-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik253
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
Bogowie, wreszcie jakaś dobra proza po wątpliwej jakości produktach współczesnych w które miałam nieszczęście ostatnio wdeptywać. "Golem" to dziwna, oniryczna, opiumowa, lękowa wędrówka po Pradze sprzed stu lat, której uliczki przemierza tajemniczy upiór tytułowy, będący jednak tylko bohaterem dalekoplanowym, bo pierwszy plan zajmuje horror psychologiczny i niepokojące przeżycia wewnętrzne narratora.
Ta powieść to ambitna rozrywka, którą czyta się jak jadłoby się deser przyrządzony według przepisu sprzed stu lat. Bardzo niedzisiejszy tekst, ale przetłumaczony przesmacznie, a wrażenia nie dają łatwo o sobie zapomnieć.
Okultystyczny kąseczek!
Wszyscy, którym podobał się "Dorian Gray" i przeklimatyczne powieści "polskiego Edgara Allana Poego" Stefana Grabińskiego powinni czuć się stosownie dopieszczeni. Polecam jako skuteczne orzeźwienie lodowatym powiewem ze starego grobu w upalne wakacje. Dla fanów prekursorów powieści grozy jest to pozycja absolutnie przeobowiązkowa.
Bogowie, wreszcie jakaś dobra proza po wątpliwej jakości produktach współczesnych w które miałam nieszczęście ostatnio wdeptywać. "Golem" to dziwna, oniryczna, opiumowa, lękowa wędrówka po Pradze sprzed stu lat, której uliczki przemierza tajemniczy upiór tytułowy, będący jednak tylko bohaterem dalekoplanowym, bo pierwszy plan zajmuje horror psychologiczny i niepokojące...
więcej mniej Pokaż mimo to
Opowieść niesamowita z nutą grozy osadzona w swojskich polsko-słowiańskich klimatach to mój święty Graal, szukam dzielnie i nie tracę nadziei, że kiedyś znajdę propozycję idealną. "Dwie i pół duszy" to dokładnie ten temat.
Niestety po zapoznaniu się z recenzowaną tu pozycją wyruszam w dalszą drogę jeśli chodzi o poszukiwanie ideału. W tej powieści zabrakło mi balansu.
Po pierwsze, autorka od pierwszych linijek bardzo (bardzo, bardzo) stara się nasycić swój tekst tak zwanym klimatem, co niestety kończy się tym, że zdecydowanie przesadza ze środkami stylistycznymi które, powiedzmy sobie szczerze, żadnym Słonimskim, Iwaszkiewiczem czy Witkacym nie są. Co ciekawe, styl jest "zbyt" i "za bardzo" gdzieś do połowy powieści, potem jakby autorce zabrakło pary żeby silić się na "zbyt" - na zdecydowaną korzyść tekstu, który zyskuje bardziej naturalny i okrągły styl nie pozbawiony pewnego polotu i indywidualizmu (bądź co bądź lepsze to niż toporna, prosta pisanina którą można aż za dobrze poznać z propozycji najpopularniejszych, produkujących swoje wytwory taśmowo polskich autorów fantastyki).
Po drugie i trzecie, w powieści jest bardzo, bardzo dużo nadźganych wszędzie motywów z podań, klechd i legend (dziwne, że opisywana wioska jest w stanie jakkolwiek funkcjonować przy takim natężeniu niesamowitych słowiańskich stworów wokół, chyba jest ich więcej niż regularnych mieszkańców), do tego ogrom tajemniczych zgonów (bądź zgoła wcale nie tajemniczych, w końcu jak mara odpowiedzialna za zdarzenie kryminalne jest opisana i przedstawiona z imienia i nazwiska, niekiedy bardzo nachalnie, to już trudno mówić o tajemnicy) za to nie ma praktycznie żadnego stopniowania napięcia ani budowania relacji między bohaterami. W ogóle żadnego, poważnie. Związki emocjonalne między bohaterami zatraciły się w efekciarstwie (patrz styl) i są zupełnie papierowe.
