-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel15
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik254
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2021-10-09
2019-03-05
Myślicie, że w książkach o tematyce nawiedzonych domów już nic Was nie zaskoczy i przecież to wszystko już wcześniej gdzieś było? Sięgnijcie po “The Elementals”, a przekonacie się, że byliście w błedzie! Michael McDowell stworzył niezwykle oryginalną powieść, z kartek której wręcz sączy się niepokojąca, duszna atmosfera horroru southern gothic. Alabama, upalne lato, dwie rodziny, trzy gotyckie wille przy plaży. Jednak tylko dwie z nich zamieszkane. Co jest z trzecią nie tak - czy w niej straszy? Czy to duchy czy demony? A może coś jeszcze innego zamieszkuje mroczne domostwo? McDowell sięgnął po mocno już wyeksploatowany w literaturze motyw nawiedzonego domu, jednak zastosował go w całkiem nowatorski sposób - dorzucając pomysły wcześniej w literaturze nie spotykane. Czy kiedykolwiek czytaliście horror, w którym największym zagrożeniem był piasek i tytułowi Elementalsi - zmiennokształtne byty (ni to duchy, ni upiory)? Założę się, że nie! Dodatkowo jak southern gothic, tak i w “The Elementals” znajdziemy obowiązkowe w tym podgatunku elementy voodoo, obrzydliwie bogatą dysfunkcyjną rodzinę, poruszone kwestie niewolnictwa i nierówności rasowych czy specyficzny dla amerykańskiego południa dialekt, jakim posługują się bohaterowie.
Wielka szkoda, że ten jeden z najoryginalniejszych i miejscami autentycznie przerażających horrorów nie doczekał się wydania w Polsce. Dla miłośników niepokojącej, nieoczywistej grozy pozycja obowiązkowa!
Myślicie, że w książkach o tematyce nawiedzonych domów już nic Was nie zaskoczy i przecież to wszystko już wcześniej gdzieś było? Sięgnijcie po “The Elementals”, a przekonacie się, że byliście w błedzie! Michael McDowell stworzył niezwykle oryginalną powieść, z kartek której wręcz sączy się niepokojąca, duszna atmosfera horroru southern gothic. Alabama, upalne lato, dwie...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-07-03
Robin Hobb skradła moje serce tą książką. Historia dorastającego na dworze w Królestwie Sześciu Księstw nieprawego syna Księcia Rycerskiego Bastarda naprzemiennie wzrusza, wywołuje na twarzy szeroki uśmiech, ale i wystawia nerwy czytelnika na poważną próbę. To nie jest kolejne cukierkowe, mdłe i przesłodzone do granic możliwości młodzieżowe fantasy - w rzeczywistości “Uczeń skrytobójcy” to dosyć ponura, ale jednocześnie za sprawą cudownych bohaterów również i pełna ciepła, przepełniona rodzinnymi spiskami i intrygami politycznymi opowieść, w której zwierzęta giną równie często co bohaterowie słynnej serii Martina. Hobb ma niesamowity talent do kreślenia postaci - tak barwnych, wiarygodnych i głębokich psychologicznie, iż ma się wrażenie, że to istniejące w rzeczywistości osoby. U Hobb nikt nie jest czarno-biały - nie ma bohaterów do szpiku złych, ani krystalicznie czystych. Tytułowy skrytobójca to chłopiec budzący bezgraniczną sympatię - kochający zwierzęta, uroczy, empatyczny, błyskotliwy i nad wiek dojrzały, jednak i niestroniący od złych decyzji, jak każdy popełniający błędy i zdecydowanie pozbawiony pewności siebie. Te cechy, a w szczególności niedoskonałości sprawiają, że jest on tym bardziej ludzki i nie sposób go nie dopingować, nie pokochać i nie zżyć się już od pierwszych stron. I to samo można powiedzieć praktycznie o wszystkich innych bohaterach - to oni ze swoją dogłębną kreacją, skomplikowanymi charakterami i nieoczywistym motywami sprawiają, że powieść Hobb jest tak wyjątkowa i znacząco wybijająca się spośród całej masy tytułów fantasy. Obok barwnych bohaterów i intryg politycznych największą zaletą tej powieści była dla mnie wyjatkowo liczna i i istotna obecność i zwierząt w tej historii. Dotychczas nie spotkałam się z książką, w której zwierzęta - a zwłaszcza psy! - odgrywałyby tak kluczową rolę w fabule i były pełnoprawnymi bohaterami powieści.
