesnej literatury rozrywkowej, włączając te najpopularniejsze. To takie silne Może Być, 4/10, nieszkodliwa przeciętna, wielu może ubawi. Ale subiektywnie, no, kwęk, 2/10 w porywach. To nie było dobre.
Powieść grozy? Coś jak E.A. Poe? Nie wiem, kto ten opis pisał, chyba sztuczna inteligencja. A okładka taka ładna... A treść taka... Nieadekwatna do wszystkiego, i do grafiki, i do opisu... Mam nawet problem, żeby nazwać tę książkę "powieścią", które to słowo implikuje bądź co bądź jakąkolwiek twórczą i oryginalną wartość artystyczną... A to jest, jeżu kolczasty, tak generyczy romans... Taki... Jak wszędzie... Aż mi się chce stawiać tylko wielokropki.
A jeśli chodzi o mniej wielokropkowe konkrety: mamy tu 1) główną bohaterkę która odmienia swoje życie 2) tajemniczego bruneta uosobiającego moce tajemnicze i demoniczną żądzę 3) wesołego blondyna reprezentującego ziemskie pocieszenie i wsparcie zapewniane przez cynamonową bułkę 4) romansową dynamikę 1x(2±3). Plus elementy fantastyczne odwołujące się do legend z Kotliny Kłodzkiej (to akurat oryginalny plus, pierwszy i jedyny) i oklepane motywy z horrorów, które autorka stosuje jakby ani ich nie czuła, ani specjalnie nie lubiła, w sposób, no cóż, chciałam nie użyć określenia "bezmyślny" ze względu na jego negatywny wydźwięk, ale naprawdę ciśnie mi się to na klawiaturę. Ciotka chodząca w "wiktoriańskich sukniach" w dwudziestym pierwszym wieku? Stary dom na wzgórzu opisany o tyle że wcale, przysięgam że ciekawsze opisy starej architektury znalazłabym w "Panu Samochodziku"? Napisać, że nawiedzony dom jest tłem w tej powieści, to napisać za dużo - on tu nie istnieje. Wiem o nim, że jest stary i że wymaga remontu. Ostatecznie efekt końcowy sprawia wrażenie jakby autorka chętniej napisała raczej kolejny sztampowy kryminał, niż szumnie tu zapowiadaną "powieść grozy".
Treść jest niefinezyjna i cukierkowa. Do cukierkowych tekstów nic nie mam, mają swoją doniosłą życiową funkcję, ale, erm, to miał być horror, tak? W cukierkowym horrorze styki się po prostu nie łączą. To nie zadziała. Prąd nie przepłynie przez ten obwód. Tak więc, jeśli liczyć na jakość w kontekście horroru, to jej tu nie ma. Nie stwierdzono nawet ilości śladowych.
A jeśli chodzi o romans? Żywe, dobrze napisane postaci i ciekawe, emocjonujące relacje między nimi obroniłyby ten tekst. "By", ale mamy tu kolejny upadek z wysokiego konia, na którym autorka nie umie jeździć, albo, powiem inaczej: jeździ jak większość współczesnych autorów książek rozrywkowych, ale mnie ta hippika nie bawi. Główna bohaterka zaczęła jako prawniczka, która musi mieć nad wszystkim kontrolę i skrywa żale z przeszłości pod maską silnej babki, ale autorka potrafi przekreślić tę stworzoną przez samą siebie charakterystykę w dosłownie jednym zdaniu. A jeśli coś takiego ma miejsce, jeśli postać zachowuje się out of character u ORYGINALNEGO autora, to znaczy że o żadnej kreacji postaci nie może być po prostu mowy, to jest przypadkowy zlepek oklepanych pomysłów bez, no właśnie, pomysłu. A jeśli chodzi o relacje między bohaterami, to nie ma tu miejsca na żadną niepewność, żadne niedopowiedzenia, są tylko nieudolne, słabe pozory - że niby bohaterka "czuje coś, czego sama nie umie jeszcze nazwać", a poza tym "czuje znajomą wilgoć między nogami", cytat/koniec cytatu. No cóż, jeśli sprawa jest postawiona w ten sposób, to chyba nie ma o czym dalej dyskutować? You've got a pussy, I have a dick, so what's the problem, let's do it quick, śpiewał Rammstein? To jest ten poziom wyrafinowania. A jeśli ktoś się już cieszy na tę wiadomość, bo chciałby szybko przejść do twardych (czy też wilgotnych) konkretów, to mam kolejne rozczarowanie: erotyka jest tu, niestety, bardzo mechaniczna i wyzuta z pasji, jakiejkolwiek chemii między bohaterami zupełnie się nie czuje, więc dobry i mięsny tekst porno to też bynajmniej nie jest.