W efekcie nic mnie w tej książce nie poruszyło od pierwszej do ostatniej strony. Pomysły ciekawe, ale coś się nie dopięło.
Natomiast realizacja tematu jest staranna i całkiem ambitna. Jako taką mogę polecić do obadania osobom, które szukają powieści z elementami horroru czerpiącego z podań słowiańskich, ale niekoniecznie są gotowi zadowolić się durną fantastyką, tylko mieliby ochotę przetestować coś ambitniejszego. Moja ocena jest subiektywna, ale innym może siądzie.
Opowieść niesamowita z nutą grozy osadzona w swojskich polsko-słowiańskich klimatach to mój święty Graal, szukam dzielnie i nie tracę nadziei, że kiedyś znajdę propozycję idealną. "Dwie i pół duszy" to dokładnie ten temat.
Niestety po zapoznaniu się z recenzowaną tu pozycją wyruszam w dalszą drogę jeśli chodzi o poszukiwanie ideału. W tej powieści zabrakło mi balansu.
Po...
Ta książka to raczej miłe zaskoczenie, niż rozczarowanie. Miałam jej w ogóle nie czytać, bo 1. ostatnie sensacyjne Kingi mocno mnie nużyły i już w zasadzie doszłam do przekonania, że nowe propozycje spod pióra autora - bardzo skądinąd ważnego pour moi - nie są warte czasu i pieniędzy; 2. "Mroczną wieżę" czyli sztandarowe kingofantasy doceniam za oryginalność, ale dwa tomy nie wciągnęły mnie na tyle żeby przeczytać całą serię; 3. elementy fantastyczne w książkach napisanych przez Kinga wespół z synem Owenem uważam za najsłabszy aspekt ich łączonych fabuł. W końcu jednak się skusiłam i - dobra wiadomość - ostatecznie nie żałuję czasu spędzonego z "Fairy Tale", chociaż końcowy zachwyt nie był tak duży, na jaki się zapowiadało po pierwszych stu stronach.
No właśnie, a propos pierwszych stu stron, nad wyraz dobrą częścią tej książki jest obyczajowy wstęp: jak to u Kinga bardzo solidny warsztatowo, ze spokojną, dopracowaną narracją, wiarygodnymi postaciami i bardzo dobrze budowanymi relacjami między nimi. Wydarzenia wprowadzające do właściwej, fantastycznej fabuły są typową obyczajówką zabarwioną mocno comfort lit, a jednocześnie są tak ciekawe, żywe i poruszające że wciągają od strzała, nie mówiąc o tym że natychmiast skłaniają człowieka do fantazji jak by to było zaopiekować się jakimś owczarkiem niemieckim (tak, jednym z pierwszoplanowych bohaterów tej historii jest owczarek niemiecki). Tę część przeczytałam na jednym wdechu, taka była miła.
Ale, ale ale ale, temat przewodni książki - reklamowany samym tytułem - czyli literatura fantastyczna, zagrał tu najmniej. Świat serwowany przez Kinga jest po prostu za mało bogaty i za mało oryginalny, żeby zapadał w pamięć jak klasyka gatunku. Żaden to Czarnoksiężnik z Oz, żadna Niekończąca Się Opowieść, żadna Nibylandia, Narnia czy co tam jeszcze. Klasyczny motyw drogi, kiedy bohater po raz pierwszy przedostaje się do magicznego świata i spotyka na swojej drodze postaci, które obowiązkowo wyjaśniają mu co i jak, sprowadza się do opisów warunków mieszkaniowych i menu śniadaniowego. Szybko robi się to nużące, a potem jest niestety wcale nie lepiej. Postaci w magicznej krainie są wykreowane wyraźnie gorzej niż w części obyczajowej - są dużo bledsze, bardziej niekonkretne, suspens siada mimo natłoku wydarzeń dramatycznych, i wynikowo finał powieści, teoretycznie najbardziej emocjonujący, okazał się raczej nudny i przeczytałam go zupełnie bez zainteresowania. A potem bohater wrócił do starej, dobrej, niebaśniowej Ameryki i... znowu było ciekawie. No, coś tu nie zagrało, jeśli mamy mówić o dobrej fantastyce. Jednocześnie nie mówię, że część fantastyczna nie ma żadnych plusów. Podobała mi się samoświadomość bohatera w kwestii własnych motywacji, i to, że nie jest on kryształowym superbohaterem. Podobały mi się przemycane ze smakiem tu i ówdzie nostalgicznie nawiązania do pulp-horroru z lat osiemdziesiątych, lekki flirt z klasyczną literaturą grozy i plastyczność opisywanego świata. Czyli: plusy są, ale nie jest genialnie.