„Uczeń skrytobójcy” z przytupem dołączył do grona moich najukochańszych i najsilniej oddziałujących na emocje i angażujących powieści. I w tym miejscu dziwię się, że u nas seria Hobb jest tak mało popularna - zagraniczni fani gatunku w 9 na 10 przypadków umieszczają trylogię Skrytobójcy na szczytach swoich zestawień najlepszych książek fantasy. I ja teraz będąc już po lekturze - jak najbardziej te wszystkie topki rozumiem i oczywiście absolutnie się z nimi zgadzam! Dla mnie “Uczeń Skrytobójcy” to powieść idealna - ani trochę nie przeszkadzało mi powolne tempo, bo lekkość stylu Hobb, jej dbałość o detale, tak plastyczne i szczegółowe, że niczym realne opisy i kreacja bohaterów sprawiają, że czytałam z zapartym tchem. I mimo, że nie jest to książka lekka i przyjemna - momentami robi się naprawdę brutalnie i ponuro, a pełne przykrości i mnożących się przeciwności losu dzieciństwo Bastarda równie dobrze mogłoby wyjść spod pióra Dickensa to „Uczeń” koniec końców pozostawia czytelnika z burzą pozytywnych emocji i zdecydowanie nie jest książką, która da o sobie łatwo zapomnieć.
https://www.instagram.com/romyczyta
Robin Hobb skradła moje serce tą książką. Historia dorastającego na dworze w Królestwie Sześciu Księstw nieprawego syna Księcia Rycerskiego Bastarda naprzemiennie wzrusza, wywołuje na twarzy szeroki uśmiech, ale i wystawia nerwy czytelnika na poważną próbę. To nie jest kolejne cukierkowe, mdłe i przesłodzone do granic możliwości młodzieżowe fantasy - w rzeczywistości “Uczeń...
więcej mniej Pokaż mimo to2021-06-14
2020-11-03
2020-10-06
2020-09-26
Co dostaniemy po wrzuceniu do jednego garnka i zmiksowaniu ze sobą Kuchennych Rewolucji, retro powieści grozy i horroru o przeklętej piwnicy? Ano, dostaniemy niesamowicie oryginalną, intrygującą i przerażającą powieść. A co jeśli okrasimy to ogromną dawką talentu pisarskiego? To wtedy otrzymamy “Chodź ze mną”.
Trafiliście kiedyś na książkę, która już pierwszym akapitem całkowicie wstrzeliła się w Wasz gust i preferencje literackie? Ja miałam szczęście doświadczyć tego dwa razy - przy “Song of Kali” Simmonsa i właśnie przy debiucie Konrada Możdżenia.
W “Chodź ze mną” już niesamowicie naturalistyczny prolog wyznacza klimat w jakim utrzymana będzie cała powieść. Będzie duszno, mrocznie, nieustannie będzie Wam towarzyszyć uczucie niepokoju i napięcia oraz wypełniający karty powieści zapach wilgoci i stęchlizny, a w ustach czuć będziecie metaliczny smak krwi. Opis na okładce jest dość enigmatyczny i wchodziłam w tę historię z wielkim znakiem zapytania - nie miałam pojęcia czego dotyczy fabuła, ani z jakim typem horroru mam do czynienia. I według mnie taki sposób poznawania tej powieści jest najlepszy - z poziomu totalnej niewiadomej. Zdradzę tylko, że przeplatają się tu trzy plany czasowe (przełom XIX/XX wieku, lata 60 i współczesność), które łączy jeden wspólny mianownik - tajemnicze podziemia budynku zabytkowej Nowej Giełdy we Wrocławiu. Autor niejednokrotnie nawiązuje do wydarzeń historycznych, przez co Google był u mnie na bieżąco w użyciu. Ja osobiście takie wstawki historyczne w książkach uwielbiam - zawsze dzięki temu udaje mi się poznać parę nowych ciekawych faktów i czasu przeznaczonego na lekturę książki nigdy nie uznam za stracony. Usatysfakcjonowani również będą miłośnicy nawiązań do popkultury - przez całą powieść przewija się tyle tytułów utworów muzycznych, że dziwię się, że do książki nie był dołączony link do playlisty na Spotify.
