-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać110
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik2
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Piękna, precyzyjna, nostalgiczna proza o zapomnianych losach tych, którzy musieli wyjechać - jak o zakurzonych, rozbitych lustrach, w których odbija się wybrzmiały dwudziesty wiek. Myślę, że Sebald dostałby Nobla, gdyby żył dłużej. Szczerze uwielbiam. Przecudownie, że wydania Sebalda zostały wznowione, bo jak wcześniej próbowałam zdobyć "Pierścienie Saturna" (skończony must read w życiu co najmniej Europejczyka) to zrobiło mi się gorzej.
Bez elementów drastycznych - w kontrakście do innych książek Sebalda. Po prostu senna i smutna.
Piękna, precyzyjna, nostalgiczna proza o zapomnianych losach tych, którzy musieli wyjechać - jak o zakurzonych, rozbitych lustrach, w których odbija się wybrzmiały dwudziesty wiek. Myślę, że Sebald dostałby Nobla, gdyby żył dłużej. Szczerze uwielbiam. Przecudownie, że wydania Sebalda zostały wznowione, bo jak wcześniej próbowałam zdobyć "Pierścienie Saturna"...
więcej mniej Pokaż mimo to
Cóż, piękna. To książka o młodym naziście, który bierze ślub i zostaje kierownikiem obozu, napisana narracją pierwszoosobową - to nie wchodzenie w czyjeś buty, to nurkowanie w jego głowie. Widowiskowe. Ale to nie fabuła jest tu ważna. Podstawą tekstu jest, jak to u Grochowiaka, kontrast, tu: pomiędzy ludzką stroną bohatera a morderczym fanatyzmem; nie tylko jednego bohatera, ale wszystkich jego pobratymców. To powieść-refleksja, zaduma. A do tego, powtórzę się, piękna, liryczna, hołdująca zmysłom, choć właściwie dość oszczędna w środkach, subtelna proza.
Grochowiak był wspaniałym poetą, więc nic dziwnego, że nawet w młodym wieku (24 lata?!) potrafił napisać coś tak dojrzałego i gdzieniegdzie dosłownie zapierającego dech. Miał po prostu wielki talent, którego nie marnował. A jeśli ma się do dyspozycji skarby tego świata, to niezależnie, w jakim porządku się je ułoży, wyjdzie coś cieszącego zmysły, to na pewno. Niektóre fragmenty czytałam wiele razy szeptem, tak mnie zachwycały, chociaż przecież to wszystko było takie zwyczajne...
Ciekawe, czy kiedy pisał "Trismus", Grochowiak był już świadom istnienia albumu "Totentanz in Polen" z pięknymi, przejmującymi, tętniącymi empatią i współodczuwaniem dla wszystkiego, co żyje (!!!) rysunkami SS-mana Wilhelma Petersena? Do tych przerażająco smutnych rysunków wykonywanych na froncie (sześć lat na wojnie, rok w jenieckim obozie, ale większość prac przepadła) rozmytym ołówkiem, kroniki z frontu oczami hitlerowca, który gdzieś tam na dnie mózgu nazisty i najeźdźcy w pełnym tego słowa znaczeniu musiał mieć współczucie, inaczej nie rysowałby więźniów, jeńców, uciekinierów, zwierząt w TEN sposób, Grochowiak napisał, ponad dekadę później, poemat pod tym samym tytułem: Totentanz in Polen... Niezwykłe to wszystko i straszne. Dziwny jest ten świat...
Ludzie są tacy pełni kontrastów, że nic tylko pisać o tym powieści i poematy. A jeśli te powieści są tak dobre jak ta... To nic, tylko czytać i płakać, i znowu czytać. Trzy kropki...
Cóż, piękna. To książka o młodym naziście, który bierze ślub i zostaje kierownikiem obozu, napisana narracją pierwszoosobową - to nie wchodzenie w czyjeś buty, to nurkowanie w jego głowie. Widowiskowe. Ale to nie fabuła jest tu ważna. Podstawą tekstu jest, jak to u Grochowiaka, kontrast, tu: pomiędzy ludzką stroną bohatera a morderczym fanatyzmem; nie tylko jednego...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Serotonina" ma swoje niekwestionowane zalety, Houellebecq jest dobrym pisarzem i sprawnie operuje swoim warsztatem (czyli słowami), niektóre fragmenty bardzo mi się podobały w aspekcie językowo-literackim. Powieść jest przy tym raczej wulgarna, prześmiewcza, bezlitosna wobec wszystkich i wszystkiego, ale też jest w niej dobra porcyjka inteligentnego humoru. Główny bohater wypowiada bardzo wiele opinii niesprawiedliwych, krzywdzących i po prostu płytkawych, ale jest to zrównoważone dużą dozą nieoczywistej autoironii, czyli, było nie było, sprawiedliwie.