Ostatnia bardzo dobra książka, którą King napisał, to "Dallas '63" (rocznik 2011) i podtrzymuję tę opinię po przeczytaniu "Fairy Tale". Prawdziwym powołaniem pana Kinga jest pisanie obyczajówek z domieszką fantastyki, ale nigdy odwrotnie, uważam.
Ta książka to raczej miłe zaskoczenie, niż rozczarowanie. Miałam jej w ogóle nie czytać, bo 1. ostatnie sensacyjne Kingi mocno mnie nużyły i już w zasadzie doszłam do przekonania, że nowe propozycje spod pióra autora - bardzo skądinąd ważnego pour moi - nie są warte czasu i pieniędzy; 2. "Mroczną wieżę" czyli sztandarowe kingofantasy doceniam za oryginalność, ale dwa tomy...
więcej mniej Pokaż mimo to
Klasyka horroru i w ogóle literatury fantastycznej może łatwo brzydko się zestarzeć. Tymczasem wygląda na to, że Ray Bradbury to nie ten przypadek, a to dzięki temu, że dysponował on w tej kwestii skutecznym antidotum: były nim indywidualny styl oraz, jak na jego czasy, nowatorskość i odważne przecieranie fantastyczno-strasznych szlaków.
To nie jest horror, który czyta się dla fabuły, ani książka z gatunku wciągających. Ale, słodka dynio wycinana, jaki to ma klimat! Do tego niepodrabiany. Autor urodził się w Stanach, a jego własne, prywatne dzieciństwo przypada na lata dwudzieste i trzydzieste dwudziestego wieku. Jest jasne, że od urodzenia gromadził doświadczenia, z których przy pisaniu fabuł mógł czerpać garściami. Dodać do tego fantazję i pisarską wrażliwość - trochę naiwną, ale autor podobno był urodzonym w biednej rodzinie samoukiem, więc i tak jest przed czym chylić czoła - i już ze zwykłego obwoźnego wesołego miasteczka robi się coś bardzo, bardzo niepokojącego. Książka jest wypakowana po brzegi klimatycznymi pomysłami: jest ślepa czarownica z zaszytymi powiekami, organy parowe, które grają same, nawiedzony gabinet luster, pewna bardzo dziwna karuzela, "zły siostrzeniec" itede itepe, no i jest plejada niezwykłych postaci z gabinetu osobliwości. Do tego smaczny sosik sennego małego miasteczka zawieszonego gdzieś w przestrzeni i czasie - obyczajowy aspekt jest odsunięty na niewidoczny plan i dzięki temu akcja powieści mogłaby rozgrywać się dosłownie w którejkolwiek dekadzie dwudziestego wieku.