Gdybym wcześniej nie przeczytała w internecie informacji - to w życiu nie zgadłabym, że to debiut. Ta monumentalna licząca ponad 500 stron powieść jest tak dopracowana w każdym calu, że ani przez moment nie miałam wrażenia, że którekolwiek zdanie jest tu zbędne, dialog sztuczny, a zachowanie postaci nielogiczne. W fabule też na darmo szukać schematów i sztampowych rozwiązań. Pomimo, że w trakcie czytania parę razy nasunęły mi się na myśl podobieństwa do “Egzorcysty”, “Omenu” i filmowych horrorów José Mojica Marinsa - to jednak były to tylko pojedyncze elementy i sceny, zdecydowanie bardziej homage niż zerżnięcie kopiuj-wklej. Również i dojrzały język i styl, wyjątkowa lekkość w kreowaniu plastycznych, działających na wyobraźnię rozległych opisów absolutnie nie wskazują na debiutanta. Ogromny talent!
Dotychczas, kiedy znajomi prosili mnie o polecenie jednego horroru must-read to zawsze kierowałam ich po “Upiorną opowieść” Strauba. Z polskich autorów twórczość Gunii czy Bielawskiego to poziom, jakiego nie powstydziliby się najlepsi światowi twórcy grozy, jednak nie ukrywajmy - ich styl pisarski jest - lekko mówiąc - dość specyficzny i skierowany do hermetycznego grona czytelników. Najbliżej horrorowi idelanemu było dla mnie “Gałęziste”, ale i tej powieści nie mogłam każdemu rekomendować z czystym sercem, gdyż pomimo klimatu pierwsza klasa - to nie była ona całkowicie pozbawiona wad. Teraz już nie będę miała takich zagwozdek - “Chodź ze mną” będę z ogromną przyjemnością wszystkim zachwalać! To horror kompletny, idealny! Najlepsza polska powieść grozy, jaką dotychczas czytałam!
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
https://www.facebook.com/romyczyta
Co dostaniemy po wrzuceniu do jednego garnka i zmiksowaniu ze sobą Kuchennych Rewolucji, retro powieści grozy i horroru o przeklętej piwnicy? Ano, dostaniemy niesamowicie oryginalną, intrygującą i przerażającą powieść. A co jeśli okrasimy to ogromną dawką talentu pisarskiego? To wtedy otrzymamy “Chodź ze mną”.
Trafiliście kiedyś na książkę, która już pierwszym akapitem...
2020-09-16
„Dracul” nie zagościł w Waszych planach czytelniczych? Jeśli tak - to powiem Wam, że dużo tracicie, oj bardzo dużo - gdyż to jeden z najlepszych horrorów ostatnich lat! Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że ta książka wywrze na mnie aż tak piorunujące wrażenie. J.D. Barker już „Czwartą Małpą” udowodnił, że żadnym grafomanem nie jest i do mrocznych i niebanalnych historii ma nieprzeciętne pióro. A „Draculem” napisanym wraz z Dacrem Stokerem tylko potwierdził swój pioruński talent. Panom udało się napisać pełnokrwistą gotycką powieść grozy. Już od pierwszych stron miałam przeczucie, że oto trafiła mi się książka wyjątkowa, która zdecydowanie wybija się ponad poziom większości dzisiejszych horrorów.