Zgniła wisienka na tym pod każdym względem niesmacznym torcie: lektorka mojego audiobooka miała tendencję do ustnego wymawiania głosek nosowych, i przez to dowiedziałam się, że historia starego domu na wzgórzu jest owiana mrocznoł tajemnicoł.
To wszystko było naprawdę straszne, ale bynajmniej nie w takim sensie, jakiego się naiwnie spodziewałam.
Strata czasu. Można se ewentualnie okładkę pooglądać.
Mam trochę problem z oceną tej książki. Obiektywnie patrząc, nie jest to zupełnie nic jakkolwiek gorszego od wielu innych pozycji ze współczesnej literatury rozrywkowej, włączając te najpopularniejsze. To takie silne Może Być, 4/10, nieszkodliwa przeciętna, wielu może ubawi. Ale subiektywnie, no, kwęk, 2/10 w porywach. To nie było dobre.
Powieść grozy? Coś jak E.A. Poe?...
O losie, co to było za pretensjonalne męczybułstwo.
Pozwolę sobie ukraść określenia na temat tego tytułu z innych recenzji, z którymi się zgadzam, każde opatrzone stosownie rozczarowaną emotką:
:( "wysilona poetyka"
:( "wydumana baśniowość"
:( "srogo manierystyczna"
:( "jak podrabiany przedmiot"
- pod wszystkimi się podpisuję, niestety.
Tytuł jest adekwatny do treści, jest jasne, że autor inspirował się stylistyką i poetyką baśni - ktokolwiek zaczytywał się za dzieciaka w jakimkolwiek zbiorze tracyjnych baśni ludowych z dowolnego kraju, ten na pewno nie pozbędzie się tęsknych skojarzeń.
Pytanie tylko - bardzo ważne pytanie, uważam - po co czytać mało co wnoszącą podróbkę, skoro można sobie zrobić podróż sentymentalną i przeczytać oryginał. Znaczy tak: książka podobno wnosi coś do czegoś. Miksuje wydarzenia historyczne i realizm magiczny, jest nagradzana i chwalona. Możliwe, że nie nie rozumiem fenomenu, bo przytłoczona formą (naprawdę potrzebuję tlenu do myślenia, a pod tymi zwałami pretensji się nie da) nie jestem już w stanie dostrzec i docenić jakości treści.
Książka historyczna to nie jest, więc co z fantastyką? Dzięki, ale nie. Żeby jeszcze ten realizm magiczny autora był jakkolwiek oryginalny, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że to narzędzie zastępcze użyte zamiast lepiej skonstruowanej fabuły, która jest po prostu nijaka. Dodam, że fabuła jako taka mogłaby dla mnie nie istnieć, jeśli wrażenia artystyczne to rekompensują, ale to nie ten przypadek. Pomysły autora, przepraszam, nie grzeszą świeżością - motyw z wręczaniem własnego serca drugiej osobie jako fizycznie istniejącego przedmiotu to scenariusz, który mógłby napisać pięciolatek na przedstawienie przedszkolne. Wiem, że każdy lubi co innego, ale ostatecznie ciężko mi było uwierzyć, że autor sam dobrze się bawił pisząc te wszystkie podniosłe bzdury.