Wreszcie: styl, który umie tyleż nużyć, co dogłębnie intrygować. Autor bawi się tekstem z radością i entuzjazmem dziecka, czasem wychodzi mu z tego grafomania, ale równie często bardzo nastrojowa, refleksyjna opowieść, i ostatecznie przeczytawszy całość stwierdziłam, że trochę mnie ta powieć zmęczyła, ale tak właściwie to chętnie przeczytałabym ją znowu, byle tylko wyłapać wszystko, co potencjalnie przeoczone. To po prostu nie jest tekst nadający się do czytania w biegu czy przy połowicznej koncentracji, ale jak już się złapie odpowiednie nastrojenie fal, to jest naprawdę super. To prawdziwie jesienna książka: łączy najśliczniejsze halloweenowe straszaki z autentycznym nastrojem zadumanej jesieni.
Co ciekawe, teraz czytam zeszłorocznego Kinga ("Fairy Tale") i autor nie tylko uhonorował tę książkę umieszczając ją na stoliku nocnym jednego z bohaterów, ale wypełnił swój tekst odwołaniami do niej. I słusznie! Wszystko wskazuje na to, że to naprawdę ważna część popkultury w podkategorii horror.
Ogółem: dla miłośników literatury grozy, jej ewolucji i historii jest to, uważam, obowiązkowa praca domowa do odrobienia, jeśli nawet nie do pokochania ze względu na charakterystyczny styl i senne tempo.
Klasyka horroru i w ogóle literatury fantastycznej może łatwo brzydko się zestarzeć. Tymczasem wygląda na to, że Ray Bradbury to nie ten przypadek, a to dzięki temu, że dysponował on w tej kwestii skutecznym antidotum: były nim indywidualny styl oraz, jak na jego czasy, nowatorskość i odważne przecieranie fantastyczno-strasznych szlaków.
To nie jest horror, który czyta się...
Mam trochę problem z oceną tej książki. Obiektywnie patrząc, nie jest to zupełnie nic jakkolwiek gorszego od wielu innych pozycji ze współczesnej literatury rozrywkowej, włączając te najpopularniejsze. To takie silne Może Być, 4/10, nieszkodliwa przeciętna, wielu może ubawi. Ale subiektywnie, no, kwęk, 2/10 w porywach. To nie było dobre.
Powieść grozy? Coś jak E.A. Poe? Nie wiem, kto ten opis pisał, chyba sztuczna inteligencja. A okładka taka ładna... A treść taka... Nieadekwatna do wszystkiego, i do grafiki, i do opisu... Mam nawet problem, żeby nazwać tę książkę "powieścią", które to słowo implikuje bądź co bądź jakąkolwiek twórczą i oryginalną wartość artystyczną... A to jest, jeżu kolczasty, tak generyczy romans... Taki... Jak wszędzie... Aż mi się chce stawiać tylko wielokropki.
A jeśli chodzi o mniej wielokropkowe konkrety: mamy tu 1) główną bohaterkę która odmienia swoje życie 2) tajemniczego bruneta uosobiającego moce tajemnicze i demoniczną żądzę 3) wesołego blondyna reprezentującego ziemskie pocieszenie i wsparcie zapewniane przez cynamonową bułkę 4) romansową dynamikę 1x(2±3). Plus elementy fantastyczne odwołujące się do legend z Kotliny Kłodzkiej (to akurat oryginalny plus, pierwszy i jedyny) i oklepane motywy z horrorów, które autorka stosuje jakby ani ich nie czuła, ani specjalnie nie lubiła, w sposób, no cóż, chciałam nie użyć określenia "bezmyślny" ze względu na jego negatywny wydźwięk, ale naprawdę ciśnie mi się to na klawiaturę. Ciotka chodząca w "wiktoriańskich sukniach" w dwudziestym pierwszym wieku? Stary dom na wzgórzu opisany o tyle że wcale, przysięgam że ciekawsze opisy starej architektury znalazłabym w "Panu Samochodziku"? Napisać, że nawiedzony dom jest tłem w tej powieści, to napisać za dużo - on tu nie istnieje. Wiem o nim, że jest stary i że wymaga remontu. Ostatecznie efekt końcowy sprawia wrażenie jakby autorka chętniej napisała raczej kolejny sztampowy kryminał, niż szumnie tu zapowiadaną "powieść grozy".