Historia przedstawiona w „Draculu” jest iście gotycka - pełna tajemnic, starych zamczysk, przerażających legend, podań i folkloru. Gdyby nie współczesny język byłabym pewna, że obcuję z powieścią napisaną kilkaset lat temu. I tak jak już sama fabuła jest znakomita - nie dość, że szalenie interesująca to i niesztampowa i nieprzewidywalna (w żadnym momencie książki nie myślcie, że wiecie jak dalej potoczy się historia oraz jakie są motywacje i cele bohaterów. Zapewniam - autorzy niejeden raz Was zaskoczą.). Jednak to klimatem „Dracul” stoi - ciężkim i gęstym tak, że można by go nożem kroić, przepełnionym grozą, a jednocześnie zawierającym nutkę romantyzmu. Jak na najlepszy horror przystało - powieść potrafi autentycznie wystraszyć! W „Draculu” aż roi się od niepokojących, sugestywnych szczegółowych opisów wywołujących gęsia skórkę i ciarki na plecach.
Ach, jak chciałabym aby Barker zostawił thrillery i całkowicie przerzucił się na horrory! „Dracul” jest doskonały! Pasjonujący i przerażający, dopracowany w każdym calu. Absolutny top przeczytanych przeze mnie w tym roku powieści grozy!
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
„Dracul” nie zagościł w Waszych planach czytelniczych? Jeśli tak - to powiem Wam, że dużo tracicie, oj bardzo dużo - gdyż to jeden z najlepszych horrorów ostatnich lat! Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że ta książka wywrze na mnie aż tak piorunujące wrażenie. J.D. Barker już „Czwartą Małpą” udowodnił, że żadnym grafomanem nie jest i do mrocznych i niebanalnych...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-23
Czytam bardzo dużo. Od czasu do czasu znajdzie się jakiś paździerz, ale w większości trafiam na książki, które dostarczają mi kilku godzin przyjemnej rozrywki, ale po paru dniach już całkowicie wylatują mi z głowy. W końcu - wprawdzie występują najrzadziej - ale jednak występują książki, które nie pozostawiają czytelnika obojętnym, nie spływają po nim - a przeciwnie - bez reszty angażują i pozostają w pamięci na dłużej. Są to historie, które pobudzają najgłębsze emocje, w których kibicuje się bohaterom - ich sukcesy i porażki, chwile euforii i mniej pomyślne momenty przeżywa się jak własne.
Taką książką jest właśnie “Sklepik z Marzeniami”. Jako dzieło Kinga ma i wszystko to, za co tak kocham jego pisarstwo - małe amerykańskie miasteczko zamieszkałe przez całą plejadę różnorodnych, wyrazistych postaci, liczne nawiązania do popkultury i innych powieści mistrza, charakterystyczny niepodrabialny Kingowski gawędziarski styl. Do tego - czego kompletnie się nie spodziewałam i co dla mnie było przeogromnym pozytywnym zaskoczeniem - momentami poziom makabry i szaleństwa jest tak monstrualny, że musiałam sprawdzać okładkę czy przez pomyłkę nie czytam “Desperacji” bądź “Regulatorów”. Pomimo sporej objętości (niemal 700 stron) ani przez sekundę się nie nudziłam. Lepiej - ja “Sklepiku” nie czytałam - ja go pożarłam! Demoniczny Leland Gaunt i na mnie rzucił czar, spełnił i moje marzenie o książce pochłaniającej do cna. Jak przysiadłam do lektury to nie mogłam (i nie chciałam) ani na chwilę odkładać, strony same się przewracały, świat - poza “Sklepikowym” Castle Rock - dla mnie nie istniał. Tu cały czas coś się dzieje, nawet drobiazgowe i obszerne opisy są tak plastyczne i “żywe”, że sprawiają, iż zamiast liter filmowe kadry wyskakują przed oczami. Kolejna sprawa, której się nie spodziewałam - ile najróżniejszych emocji wzbudził we mnie “Sklepik”. Są w tej powieści i fragmenty potrafiące napędzić niezłego stracha i tak makabryczne (drobiazgowy, krok po kroku opis zakłucia korkociągiem wesołego i łagodnego pieska), że aż obrzydliwe (tasak tkwiący w mózgu) i wywołujące niepohamowane wybuchy śmiechu (“zwariowana Polka” i „polska rąbanka”, podobno cudowny kawałek drewna, obsesyjne głaskanie nadjedzonego przez mole, starego lisiego ogona, onanizowanie się zdjęciem Elvisa).