Perspektywa dziewiętnastowieczna jest podrabiana. Moim zdaniem widać, że autor inspirował się tu tekstami pisanymi przez klasy wyższe dla klas wyższych, i wciskanie tego do świata "chamów" daje wątpliwe efekty. Patrz: pisanie, że kobieta przed trzydziestką to "stara baba" (współcześni pisarze uwielbiają się chwalić, że załapali tę kontrowersyjną dla współczesnej mentalności perspektywę) - tak, stara do zamążpójścia według stosownej klasy, ale nie wiem, czemu chłop miałby określać jako "starą" dwudziestodziewięciolatkę, która jest zdolna do ciężkiej pracy oraz do rodzenia dzieci i nie jest najstarszą przedstawicielką swojej płci w rodzinie. No i - autor popisuje się odrobieniem pracy domowej z dziewiętnastowiecznej mizoginii, ale już elastyczności mu nie starczyło na ogarnięcie przefiltrowanego przez pryzmat czasu i okoliczności stosunku wiejskich społeczności do własnego potomstwa (myślę tu o jednym pretensjonalnym cytacie, jak to rodzic umiera w środku, gdy umiera dziecko) - sorry, ale przypuszczam, że w wiejskich rodzinach wielodzietnych doświadczających naprawdę wielkich trudów codziennej egzystencji większym problemem było jednak gdy niespodziewanie zdechła krowa. Long story short, czytając to kompletnie nie miałam poczucia autentyczności opisywanych zdarzeń i zanurzenia w epoce. Widać jak na dłoni, że pan ziomek autor urodził się w drugiej połowie dwudziestego wieku w kraju rozwiniętym, i coś tam próbuje udawać i podrabiać z efektem, moim zdaniem, niewartym uwagi.
Jeśli chodzi o warstwę literacką, to czego tu nie ma: zadziwiająco liczne odwołania do, nie wiedzieć czemu, lektur szkolnych klas licealnych (Homer, Goethe, Schiller, Gombrowicz, Darwin i kto wie, co jeszcze), pogłos Bułhakowa, gadające węże cytujące (dosłownie) Lovecrafta, aluzje do "Władcy Pierścieni", szkoda że nie do Wiedźmina i Dungeons and Dragons, a nie, przepraszam, jest walka z "potworą". A ja się zastanawiam, czemu mają służyć te popisy? Czy może jest tu jakiś klucz, którego ja po prostu nie jestem w stanie wyłapać swoim ograniczonym pojmowaniem? Jest to możliwe, ten nadmuchany język naprawdę odebrał mi siły na uważną analizę treści.
Nawet tych rzekomo rozbuchanych ludowych fantazji erotycznych (przepadam, popularne powieści z PRLu miały ten vibe) właściwie tu nie ma, erotyka sprowadza się tu w większości przypadków do "i dała mu". Finał jest spodziewanie krwawy i niespodziewanie, niemożliwie nudny. Jakim cudem?
Czy warto? O borze pradawny, chciałabym. Dawałam tej przygrubej pozycji zdecydowanie za dużo dalszych szans. Niby nie jest to dogłębnie zła literatura, nie miałam poczucia że czytam coś skończenie nieudanego, ale mimo wszystko... No właśnie. Z wielką starannością będę uważać, żeby znowu nie wdepnąć w jakąś książkę autora.
Subiektywne "nie, proszę, nie".
O losie, co to było za pretensjonalne męczybułstwo.
Pozwolę sobie ukraść określenia na temat tego tytułu z innych recenzji, z którymi się zgadzam, każde opatrzone stosownie rozczarowaną emotką:
:( "wysilona poetyka"
:( "wydumana baśniowość"
:( "srogo manierystyczna"
:( "jak podrabiany przedmiot"
- pod wszystkimi się podpisuję, niestety.
Tytuł jest adekwatny do treści,...
Do pewnego stopnia rozumiem zamysł produkowania takich książkokształtnych tworów. Nie sądzę, że autorka była za głupia żeby uwiarygodnić i ubogacić swój tekst jakąkolwiek wartością merytoryczną, raczej po prostu chciała stworzyć możliwie niewymagającą i maksymalnie wciągającą historyjkę do łatwego przerzucania kolejnych stron. Cel osiągnęła, czytelnicy są zachwyceni zwrotami fabuły i piszą, że książki "nie da się" odłożyć, a sprzedaż ebooka mówi sama za siebie.
Jest w pewnym stopniu fascynujące, jak zupełnie nic ciekawego (ani nawet nieciekawego) nie można się z tej pozycji dowiedzieć. Warstwa obyczajowa tekstu sprowadza się do tego, że bohaterowie, podobno obrzydliwie bogaci, żyją w domu w którym jest kino domowe, "droga" kanapa i zaskakująco mało pomieszczeń, a także, bez wątpienia, schody, ponieważ pani domu często stoi u ich szczytu i wygląda niepokojąco. Króciutkie rozdzialiki, a w każdym jakiś mały zwrocik fabuły, są rzeczywiście łatwe w czytaniu. Pytanie, czy "łatwo" jest tożsame z "warto".