Treść jest niefinezyjna i cukierkowa. Do cukierkowych tekstów nic nie mam, mają swoją doniosłą życiową funkcję, ale, erm, to miał być horror, tak? W cukierkowym horrorze styki się po prostu nie łączą. To nie zadziała. Prąd nie przepłynie przez ten obwód. Tak więc, jeśli liczyć na jakość w kontekście horroru, to jej tu nie ma. Nie stwierdzono nawet ilości śladowych.
A jeśli chodzi o romans? Żywe, dobrze napisane postaci i ciekawe, emocjonujące relacje między nimi obroniłyby ten tekst. "By", ale mamy tu kolejny upadek z wysokiego konia, na którym autorka nie umie jeździć, albo, powiem inaczej: jeździ jak większość współczesnych autorów książek rozrywkowych, ale mnie ta hippika nie bawi. Główna bohaterka zaczęła jako prawniczka, która musi mieć nad wszystkim kontrolę i skrywa żale z przeszłości pod maską silnej babki, ale autorka potrafi przekreślić tę stworzoną przez samą siebie charakterystykę w dosłownie jednym zdaniu. A jeśli coś takiego ma miejsce, jeśli postać zachowuje się out of character u ORYGINALNEGO autora, to znaczy że o żadnej kreacji postaci nie może być po prostu mowy, to jest przypadkowy zlepek oklepanych pomysłów bez, no właśnie, pomysłu. A jeśli chodzi o relacje między bohaterami, to nie ma tu miejsca na żadną niepewność, żadne niedopowiedzenia, są tylko nieudolne, słabe pozory - że niby bohaterka "czuje coś, czego sama nie umie jeszcze nazwać", a poza tym "czuje znajomą wilgoć między nogami", cytat/koniec cytatu. No cóż, jeśli sprawa jest postawiona w ten sposób, to chyba nie ma o czym dalej dyskutować? You've got a pussy, I have a dick, so what's the problem, let's do it quick, śpiewał Rammstein? To jest ten poziom wyrafinowania. A jeśli ktoś się już cieszy na tę wiadomość, bo chciałby szybko przejść do twardych (czy też wilgotnych) konkretów, to mam kolejne rozczarowanie: erotyka jest tu, niestety, bardzo mechaniczna i wyzuta z pasji, jakiejkolwiek chemii między bohaterami zupełnie się nie czuje, więc dobry i mięsny tekst porno to też bynajmniej nie jest.
Zgniła wisienka na tym pod każdym względem niesmacznym torcie: lektorka mojego audiobooka miała tendencję do ustnego wymawiania głosek nosowych, i przez to dowiedziałam się, że historia starego domu na wzgórzu jest owiana mrocznoł tajemnicoł.
To wszystko było naprawdę straszne, ale bynajmniej nie w takim sensie, jakiego się naiwnie spodziewałam.
Strata czasu. Można se ewentualnie okładkę pooglądać.
Mam trochę problem z oceną tej książki. Obiektywnie patrząc, nie jest to zupełnie nic jakkolwiek gorszego od wielu innych pozycji ze współczesnej literatury rozrywkowej, włączając te najpopularniejsze. To takie silne Może Być, 4/10, nieszkodliwa przeciętna, wielu może ubawi. Ale subiektywnie, no, kwęk, 2/10 w porywach. To nie było dobre.
Powieść grozy? Coś jak E.A. Poe?...
Lubię horrory i szukam dobrych. Ta pozycja nie jest pozbawiona pewnych zalet, ale ogólnie to chyba po prostu nie moja para butów, zarówno pod względem tematyki jak i sposobu prowadzenia akcji. Fabularnie jest to coś w rodzaju horroru o mutantach czerpiącego inspiracje z teorii spiskowych (źli naukowcy nie mają pojęcia, co robią, "oni" chcą nas kontrolować itepe, a przed kontrolą chronią... czapeczki z folii aluminiowej. Klasyk!) połączonego z ambitniejszą young adult lit (główni bohaterowie to uczniowie liceum).