Lektura “Sklepiku” okazała się dla mnie taką rewelacją i zapewniła tyle niezapomnianych przeżyć, że teraz najchętniej przez co najmniej miesiąc czytałabym tylko i wyłącznie książki Kinga. Kocham kocham kocham! Mój absolutny top topów Kinga!
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
Czytam bardzo dużo. Od czasu do czasu znajdzie się jakiś paździerz, ale w większości trafiam na książki, które dostarczają mi kilku godzin przyjemnej rozrywki, ale po paru dniach już całkowicie wylatują mi z głowy. W końcu - wprawdzie występują najrzadziej - ale jednak występują książki, które nie pozostawiają czytelnika obojętnym, nie spływają po nim - a przeciwnie - bez...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-04-30
Król horroru napisał powieść o miłości. Na szczęście powieść o miłości nie równa się romans i King oszczędził nam słodko pierdzących obrazków wspólnego zbierania kwiatków i przyprawiających o mdłości ociekających lukrem wynurzeń o słitaśnym idealnym pod każdym względem księciu z bajki. “Historia Lisey” przez swoją magiczność i fantastyczność to swego rodzaju baśń. Ale jest to baśń wyjątkowo mroczna i przygnębiająca, przepełniona smutkiem, bólem i tęsknotą. Jest to bardzo ciężka lektura - przez ukazany na kartach książki zastraszający wręcz rozmiar przemocy jak i jej obrazową brutalność - momentami musiałam przerywać czytanie na dłużej, bo nie byłam w stanie naraz strawić i udźwignąć niewiarygodnego wręcz ogromu okrucieństwa i cierpienia. Kontrastujący z tymi wszystkimi okropnościami piękny, przepełniony słowotwórstwem i neologizmami język, tym bardziej uwydatnia potworność Kingowskiej historii i tym samym niejednokrotnie w czasie lektury wywołuje uczucie rozpaczy. Z dotychczas przeczytanych przeze mnie pozycji Kinga “Historia Lisey” bez wątpienia jest tą najbardziej poruszającą i wzruszającą. Jakże inna od pozostałych powieści Kinga - kameralna i osobista - aż tak, że poznając historię Lisey i jej małżonka Scotta momentami czułam się niezręcznie - niczym intruz, niechciany podglądacz. “Historia Lisey” to książka, która porusza do głębi i wiem, że jeszcze na długo nie będę w stanie o niej zapomnieć.
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
Król horroru napisał powieść o miłości. Na szczęście powieść o miłości nie równa się romans i King oszczędził nam słodko pierdzących obrazków wspólnego zbierania kwiatków i przyprawiających o mdłości ociekających lukrem wynurzeń o słitaśnym idealnym pod każdym względem księciu z bajki. “Historia Lisey” przez swoją magiczność i fantastyczność to swego rodzaju baśń. Ale jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-05-08