Słabą stroną jest natomiast treść. Houellebecq tworzy tu typowego dla swojego stylu, zgorzkniałego antybohatera, i niby dodaje mocne wydarzenia dramatyczne (nawet bardzo mocne: wątek demonstracji z ofiarami w ludziach, wątek pedofilski, całkiem zresztą udany), ale one wcale nie są mocne w kontekście całości, powieść w treści jest po prostu nudnawa. Bohater przedstawia swoje kontrowersyjne poglądy niepoparte żadnymi merytorycznymi argumentami (twierdzi tylko, że je ma, ale ich nie przytacza), a poza tym opisuje, co zjadł, w jakim domu czy pokoju mieszkał, oraz która z jego kochanek była mistrzynią obciągania, a która - zaskakująco finezyjnego zaciskania pochwy. Może i miało to czytelnikowi dać wrażenie, że życie jest nudne, depresyjne i niewarte przeżywania, jeśli tak, to faktycznie zamysł udało się poniekąd osiągnąć. Z drugiej strony, rozpacz faktycznie bijąca z niektórych fragmentów jest bardzo atrakcyjna, ale to trochę za mało, żeby zrobić wrażenie z gatunku wielkich.
A może ja po prostu wyrosłam z Houellebecqua, hm? Kiedy miałam dwadzieścia latek, bardzo mi się podobały, a teraz wydają mi się już takie trochę meh, cringe, przewidywalność, ale też językowo nadal są niezłe.
Podsumowując: fragmentami powieść zbiera 8/10, czasem nawet 9/10 punktów, ale treść i całość to jakieś 5/10, czyli wyciągnięcie średniej ważonej, bo jednak fragmenty są warte mniej niż całość, wydaje się sprawiedliwą oceną.
"Serotonina" ma swoje niekwestionowane zalety, Houellebecq jest dobrym pisarzem i sprawnie operuje swoim warsztatem (czyli słowami), niektóre fragmenty bardzo mi się podobały w aspekcie językowo-literackim. Powieść jest przy tym raczej wulgarna, prześmiewcza, bezlitosna wobec wszystkich i wszystkiego, ale też jest w niej dobra porcyjka inteligentnego humoru. Główny bohater...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niestety nie jestem pod dużym wrażeniem. Książkę otacza pewien media hype, sprzedaje się dobrze i pisze się o niej. Biorąc pod uwagę powyższe, spodziewałam się czegoś znacznie lepszego niż otrzymany stan faktyczny.
Powieść jest na pewno dość dobra, jeśli porównać ją do przeciętnych thrillerów (ma vibe literatury czysto rozrywkowej). Miejscami jest całkiem błyskotliwa, jest w niej trochę humoru, są też fragmenty miłe, wiecie, miłość, przywiązanie, fascynacja drugim człowiekiem, takie milusie sprawy. To są plusy. Autor jest człowiekiem ponadprzeciętnie wykształconym, przeczytał w życiu co najmniej parę (mówiąc szczerze nic w tekście nie wskazuje, że więcej) książek popularnonaukowych i czerpał z nich inspiracje dla swojej prozy. To na pewno nie jest minus.
Wskazanie wagi ciągną natomiast w dół czcze banały, których jest w tym tekście wcale niemało, i fragmenty będące po prostu podniosłą grafomanią. Nie pomaga pretensjonalne zakończenie, zwieńczone jeszcze bardziej pretensjonalnym posłowiem.