Zaczęło się nawet nieźle, postaci były przekonujące, autor eksperymentował trochę ze stylem i wyszło mu parę subtelnych dowcipów, ale potem zabrakło czegoś, co określiłabym jako budowanie świata przedstawionego. Autor miał pomysł na głównych bohaterów, tyle że niewystarczający (postaci są "zaczęte" w sposób ujawniający jędrny koncept, ale nigdy nie zaczynają żyć własnym życiem), więc zapchał luki gwałtownie eskalującą przemocą, która szybko robi się zwyczajnie nudna. Było całkiem intrygująco na początku, potem to już było raczej męczenie kebaba niż czytanie z dreszczem emocji i satysfakcją.
Podsumowując, książka się nada dla zdeklarowanych fanów biotech horror, którym nie przeszkadza, że główni bohaterowie są nieletni. Reszta fanów literatury grozy może spokojnie spuścić pozycję na dno szuflady, klasyką gatunku to się nigdy nie stanie IMO.
Lubię horrory i szukam dobrych. Ta pozycja nie jest pozbawiona pewnych zalet, ale ogólnie to chyba po prostu nie moja para butów, zarówno pod względem tematyki jak i sposobu prowadzenia akcji. Fabularnie jest to coś w rodzaju horroru o mutantach czerpiącego inspiracje z teorii spiskowych (źli naukowcy nie mają pojęcia, co robią, "oni" chcą nas kontrolować itepe, a przed...
więcej mniej Pokaż mimo to
"Heart-Shaped Box" to klasyczny horror o nieskomplikowanej fabule, ale dobrze napisany, zwłaszcza jak na debiut. Co prawda "N0S4A2" podobał mi się dużo bardziej, ale i tak podtrzymuję opinię, że Joe Hill dostarcza czytelnikom udanego przedłużenia pisarstwa swojego sławnego taty: pisze klimatyczne, solidne historie, pełne udanych postaci które pozwalają w siebie uwierzyć. Nie jest to może takie mistrzostwo psychologiczne (na miarę rozrywkową) jak u Kinga, ale narzekać nie można. Tutaj rozwój relacji dwójki głównych bohaterów był zdecydowanie miłym i pożądanym dodatkiem do głównego straszaka, czyli krwiożerczego ducha-mściciela.
Pewnym minusem formuły (w kontraście do stylu Kinga) jest dla mnie kompletny brak budowania napięcia, pan Hill właściwie od razu przystępuje do akcji właściwej, wzorem Mastertona, a cliffhangerów i zaskakujących zwrotów akcji jest jak na lekarstwo. Niemniej niezadowolenie z tego faktu mieści się w granicach osobistych preferencji.
Ogólnie jest to warta uwagi propozycja dla poszukujących prostego, odpowiednio krwawego horroru z nieskomplikowaną fabułą i niewieloma postaciami, gdy akurat nie ma się ochoty na nic bardziej fikuśnego. Mimo niewyrafinowanej formy aspekt językowo-warsztatowy nie zawodzi, co jest bardzo ważnym fundamentem każdej, nawet niewymagającej historii.
"Heart-Shaped Box" to klasyczny horror o nieskomplikowanej fabule, ale dobrze napisany, zwłaszcza jak na debiut. Co prawda "N0S4A2" podobał mi się dużo bardziej, ale i tak podtrzymuję opinię, że Joe Hill dostarcza czytelnikom udanego przedłużenia pisarstwa swojego sławnego taty: pisze klimatyczne, solidne historie, pełne udanych postaci które pozwalają w siebie uwierzyć....
więcej Pokaż mimo to