Nastawiałam się, że lektura “Bezsenności” zajmie mi około tygodnia. A to dlatego, że po pierwsze - to jedna z najdłuższych powieści Kinga, a po drugie podobno niestroniąca od przynudnawych dłużyzn. Specjalnie naszykowałam sobie w zapasie inną książkę do czytania w przerwach od tej usypiającej cegły. No i moje plany w łeb wzięło! “Bezsenność” już od pierwszych stron wciągnęła mnie na amen, nie pozwalając oderwać się aż do ostatniej strony, przy okazji wywołując u mnie bezsenność - bo przerwałam czytać dopiero o 4 nad ranem, kiedy oczy i mózg już odmówiły posłuszeństwa. Naczytałam i nasłuchałam się jaka to jest przeciętna, a nawet i jedna z najsłabszych powieści króla grozy, jakim to jest idealnym lekiem na bezsenność, ile tu ciągnących się niczym flaki z olejem fragmentów i że w ogóle to jest tyle innych dużo lepszych książek Kinga, więc po co marnować czas na taką miernotę. Się nie znacie! O ile rozumiem, że “Bezsenność” może nie spodobać się niedzielnym czytelnikom, a i stawiający swoje pierwsze kroki z prozą mistrza mogą mieć z tą pozycją problem, to dla die-hard fanów Kinga jest to czytelnicza uczta! Przecież mamy tu wszystko to co u Kinga najlepsze - arcyciekawe ukazana małomiasteczkowość Derry, cała gama prześwietnych, nieszablonowych i dziwacznych postaci, groteskowe i na pierwszy rzut oka absurdalne sytuacje, które jednak za sprawą nieprzeciętnego talentu i pióra autora wydają się być w stu procentach realne. Są w końcu i wywołujące mnóstwo radości i przyprawiające o szybsze bicie serca pojawiające się na co trzeciej stronie nawiązania do innych dzieł Kinga. I teraz czas się odnieść do tej dyskusyjnej kwestii - czy “Bezsenność” da się czytać bez wcześniejszej znajomości “Mrocznej Wieży” czy jak to sugeruje wielu czytelników jest to wtedy jedynie niezrozumiały bełkot. Według mnie jak najbardziej śmiało można czytać, ale tylko pierwszą połowę powieści, im bliżej finału - tym więcej nawiązań do “Mrocznej”. I to nawiązań istotnych dla fabuły - bez znajomości “Wieży” niektóre motywacje bohaterów będą zupełnie niezrozumiałe i wtedy rzeczywiście werdykt “bełkot” będzie jak najbardziej zasadny. Nie wspominając już o tym, że w “Bezsenności” jest chyba najgorszy spoiler jaki czytelnik może sobie wyobrazić. Tak, dobrze strzelacie - King zapodaje tu w skrócie zakończenie całego, monumentalnego siedmiotomowego cyklu! Chcecie to sobie robić? No, domyślam się, że nie. Naprawdę, dopiero znając wcześniej “Mroczną” z lektury “Bezsenności” będziecie w stanie czerpać pełną przyjemność i wyłapać wszystkie smaczki.
Pomimo, że głównymi bohaterami “Bezsenności” są stare sklerotyczne dziadki to historia ukazana w “Bezsenności” jest dynamiczna, szalona i poplątana. Ale i niepozbawiona wzruszających i chwytających za serce momentów. Ile ta historia wzbudza uczuć - jak na zmianę wzrusza i śmieszy. Coś wspaniałego! Przez te 700 stron nie da się nie zżyć z tymi uroczymi, zabawnymi i pełnymi werwy starymi piernikami. I znów jestem pod ogromnym wrażeniem wyobraźni Kinga. Jak? Ja się pytam jak można wymyślić tak fantastyczne i niesamowite elementy jak kolorowe aury i wstążki, mali, łysi doktorkowie z nożycami, poziomy Krótko- i Długoterminowych, (Karmazynowy) Król Ryb i centurioni itede i jeszcze to wszystko złożyć w klejącą się całość. Po prostu wow! Ja naprawdę nie rozumiem jakim cudem zagorzałym fanom Kinga “Bezsenność” mogła nie przypaść do gustu. Ja osobiście kocham!