Te rzekomo niesamowite zwroty akcji trzymają poziom paradokumentów, im bardziej zagadka się rozplata, tym bardziej są nieprzekonujące i durne. Thriller psychologiczny kojarzy mi się z kładzeniem szczególnego nacisku na psychologię postaci: osaczanie, manipulowanie, zastraszanie, to naprawdę są ciężkie tematy o olbrzymim potencjalne powieściowym. Co wykorzystała z tego autorka? Nic. Psychologia postaci ledwo istnieje w tym tekście (autorka wyjaśnia czytelnikowi motywacje swoich bohaterów jak krowie na rowie, żeby przypadkiem nie znalazł się nagle w niewygodnej sytuacji kiedy musi sam myśleć), straszaki są niemożliwie wtórne i tanie, język jest prosty, żeby łatwo się czytało (ulubiony przymiotnik autorki to "stupid"), postaci to klisze (to książka, w którym męscy bohaterowie ciągle "przeczesują palcami włosy", córka państwa domu to nieznośny bachor, a ogrodnik jest zabójczo przystojnym brunetem). Last, but not least, podobno w kwestii rozwiązań fabularnych, a nawet formalnych (zmiana narratorów pierwszoosobowych) powieść jest dokładną kopią innego krymiału napisanego parę lat wcześniej, "The Last Mrs. Parish" autorstwa dwóch sióstr piszących pod pseudonimem Liv Constantine. Podobno, nie wiem, nie czytałam, ale już sam fakt pojawiania się takich głosów mówi tomy o wtórności tej książki.
Wobec powyższego myślę, że działalność autorki można określić mianem copywritingu. To antykreatywna układanka złożona z kradzionych kawałków, które uśredniony odbiorca zna i lubi.
Jedynie dla miłośników najbardziej niewymagających quasikryminałów, którzy wiedzą, czego oczekują i na co się piszą.
Do pewnego stopnia rozumiem zamysł produkowania takich książkokształtnych tworów. Nie sądzę, że autorka była za głupia żeby uwiarygodnić i ubogacić swój tekst jakąkolwiek wartością merytoryczną, raczej po prostu chciała stworzyć możliwie niewymagającą i maksymalnie wciągającą historyjkę do łatwego przerzucania kolejnych stron. Cel osiągnęła, czytelnicy są zachwyceni...
więcej mniej Pokaż mimo to
To moje pierwsze spotkanie z Jodi Picoult, nie do końca szczęśliwe, jak się okazało. Autorka jest popularna, wzrusza i uczy, podobno. Jeśli to prawda, to zastanawiam się, czy ta książka jest szczególnie reprezentatywna dla jej twórczości - mam nadzieję, że nie. Odczucia mam ambiwalentne z przewagą negatywnych.
Zaczynając od obserwacji neutralnych: mimo poważnego tematu (pandemia i ludzkie tragedie z nią związane, trudy i znoje pracowników medycznych, strach o życie) ta powieść to właściwie nic innego jak prosta historia z romansem w tle. Bez wątpienia autorka zna swój fach i lubi swoją pracę. Wymyśliła swoje postaci skrupulatnie, dała im lęki, pragnienia i życiorysy, zrobiła staranny research, zadbała o zwroty akcji i efektowne zakończenia rozdziałów, no i oczywiście nie zapomniała o tym żeby główna bohaterka przeszła Wielką Przemianę. Efekt końcowy na pewno nie jest bezładną pisaniną, powieść ewidentnie została obmyślona w ogóle i w szczególe, i ma mieć przesłanie. Niby nie jest to mało. Ale czy wystarcza, żeby tę książkę można było nazwać dobrą i satysfakcjonującą? Spoiler: nie.
Dość dobrze podsumowuje tę jakość to, co sama autorka napisała w posłowiu: że strach o zdrowie w czasie pandemii (autorka ma astmę) sprawił, że przez pewien czas nie była w stanie nawet czytać, a co dopiero pisać, ale w końcu "przypomniała sobie, jak wyprodukować książkę" ("how to craft a book"). Bardzo trafne określenie. Ta książka to produkcja rzemieślnicza, craft. Również autorka: "jestem znana z tego, że piszę szybko". Obawiam się, że to klasyczny przypadek, kiedy jakość nie ma szans nadążyć za ilością.