Zaczynało się zupełnie ciekawie, w stylu thrillera filozoficznego pożenionego z obyczajówką. Autor wymyślił przekonujące postaci i umieścił je w sytuacji wielkiego wyzwania poznawczo-egzystencjalnego (pasażerowie pewnego samolotu, w wyniku jego tajemniczego zduplikowania przesuniętego w czasie, zyskują w ten sposób swoje żywe kopie, świadome i zachowujące wszystkie ich wspomnienia, poza najświeższymi), jednak wykonanie ostatecznie mnie znudziło. Pomysł mógłby dać początek naprawdę świetnej powieści, ale autor nie dał rady dostatecznie sprawnie go rozwinąć i poprowadzić. Książkę czyta się raczej jak zbiorek króciutkich opowiadanek, które łączy wspólny motyw (wspomniany samolot i sobowtóry), a pomysł nie wytrzymał objętości powieści, która jest zresztą sztucznie nadmuchana (czcionka dwunastka, interlinia półtora, a czterystu stron autor i tak nie wymęczył).
Można przeczytać, żeby zobaczyć, o co ten cały szum, powieść nie jest długa, no i jednak wielu czytelników uznało ją za wartą przeczytania. Może odpowiednia na nastrój na ambitniejszą powieść rozrywkową, tylko, no właśnie, jest mało rozrywkowa w porównaniu z autorami którzy specjalizują się w pop-lit. Bardziej mnie w życiu ubawiły i zafascynowały dobre książki popularnonaukowe.
Czy więc warto? IMHO, jeśli już, to mocno z braku laku. Przeczytałam, ale już nie sięgnę po tego autora.
Niestety nie jestem pod dużym wrażeniem. Książkę otacza pewien media hype, sprzedaje się dobrze i pisze się o niej. Biorąc pod uwagę powyższe, spodziewałam się czegoś znacznie lepszego niż otrzymany stan faktyczny.
Powieść jest na pewno dość dobra, jeśli porównać ją do przeciętnych thrillerów (ma vibe literatury czysto rozrywkowej). Miejscami jest całkiem błyskotliwa, jest...
"The Dutch House" to solidna obyczajówka o więzach rodzinnych, niepozbawiona mocnych zalet: nie tylko jest bezpretensjonalna, sprawnie napisana i szczera, ale też kompletnie stroni od uwielbianych przez autorów pop-lit ckliwych hollywoodzkich rozwiązań, co jest zupełnie odświeżające. Bohaterowie są przekonujący, żywi i pozwalają w siebie uwierzyć. To plusów niemało, ale, jak się okazało ostatecznie, za mało.
To nie była ani fabularnie porywająca, ani urzekająca świetną prozą książka. Styl autorki nie jest co prawda sztucznym produktem topornego rzemieślnictwa blendującego banalne internetowe mądrości z nieprawdopodobną fabułą a'la opera mydlana jak u autorów z top 10 kolportera, ale też nie odznacza się niczym, co pozwalałoby go wyróżnić spośród innych czy nazwać wybitnym. Nie ma tu nic, co nazwałabym - za recenzją - "dystyngowaną prozą". Narracja jest płaska i raczej monotonna, a tekst jest prosty, z jakimś tam śladem cienia finezji jedynie w cienkiej warstwie humoru obecnego w dawce aptecznej. Przekonująca charakterystyka bohaterów żyjących w ciekawej epoce i w ciekawym miejscu (Nowy Jork i okolice, połowa dwudziestego wieku) wystarczyła, żeby mnie zaintrygować na jakiś czas, ale stopniowo letnia i przewidywalna formuła wyczerpywała swoją atrakcyjność i robiło się coraz nudniej, a kolejne wspomnienia narratora nieurozmaicone niczym więcej jak przeskokami w chronologii zaczęły coraz bardziej przypominać beznamiętną wyliczankę o wątpliwej celowości. Dojechałam do ostatniej strony w stanie sporego znużenia, potęgowanego właściwie z każdym rozdziałem.
Zważając na plusy nie mogę powiedzieć, że czas na lekturę był stracony, ale jednak nieprędko (o ile w ogóle) sięgnę po kolejną książkę Ann Patchett. Lubię powieści obyczajowe, ale nie wbiło mnie w fotel.
"The Dutch House" to solidna obyczajówka o więzach rodzinnych, niepozbawiona mocnych zalet: nie tylko jest bezpretensjonalna, sprawnie napisana i szczera, ale też kompletnie stroni od uwielbianych przez autorów pop-lit ckliwych hollywoodzkich rozwiązań, co jest zupełnie odświeżające. Bohaterowie są przekonujący, żywi i pozwalają w siebie uwierzyć. To plusów niemało, ale,...
więcej Pokaż mimo to