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
Nastawiałam się, że lektura “Bezsenności” zajmie mi około tygodnia. A to dlatego, że po pierwsze - to jedna z najdłuższych powieści Kinga, a po drugie podobno niestroniąca od przynudnawych dłużyzn. Specjalnie naszykowałam sobie w zapasie inną książkę do czytania w przerwach od tej usypiającej cegły. No i moje plany w łeb wzięło! “Bezsenność” już od pierwszych stron...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-06-09
Zdaję sobie sprawę z tego, że zapewne jestem w mniejszości, ale dla mnie Abominacja jest perfekcyjna! (Z małym ale.) Ta książka wywarła na mnie tak piorunujące wrażenie, że z jednej strony mogłabym o niej rozprawiać godzinami, a z drugiej trudno mi zebrać się w sobie i napisać o niej parę zdań, bo obawiam się, że nie znajdę odpowiednich słów, które odpowiednio oddałyby doskonałość tej powieści. Nie czytałam recenzji innych czytelników i nie za bardzo potrafię odgadnąć skąd tak niskie oceny, bo Abominacja to Simmons w najlepszym wydaniu. W mojej opinii ta powieść w niczym nie ustępuje Terrorowi - i tu i tu na najwyższy podziw zasługuje gigantyczny research, jaki Simmons musiał wykonać przygotowując się do pisania tej powieści. Z jakimi detalami opisane są tu górskie krajobrazy i cały przebieg wspinaczki. Aż trudno uwierzyć, że autor sam nie jest himalaistą i nie zna Himalajów z autopsji, a jedynie ze źródeł pierwotnych. Jak trafnie Simmonsowi udało się oddać wszelkie lęki i trudności związane ze wspinaczką! Po skończeniu Abominacji od razu sięgnęłam po biografię Kukuczki i w trakcie jej czytania przy niejednym fragmencie łapałam się na tym, że „o! tak samo opisane to było u Simmonsa”. Tak jak w Terrorze tak i w Abominacji zafascynowały mnie opisy przyrody. Simmons jak nikt inny potrafi zniewalająco i plastycznie pisać o zimnych, nieprzystępnych i nieprzyjaznych człowiekowi krajobrazach. Ja wręcz miałam przed oczami te wszystkie skute lodem i ukryte pod śniegiem szczyty i przełęcze i momentami nie mogłam się opędzić myśli, że wolałabym teraz wspinać się przy 40-stopniowym mrozie po Mount Evereście niż siedzieć wygodnie w domu ze świecącym jasno słońcem za oknem.
Jeśli chodzi o samą historię to pomimo długości i niespiesznego tempa, ja się ani przez moment nie nudziłam. Idealnie dawkowana jest tu groza i pomimo, że trudno nazwać Abominację rasowym horrorem to niemal cały czas w trakcie lektury towarzyszyło mi nieodłączne uczucie niepokoju, niepewności, a momentami i autentycznego lęku. Parę razy Simmons mnie zaskoczył, kiedy to zaserwował absolutnie nieprzewidziane twisty fabularne. I tak jak przez większą część książki te zwroty akcji były jak najbardziej naturalne i pasujące do całej opowieści tak niestety w pewnym momencie Simmons przeholował i to był o ten jeden twist za dużo. Nie chcę spoilerować, więc napiszę tylko, że Simmons poleciał Mastertonem. I to takim najbardziej Mastertonowym Mastertonem - 1000% złego smaku i kiczu w kiczu. Ów fatalny fragment to jest tylko parę zdań, niecała strona nawet - ale to jest takie wzniesienie się na absolutne szczyty absurdu i bzdurności, że nie da się tego przemilczeć. Ile ja bym dała, żeby te nieszczęsne pół strony odzobaczyć. Już abstrahując od tego jak pisarz klasy Simmonsa mógł wpaść na tak durny pomysł i zniżyć się do najniższego poziomu, to jakim cudem nikt z wydawców czy redakcji nie zwrócił uwagi na to jak niepasujący i oderwany od całej fabuły jest to fragment i najprościej mówiąc jak zły i tani i dlaczego go nie wyciął? Przecież to aż kłuje w oczy. To jest nagły zwrot z literatury rozrywkowej wyższej klasy w stronę literatury klasy Z.