Żeby nie było, potencjał istnieje: autorka wpada, jakby przypadkiem, na ładne porównania, co wskazuje na inteligencję i pisarską wrażliwość, ten Harvard to pewnie nie krew w piach. Niestety dużo więcej niż ładnych porównań (znalazłam ze trzy) jest złotych myśli rodem z poradników coachingowych, aż widzę je oczyma wyobraźni napisane helvetiką na tle zblurrowanych widoczków. Że nie tylko Covid może odebrać dech, ale też wielka miłość - ziomalka naprawdę to napisała. Jak czytam takie rzeczy, dostaję ataku kaszlu. Chciałabym móc napisać, że te przemyślenia są proste, ale w punkt, ale nie są takie - są uproszczone i powierzchowne. Treść merytoryczna (poza fragmentami medycznymi, które ewidentnie zostały oparte na prawdziwych relacjach) to bardzo powszechna wiedza wikipedyczna, a odwołania kulturowe to lektury szkolne i Harry Potter. Na temat reszty stylu autorki (jeśli odfiltrować złote myśli) przychodzi mi na myśl przymiotnik: żmudny. Ona pisze na pieszo. Odrobić A, odbębnić B, aż do Z. Zastanawiam się, czy sama się nie nudziła podczas pisania jak bohaterka przechodziła rehabilitację i szukała nowej roboty w necie. Jej przemiana, problemy i Wielkie Wnioski Na Koniec sprawiają wrażenie wysilonych i niespójnych. Na końcu ebooka znalazłam krótkie opowiadanie o tej samej bohaterce, i nie było to wcale miłe odkrycie, wcale nie miałam ochoty go czytać.
Long story short, nie mogę polecić tej książki. Samej autorce natomiast dam jeszcze szansę, może coś innego wyszło jej lepiej.
To moje pierwsze spotkanie z Jodi Picoult, nie do końca szczęśliwe, jak się okazało. Autorka jest popularna, wzrusza i uczy, podobno. Jeśli to prawda, to zastanawiam się, czy ta książka jest szczególnie reprezentatywna dla jej twórczości - mam nadzieję, że nie. Odczucia mam ambiwalentne z przewagą negatywnych.
Zaczynając od obserwacji neutralnych: mimo poważnego tematu...
No cóż, cóż. Trzeba przyznać, że ten wesoły tytuł to bardzo spójne dzieło jeśli chodzi o wartość niesioną, bo ani to dobra literatura, ani wartościowe merytorycznie dzieło historyczne, ani wciągająca, przekonująca fabuła. Nastawiona byłam, jak zwykle, optymistycznie i przychylnie do nowo poznawanego autora (doktor historii! Miałam powody liczyć, że to, co ziomek wydał, nie przeora mnie jakoś bardzo drastycznie swoją ewentualną miernością, nawet jeśli nie okaże się wybitne - nadzieja matką...), ale szybko zaczęła mi w trakcie lektury towarzyszyć przykra wątpliwość, PO CO ja to właściwie czytam.
Moja lista zastrzeżeń do tego dzieła jest tak długa, że lepiej nie będę wymieniać ich wszystkich, w każdym razie mój plik Kindle jest NAJEŻONY zakładkami przypominającymi oznaczenia niewybuchów - tak dużo słabych punktów ma ta kiepska (do bólu kiepska) powieść.
Jest jasne, że w literaturze popularnej narodził się jakiś wyraźny trend, aby nie pisać po prostu romansów, tylko romanse z akcją osadzoną w obozach koncentracyjnych. Jeśli chodzi o wartość literacką, to recenzowany tu tytuł jest typowym romansem, to znaczy: jest napisany słabo, banalnie, miejscami tyleż nieznośnie patetycznie, co durnowato, i autor może i napisał doktorat, pewnie pisze prace naukowe, ale to jeszcze nie powód, żeby miał pisać powieści.
Patrzcie na to:
"Weimert odsunął się z obrzydzeniem od kałuży. Jednak mimo obrzydzenia chciał wyjaśnić zajście. Młoda Żydówka oblepiona była gównem. Brzydził się jej."
O, dobrze, że nie zapomniałeś napisać, że esesman się brzydzi. Ech, coś ubogie masz te środki wyrazu, kolego.