Mam nie lada problem z końcową jednoznaczną oceną tej powieści. Bo z jednej strony jest to książka, która już na zawsze pozostanie ze mną, bo w pewien sposób wpłynęła na moje życie zarażając mnie nową pasją. Kompletnie się tego nie spodziewałam, ale “Abominacja” rozbudziła we mnie przeogromne zainteresowanie literatura górską, którą jeszcze do niedawna omijałem szerokim łukiem. Ja w ogóle bardzo cenię i uwielbiam książki, które zmuszają mnie do spędzania co najmniej drugie tyle co na właściwej lekturze - na przetrząsaniu internetu i innych źródeł w celu poszerzenia wiedzy i znalezienia jak najwięcej informacji na wspomniany w książce temat. Przez czas czytania Abominacji moja historia wyszukiwań w Google zdominowana była przez wszystko co związane z górami, a przede wszystkim wspinaczkę wysokogórską - od konkretnych szczytów, przez specjalistyczny sprzęt wspinaczkowy, aż do historycznych postaci himalaizmu. Czas spędzony nad lekturą tej książki zaliczam do najpożyteczniejszych i jak najbardziej udanych, nie zamieniłabym tych chwil na żadne inne! A nawet chciałabym, żeby trwały dużo dłużej. Z każdą kolejną przeczytaną stroną ubolewałam, że to już coraz bliżej końca, a ja chciałam, żeby ta pasjonująca pełna śniegu i niebezpieczeństw przygoda trwała bez końca. I gdyby nie ten jeden pozbawiony jakiejkolwiek logiki durny fragment to Abominacji bez wahania dałabym 10 na 10 i okrzyknęła powieścią genialną. I nadal bardzo chcę to zrobić, bo nie uważam, że należy przekreślać bądź znacząco obniżać ocenę całej 600-stronicowej powieści przez kilka zdań - nieważne nawet jak złych i absurdalnych. Jednak też nie mogę całkowicie olać tego niefortunnego fragmentu i udać, że na kartach powieści nie wystąpił. Ach, jak prościej byłoby gdyby Simmons w całości sam napisał Abominację - każde słowo, każde zdanie, a nie na chwilę się znudził pisaniem i oddał pióro Mastertonowi. Mimo tego jednego zgrzytu lekko psującego efekt końcowy i tak Abominacją staje się jedną z książek mojego życia!
https://romy-czyta.blogspot.com
https://www.instagram.com/romyczyta
Zdaję sobie sprawę z tego, że zapewne jestem w mniejszości, ale dla mnie Abominacja jest perfekcyjna! (Z małym ale.) Ta książka wywarła na mnie tak piorunujące wrażenie, że z jednej strony mogłabym o niej rozprawiać godzinami, a z drugiej trudno mi zebrać się w sobie i napisać o niej parę zdań, bo obawiam się, że nie znajdę odpowiednich słów, które odpowiednio oddałyby...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-09-05
2020-09-02
2020-07-17
2020-07-12
2020-06-07
2020-05-13
2020-05-02
Przepadłam w lekturze „Drugiej wojny światowej” Beevora. To dzieło kompletne i totalne. Monumentalne zarówno objętościowo jak i treściowo. Mnogość źródeł, liczba pozycji w bibliografii i ogrom pracy włożonej w napisanie tej książki oszałamia i wzbudza podziw. Beevor doskonale sprawdza się w roli przewodnika po niezwykle bogatej historii 2 wojny światowej. Historyk posiada wyjątkowy dar do przejrzystego przekazywania wiedzy. W każdym zdaniu czuć pasję autora. Wielość poruszanych wątków, problemów i prezentowanych informacji w żadnym momencie nie przytłacza. Gdyby podręczniki do historii były napisane jak „II WŚ” to klasy o profilu historycznym święciłyby rekordy popularności, a na jedno miejsce na studiowanie historii byłoby więcej kandydatów niż na japonistykę. Beevor poza omówieniem tych szeroko znanych wydarzeń z czasów II WŚ jak Holocaust czy bitwa pod Stalingradem przybliża rownież mniej znane epizody, o których w szkołach nie mówią ani słowa -to m.in. kampania północnoafrykańska, wojna zimowa - żeby wymienić kilka. Całość wciąga niemiłosiernie i pomimo, że to książka historyczna to czyta się z większymi emocjami i wypiekami na twarzy niż 99% kryminałów. I jak to z literaturą faktu - wstrząsa i przeraża dużo bardziej niż nawet najmocniejszy rasowy horror. Dla miłośników pozycja obowiązkowa!
https://www.instagram.com/romyczyta
Przepadłam w lekturze „Drugiej wojny światowej” Beevora. To dzieło kompletne i totalne. Monumentalne zarówno objętościowo jak i treściowo. Mnogość źródeł, liczba pozycji w bibliografii i ogrom pracy włożonej w napisanie tej książki oszałamia i wzbudza podziw. Beevor doskonale sprawdza się w roli przewodnika po niezwykle bogatej historii 2 wojny światowej. Historyk posiada...
więcej Pokaż mimo to