Ach, przepraszam, jeszcze w przerwach od odczuwania obrzydzenia główny bohater, SSman Franz Weimert "czuje się idiotycznie". Zresztą główna bohaterka, Żydówka Milena, też czuje się przede wszystkim "idiotycznie", widać autor nie znajduje trafniejszych słów dla wyrażenia tragizmu jej sytuacji: "Czuła się idiotycznie, ponieważ tym razem była to sprawa życia i śmierci." Serio? Albo: "Od czasu egzekucji czuje jedynie nieustanny ból i cierpienie mordercy." ŻAL o głęboko tragicznych sprawach pisać w taki płytki i banalny sposób.
No, i tak mniej więcej wygląda kreacja postaci. Najgorsze, że autor cały czas PRÓBUJE nakreślić jakoś głębię odczuć swoich bohaterów, którzy są, podkreślę, inidywidualnościami TEORETYCZNIE bardzo złożonymi (rozdarcie wewnętrzne, kształtowanie postaw przez okoliczności, tragizm wyboru, te sprawy)- tyle że próbuje z cały czas tak samo żałosnym lub w najlepszym razie do bólu generycznym skutkiem:
"Zatracił zdolność odróżniania dobra od zła... Zatarły się w jego sercu granice między światłem i cieniem. Dusza ministranta została zdominowana przez duszę żołnierza." Oryginalne? Głębokie? Chciałabym.
Albo to, też btw z jednego akapitu (!):
"Jednak nawet nieliczne promienie słońca nie rozjaśniały czarnej DUSZY Franza Weimerta. (... jedno zdanie później:)
Zupełnie jakby ktoś wykopał w jego DUSZY studnię bez dna, w której utopiło się jego sumienie. (... jedno zdanie później:)
Jego DUSZA zastygała wewnątrz nieprzeniknionej skorupy."
AUA. I te żałosne powtórzenia, AUAAA.
"Ale wiedział, że na dnie swojej coraz mroczniejszej DUSZY był dalej małym Franzem."
"Rysa na DUSZY Franza stawała się otchłanią, ziejącą pustką, pełzającą ciemnością."
To jest szczyt możliwości autora, jeśli chodzi o środki stylistyczne. "Literatura piękna", jasne.
Natomiast jeśli chodzi o wartość merytoryczną, powieść owa, inspirowana, było nie było, wydarzeniami historycznymi (i to niedawnymi!) jest zaskakująco niespójna, dziurawa i nieprzekonująca jak na coś, co wyszło spod ręki historyka. To nawet nie chodzi o to, że to, o czym autor pisze, nie miało czy nie mogło mieć miejsca, tylko sposób przekazywania informacji jest zdecydowanie za często zbyt nieścisły. Na przykład Milena przyjeżdża do obozu i autor wyraźnie podkreśla, że jest to pierwszy transport kobiecy w tym obozie ever. Tymczasem bohaterkę podejmują na miejscu... Wyraźnie już zadomowione WIĘŹNIARKI. To tylko jeden przykład. Podobnych jest zdecydowanie za dużo jak na książkę napisaną przez naukowca.
Kolejny wielki grzech: mylenie perspektyw. Na przykład Niemcy-naziści opisują obóz w swoim gronie, a autor używa przy tej okazji zniekształconych niemieckich słów używanych przez wyłącznie przez więźniów - i to CIĄGLE. Albo jakiś rozdział przedstawia punkt widzenia nazisty na temat czystości rasowej, a autor radośnie sobie w nim pisze o RASISTOWSKIEJ PSEUDONAUCE. O, tak, na pewno taki był punkt widzenia bohatera-SSmana.
Podsumowując: nie ma czego gratulować. Szlachetne intencje (domyślam się, że autorowi zależy na upamiętnieniu ofiar nazizmu) to za mało, chociaż, najwyraźniej, nie dla większości (średnia ocena 8,4/10 - fenomen, serio).
Dzięki, ale nie.
No cóż, cóż. Trzeba przyznać, że ten wesoły tytuł to bardzo spójne dzieło jeśli chodzi o wartość niesioną, bo ani to dobra literatura, ani wartościowe merytorycznie dzieło historyczne, ani wciągająca, przekonująca fabuła. Nastawiona byłam, jak zwykle, optymistycznie i przychylnie do nowo poznawanego autora (doktor historii! Miałam powody liczyć, że to, co ziomek wydał, nie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to